Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-01-2010, 11:59   #71
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Strzelając do żywych i niemalże bezbronnych celów, Thomson czuł się jak hiszpański odkrywca w Ameryce pełnej indiańców. Ironiczne było tylko to, że właśnie tam byli, a celem ich beznadziejnej podróży byli właśnie indiańce. Ciekawe jak te czerwone posrańce przyjmują swoją nazwę. Przyszedł jeden biały, nazwał ich, a to nie dość, że się przyjęło, to miało z nimi zostać do końca. Ale trzeba było przyznać, że ubijanie lecących na nich z dzidami dzikusów musiało wielu sprawiać radość, może nawet podniecać. Jak tego pojebanego strażnika, który tak się podjarał, że nie zauważył olbrzyma ze szpadlem.
I tak sami się wyeliminowali.
A wystarczyło kilka serii z bezpiecznych pozycji!
Ciągnąc najgłupszego reportera w dziejach i przy okazji powalając kolejnych samobójców, zastanawiał się jak długo jeszcze będzie im się udawać. Tylko kobiety i dzieciaki nie były ranne, przerażone lub kompletnie nie umiejące się posługiwać bronią.
Chyba właśnie dlatego na wojnach nigdy nie było kobiet.
A tu mieli wojnę, w której się wykrwawiali. Cudownie. Na szczęście miasteczko nie było duże i ostatecznie nie było już kogo zabijać. Ogłuszonych ministrantów wrzucił do rowu, nie miał sumienia by dobić. Wolał, jak to do czego strzelał miało zamiar wykończyć jego samego, tak było znacznie zabawniej. I nie było po tym wyrzutów sumienia.

Pozbywać się barykady musiał już sam i gdyby nie kluczyki w jednym z ciągników, byłoby ciężko. A tak wystarczyło jednym ściągnąć drugiego do rowu i już można było jechać. White był ciężko ranny, Radliffe dostał wyraźnie mocno, bo nie poruszał się zbyt skoordynowanie. Maria trzymała się i to do niej David uśmiechnął się pocieszająco. Wyglądając na bank zajebiście upiornie, nie było czasu na ścieranie z siebie tej całej krwi. Jeszcze zdążą się znowu pobrudzić.

Leki, no tak. To co mieli ze stacji czy labolatorium to nadawało się na ból głowy, ale nie uratowanie życia komuś, kto dostał z brudnej śrutówki prosto w plery. Zatrzymał się przy aptece, lustrując ją wzrokiem bez wychodzenia z wozu. Dalej szli kolejni idioci, chociaż nie, szli za wolno. To już nie idioci, to ludzie, którzy najwyraźniej całkiem dobrowolnie przyjęli w siebie zabójczego wirusa. Nie było na to określenia. Jak i czasu na zastanawianie się. Strażnik już wylazł, powodując, że Thomson zaczął kląć.
-Wracaj tu kurwa, nie jesteś żaden pieprzony kowboj!
Wybiegł z samochodu, otwierając bagażnik i wyjmując z niego linę holowniczą. Te Land Rovery były nieźle wyposażone, chociaż Thomson osobiście wolałby wyciągarkę z przodu wozu. Jeden koniec liny przywiązał do haka, drugi do krat w drzwiach. Po drodze wciągnął kolejnego samobójcę z powrotem do wozu.
-Strzelaj stąd, ale w tym stanie to ty słonia być nie ujebał, a im trzeba napieprzać w głowy!
Ruszył z piskiem opon. Szarpnęło, trzasnęło, a potem rozległ się dźwięk szorujących po asfalcie krat. Zatrzymał się.
-Mario? Tylko ty wiesz które opakowania brać.
Taką przynajmniej miał nadzieję. Ale wyszedł z nią, ze strzelbą, którą mieli od martwego już dziadka, którego imienia zdążył zapomnieć. Pomnika na pewno mu nie postawią. Przeładował i wypalił w zamek. Potem w drugi. Zasuwa odpadła razem z drewnem.
-Pospiesz się!
Odwiązał jeszcze linę i znów wskoczył do samochodu. Ktoś już strzelał, a tamci byli tuż tuż. Uruchomił krótkofalówkę.
-Liberty, trzymaj się z daleka! Zabierz Marię, jak wyjdzie.
On miał nieco inne plany.
-No panowie, zamykać szyby. Zobaczymy jak dobrze to cacko jest opancerzone.
Zmrużył oczy i ruszył znowu, tym razem skręcając wprost na idące ku nim, hm, trupy? Zawsze chciał to zrobić. Roześmiał się, całkiem szaleńczo.
 
Widz jest offline  
Stary 03-01-2010, 18:16   #72
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Jakimś cudem udało im się załatwić ten ześwirowany tłum. Najwyraźniej kulka w głowę była doskonałym remedium na szaleństwo świata. Nic dziwnego, że statystycznie tylu ludzi wybierało takie właśnie rozwiązanie.
To dłoń Nathana na jej nodze naciskającej na gaz i jego ciche słowa:
- Nie możemy ich zostawić. Bez nich sobie nie poradzimy.
Przerwały jej paniczną ucieczkę.
Zdjęła nogę z pedału i odetchnęła głęboko.

Z przerażeniem patrzyła jak Thompson dobija ostatnich uczestników pochodu a potem usuwa torujące drogę ciągniki. Podjechała z powrotem. Czuła jak wstyd pali jej policzki.
Spanikowała. Mężczyzna nie powiedział ani słowa. Nie skomentował jej zachowania. To chyba było jeszcze gorsze niż gdyby powiedział co o niej myśli. Nie potrafiła walczyć. Zawsze była beznadziejnym łowcą. Nigdy nie zabiła człowieka. Nie chciała umierać w taki sposób. Nie chciała by jakiś spaczony wirusem zombi wyjadł jej mózg na drugie śniadanie. Popatrzyła na zakrwawione ciało reportera i strażnika patrzącego przed siebie z głupawym wyrazem na i tak niezbyt inteligentnie wyglądającej fizjonomii. Oberwali naprawdę poważnie. Nie wyglądało to dobrze. Przed nimi były do rezerwatu jeszcze wda miasteczka, jeśli w kolejnych będzie podobnie, nie mili wielkich szans by tam dotrzeć.
Maria mówiła coś o lekach, ale do oszołomionego umysłu Liberty wszystko docierało jakby zza grubej zasłony. Jakby wszystko działo się obok, a ona sama była tylko widzem nakręconych przez szalonego reżysera scen, w czasie montażu których ktoś najwyraźniej spieprzył ścieżkę z dźwiękiem.

