Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-01-2011, 22:41   #51
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rafael Jose Alvaro


Kościół był mały i położony na uboczu. Otoczony malowniczymi, przysypanym śniegiem parkiem w którym bawiły się roześmiane dzieciaki obserwowane przez swoich rodziców. Park jasno oświetlały latarnie elektryczne zalewając wszystko swoim łagodnym, złocistym blaskiem.

Wnętrze kościoła było małe i skromne. Dwa rzędy drewnianych ławek z wysokimi oparciami, po dziewięć ław w jednym rzędzie, skromny ale piękny ołtarz i chłód, który przenikał na wskroś. Kościół był prawie pusty, nie licząc pojedynczych ludzi którzy modlili się na klęczkach.

Jedynym źródłem światła w kościele były woskowe świece przy ołtarzu oraz małe lampki w bocznych nawach kościoła. Tobie jednak nie przeszkadzał ten półmrok. Jeszcze jedna z zalet bycia wampirem. W ciemnościach widziałeś dużo lepiej niż zwykli ludzie.

Wiedząc, że ów Zdradzony wie, jak wyglądasz siadłeś w ławce dokonując wcześniej należnych ołtarzowi rytuałów. Ledwie zdążyłeś zająć miejsce w ławce i z zainteresowaniem zlustrować ołtarz, kiedy usłyszałeś za sobą cichy szept.

- Nie odwracaj się. Wolę jeszcze na razie pozostać anonimowy.

- Zdradzony ...

- Tak. To ja.

- Czemu ...

- Nic nie mów. Słuchaj. Nie ufaj temu, kogo ty znasz pod imieniem Jackoob. Jesteś jedynie pacynką na jego dłoni. Niczego cię nie uczy, bo już spisał cię na straty. Podobnie, jak mnie kiedyś. Potrzebuje tylko twoich znajomości w policji, bo chce wiedzieć, jak postępuje śledztwo w wiadomej ci sprawie.

- Skąd ...

- Mówiłem, byś nic nie mówił – szept Zdradzonego działał na ciebie jak komenda na żołnierza. Nie potrafiłeś mu się oprzeć. Była w nim jakaś siła i moc. – Na ławce za tobą zostawię ci kopertą. Co zechcesz zrobić z jej zawartością, pozostaje w twojej gestii. Znajdziesz tam też do mnie numer kontaktowy. Przeczytaj. Zapoznaj się. Zdecyduj.

Miałeś tego dosyć. Odwróciłeś się by coś powiedzieć, ale miejsce na ławie było puste. Na ciemnowiśniowym drewnie leżała jednak sporych rozmiarów szara, pocztowa koperta.

Za tobą zagrały organy, zabrzęczał dzwonek za ołtarzem. Zaczynało się wieczorne nabożeństwo.


Terrence Baldrick


Prowadziłeś samochód uważnie obserwując drogę przed sobą. Znów lekko sypał śnieg i przez to warunki do jazdy nie były najlepsze. Asfalt pokrywała cienka warstwa błota pośniegowego, co zwiększało ryzyko poślizgu przy zbyt szybkiej jeździe.

W końcu jednak opuściłeś zalesione i pofałdowane tereny i wyjechałeś na otwartą przestrzeń, z której dokładnie widziałeś Nowy York.

Zahamowałeś z piskiem opon. Samochód stracił przyczepność i z rozpędem wbił się w śnieg zalęgający na poboczu. Odpaliły poduszki powietrzne otaczając cię ze wszystkich stron. Silnik zgasł, kiedy przednia maska zniknęła w zaspie.

Po chwili udało ci się wydostać na zewnątrz i spojrzałeś w kierunku panoramy miasta.



Nowy York zmienił się w wypalone ruiny, nad którymi niebo płonęło ognistą czerwienią. Nad zgliszczami szybowały jakieś małe postaci, które chyba ze sobą walczyły. Co rusz jakaś z nich spadała w dół ciągnąc za sobą smugę ognia i dymu, niczym trafiony samolot.

Z obłąkańczym krzykiem padłeś na kolana zasłaniając twarz dłońmi. A kiedy je dojąłeś znów widziałeś miasto. Nieco zamgloną panoramę Nowego Yorku. Zwykłe, migające światłami miasto, a nie wypalone ruiny, które – przysiągłbyś – widziałeś jeszcze przed chwilą.

Wróciłeś do samochodu. Silnik nie ruszył. Wyjąłeś komórkę. Bez pomocy się nie obędzie.

* * *

Na pomoc techniczną i samochód policyjny, który zabrał cię do miasta musiałeś czekać prawie godzinę. Do tego czasu zdążyłeś już mocno przemarznąć. Na szczęcie policjant, który po ciebie przyjechał miał termos z kawą. To był jeden z mundurowych, który wspierał wasz wydział.

- Szef mówił, że spotkacie się jutro. Wypadło mu coś ważnego.

Płakał z tego powodu nie będziesz.

- Gdzie pana podrzucić, detektywie.

Przez chwilę zastanawiałeś się, jaki adres podać, po czym westchnąłeś.
Im szybciej będziesz to miał za sobą, tym dla ciebie lepiej.

- Spring Str 53 na Soho.

- Dobry lokal – uśmiechnął się mundurowy podając ci kubek z kawą. – Mogą być korki, wrzucić koguta, szefie?



Jessica Kingston


Literki i obrazy przed twoimi oczami zdają się zlewać w szalonym tańcu. Okultystyczne znaki, obsceniczne grafiki czerpiące swoje natchnienie ze źródeł judo-chrześcijańskich. Krzyże, trójkąty, gwiazdy i inne figury geometryczne.

W pewnym momencie byłaś już tak zmęczona, że miałaś wrażenie, że zaraz spadniesz z krzesła. Odchyliłaś się na oparciu zamykając na moment oczy, by dać im odpocząć. W pamięci stanęły ci drzwi z twojego snu i z bazgrołów szalonego księdza.

Przed powiekami wirowały ci kolejne fragmenty bazgrołów zrobione przez Voorę. Jeden po drugim, w nieskończonym tańcu.



I następny.


A po nim kolejny poprzedzony jaskrawym rozbłyskiem światła.



Miałaś wrażenie, że zaraz odkryjesz zagadkę. Uda ci się rozgryźć szalone przesłanie duchownego.

I wtedy ujrzałaś kobietę leżącą na piasku. Rysowała wokół siebie jakiś znak. Słyszałaś jej cichy, mroczny głos. Słyszałaś go tak, jakby stała przy twoim boku.