Jak automat wsiadła ponownie do Hummera i ruszyła za samochodem kierowanym przez policjanta.
Apteko na szczęście była po drodze – to była ta zła wiadomość. Gorsza brzmiała tak, że zamknięta była na głucho. Najgorsza była zaś taka, że z domów zaczęli wychodzić już najwyraźniej zawirusowani mieszkańcy.
- Rozlejmy na ziemię benzynę i podpalmy ją. Może to ich zatrzyma? - Nathan najwyraźniej próbował wymyślić coś sensownego, gdy wszyscy w Hummerze ze zgroza obserwowali powoli sunące w ich kierunku istoty.
W tym czasie policjant rozwalił samochodem kratę do apteki i kilkoma strzałami otworzył zamek.. Alarm wył jak szalony, ale to nie miało znaczenia. Żadne służby porządku publicznego nie zjawią się już na wezwanie.
Nastała era bezprawia.
- Nie jestem przekonana czy to coś pomoże, a my dla odmiany możemy mieć na głowie nie sunące na nas zombie, ale sunące na nas płonące zombie. Poza tym szkoda paliwa. Przed nami jeszcze sporo drogi, a nie wiadomo co nas czeka w kolejnym mieście.
To było dziwne. Mówiła całkiem spokojnie i logicznie, choć jej umysł przepełniało przerażenie, a strach ściskał za gardło. Jakie miasto? Czy my mamy szanse wydostać się żywi z tego? Kiedy w końcu ta lekarka wyjdzie z apteki i będą mogli odjechać?!

Czas kurczył się nieubłaganie z każdym uderzeniem serca z każdym krokiem wykonanym do przodu przez zbliżającą się zgraje chodzących trupów.
Zombie... a więc tak wyglądają? Teraz mogła się im przyjrzeć całkiem wyraźnie.
Coś co jeszcze niedawno wydawało się tylko zabawną kinowa fikcją nagle stało się przeraźliwie realne.
Patrzyła w oczy śmierci.
Śmierć miała niebieską sukienkę w stokrotki, a opadające do ramion, lekko wijące się jasnoblond włosy, nadawały jej wyraz anioła. Niegdyś prawdopodobnie jasne oczy teraz jarzyły się dziką czerwienią.
Nagle za sobą usłyszała szczęk przeładowywanej strzelby. A potem głośny huk. Głowa stwora, bo to przecież nie był już człowiek, to nie była kobieta, czyjaś córka, może żona, matka, ale jakiś bezmyślny potwór, którego cel był tylko jeden: Jeść! Głowa stwora na oczach przejętej zgrozą Libery, rozprysła się na kawałki. Bezgłowe ciało opadło na ziemię. Liby zobaczyła kolejnego tym razem mężczyznę, po którym spływała tkanka mózgowa. Może kiedyś był mężem blondynki? Sunął obojętny na to co dzieje się dookoła, zbliżając do nich powolnym, ale nieubłaganie nieuchronnym krokiem.
Najwyraźniej zarażony mózg nie był już dla nich interesujący przebiegło przez głowę Montrose.

Ponowne ładowanie strzelby i płacz Ethana wyrwały ja z kontemplacji tej sceny. Popatrzyła do tyłu na siostrę z zaciętym wyrazem twarzy mierzącą do następnego przeciwnika i na Nathalię opiekuńczo przytulającą do siebie małego braciszka. Potem na Nathana z determinacja w oczach ładującego kuszę, choć musiał sobie przecież zdawać sprawę jak mało przydatna teraz jest ta broń. Potrzebowali zdecydowanie więcej broni i amunicji! Najlepiej jakąś wyrzutnię rakietową. I solidny karabin i opancerzony samochód. Podała chłopakowi pistolet i wskazała na najbliższego przeciwnika:
- Trzymaj pewnie i celuj prosto w głowę. Nie możemy marnować amunicji.
Sama położyła ręce na kierownicy i nacisnęła klakson, by przypomnieć Marie, że nie ma już czasu. Jeśli nie będzie innego wyjścia będzie musiała zaczęć ich rozjeżdżać i to jak najszybciej. Zwiększyła obroty silnika. Samochód z napędem na cztery koła miał naprawdę piękny zryw.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 05-01-2010, 18:16   #73
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Wtorek, 25 październik 2016. 22:41 czasu lokalnego.
Darrington, granica parku narodowego.


Potwory, bo w takich kategoriach należało teraz je rozpatrywać, po prostu... szły. Szum nieustającego, chociaż teraz bardziej przeradzającego się w mżawkę deszczu zagłuszał odgłosy, które wydawały, ale coś jakby niezrozumiały pomruk wydobywał się z ich omszałych, pokrytych krwią ciał, na których skóra nabrzmiewała albo wysychała, a tkanka obumierała bardzo szybko, zatrzymując się na stałym etapie, który pozwalał im "żyć", a w zasadzie poruszać się przed siebie i wyczuwać, właśnie, co wyczuwać? Może Marie znała odpowiedź na to pytanie, tylko akurat była zajęta wybieraniem potrzebnych leków. Pozostali zaś stawiali na to, że wyczuwali jedzenie. Mniam, pyszne, żywe kąski. Krew krążącą w żyłach, sprawiającą, że ślinka napływała do półmartwych, zmutowanych żył. Bon appétit!

Kąski niestety nie zamierzały się podać na talerzu, jak pozostali w tym nawiedzonym miasteczku. Nie, żeby to jakoś zniechęciło idących ku posiłkowi, to jednak na pewno utrudniło. A ostatecznie okazało się, że nawet uniemożliwiło spożycie. Potężny silnik czarnej terenówki zaryczał, a opony z piskiem poruszyły solidną sylwetkę, która całkiem sprawnie nabrała prędkości. Nie mogła nie trafić, chociaż kilkudziesięcioosobowy tłumek był zbyt rozproszony, by wcelować we wszystkich. Ale Thomson się starał. Ludzkie sylwetki, nierzadko sięgające wagą setkę kilogramów, tłukły o karoserię, przelatywały po szybie, wyginały zderzak i działały jak progi zwalniające, gdy rozjeżdżający je Land Rover podskakiwał jak na Rajdzie Dakar. I pomruk zmienił się w nieartykułowany ryk, gdy większość z nich zawracała i czym prędzej starała się dostać się do wnętrza samochodu, tłukąc o szyby czym się dało. Jedna z bocznych szybko zamieniła się w siateczkę pęknięć, ale jeep szybko wydostał się z zasięgu. I mimo, że większość powalonych znów wstawała, nie dbając o swoje połamane kości, to chociaż zwrócili się w stronę "przynęty". Tylko kilka poszło dalej, ku aptece i stojącemu obok Hummerowi.

A tam też nie mieli ochoty na bliższe spotkania. Odezwała się strzelba, potem rewolwer. Jeden czy dwa łby przestały istnieć. Ale i trafiać było trudno, wróg poruszał się, mimo że wolniej niż biegiem. A strzelcy do wyborowych nie należeli, a trafienie w coś innego od mózgu efektów nie przynosiło. Jak strzelanie do tarcz w wesołym miasteczku, tylko tutaj nie dawali misia za trafienie. Ani wielkiej, pluszowej pandy. Land Rover na szczęście już wracał, a Marie wybiegła z apteki. Znów potoczyły się kręgle, a oba samochody wreszcie mogły odjechać.


Lochsloy było długie i niezbyt gęsto zabudowane, a na jego drugim końcu, zaraz przed tablicą obwieszczającą koniec tej paskudnej w tym świetle mieściny, stała kolejna barykada z ciągników, tutaj jednak przerwana, gdyż ktoś zdążył odjechać lub zepchnął jeden z nich. Może ci przytomniejsi mieszkańcy, którzy postanowili nie zostawać z bandą idiotów? Po tej stronie miasteczka było mniej zabudowań, a dalej były głównie lasy, przynajmniej tą główniejszą drogą, toteż pewnie mniej pilnie tu strzeżono, gdy jeszcze ktoś normalny pozostał, oczywiście.

Przemknęli się obok jakiegoś kombajnu, pędząc byle dalej. Marie starała się zaaplikować wszystko, co uznała za przydatne, smarując i wciskając pigułki do ust. Radcliffe musiał pozostać na opatrunku, okładzie i mocnych pigułkach przeciwbólowych, tych na receptę. White zapadł w sen regenerujący, ale biologiczka nie była zachwycona.
-Potrzebujemy kogoś, kto się na tym bardzo zna. Nie wiem czy wszystko wyjęłam i dobrze poskładałam w całość.
Ale zatrzymywanie się w okolicy nie było też bezpieczne, a to co znaleźli w Lochsloy sprawiło, że decyzja o omijaniu wszelkich większych ludzkich skupisk po drodze była jasna. Nikt nie chciał tego koszmaru przeżywać drugi raz, więc można było odsunąć go jak najdalej. Mapa pomagała wybrać mniej uczęszczane drogi i lekkie problemy zaczęły się dopiero pod Arlington, gdzie trzeba było przejechać przedmieściami. Tylko nie było tam blokad, a wyludnione ulice przerażały. Miasto miało szpital, albo przynajmniej dużą przychodnię i tam pewnie udała się większość. Lub zabarykadowała się w domach. Tak czy inaczej, minęli ostatnie budynki, a droga zaczęła piąć się w górę.

W standardowych warunkach, jazda nie powinna zająć dłużej niż półtorej godziny. Zmęczenie, ciemność, mgła, deszcz i droga, z której często znikały jakiekolwiek latarnie, a górzysty teren zwijał ją w serpentynę - to wszystko sprawiało, że jechali znacznie dłużej, często zwalniając nawet do dwudziestu na godzinę. Zbliżali się parków narodowych, a wyrastające niedaleko góry i pagórki, wraz z bujną roślinnością, w dobrą pogodę wiosennego lub letniego południa tworzyły piękne panoramy. Oczywiście teraz wszyscy mieli w dupach jakieś widoki. Chcieli odpocząć, uciec jak najdalej od wariactwa tego świata.


Darrington, jakby na to nie patrzeć, od wsi różniło się głównie zwartą zabudową. Kilka uliczek, obok których równymi rzędami stały jednorodzinne domki, rzadko przetykane czym innym. Nie było przed nim żadnych blokad, a zaś miasto wyglądało jak zawsze wyglądały takie miejsca późno wieczorem. W kilku oknach świeciło się światło, opustoszałe ulice wyglądały jak wymarłe. Szczekanie nielicznych psów oznajmiało jednak, że coś tu jeszcze żyło i najwyraźniej było normalne. Nie było żadnych hoteli, jedynie zamknięta stacja benzynowa i równie ciemna knajpka. Dobijanie się do niej przyciągnęłoby tylko te nieliczne pozostałe tu osoby do okien, a w takim miejscu jeden musiał znać drugiego na wylot. Należało jechać dalej, w tych czasach przebywanie blisko ludzkich skupisk wcale bezpiecznym nie było. Minęli jeszcze znak informujący o lotnisku, zapewne jakimś małym, służącym awionetkom i innym małym samolocikom, bo o czymś poważniejszym nie było mowy. Zaraz za miastem wielki znak informował bowiem o wjeżdżaniu na teren parku narodowego, a czerwone znaki zakazywały kolejnych to rzeczy. Nie było zakazu wjazdu, a Liberty już kiedyś w okolicy była, tyle, że dawno temu.

Droga szybko zamieniła się w prawie polną, wciąż pnąc się w górę. Wiła się i tutaj, ale szybko jechać tak czy inaczej by się nie dało. Noc zapadła już całkowita, deszcz nie przestał padać, ale reflektory terenówek z łatwością wychwyciły kolejną tego dnia blokadę drogową. Ta na szczęście nie wyglądała na szczególnie groźną, jeden ustawiony w poprzek wąskiej drogi pickup, pomalowany na zielono i z człowiekiem w kowbojskim kapeluszu w środku. Spał najwyraźniej, teraz budząc się nagle i prawie wybiegając z wozu, zaskoczony, ale za to ze strzelbą. Wyglądał normalnie, nie licząc trochę ciemniejszej cery i ostrych rysów, które sugerowały rozcieńczoną indiańską krew w jego żyłach. Zatrzymał podróżnych gestem dłoni.
-Przejazdu nie ma! Słyszeliśmy co dzieje się w miastach, nie chcemy ryzykować.
Miał twardą minę, ale musiał zauważyć rannych, kobiety i dzieci. Negocjacji o dziwo podjęła się Marie.
-Potrzebujemy lekarza i trochę ciepła, tylko tyle! Nie jesteśmy zarażeni! - rozsunęła kurtkę, pokazując swój biały kitel, który wciąż nosiła - Jestem naukowcem, pracowałam dla Umbrelli, nad szczepionką. Zanim to wszystko się stało! Pomogę, na tyle ile umiem. Ale proszę, pomóżcie nam! Widzieliśmy już dziś tyle śmierci, a są z nami dzieciaki.
Była przekonująca. Na dodatek mówiąc samą prawdę.
-Ale dlaczego tutaj?
-A jak pan myśli? Tu jest bezpieczniej. W miastach jest... źle. Widzieliśmy to na własne oczy, po drodze. Ten mężczyzna jest policjantem, nie zrobimy nic złego!

Wskazała na Thomsona, który chcąc nie chcąc pokazał odznakę. Mężczyzna przyglądał się wszystkim dość długo, w końcu skinął głową.
-Ale nie mogę was teraz zabrać dalej. Rano sprowadzę naszego lekarza, dziś ma i tak za dużo roboty. On... pomoże z rannymi i sprawdzi czy nie jesteście zarażeni. Rozumiecie, musimy się pilnować, swoje wiemy. Możecie skorzystać z tego domu, stoi pusty od jakiegoś czasu, ale wszystko tam jest.
Wskazał na drewniany, piętrowy budynek ukryty w lasku nieco z boku. Dalej było jeszcze kilka takich, przypominających raczej działkowe domki rekreacyjne. Ale zawsze był to dom, a komin sugerował, że można go ogrzewać kominkiem.
 