Gwałtowny rumor sprawił, że wyrwałaś się z tego dziwnego transu.

Szybko zorientowałaś się, że jesteś za swoim biurkiem i właśnie zleciałaś z krzesła ściągając na siebie uwagę policjantów. Ktoś się zaśmiał, ktoś spojrzał na ciebie z troską. Codzienność.

Spojrzałaś na zegarek przecierając oczy. Zostało akurat tyle czasu, byś udała się na spotkanie z Cohenem i resztą zespołu.


Claire Goodman

Powinnością funkcjonariusza jest zabezpieczyć znalezione miejsce zbrodni i poczekać na CSI.. Im dłużej jednak pozostawałaś w tym spalonym teatrze, czekając na techników, tym większą miałaś ochotę podpalić te zgliszcza. Starałaś się nie patrzeć w stronę sceny, na której „sztukmistrz” po prostu znikł. Im dłużej o tym myślałaś, tym bardziej twój umysł wypierał to co widział.

Kiedy przyjechali techniczni zostawiłaś ich z ich ponurą robotą – by zebrali szczątki, porobili zdjęcia i dokonali pełnej dokumentacji znaleziska.

Sam poszłaś w stronę sceny, kierowana jakąś obsesyjną myślą, że znajdziesz coś, co pozwoli wyjaśnić tajemnicze zniknięcie. Cokolwiek.

Nie znalazłaś nic. Nawet błota pośniegowego. Jakbyś miała do czynienia z pieprzonym duchem. No tak, ale zjawy przecież nie palą papierosów. Upewniłaś się, ze torebka z dowodem leży na swoim miejscu i raz jeszcze oceniwszy postępy techników wróciłaś do motoru.

Chciało ci się krzyczeć. Wziąć gnata i zacząć strzelać na oślep.

- Lord Voldemord, człowieku – usłyszałaś technika, który mówił coś do drugiego. Szli razem, przenosząc rzeczy potrzebne do pracy z zaparkowanego kawałek od twojej maszyny .- Czaisz, kurwa. Ten czarny bohater z filmu Harry Potter. Ten czarownik czy chuj wie kto. Sam Wiesz, Kurwa, Kto. Ten pojebaniec musi mieć nieźle skrzywione poczucie humoru. Pewnie teraz siedzi gdzieś w kącie i brandzluje się myśląc, jaki nam zajebiście śmieszny wyciął numer. Zbok.

Oddalili się, ale paplanina młodszego z nich nadal brzmiała ci w uszach.

Podpisałaś kilka papierków w radiowozie, zaparkowanym przy wjeździe do zaułka, w którym straszą ruiny teatru, pożegnałaś się z mundurowymi i wsiadłaś na motor. Policjanci odprowadzali cię wzrokiem o czymś rozmawiając. Pewnie o tobie. W dziwny sposób dziewczyny na motorach kręciły mundurowych.

Miałaś ruszać, ale zatrzymał cię SMS. Wiadomość od Cohena. Nie zostało ci zbyt wiele czasu.

- On cię widzi, Claire – usłyszałaś szept, kiedy zakładałaś kask. – Widzi, nawet nie patrząc.

Odwróciłaś się, odruchowo sięgając po broń, ale nikogo za tobą nie było. Przez chwilę przyglądałaś się cieniom w zaułku. Nic. Najmniejszego ruchu. Odpaliłaś silnik i ruszyłaś w stronę miejsca spotkania.


Patrick Cohen

Kiedy wróciłeś do biura czekała na ciebie wspaniała niespodzianka. Chłopaki zdjęli odciski palców Meullerowi i ... znaleźli potwierdzenie na jednym z miejsc zbrodni! On tam był! Był w fabryce!

Coś było nie tak! Za prosto poszło!

Jednak dowody mówiły same za siebie. Odciski palców i pobrane próbki DNA z miejsca zbrodni pasowały do Franka Muellera Patrząc na dowody mieliście Tarociarza. Nie mogłeś w to uwierzyć.

Przeczytałeś raport raz, drugi i trzeci. I nie było innej możliwości. Frank Meuller musiał brać udział w sprawie.

Dla pewności włączyłeś jeszcze nagranie z monitoringu kas. Miałeś dokładną godzinę transakcji więc ich przejrzenie zajęło chwilę.

Boczna kamera jak byk pokazywała pewnego siebie pijaczka, który płacił kartą przy kasie. Poprosiłeś Harryego by obrobił tekst i zrobił zbliżenie.

Chwilę później wpatrywałeś się w nieco pikselową, lecz nadal rozpoznawalną gębę Franka Meullera. To wystarczyło, by go skazać.

Tylko ... miałeś wątpliwości. Ogromne wątpliwości. Czy byłby w stanie rozmawiać z tobą na takim luzie, gdyby był winny? Coś ci tutaj śmierdziało i bynajmniej nie był to Harry.

Tymczasem jednak musiałeś się zbierać na wyznaczone przez ciebie spotkanie.


Patrick Cohen, Jessica Kingston, Terrence Baldrick, Claire Goodman



Czwórka ludzi – dwie kobiety i dwóch mężczyzn – patrzyło na siebie z wyraźną ciekawością. Mimo że znali się już jakiś czas, nigdy nie mieli okazji pogadać.

W lokalu na parterze kamienicy w której mieszkał Cohen trwał ożywiony ruch, ale tutaj – na wyższych kondygnacjach – zgiełk miasta był słyszalny tylko jako cichy, monotonny szmer złożony z wielu dźwięków. Symfonia miasta. Dla jednych drażniąca uszy, dla drugich wyjątkowo kojąca.

Byli w komplecie. Można było zaczynać ....
 
Armiel jest offline  
Stary 18-01-2011, 16:49   #52
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Szpital.

Mia szczerze nie przepadała za tego typu miejscami.
Pozornie sterylnymi, jasnymi, mającymi nieść pomoc i otuchę.
Pozornie.

Zapach środków dezynfekujących połączonych z wonią perfum, kwiatów, krwi, wymiocin i tysięcy osobniczych wydzielin tworzył straszną kakofonię zapachową.
Wnętrze windy chowające za swymi lśniącymi drzwiami grupy ludzi dziś przypomniało jej tylko klaustrofobiczne wrażenie z kanałów, więc wybrała schody.
Szybkim krokiem przemierzyła piętra i poplątane korytarze nim dotarła do pokoju w jakim leżał McDavell.
Powoli spod łagodnej mgiełki znieczulaczy zaczynał wysuwać się stary znajomy Mii - ból.
Na razie swą obecność jedynie delikatnie zapowiadał, szeptem obiecując spore atrakcje.