Sekal jest offline  
Stary 10-01-2010, 00:13   #74
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
O tak! To było w pewien sposób zajebiste! Jak w takiej starej gierce komputerowej, którą kiedyś mu pokazał kumpel. Dawno temu, gdy obaj jeszcze byli na studiach i mieli w dupie zarabianie na życie i inne dziwadła życia. Ktoś ściemniał, że były to samochodowe wyścigi, ale tak na prawdę chodziło o to, by rozpaćkać na masce jak największą ilość przechodniów a konkurentów do wygrania wyścigu po prostu rozwalić, najlepiej jak efektowniej. Tam ludzie byli podobnie tępi jak i tutaj, odebrano im mózg i nie pozwolono zanadto uciekać przed pędzącym wozem. Tylko efektowniej się rozwalali, nawet przy małej prędkości.

No i co z tego. I tak była kupa zabawy.

Śmiał się jak kompletny wariat, gdy jakaś rozkładająca się głowa zsunęła się w krwawej smudze z przedniej szyby. Zawrócenie na ręcznym i powtórka. Bez zupełnie żadnych konsekwencji! Nowy świat miał jakieś zalety. Emocje opadły wraz z ostatnim uderzeniem, posyłającym resztki kobiety na latarnię. Marie już wyszła, mogli uciekać. Thomson się uspokoił.

Deszcz wszystko zmyje, cudownie.

Boven podawała leki, a on prowadził, spokojnie, głęboko oddychając. Załapał wreszcie, że nie miał w gębie papierosa od całkiem dawna, co pewnie jeszcze pogłębiało paskudny stan. Witamy, kurwa, w nowym życiu. Pierwsze postanowienie noworoczne: rzucić palenie. Bo fabryki już nie produkują petów i w końcu i tak się skończą. Ty już będziesz wyschniętym szkieletem, no ale się skończą. Tylko alkoholu nie miał zamiaru odstawiać, chociaż jedna przyjemność. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto do tej krótkiej listy dopisać ubijanie zawirusowanych. Zrezygnował jednak. To będzie hobby.
White prawie nieprzytomny, Radcliffe na prochach. Zatrzymali się, by biologiczka mogła poprawić opatrunki, tym razem z użyciem tego co wyniosła z apteki. Mimo wszystko umiała sobie radzić. I była ładna. Ale David wolał nie być raniony, nigdy przecież nie powiedziała, że jest lekarką. Na postoju zagadał do Liberty, pierwszy raz od kilku ładnych godzin jak się zdawało.
- Wszystko ok? Nie jestem psychologiem, ale w gównie siedzimy razem. I ja mam zamiar je przeżyć, mam nadzieję, że reszta też. To ścierwo nie mogło dojść wszędzie, chociaż te indiańce za blisko. Ale damy radę, Kanada blisko. Na północy jest zimno, ale spokojnie. Damy radę.
Głęboko spojrzał w jej oczy. Gadka była trochę bez sensu, ale kobiety musiały zachować rozsądek. W grupie było raźniej. Kilka paskudnych umysłowych chorób na pewno złapią, ale tu pewnie najgorsza była depresja. Całkowicie zabójcza. Maria skończyła, mogli ruszać dalej. Detektyw poklepał ją po ramieniu w odruchowym geście po wykonaniu dobrej roboty. Przeznaczonym dla facetów, ale chrzanić to. Świat się zmieniał, nie?

Jechali i jechali. Pieprzona pogoda też postanowiła być przeciwko nim i robiła co mogła. A mogła całkiem sporo, brakowało do tego wszystkiego chyba tylko sporego huraganu, który zmiótłby ich samochody z drogi. A tak udawało się im przeć naprzód, omijając centra miast, miasteczek i jeśli było to możliwe to nawet wsi. Nie było tego po drodze dużo, ale Arlington, czy jak się ta dziura nazywała, nie wyglądało bezpiecznie dla tych, co chcieli uniknąć bycia chodzącym trupem. Kolejne, Darrington, nie wyglądało lepiej, chociaż brak szpitala pozbawił je też obstawy wojska. Thomson wolałby się tu w ogóle nie zatrzymywać. Wcale nie miał ochoty na bycie osobą społeczną. Głusza, której wcześniej nienawidził, nagle stała się przyjemnym miejscem. To i jechali dalej, wypalić jebaną fajkę pokoju z czerwonymi na mordach indiańcami. Och, ale był podekscytowany. Aż niemal nie rozjechał tego gościa, który wylazł z samochodu blokującego drogę. Pojebany kretyn! W dodatku spał. Najwyraźniej nawet telewizji nie oglądał.
Maria znów go zaskoczyła, znów pozytywnie. Cholera, zdawało się, że już ją za bardzo lubi. Zły objaw w świecie, w którym każdy może za chwilę zdechnąć.
Pokazał odznakę.
- Radzę nie stać tu samotnie i zwłaszcza nie spać. Weź pan kumpla. Jest na prawdę źle. Ten pieprzony wirus istnieje i nas zabija. Im dalej od dużych ludzkich skupisk, tym lepiej, ale już mogło dotrzeć i do Darrington. Nie śpij.
Był zbyt zmęczony, by mówić coś więcej. Skręcił w boczną dróżkę, parkując pod wskazanym domem.

Przenocowanie we względnie bezpiecznym domu było kuszące, bardzo kuszące. Ale nie tak szybko, panie ładny, jak to kiedyś gadano. Najpierw pomógł Boven przetransportować do środka reportera, który mógł w zasadzie tylko leżeć na łóżku i to sam, bo Thomson wątpił, by ktoś chciał spać z nim. Zresztą, do cholery, wszyscy by woleli sami. Albo chociaż wymieszani płcią. Bycie jedynym sprawnym samcem sprawiało dużo kłopotów a wyrósł już z konieczności pokazywania jaki to nie jest męski. Porąbał drewno na mniejsze kawałki i wziął się za rozpalanie.
- Liberty, potrafisz coś ugotować? Wszyscy powinni coś ciepłego zjeść lub wypić, kupiliśmy po drodze trochę chemicznego syfu.
Było zimno, teraz mogli to czuć, a dodatkowo zmęczenie i wcześniejsze przemoczenie nie pomagało czuć się lepiej. Ale chociaż ogień zapłonął w kominku, powoli ocieplając jeden z pokoi. Drugi na pewno był lodowato zimny.
- Niech tu nocuje White i dzieciaki. I tak nie usnę nie mając pewności, że ktoś z nas czuwa. Zostać... no wiecie. Chociaż, w dupie. Wystarczy się tu zabarykadować, w oknach są okiennice.
Ugryzł się w język w ostatniej chwili. Lepiej było nie przeginać pały.

Odnalazł barek, całkiem nieźle wyposażony. Wyjął kilka butelek i kieliszki, przecierając je szmatką z kurzu. Potem rozlał alkohol.
- Zanim coś się zagotuje to i to nas ogrzeje.
Łyknął zawartość swojego naczynia na raz. Potem dolał, siadając obok Marie.
- Zawsze sobie tak radziłaś?
- Zależy z czym. A ty?
- Ja sobie nie radzę, ja stwarzam pozory. Z drugiej strony, mamy szansę na nowe życie, prawda? Skończyć w pół umarłym świecie, ale z nadzieją i piękną kobietą u boku. Jak w naszej ojczyźnianej papce z telewizji.

Westchnęła i też wypiła, szybko, tak jak się pije na dobrej imprezie lub na bardzo złej imprezie. Bawili się świetnie, nie?
- Po ilu kieliszkach przestaje się myśleć, Davidzie?
Spojrzał w jej oczy. Odechciało mu się żartować, bo i nie było z czego. Czy stracił najmniej z nich wszystkich? To możliwe, chociaż może nie do końca. Radcliffe i White to też były jakieś świry. Zdobył się na kolejny gest, którego w normalnym życiu nie używał od wieków. Objął kobietę ramieniem i pozwolił, by położyła głowę na jego barku. Potrzebowali się przebrać i umyć, ale trwali w tej pozie jeszcze długo.
 
Widz jest offline  
Stary 10-01-2010, 12:57   #75
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Świetnie, pomyślał po tym wszystkim, najpierw uciekamy z miasta pełnego cholernych idiotów, a potem dostajemy się w ręce jednego idioty, którego uznajemy za normalnego. I od razu kapitulujemy, o, tylko dlatego, że się do nas raz uśmiechnął, powiedział, że są tutaj jakieś gówniane domki i że w ogóle mamy poczekać na lekarza, tfu, doktora Mengele, który, jak życie życiem w Everett, weźmie, ogoli nas i zabierze na szpilowanie. Po drodze nażrą się gazu w tylnej komorze samochodu. Tak, komorze. A potem, moje Żydki kochane, ciach w serce fenolem.
Włamanie się i splądrowanie tej wszawej apteki poszło szybciej, niż myślał. Cóż, skoro jedyne, co potrzebowali, to ewentualne prochy na uspokojenie dla wszystkich, a także nieco sprzętu polowego dla White'a. Znaczy się, wyleczyć go, a przez to sprawić, żeby czuł się winny. Żeby zasrany reporter nagle poczuł się jak dziecko zależne od dużych, bardzo dużych rodziców, którzy mogą, w zależności od ich kaprysów, dać mu w pierdol. Albo i nie. White to nawet już zdziecinniał, bo leżał tylko, gaworzył i srał. Bez sensu. Kompletnie bez sensu.
Thomson natomiast świetnie wpasował się w robienie normalności na tym nienormalnym świecie, to jest po prostu zakrzątnął się, porąbał drewno i gadał z Marią. Dołączył się do rozmowy.
- Tak na dobrą sprawę – niby to grymas przemknął przez jego twarz – to Whitem nie miał się jeszcze nikt zajmować, a z tym, co mamy, dam radę wyciągnąć mu kule.
- Jest coś jeszcze
– podjął po chwili. - Nie wiem, jak wy, ale dla mnie ten strażnik i ta cała blokada przy tych domkach śmierdzi na kilometr. Było od razu zabić sukinsyna, żeby nie sięgnął do radia i uciekać jeszcze dalej. Według mnie, cokolwiek, co on może tutaj sprowadzić, to gości w skafandrach hermetycznych, żeby odesłali nas z powrotem do centrum, do kwarantanny albo do mamra po prostu. Oto moje zdanie.
Zapalił. Kontynuował.
- Zauważcie, gdzie byli ci wszyscy lekarze i reszta gnojków, kiedy wybuchł naprawdę duży szajs. Czy przybył ktoś, żeby uleczyć tych ludzi, których musieliśmy zabić? Czy było tam, do kurwy nędzy, CIA albo chociaż wojsko, żeby uratować ich przed nimi samymi? Albo nas?
Parsknął na tą myśl.
- Widzieliście, gdzie miały służby specjalne cywilów, takich jak my. Dam głowę, że ten facet chce dzwonić po kolesi z Umbrelli. A kiedy oni przyjadą...
Zaciągnął się dymem, rozmyślając. Może był paranoikiem, albo po prostu dostał w głowę łopatą o jeden raz za dużo. Stracił zaufanie do wszystkiego, co go otaczało, szczególnie do ludzi w mundurach. Nic to; poszedł coś zjeść i zrobić to, co obiecał. A potem, nie mówiąc nikomu, wymknął się z małego domku na swoich krzywych nogach. Wiedział, że wygląda głupio, podejrzewając jakiegoś smutnego bastarda o to, że może ich wsypać, nawet nieświadomie. Bardziej zresztą próbował usłyszeć, gdzie jest tamten i go podejść, niż się skradać na ślepo. Miał ze sobą Berettę. Nie dbał o to, czy tamci się zgadzali, czy nie, on wiedział swoje, a wiedział na pewno, że tamten skurwiel ich wrobi. A jeśli będzie czegoś próbował, to go skasuje.
To wszystko takie proste.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 10-01-2010, 16:59   #76
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Ucieczka, w panice szybko, szybko, byle dalej od przeżartego chorobą i szaleństwem Lochley. Droga z dala od kolejnych miast czy większych skupisk ludzkich, Ludzie oznaczali niebezpieczeństwo. Ludzie oznaczali prawdopodobieństwo zarażenia się i śmierć.

Choć Darrington wyglądało spokojnie, niczym normalne, ałe amerykańskie miasteczko, późna nocą w czasie niesprzyjającej aury. Wszyscy siedzą w domu i grzeją się przy kominku. Jakby świat nie walił się właśnie i nie stawał na głowie. Mała wyspa normalności w morzu szaleństwa. Może jednak normalność była tylko pozorna? Może za zamkniętymi oknami i ciepło sączącym się z nich światłem nie było już nikogo żywego? Wymarłe ludzkie siedlisko, w którym tylko inteligentne systemy uruchamiają światła i pamiętają o włączeniu grzejnika i o utrzymaniu odpowiedniej temperatury? Kiedy skończy się energia i to przestanie działać. Zostanie tylko wymarły świat, po którym wędrować będą półmartwe bestie, puste powłoki kiedyś nazywane ludźmi.
Światła w oknach kusiły i jednocześnie przerażały Llibrty, gdy zastanawiała się co mogliby za nimi zastać, gdyby zdecydowali się zapukać do któregoś z domów. Nigdy nie miała nadmiernie wybujałej wyobraźni. Była raczej osobą twardo stąpającą po ziemi. Jednak to co działo się od rana, w tym najgorszym dniu jaki przeżyła w swoim życiu, było pożywką, na której jej umysł snuł coraz bardziej paranoidalne wizje.

Nikt chyba nie miał ochoty tego sprawdzać, bo bez słowa minęli miasteczko i pojechali dalej w stronę rezerwatu. W miejsca, gdzie ludzie byli rzadkością, zaczynało się królestwo zwierząt. Niestety na przykładzie zarażonych w bazie Umbrelli psów, nie można było snuć nadziei, że nie natkną się na nic zrażonego. Zmutowany niedźwiedź czy wilk, to nie była przyjemna wizja. Przynajmniej jednak zwierzęta nie żyły w tych lasach w wielkich stadach. By przeżyć musiały trzymać się w małych grupach, a to stanowiło szansę, ze uda się je jakoś pokonać. Znowu naszła ją refleksja, ze potrzebują broń. Bardzo dużo wszelkiej możliwej broni. Najlepiej takiego kalibru,. By jednym strzałek rozwalała na kawałki coś wielkości słonia.