Już chciała wejść to pokoju oznaczonego numerem 512-3, ale w środku przy łóżku jej partnera siedziala młoda kobieta starająca się zachowa spokoj i opanowanie na twarzy, czemu kłam zadawała druga dłoń nerwowo szarpiąca brzegi chusteczki.
Chwila jej wahania nagle została przerwana przez szept.

- Chodź za mną...

Mia ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że na korytarzu była sama.
Ale im dłużej wpatrywała się w korytarz, tym bardziej wydawał się on by czymś innym, niż na logikę, powinien być.
Na chwilę przymknęła oczy, z myślą, że może to omamy spowodowane środkami przeciwbólowymi.
Ale przecież to niemożliwe.
Po chwili do buntu wzroku dołączyły uszy.
Zalała ją fala dźwięków, głosów, okrzyków, jęków, wrzasków i wycia.
Nagle spośród nich wydobył się jeden, znajomy jej głos.
Yo'Bill

– To miasto umiera, Miya. Spierdzielaj stąd, mała. Póki możesz.

Ten głos wyrwał ją z dziwnego stuporu w jakim sie znalazła.
I zaraz dołączył do niego inny.



- Nic pani nie jest? Pytanie, co dziwne, wydawało się dochodzi z nad niej samej. Nagle zdała sobie sprawę, że siedzi pod ścianą, z ugiętymi kolami.
– Potrzebuje pani pomocy? Pielęgniarka jaka nad nią stała, ta sama jaka wskazywała jej drogę, pochylała się nad nią z dość zdziwioną miną.
- Ja...zakręciło mi się w głowie. Mogłabym dostać trochę wody?

Pielęgniarka jak najbardziej przyniosła jej wodę, zaproponowała coś przeciwbólowego, z czego Mia nie skorzystała.
Młoda blondynka wydawała się by szczerze przejęta zachowaniem policjantki.
Mia zaś powoli podniosła się z posadzki, i po wypiciu kubka zimnej wody postanowiła jednak zajrzeć do McDavella, zwłaszcza, że w czasie zamieszania z pielęgniarką rodzina Walthera wyszła.

- Hej McDavell.

Chyba jednak jej partner nie spał, tylko był nieprzytomny.
Sięgnęła po telefon chcąc zadzwonić do Strepsilsa, że z Waltherem bez zmian gdy nagle jej ręka wydała się jej potwornie ciężka, podobnie jak reszta ciała.
Wszystko wokół zdawało się wydzielać dziwne iskierki w oślepiających barwach, by po chwili zacząć szaleńczo wirować.
Poczuła tylko, że traci równowagę, i pędzi na spotkanie z zielonkawą wykładziną podłogowa.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 19-01-2011, 00:44   #53
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Dlr90NLDp-0[/MEDIA]

Alvaro stał przy kościelnej ławie trzymając w jednej ręce szarą kopertę wypchaną wycinkami z gazet a w drugiej kawałek karteczki na ktorej wypisane było dość ładnym charakterem pisma

PORUSZANIE PRZEZ PRAWDĘ

Polega na koncentracji, twojej wampirzej krwi i miejscach, które są dla ciebie bardzo ważne i emocjonalnie z tobą związane. Ponoć pozwala ci to poruszać się POZA MATERIĄ


Oraz dopiska:

ON CIĘ TEGO NIE UCZY. A POWINIEN.

Pod linią tekstu widniał jeszcze numer telefonu. Nieznany Rafaelowi.

Silent nie miał nawet okazji zobaczyć Zdradzonego. Słyszał jedynie należacy do meżczyzny głos. I nawet, pomimo faktu że tamten siedział w ławie za nim, Silent nie poczuł od niego żadnego zapachu. Tak jakby za nim znajdował się jedynie sam głos bez ciała. Alvaro czuł obecność. Tego był pewien. O tym, że spotkanie mu się nie przyśnilo świadczyły dodatkowo koperta i list.
Spojrzał w kierunku ołtarza, na rozpoczete nabożeństwo. To nie jest dobre miejsce. Ukląkł. Przeżegnał się i wyszedł z kościoła. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przy parkowej ławeczce by zajrzeć do szarej koperty. Poszperał w niej kilka minut czytajac fragmenty znajdujących się tam wycinków z gazet. Wycinków sięgających nawet roku 1942 i mówiacych o tym samym. Zabójstwach dzieci. Skrupulatnie z powrotem wsunał wycinki do koperty, którą następnie schował pod kurtkę. Podrapał się nerwowo po brodzie i wyciagnał komórkę. Wystukał numer z karteczki
Osoba po drugiej stronie odebrała połaczenie.

- Witam ponownie Zdradzony – odezwał się Silent - Nie powiem zaintrygowałeś mnie i to bardzo

- Domyślam się – odpowiedział znajomy głos

- Żałuje ze nie dane mi było poznać Twojej twarzy. Żałuje również, że nadal nie wiem w jaki sposob zdradził Cie Jacoob, że nie wiem tego by samemu móc się obronić

- W podobny, jak zdradzi ciebie – odpowiedziała spokojnie osoba po drugiej stronie - A co do twarzy. Ona nie ma znaczenia. Podobnie jak w przypadku towjego mentora

- Kolejne zagadki w fałszywym świecie?

Cisza.

- Pewnie kolejne rytuały – odpowiedział na głos sam sobie Rafael - Rozumiem że chcesz bym odkrywał wszystko sam. Po mału, ucząc się na własnych błędach, węsząc, gubiąc się, szukając.

Cisza

- Jezeli dam jakikolwiek sygnał Jacoobowi, że przestałem jemu ufać to poświęci mnie od razu

- Nie – tym razem Zdradzony się odezwał - Chcę byś wiedział i był czujny. To wszystko. Poświęci cię i tak i tak. Uwierz mi.

- Czego mam sie spodziewać?

- Wykorzysta cię jako narzędzie, a potem wyrzuci. Nie ufaj mu. Nie rób tego o co prosi.

- Jaką mogę mieć pewność że i ty mnie w tej chwili nie traktujesz jak narzędzie swej zemsty wobec Jacooba? Może wykorzystujesz mnie w swych planach?