Droga do rezerwatu była w zasadzie tylko ubitym duktem, na szczęście terenowe samochody jakimi dysponowali, były w stanie ją przebyć nawet w zła pogodę, jakby dając im namiastkę nadziei na lepsze jutro deszcze przestał padać.
Informacja o lotnisku zapaliła w głowie Liberty małą lampkę. Może będzie tam jakiś samolot. Którym mogliby przedostać się do Kanady? Może chociaż jakieś paliwo? Trzeba będzie zdecydowanie sprawdzić to miejsce, ale to jutro kiedy odpoczną. Kobieta czuła jaka jest zmęczona od ponad dwunastu godzin prawie cały czas siedziała za kierownicą, a kiedy na chwilę nie kierowała jej nerwy, napięte do ostatnich granic intensywniejszymi się z chwili na chwilę koszmarnymi sytuacjami, nie dawały jej nawet odrobiny odpoczynku.

Kiedy światła samochodu wyłoniły z mroku kolejna blokadę na drodze była już praktycznie na granicy wytrzymałości. W pierwszym odruchu miała ochotę wcisnąć gaz i staranować pojazd stojący jej na drodze. Jednak głos cywilizowanego człowieka, który ciągle jeszcze kołatał się w jej głowie. kazał zdjąć nogę z gazu i zatrzymać się przed blokującym im drogę człowieku, który na szczęście okazał się zdrowy, a domieszka indiańskich genów jakiej można było się dopatrzyć w jego wyglądzie podpowiadała, ze do rezerwatu musi być już blisko.
Z jego słów wynikało jednak jasno, że tej nocy raczej tam nie dotrą. Dostali jednak schronienie, zapewniające chwile wytchnienia i wypoczynku. To jej w tym momencie całkiem wystarczało.
Potem już w domku naszły ja wątpliwości. Indianie byli słabsi od nich. Mniej odporni na choroby zakaźne. To biała rasa sprowadziła na nich choroby zakaźne, ok których prawie całkowicie wyginęło wiele plemion. Nie myślała o tym wcześniej, ale może nie powinni jechać do rezerwatu? Może powinni zabrać jedzenie i sprawdzić lotnisko? Może wrócić do Darrington, zabrać jak największe zapasy paliwa i spróbować przejechać górami na drugą stronę granicy? Postanowiła podzielić się swymi wątpliwościami z Marią, gdy tylko będzie ku temu okazja.
Na razie z produktów, które mieli ze sobą zabrały się z siostrą do gotowania zupy. Wszystkim, nie tylko dzieciom potrzebne było coś ciepłego do jedzenia. Na szczęście rozpaleniem ognia i zagrzaniem pomieszczenia zajął się detektyw.
Na jego słowa popatrzyła na dwuosobowe łóżka znajdujące się w pokoju i odpowiedziała spokojnie:
- Niech w tym łóżku śpi Nathan z dziećmi i Dorothy, to dla nich wystarczająco dużo miejsca. Mamy śpiwory i ciepłe ubrania, więc mogę pod nimi spać w drugim pomieszczeniu. Jestem tak zmęczona, że zasnęłabym w każdych warunkach. Ty też musisz się przespać, nie możesz czuwać cała noc. Jutro czeka nas kolejny dzień i nie wiadomo czy będzie lepszy od poprzedniego. Najlepiej wyznaczmy warty i zmieniajmy się w czuwaniu i przy podtrzymywaniu ognia.
Potem poszła do samochodu po rzeczy. Po drodze pomyślała, ze cudownie byłoby wziąć ciepła kąpiel. Na to jednak raczej nie było wielkich szans.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 10-01-2010, 22:12   #77
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Może to nie jest najlepsze porównanie, ale pierwsze jakie przychodzi mi na myśl.
Kiedyś korespondent wojenny wlazł na minę. Takie rzeczy się zdarzają. Rozszarpało mu nogę, aż do kolana. Taki zawód.
Jak jesteś mało znany, to nikt o Tobie nawet nie napiszę. Nawet jak urwie ci kończynę. Twoje nazwisko nie wyskoczy z Googla. Jesteś do dupy. I ten facet, ten fotograf, on właśnie był do dupy. I jadąc na noszach, krzycząc z bólu na pokrwawionym prześcieradle uświadomił sobie, jak bardzo był do dupy. Pewnie pomyślał o tym, że bez nogi daleko nie zajdzie. I wtedy wpadł na genialny pomysł. Zdjął z szyi aparat i zrobił zdjęcie. Zdjęcie ochłapu mięsa wieńczącego jego korpus, na tle szpitalnego korytarza.
I kolejny raz z niego zakpił.
W tym samym momencie, ktoś stojący z boku zrobił zdjęcie momentu, gdy tamten reporter fotografuje. Nadążasz? I chyba nietrudno będzie ci zgadnąć, które z tych zdjęć stało się bohaterem pierwszej strony Googla. Poszukaj go w swojej wyszukiwarce. Oddaj mu kilkusekundowy hołd.
Takie jest nasze życie. Biegniesz, biegniesz, upadasz, jesteś martwy i do ostatniej sekundy nie rozumiesz, o co właściwie chodziło.

White ciężko podniósł się z kanapy, na której ktoś go ułożył. Kilka sekund temu pogrążony był w dziwnym półśnie. Teraz, gdy się ocknął rzeczywistość znów uderzyła mu do głowy. Wiedział na pewno kilka rzeczy. Są w bezpiecznym miejscu. Pewnie będą jechać dalej. Jeśli White zostanie to sam umrze.
A on jeszcze nie mógł umierać. Mimo, że wola życia wysiąkała powoli z miejsc rozerwanych przez śrut, dalej chciał walczyć. Póki płynie w nim jeszcze trochę krwi.
Musiał trzymać się pozostałych. Powoli wymacał kanciasty kształt pod kurtką. Karabin dalej ma przy sobie. Sprawdził kieszeń. Aparat też.
- Wody... - Wyszeptał. - Dajcie mi wody...
Nie wszystek jednak zdechłem.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 16-01-2010, 12:10   #78
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Środa, 26 październik 2016. 7:28 czasu lokalnego.
Darrington, granica parku narodowego.


Drwa trzaskały w kominku, wypełniając pokój blaskiem i ciepłem. Zamknięte drzwi i ciepłe jedzenie, które przyrządziły kobiety poprawiły delikatnie humory, przynajmniej na tyle, by móc usnąć. Ciepła w letniskowym domku nie było jednak wiele, grube śpiwory przydawały się po raz pierwszy. Dzień minął, trwając tak długo, że wydawało się, że był to cały tydzień, a nie tylko kilkanaście godzin koszmaru. Okiennice wciąż pozostały zamknięte, drzwi przez jakiś czas otwarte, gdy nieufny wobec świata Radcliffe zmył się, próbując znaleźć jakąś oznakę zdrady, jakikolwiek ruch, który sprowokowałby go do strzelania. Może to uderzenie w głowę sprawiło, że stał się aż tak paranoiczny, gdy siedział w jakiś krzakach, moknąc coraz bardziej, drżąc z zimna i zmęczenia. A człowiek w pickupie rozmawiał przez chwilę przez radio, potem podjechał drugi, równie nienowoczesny samochód. W środku siedziało jeszcze dwóch mężczyzn. Rozmawiali tylko, nie robiąc nic poza tym. Strażnik w końcu musiał wrócić do budynku.