- Ja? Zginąłem. I to mnie nauczylo

- A któż z nas nie zginął? – Alvaro przypomniał sobie chwile swojej śmierci

- Może. Ale czy on cię czegoś uczy? Sam oceń komu zaufasz. Z czasem poznamy się lepiej, wtedy zdecydujesz. Teraz ja nie ufam tobie

- Rozumiem. Zatem to była pierwsza hmmm randka...- Silent pozwolił sobie na żart - Jestem zaciekawiony i czekam na następną

- Skontaktuję się z tobą. Znam towją aurę. I jeszcze jedno. Nie mów mu nic, co wyciągniesz od policjantow. Nic.

- Sami mu powiedza. Mamy dzisiaj z nim spotkanie, a ja jestem za słaby żeby sie mu sprzeciwić

- Teraz tak. Ale masz ludzkich przyjaciół. Budzą sie w nich ... pewne siły. Kiedy przetrwają przemianę o zdrowych zmysłach moga stać się potężną siłą. Co do Jakooba, to nie siedzi w twojej glowie. Jeszcze dla niego nie zabileś.

- Może masz rację poprzednio zabiłem bo sam chciałem choć i on tego pragnął

Cisza

- Mam tak wiele pytań... tylko by wiedzieć.

- Masz mnóstwo czasu - pierwszy śmiech - naprawdę.

- Myślę że wobec tego co nadchodzi to nie mam go wcale, my go nie mamy wcale

- Myślisz jak śpący. Kiedy zrzucisz jarzmo iluzji zrozumiesz. Na razie to tyle. Nie dzwoń póki ja się nie skontaktuję z Tobą.

- Zatem jeszcze trochę…, Wierz mi, juz niedługo i odchyle cała tą kurtynę kłamstwa…. Acha dziękuję za ten rytuał

Piiiiip. Sygnał rozłączenia wypełnil głośnik telefonu Rafaela.

Ziarno zwątpienia zaczęło kiełkować. Intrygował i ciekawił Silenta rytuał wypisany na skrawku kartki papieru. Chciał go wypróbować, po to by zyskać kolejną broń do walki z Astarothem.
Jednak...
Jeszcze nie teraz. Trzeba poczekać. Uzbroić się w cierpliwość.

Cohen. Spotkanie. Powinno jeszcze trwać.

Czterdzieści minut później Alwaro stał przed drzwiami adresu podanego mu smsem przez Patricka. Zadzwonił wiedząc, że za drzwiami siedzą 4 osoby. Dwoch mężczyzn i dwie kobiety. Męzczyźni to na pewno Cohen i Baldrick. Ich zapachy już znał. Jedną z kobiet była chyba Jessica a drugiej nie znał w ogóle. Niektóre serca gości Cohena biły szybciej. Zapewne z ekscytacji.
Drzwi otworzył Cohen.

- Witaj ponownie Patricku. Przywiozłem coś do picia i pączki – uniósł w górę sześciopak piwa i torebkę z ciepłymi jeszcze policyjnymi przysmakami
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 19-01-2011 o 21:12. Powód: styl, styl, styl
Sam_u_raju jest offline  
Stary 19-01-2011, 15:56   #54
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Post pisany wspólnie z graczami


Patrick Cohen, Claire Goodman, Jessica Kingston, Terrence Baldrick


Z początku więcej uwagi poświęcali wystrojowi wnętrza niż sobie. Za oknami już zrobiło się ciemno. Ale i tak z ulicy docierało do nich światło ulicznych latarni i neonów. Waszak mówiono, że Nowy York jest miastem, które nigdy nie śpi.

Przy zapalonym świetle spore, trzypokojowe mieszkanie zdawało się w jakiś przytłaczający sposób puste. Pokój dzienny w którym usiedliście składa się głównie z pustej przestrzeni, z drobnymi wyjątkami w rodzaju kanapy, przeszklonej ławy, paru dostawionych krzeseł, tablicy do pisania markerami i orbitreka wciśniętego w kąt. Catering w postaci całkiem jadalnego żarcia z grilla i napojów zapewniła knajpka w parterze o swojskiej nazwie GATSBY'S – Najwyraźniej Cohena znają na tyle długo, że żarcie na wynos dają w swoich naczyniach, a nie w styropianowych opakowaniach. Zapach smażonego mięsa, frytek i sosów wypełnił mieszkanie gospodarza aromatyczną wonią.

.Każdy po przyjściu zajął się czymś. Jessica Kingston przyniosła kawę i poszła zaparzyć ją do kuchni. Claire Goodman również szybko rozgościła się w domu Cohena. Rzuciła kurtkę na oparcie kanapy, bez oporów pomaszerowała do kuchni i wyłowiła z lodówki butelkę piwa. Kiedy pojawił się Baldrick wyciągnęła dłoń w jego kierunku:

- Wygląda na to, że będziemy razem pracować. Wiele o tobie słyszałam, Terry - uniosła butelkę w geście toastu i pociągnęła spory haust. - Mam nadzieję, że twoja reputacja cię nie prześcignęła i istotnie jesteś tak dobry jak gadają.

- Terrence Baldrick stażystko, T-E-R-R-E-N-C-E - odpowiedział jedynie cyniczny detektyw i zajął jedno z wolnych miejsc ignorując dłoń Claire - I jestem tak dobry.

- Oby, Terry. Oby - Goodman uśmiechnęła się i klepnęła Baldricka w łopatkę. Daleko temu było od pieszczoty i chcąc nie chcąc mężczyzna musiał zacisnąć zęby z bólu.

W końcu wszyscy zajęli jakieś miejsce.

– Nie mamy zbyt wiele czasu, więc będę się streszczał, tak ja to tylko możliwe – oficjalnie zebranie postanowił zacząć Patrick Cohen. Po pierwsze był właścicielem mieszkania w którym się znajdowali, po drugie inicjatorem tej „odprawy” - Na początku mały wykład z zakresu gnozy i angelologii. Egzystencjalną dyskusję ile z tego jest prawdą możemy odbyć kiedyś przy flaszce, teraz zwyczajnie nie ma na to czasu. Część z tych rzeczy widziałem na własne oczy, o reszcie mi tylko opowiadano. Rozumiem, że, zwłaszcza dla ciebie Goodman, może to teraz brzmieć jak bełkot szaleńca, więc proponuję, byś przyjęła to na razie do wiadomości jako kompendium wiedzy, która pomoże ci zrozumieć sposób myślenia Tarociarza i jego otoczenia.

Cohen nie upiększał, nie silił się na poetycki język. Opowiadał o Archontach, Upadłych, Metropolis, Zasłonie, dokładnie tym samym językiem, jakiego używał na wykładach z kryminalistyki, które czasem prowadził dla kadetów i stażystów laboratorium. Później sprawozdawczym tonem, omówił swoje dotychczasowe doświadczenia w tej materii – niemal wszystko czego nie mógł zawrzeć w oficjalnych raportach. Od głosów w kostnicy, przez dwie rozmowy z Tarothem, po Red Hook, naznaczenie Luminą i powody obecnego defektu oka. Gdy skończył, ścieralna tablica przypominała kadr z pokoju księdza Voora.

Aż dziw, że siedzieli cierpliwie. Ze nikt nie przerywał. Zaszokowani, zaciekawieni, zdezorientowani. Ciężko było odgadnąć co dzieje się pod opanowanymi twarzami policjantów z Wydziału Specjalnego. Wszak każdy z nich miał swoje powody by wierzyć, podobnie jak miał swoje powody by nie wierzyć w te opowieści.

– I mniej więcej w takich okolicznościach poznałem Nasha Tarotha – dokończył z bladym uśmiechem w stronę Claire, po czym powiódł wzrokiem po pozostałych - Uwagi? Pytania? Ktoś jeszcze chciałby się czymś podzielić?

Kawa zaparzona przez Jessicę Kingston, jak tylko weszła do mieszkania Cohena nadal była ciepła. Jej aromat mieszał się z wonią jedzenia. Pisk samochodu wydostającego się z pryzmy śniegu gdzieś na ulicy przerwał niezręczną ciszę.

Claire wykorzystała sposobność i odstawiła energicznie butelkę na niski stolik, chrząknęła, oblizała usta i zaśmiała się z powątpiewaniem.

- Nie możesz mówić poważnie, Cohen. Anioły, Demony, Metropolis? - wyjęła z ust gumę i przykleiła ją o spód stolika. Zaraz też sięgnęła po kurtkę i stanowczo podniosła się do pionu. - To taki dowcip żebym przeszła chrzest bojowy dołączając do waszej grupy? Cokolwiek tu odpierdalacie... Nie dam się w to wkręcić.

Jej mina zdradzała spory zawód. Była przekonana, że to jakiś żart wymierzony w jej osobę. Takie numery wykręcało się, owszem, żółtodziobom. Ale ona pracowała w wydziale już siedem lat i nie zasłużyła sobie na takie kretynizmy.
Przez chwilę co prawda się zawahała. Zapewne przed oczami stanął jej raz jeszcze Nash Taroth, który dosłownie wyparował sprzed jej nosa. I dziwne szepty, kiedy opuszczała teren teatru... Coś z tą sprawą faktycznie było nie tak. No ale Cohen przywalił z grubej rury. To był dla Claire za duży kaliber. Równie dobrze, mógłby ją przekonywać, że za sprawą stoją zielone ludziki z Marsa. Spojrzała jeszcze po twarzach pozostałych. Czy to był ich zbiorowy kawał? Czy też szczerze łykali te bzdury? Może nie powinni byli ich wypuszczać z tego ośrodka dla czubków. Jedno było pewne. Cokolwiek przytrafiło im się w Red Hook zdrowo zryło im berety.

- Siadaj, Goodman, nie mamy na to czasu. - Cohen nie ruszył się z miejsca, ale jego ton nie sugerował chęci do negocjacji - Jak doskonale wiesz, nie mam poczucia humoru. Poza tym śmierć lub nieodwracalne kalectwo połowy pracowników Wydziału Specjalnego zajmujących się sprawą nie wydaje mi się tematem do żartów. We wrześniu zmarnowałem za wiele czasu szukając racjonalnie brzmiących wytłumaczeń. Co widziałaś na miejscu zbrodni?

- Widziałam Tarotha - Goodman kontynuowała rozmowę na stojąco, nadal gotowa do wyjścia. Oczy pozostałej dwójki wpatrywały się to w nią, to w Cohena. Oni mieli więcej powodów, by wierzyć w wykład Cohena. Przeżyli więcej i wiedza, którą posiadali – czy tego chcieli, czy nie – przerażała ich prawdziwie. - Był zawiedziony, że spotkał mnie Prawdę mówiąc spodziewał się, że to ty odkryjesz ciała z teatru.

Przewróciła oczami, ale ostatecznie usiadła znów na kanapie.
- Słuchaj Cohen... – westchnęła - Wierzę, że ty wierzysz w to, co mówisz. Ale nie możesz ode mnie oczekiwać żebym tak po prostu uznała twoje teorie za jakiś naukowy aksjomat. Sam siebie posłuchaj i powiedz czy tak bardzo mi się dziwisz? Bez urazy ale... - wpakowała sobie do ust kolejną gumę i zaczęła nerwowo przeżuwać - brzmisz trochę jak wariat.

- Aksjomat? Nie, sam bym się aż tak daleko nie posunął. - Cohen jakby trochę się rozluźnił, odszedł od tablicy i usiadł spoglądając na swoje notatki z odległości

- To raczej hipoteza – kontynuował chudy policjant swoją wypowiedź. - Pozwala uporządkować pewne rzeczy. Nie dziwię ci się ani trochę i nie oczekuję, że we wszystko uwierzysz. Sam mogę być pewien niczego poza tym, co widziałem na własne oczy. Na razie po prostu spróbuj to zapamiętać - gwarantuję, że wcześniej czy później może ci się przydać. Jak mówiłem, wiara to temat na długą dyskusję przy flaszce, na którą teraz nie mamy czasu. Wracając do Tarotha: Czy to wszystko co widziałaś? Co dokładnie powiedział?

- Powiedział, że w związku z ostatnimi zbrodniami nie powinieneś szukać jego, a niejakiego markiza – odpowiedziała Goodman - Zrozumiałam, że to on jest według niego odpowiedzialny. Wtedy właśnie miałam skurwiela skuć a ten... - zamilkła zmieszana. - Powiedzmy, że zwiał.

- Zdefiniuj “zwiał”. Biegł? Uciekł samochodem? Zdążyłaś spisać numery? – drążył temat Cohen.

Nikt, poza Jess nie zwrócił uwagi na dziwne zmieszanie na twarzy Goodman, kiedy padło to pytanie. Niespodziewanie jednak w sukurs przyszedł jej Baldrick.