Stagnacja powoli zmieniała się, gdy pierwsze zmęczenie i stres opadły i mogli wrócić do działania. W domku było trochę ubrań na zmianę, zarówno dla dzieci jak i dorosłych, z których też warto było skorzystać, wymieniając swoje przemoczone i najczęściej brudne. Maria mogła wreszcie pozbyć się naukowych, wcześniej mających zapewniać sterylność ubrań i założyć coś zupełnie normalnego i znacznie cieplejszego. Odpowiedziała też na wątpliwości Liberty.
-Nie wiem, czy Indianie są mniej odporni. Długo już przebywali tuż obok białych, ale ten wirus jest inny. Wydaje się, że nikt na niego nie jest odporny, a tutaj jest blisko miast. Za blisko. Rezerwat zapewne ciągnie się dalej w góry, ale zbliża się zima, ktoś by musiał nas przygarnąć. A jeśli mieszkają gdzieś w pobliżu... nie wiem, na prawdę. Jeśli miałabym kontynuować jakieś badania, potrzebowałabym sprzętu, a taki tylko w dużych miastach można znaleźć. Najpewniej w szpitalach i laboratoriach.
Jej mina nie świadczyła o tym, by w ogóle wierzyła, że uda się jej odkryć cokolwiek. Ale była zdeterminowana.
-Pomyślimy o tym jutro. Dziś musimy się przespać, ja muszę się przespać. Mój umysł wariuje. W tym pokoju jest ciepło, zostańmy tu lepiej wszyscy. Na podłodze jest miejsce, a wolę by było twardo niż zimno. I w takich chwilach nie chciałabym spać sama...
Ostatnie słowa mogła kierować już tylko do Thomsona, gdyż na niego spojrzała. Dorothy położyła dzieciaki, okrywając je znalezionymi w tapczanach kołdrami. Były przerażone, ale również zbyt zmęczone, by opierać się snowi zbyt długo. White dostał wody, ale wiele więcej nie mogli już mu pomóc. I musiał zdecydowanie spać na brzuchu, każda inna pozycja wywoływała okropny ból. Niedługo potem w całym domku słychać było tylko oddechy śpiących, od czasu do czasu chrapanie i drwa trzaskające w kominku, do którego co jakiś czas ktoś wrzucał nowe szczapy.


Poranek nie rozwiał upartej mgły, która wydawała się współpracować z wirusem. Jesień była już w pełni, a tutaj na północy nigdy nie był to przyjemny czas. Zasnute chmurami niebo przestało płakać przynajmniej na jakiś czas, ale to nie zmieniło wiele - wilgoć wciąż wdzierała się wszędzie prócz jednego pokoju, ogrzewanym przez kominek. Suche drewno powoli się kończyło, tylko czy to miało znaczenie? Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że szybko przyjdzie im opuścić to miejsce, może nawet szybciej niż by chcieli niektórzy, wtuleni w siebie czy chociaż ciepłe śpiwory. Spaliby znacznie dłużej, gdyby nie klakson samochodu, podjeżdżającego pod ganek. Dość nowy ford, z którego wysiadł szpakowaty, szczupły mężczyzna w okularach z ciemnymi oprawkami. W dłoni trzymał lekarską torbę, taką, jakie oglądało się na starych filmach, a ogorzała, owalna twarz zdradzała prawdziwe, indiańskie pochodzenie. Zanim zdążył zapukać, otworzono mu. Razem z nim pojawił się również ten sam mężczyzna, który zatrzymał ich wczoraj w nocy, kierując do tego miejsca. Lekarz skinął głową na powitanie, wchodząc do środka.

-Słyszałem, że potrzebujecie mojej pomocy? Mam na imię Green, jestem lekarzem, ale nie chirurgiem. Pomogę.
Wskazano mu White'a, którego opatrunki na plecach przesiąknięte były krwią i koniecznie należało je już zmienić. Reporter cierpiał niemiłosiernie, gdy zajmował się nim tutejszy doktor, pozostali zaś mogli porozmawiać z towarzyszącym mu drugim mężczyzną.
-Przydałoby się, byście wyjaśnili co i jak. Nie lubimy obcych, nigdy nie dano nam powodu, byśmy lubili. Chcecie schronić się w górach? Droga wolna, ale schronisk jest tu niewiele, dalej szlakiem. Jedzenia prawie nie ma, zwłaszcza o tej porze, to i długo tam nie wytrzymacie. Widziałem w telewizji co się dzieje, póki działała. Wiecie coś więcej? Objechałem wczoraj Darrington, ale nie miałem odwagi sprawdzać domów.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, że to faktycznie jest prawda, to wszystko co się dzieje.
-Jestem Snow Hallis, tutejszy strażnik. Dostałem jedną wiadomość, bym udał się do najbliższego szpitala i sprowadził ludzi, ale potem była cisza, a wojsko się nie zjawiło. Oczywiście nie posłuchałem ich. Ale teraz chętnie wysłucham was. Chociaż części już się domyśliłem.
Przerwał na chwilę, przyglądając się najmłodszemu dzieciakowi ze współczuciem.
-Green twierdzi, że kontakt z krwią zaraża, tyle można było znaleźć w mediach. Gdybyśmy cofnęli się dalej, ten wirus mógłby nie dotrzeć do nas, prawda? Dlatego tu przybyliście? Byle dalej od miast?
Maria skończyła wyjaśniać lekarzowi co i komu się stało, zbliżając się do grupy i ze smutną miną kręcąc głową.
-Prędzej czy później wirus rozprzestrzeni się również w powietrzu czy chociażby w wodzie, którą pijemy i która spada z nieba. Będzie zabijał, nie tylko nas, ale i przyrodę. Schronienie w tutejszych górach to rozwiązanie na jakiś czas, może do końca roku, może trochę dłużej, zima może powstrzymać rozrost. Mam szczepionkę, ale nie jest jej wiele. Musiałabym mieć laboratorium na więcej, a i tak chroni tylko przed tym w powietrzu. Nie ma antidotum na ugryzienie, a nawet jeśli, to ja nic o tym nie wiem, chociaż w Umbrelli miałam wysokie stanowisko.
Snow westchnął głośno.
-Dobra, ale i tak musimy was sprawdzić. I czekam na wyjaśnienia. Mamy tu w rezerwacie pięciuset ludzi...
Wciąż pozostawał nieufny, przyglądając się podejrzliwie biologiczce. Słowo Umbrella wywoływało niechęć i wcześniej, teraz zaś robiło się bardzo groźne. Oczywiście jeśli plotka o tym, że ten wirus pochodzi z ich laboratoriów rozejdzie się dalej. Tak czy inaczej, prowizoryczny plan wymagał rozbudowania, a tutejsi Indianie chcieli wyjaśnień.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 16-01-2010 o 22:20.
Sekal jest offline  
Stary 17-01-2010, 15:53   #79
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Noc po najgorszym dniu jaki przeżyła, a być może po dniu, który okaże się najgorszy dla całej ludzkości, minęła cicho i spokojnie. Pewnie zmęczenie spowodowało, że kiedy tylko przyłożyła głowę do poduszki zasnęła jak kamień.
Noc bez snów, bez marzeń, ale i bez koszmarów. Noc, tak niezbędnego wszystkim odpoczynku.
Za radą Marii położyli się wszyscy w jednym pokoju rozgrzanym ciepłem kominka. Przez chwilę po przebudzeniu, leżąc wtulona w ciepły śpiwór, na posłaniu z kilku koców i wpatrzona w migotliwy blask ognia, poczuła się jak na wycieczkach za czasów collegu. Te wspomnienia skierowały jej myśli na Franka Hagertyego, który w tym okresie był w jej oczach, w oczach po raz pierwszy zakochanej szesnastolatki, najwspanialszym chłopakiem na świecie. Dwa lata starszy, ciemnowłosy, wysportowany, kapitan szkolnej drużyny piłki nożnej, był obiektem westchnień wszystkich dziewczyn z jej klasy, a zwrócił uwagę właśnie na nią.
Jak łatwo było stworzyć ułudę normalności! Jęk reportera, który mamrotał coś prze sen szybko sprowadziła ją na ziemię.
Zamknęła oczy, by zbierające się pod powiekami łzy nie wypłynęły na zewnątrz. Niechciana kropla spłynęła po policzki i dziewczyna wytarła ją pospiesznie, by nikt nie zauważył. Frank, dzielny i szlachetny na pewno do końca pozostał na swoim posterunku broniąc miasta przed niewidzialnym wrogiem, który próbował zagrozić mu od wewnątrz.
Potem pomyślała o Johnie uwięzionym w wieżowcu, w oszalałym Seattle i mężu Dorothy na lotnisku w Olympii. Czemu musiał wybrał się tam akurat przedwczoraj? Teraz mógłby być ze swoją rodziną! Pomyślała o rodzicach, czy udało im się dotrzeć do morza? Czy to jednak miało znaczenie? Bez szczepionki nikt nie miał szansy przetrwać.
Chciała ponownie wtulić głowę w poduszkę zasnąć, nie myśleć i najlepiej już nigdy się nie obudzić.