- Powiedział jakiego markiza stażystko? - wtrącił nagle detektyw.

- Uważaj z tymi uwagami o stażystkach – Cohen nie chciał bojek w salonie, wiec postanowił wyprzedzić potencjalną reakcję Claire - Jak znów zgarniesz w mordę, to ja cię bronił nie będę.

- Spokojnie Cohen - wtrąciła się Goodman lekko rozbawiona. - Terry może mnie nawet nazywać Najświętszą Dziewicą z Guadalupe jeśli dzięki temu będzie mu się lepiej myślało nad sprawą.

- Wracając do tego co istotne - mówi ci coś ten Markiz? – pytanie Cohen skierował do Baldricka.

- Tak, domyślam się, że chodzi o pewnego mojego znajomego, ale gwoli ścisłości, nie będę o nim mówił teraz, kiedy Clause Grand w spódnicy patrzy na nas jak na bandę wariatów – powiedział Baldrick.

- Wiesz równie dobrze jak ja, że gdy znów uda nam się spotkać całym zespołem połowa może nie żyć. Odpuść sobie fochy - co to za Markiz? – naciskał Cohen.

- Markiz de Sade, znajomy mój i Vilaina, namieszał trochę wtedy na Red Hook. Mam z nim mały zatarg i jakby to ująć, w tej chwili chyba chętnie widziałby jak ktoś mnie załatwia. Ważna informacja, nie żyje w dobrych stosunkach z Astarotem.

- De Sade? TEN De Sade? Podasz jakieś szczegóły, czy wolisz się tym zajmować sam?

- Nie wiem czy znasz całą rodzinę de Sade Cohen, w każdym razie gość jest niebezpieczny, zasugerowano mi, że przed spotkaniem powinienem zorganizować sobie pomoc.

- Znam tylko jednego Markiza De Sade... naprawdę musisz więcej czytać Baldrick. Skoro nie ma innej możliwości niż wyciąganie z ciebie tej historii zdanie po zdaniu... - Cohen westchnął i usiadł wygodniej - dlaczego gość chce cię zabić? I kim on jest? Bo w złych stosunkach z Astarothem wydają się być wszyscy, którzy przewinęli się przez Metropolis.

- Nie wiele, zaoferował mi współpracę wtedy na Red Hook, chciał żebym zabił dla niego Astarota. Etyka oczywiście nie pozwoliła mi się zgodzić. Facet, ten pederata, a raczej bisex, chciał również dopać Malcolma Brooka w szpitalu więziennym, on i jego... Sukkub, imienia nie pamiętam - kolejne spojrzenie na Claire - Tak sukkub, zresztą prawie ją miałem kiedyś.

– Skoro mowa o Brooku. – Cohen wstał i płynnie przeszedł ponownie na akademicki ton - Jak pamiętacie, czwórka wrześniowych ofiar, była tylko... jakby to ująć... wizerunkami... laleczkami voodoo. Za ich pośrednictwem zrobiono coś z czwórką dzieciaków które określaliśmy mianem "sobowtórów" – zmazał przyprawiające o ból głowy schematy, na których usiłował tłumaczyć, czym jest Metropolis i nagryzmolił na tablicy:

Anne Watermann
Diana Husson
Andy Ashwood
Malcolm Brook


Gdy skończył pisać obwiódł pierwsze litery imion.

- Na marginesie, Baldrick, ciekawostka dla ciebie. – rzekł, po czym obok dopisał:

Emilie
van der
Askyr


- Nie mam pojęcia, o co chodzi z tą dziewczyną – mruknął Cohen jakby do siebie, a następnie dodał głośniej - ale coś tu brzydko pachnie. Wracając do tematu – wygrzebał coś z teczki i rzucił na ławę - To pierwszy raport medyczny odnośnie Malcolma Brooka i Andiego Ashwooda. Dzień po opublikowaniu ten wątek przejęło FBI i DAE, po czym szybko ukręcono wszystkiemu łeb zwalając na błędy aparatury. Dr Walentov kazali trzymać dziób na kłódkę, a dwóch techników przenieśli do Waszyngtonu. Ale nie było żadnego błędu. Na moje polecenie, pod nadzorem Trish powtarzali procedurę wielokrotnie na różnym sprzęcie: kod genetyczny obu "sobowtórów" się zmienił. Nowy był identyczny jakby byli bliźniakami jednojajowymi. Do tego dochodziły fizyczne zmiany wyglądu, synchroniczny bełkot, światło, dym... coś się z nimi działo. Obaj... zmieniali się w coś. Prawdopodobnie cała czwórka się zmieniała. W raporcie z Red Hook w większości pisałem prawdę: to co eksplodowało to prawdopodobnie podziurawiony kulami, niestabilny Andy Ashwood.
Nie wiem co konkretnie miał na celu rytuał, najprawdopodobniej powołanie do życia... czegoś. Nowego anioła. Energii. Mocy. Czegoś, na tyle dużego, by pozwolić jednemu z tych gości – wskazał na starannie wypisaną w czasie wykładu kolumnę z imionami Aniołów Śmierci – zająć pusty stołek Szefa. Cokolwiek planował nie udało się i teraz próbuje ponownie... on, lub ktoś kto podchwycił jego pomysł. Być może właśnie twój de Sade.

- Cohen, dobra robota – niespodziewanie pochwalił kolegę Baldrick. – Ale Emilie zostaw mi. Zajmę się nią osobiście.

Milcząca do tej pory i słuchająca z uwagą Jessica Kingston wyprostowała się odrobinę i zabrała głos w dyskusji.

- Nie wiadomo co stało się z pozostałymi ofiarami – powiedziała - Czy dalej są w rękach Astarotha, czy zostały zabite przez Markiza, jak widać zależało mu na przeszkodzeniu w przejęciu władzy. Najprawdopodobniej nie tylko jemu. Nie tylko on nie chciał władzy absolutnej Astarotha w Metropolis. Człowiek, a raczej jak się później okazało dziwne monstrum podające się za Tarociarza, które aresztowałam nie należało najprawdopodobniej do jego frakcji. Nash zabił go przy Red Hook.

Sygnał karetki na zewnątrz przerwał jej na moment.

- Wiemy jedno – kontynuowała Jessica, kiedy syrena ucichła w oddali - Zwykłe kule nie działaja na te istoty. Trafiłam go kilka razy, ale nic mu nie zrobiłam. Obecnie nie wiemy z kim mamy do czynienia, może to być Astaroth, tylko zmienił sposób działania, a może być którakolwiek z istot zamieszkujących tamtą stronę chociażby Markiz. Sposób działania się zmienił, dzieci nie mają sobowtórów, zgodnie z wynikami DNA są dziećmi biologicznymi rodziców którzy zgłosili zaginięcie, przynajmniej taką pewność możemy mieć w przypadku chłopców.

Zerknęła do notatek.

- Tomas Ice, Jim Talbot – wymieniła nazwiska ofiar. - W przypadku dziewczynek do póki nie znaleźliśmy drugiego ciała, nie pobieraliśmy próbek DNA od potencjalnych rodziców.

- Chwila moment - Claire szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Wydawała się zbita z tropu. - Zlecałam sprawdzenie dzieci pod kontem możliwych adopcji. Dostałam informacje jakoby Jimmy Talbot został przysposobiony przez swoich obecnych rodziców w wieku dwóch lat. Trzeba będzie jeszcze raz to sprawdzić i ustalić, która wersja jest prawdziwa. Albo ktoś popełnił błąd albo naumyślnie miesza nam w głowach. Rozumiem, że zleciłaś badania DNA technicznym? Ja baz danych nie przetrząsałam osobiście bo i nie jest to moja najmocniejsza strona.

- Sprawdzałam bazy danych pod względem adopcji – wyjaśniła równie zdziwiona Jessica Kingston - To było pierwsze co zakładaliśmy, ale tylko. Paula Altbergson wychowywała się w sierocińcu. Pobrałam próbki DNA od rodziców i z pokoi obu chłopców. Laboratorium potwierdziło zgodność w 100%. Albo gdzieś był błąd, albo ktoś celowo próbuje nas zmylić. Oddam próbki do innego niezależnego laboratorium, sprawdzimy co powiedzą.

- Dobra, niech techniczni dojdą do porozumienia między sobą, bo najwyraźniej jest jakiś burdel w laboratorium – Cohen czuł się zawsze zobowiązany osobiście, kiedy coś nie grało w badaniach medycznych. Taki konik. - Co do nowego wzorca - nie mamy żadnej pewności, że gdzieś po mieście nie kręcą się sobowtóry. Jeśli nie i rytuału dokonano bezpośrednio na ofiarach, trzeba się liczyć z tym, że w naszym prosektorium leży tykająca bomba jądrowa. - odwrócił się w stronę Terrenca - dla ciebie wszystko Baldrick, jak długo będziesz nas informował na bieżąco. Emilie nie wydaje mi się teraz priorytetem, to co ciekawi mnie bardziej to...
- Masz jakieś namiary na tego markiza Terry? - wtrąciła się Claire.

- Właśnie – zaciekawiła się reszta.

- Mam - odparł krótko Baldrick - Teatr Love, tam go znajdziemy. Spotkanie to nie zabawa, nasza Dziewica Orleańska Claire nie powinna się tam pchać.

- Chyba sobie kpisz Baldrick? – widać było, że Goodman po tej uwadze zachowuje spokój z najwyższym trudem. - Posłuchaj, ja też nie jestem zachwycona, że przydzielili mnie właśnie do ciebie. Ale albo pracujemy jako zespół albo... - Claire mimowolnie podniosła głos, na koniec jednak ugryzła się w język. - Przemyśl to. Lepiej mieć obok kogoś, kto w razie potrzeby osłoni ci dupę.

- Szczerze powiedziawszy, Szerlok - wtrącił Cohen w stronę Terrenca- jeśli ten cały Markiz chce cię zabić, to wydaje mi się, że jesteś ostatnią osobą, która powinna się pchać do tego Teatru. Chyba, że jest jeszcze coś o czym nie wiemy?

Pytanie zawisło w powietrzu. Za oknem znów rozległ się jakiś hałas. Tym razem były to podenerwowany jazgot klaksonu. Zaciekawiony Cohen wyjrzał przez okno. Powodem zamieszania był najwyraźniej jakiś niezbyt wprawny kierowca, który miał problem z włączeniem się do ruchu, co nie podobało się coraz dłuższemu sznurkowi samochodów.

- Tak. Baaaaardzo chce tam iść – powiedział w końcu Baldrick - Jeśli będę musiał to zabiorę was tam wszystkich, ale zjawię się.

- Jak widać w każdym z nas jest coś z Clausa Granta - mruknął Cohen odklejając gumę od spodu szklanego stolika (ręką, nie wiedzieć w którym momencie, uzbrojoną w lateksową rękawiczkę). Przykleił ulepek do wnętrza pustej butelki po piwie, następnie wepchnął tam też rękawiczkę i odstawił cały zestaw na bok. Zrobił to w sposób równie odruchowy, co wcześniej Claire umieszczając gumę pod ławą

- Myślę, że wystarczy jak pójdziecie tam we dwoje – kontynuował, jakby nigdy nic. - Trzeba z nim pogadać. Tylko dyplomatycznie na litość boską. Dwie ofiary, dziewczynki, zostały zabite przez starego Tarociarza - nawet jeśli Markiz za tym stoi, to istnieje możliwość, że nie za wszystkim.

- Ale nie bez wsparcia, dwie osoby z naszego zespołu leżą już w szpitalu. Więcej ofiar nam nie potrzeba. - Jess spojrzała z determinacją. Ona najlepiej wiedziała, jak groźne potrafią być bestie w ludzkiej skórze. Ten, który podawał się za Tarociarza bez trudu zabił dwóch policjantów. A nawet nie miał broni.

- Hmm... Teatr “Love”, markiz de Sade? - zamyśliła się Goodman. - Swoją drogą ciekawe co oni tam wyprawiają kiedy podniesie się kurtyna. Orgie, lateks, biczowanko? Czy oni działają w ogóle legalnie, czy to jedna z tych udergroundowych prywatnych inicjatyw, gdzie wpuszczają tylko świrów z zaproszeniem? Wiecie co? Nagle poczułam nieprzepartą ochotę żeby się odchamić. Co powiesz na kulturalny wieczorek, Terry? Po co czekać na rozmowę z nim do rana, kiedy teraz jest najlepszy moment żeby zobaczyć pana markiza przy pracy.