Potem usłyszała Cichy głos Ethiena wołającego mamę. Dopóki oni żyli musiała być silna i walczyć. Dla rodziny, dla tych których kochała i dla których przetrwania warto było zrobić wszystko. Wstała i zaczęła szykować ciepła herbatę i coś na śniadanie. Zwykłe domowe prace pozwalały uspokoić rozszalałą gonitwę myśli.
Przybycie lekarza niosło ze sobą namiastkę normalności. Nadzieję, że są jeszcze normalni ludzie.
Rzeczowe słowa Marii na temat wirusa jak zwykle były przerażające. Choć słyszała już to wszystko wcześniej, za każdym razem po jej krzyżu pełzły zimne robaki strachu.
Jedna myśl przebijała się jednak przez inne:
Teraz najniezbędniejsza była szczepionka!
- Mario – Podeszłą do kobiety, bo to co chodziło jej po głowie było teraz najistotniejsza sprawą – Czego potrzeba do wytworzenia większej ilości szczepionki? By chronić plemię Sah-ku-Mehu – Świadomie użyła nazwy, którą określali się plemieńcy, nie zaś tej nadanej im przez białych ludzi: Sauk-Suiattle – i wszystkich ludzi, którzy jeszcze nie ulegli zakażeniu przez powietrze?
Popatrzyła na strażnika i odezwała się w luszucid języku jego plemienia:
- Jestem Wędrująca Zorza, wielki szaman Czuwający Niedźwiedź, uczył mnie kilka cykli temu waszego języka i tradycji. To ja sprowadziłam tu tych ludzi, bo w wigwamach bladych twarzy zamieszkała śmierć.
Ta kobieta
– Wskazała na naukowca Umbrelli przechodząc na język, który rozumieli wszyscy - naprawdę wie jak wykonać szczepionkę, która może was ochronić przed wirusem z powietrza. Nie mam pojęcia czego do tego potrzebuje, ale osobiście zobowiązuje się, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by to zdobyć. Szukam nowego, bezpiecznego domu dla mojej rodziny - wskazała Dorothy i dzieci - Pomóżcie im, ja pomogę wam. Jeśli tylko będę w stanie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 22-01-2010, 23:52   #80
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Zdziwił się, że facet, którego dotychczas uważał za nieprzyjaciela, okazał się tylko kimś, kto nie rozumie skali zagrożenia. Oślepł może? Pewnie zbyt długo pozostawał w górach i nie widział apokalipsy, która spotkała miasto.

- Krótka piłka – powiedział. – Ten wirus może się rozprzestrzenić szybko albo wolno. Sam słyszałeś, że możemy wyprodukować antidotum na powietrze. Nie wiem, na ile liczy się dla ciebie ten rezerwat, ale jeśli chcesz, żeby czerwoni stali się krwiożerczymi sukinsynami jak sprzed paręset lat, to droga wolna, wpuść ten wirus z powietrza. Jeśli o mnie chodzi, tych, których coś ugryzło, łatwiej leczyć. Łapiesz? Nie? Jeśli to świństwo dostanie się do powietrza, to wkrótce wszyscy będziemy chodzić w skafandrach hermetycznych. Założę się, że macie je dla wszystkich. A tak? Tak po prostu będziecie musieli skrępować tych zarażonych. Mówiąc krótko, chyba lepiej walczyć z wirusem, który jest tylko w człowieku, a nie, kiedy jest wszędzie wokół. To jak będzie?

Odchrząknął, splunął i zapalił. Irytowały go takie przedstawienia. Od czasu jednak myślał o jeszcze jednym torze rozwoju sytuacji, tym bardziej oczywistym. Mianowicie takim, że żadnej szczepionki nie będzie i nie będzie żadnych cholernych żywych trupów, będzie po prostu jakiś mały, pozornie nic nie znaczący samolot i mała bombka, którą spuści im na głowy. Jeżeli wojsko miało gdzieś to miasto, to wątpliwe było to, że jednak wyleczenie będą traktowali z większą uwagą. Tym bardziej, skoro nie chcieli ich wypuścić z miasta. Bomba nuklearna była jeszcze pewniejsza od kwarantanny, bo szybka i bardziej sterylna od białych ciuchów. Jak był w wojsku, to słyszał, że czasami ginęły całe wsie po nieudanych eksperymentach. Oprócz oczywistego zagrożenia wirusa było coś jeszcze, co stawało po ucieczce z tego przeklętego miejsca: Inni.
A teraz jeden z innych zastanawiał się, czy ma na tyle odwagi, by wziąć się w garść.
 
Irrlicht jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172