- Zanim się tam pojawicie, myślę, że warto, żebyście przepytali o ten Teatr niejakiego Franka Maulera - wtrącił przytomnie Cohen. - To facet, którego kazałem zatrzymać jakąś godzinę temu. Jego odciski paluchów są na jednym z miejsc zbrodni i ciele. W niedzielę rano kupował farbę użytą w kanałach i przypuszczalnie parę innych narzędzi zbrodni - i twierdzi, że nic nie pamięta, bo zabalował w jakichś klubach z dziwkami i....

Przeszkodził mu dzwonek do drzwi. To mogła być tylko jedna osoba. Cohen przeprosił wszystkich i poszedł otworzyć drzwi.
Stał tam. W lekko przyprószonym śniegiem płaszczu, w blasku lampy na korytarzu. Jak postać z legend. Nie robił już na Cohenie tak wielkiego wrażenia. Kiedy widziało się Anioła Śmierci, wszytko inne zdaje się być jedynie mniej lub bardziej niestraszną kopią Zła.

Kiedy martwy funkcjonariusz przekraczał próg mieszkania światło na korytarzu zgasło. Zadziałał przerywnik czasowy, ale obu mężczyznom ciarki przeszły po plecach. Nie wiedzieć czemu, obaj pomyśleli jednocześnie, że to zły znak.
 
Armiel jest offline  
Stary 19-01-2011, 15:57   #55
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Post pisany wspólnie z graczami - kontynuacja (nie zmieścił się w jednym poście)

Patrick Cohen, Claire Goodman, Jessica Kingston, Terrence Baldrick, Jose Alvaro


Patrick Cohen pełniąc role gospodarza domu wprowadził gościa. Dla niektórych widok kogoś, kogo uznali za martwego był szokiem. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Alvaro. Serca – co wampir wyczuł od razu – przyspieszyły gwałtownym rytmem.

- Witam - uśmiechnął się Alvaro niepewnie - Tutaj przyniosłem suweniry - uniósł delikatnie w górę sześciopak piwa i torebkę z pachnącymi jeszcze pączkami.
Spojrzał po twarzach gości Patricka uśmiechając się niepewnie. Spojrzenie zatrzymał dłużej na detektyw Goodman, która nie spuszczała oka z Alvaro.

- Widzę nową twarz w ekipie - delikatnie wciągnął powietrze łowiąc zapachy tego pokoju i ludzi w nim siedzących - Jak rozumiem - ponownie spojrzał w kierunku gospodarza domu - pełne zaufanie?

- Cieszę się że cię widzę, witamy z powrotem - Jess uśmiechnęła się szczerze na widok wchodzącego Alvaro.

Minę miała zarazem szczęśliwą i zszokowaną. Nie tak łatwo było uwierzyć w to, ze zabity w pracy kolega wraca do życia.

- Powiedzcie mi, że to nie jest ten Alvaro? – reakcja Claire Goodman była dużo bardziej emopcjonalna. Policjantka aż wybałuszyła oczy i dodała stanowczym tonem. - Detektyw Alvaro nie żyje. Chyba, że twój zgon był sfingowany... Kurwa, poddaje się - uniosła dłonie w bezradnym geście. - Przestaje łapać co tu się dzieje.

Opadła na siedzenie nagle przybita tym, co widziała.

- Nie jesteś pierwsza – Alvaro ponownie się uśmiechnął - Wybacz. Pozwolę sobie mówić na ty. Tak. Jestem... Byłem Rafaelem Alvaro, detektywem Wydziału Specjalnego Nowojorskiej Policji - usiadł na wolnym miejscu - Jeżeli nie sprawi to wam problemu to wolałbym byście nazywali mnie po prostu Silent. To jest pseudonim, który nadano mi po wybuchu, jaki miał miejsce w Red Hook kilka miesięcy temu. Mimo wszystko wolałbym by nie rozniosło się, że hmm... powróciłem.

Za oknem znów przejechały dwa radiowozy. Ich syreny wyły dziko burząc ciszę mieszkania.

- Co do mojego zgonu - dodał po chwili Alvaro - to nie był on sfingowany. Po wizycie w rezydencji Michaela Durranta, gdzie powiódł mnie trop ze sprawy Astarotha, natrafiłem na Nasha Tharotha, głównego podejrzanego w sprawie i na jego pomocnika niejakiego Caspiana Warchilda. To on brał udział przy wszystkich morderstwach. Cóż... spotkanie skończyło się dla mnie nieciekawie. Dzięki pomocy Nasha Tharotha otrzymałem zawał serca a finalnie skończyłem sparaliżowany od czubka głowy po palce u nóg na stole szpitalnym, w najbliższym hrabstwie jak mniemam. Kilka godzin po wizycie Patricka już nie żyłem... Ja wówczas dokonałem pewnego wyboru i dzięki temu mogę dalej bruździć Upadłym

- I czym teraz niby jesteś? – wtrącił Baldrick odzyskując postawę cynika po krótkim szoku, w jaki wprowadziło go wejście Alvaro. Po wizycie w New City wiedział już, ze ta sprawa ma drugie dno. Teraz jednak widział co na nim się gnieździło.

- Wolałbym tego nie mówić, ale w ostatniej rozmowie z Patrickiem – Alvaro ponownie spojrzał na Cohena - ustaliliśmy, że byście mi zaufali, więc musze wystawić karty na stół. Dzięki temu, mam nadzieję będę mógł liczyć na to samo was. Jakkolwiek to śmiesznie, głupio, strasznie nie zabrzmi detektywie Baldrick to jestem... wampirem.

- Wampirem, tak? Takim hrabią Dracula, co? - Terrence Baldrick zerknął na Jess, a następnie na Patricka - Chyba nie powinni nas wypuszczać z tego szpitala. Powiedz, skąd wiedziałeś, że będę miał kłopoty? To ciebie widziałem.

Ostatnie zdanie nie było pytaniem, ale raczej stwierdzeniem faktu.

- Musicie sobie wyrzucić z głów wizję wampirów jaką serwują nam w telewizji i książkach. – wyjaśnił Alvaro - Nic czego jesteśmy ostatnio świadkami Terrence nie nadaje się pod pojecie “normalne”. I tak. W magazynach w Queens gdzie odkryłeś kolejne ciało widziałeś mnie. Dostałem informację od swojego, że tak powiem opiekuna o miejscu twojego pobytu. Cieszę się, że udało mi się zdążyć na czas. Mam nadzieję, że twój partner przeżył.

- Wierzę ci – odpowiedział Baldrick nie odrywając wzroku od ożywieńca. - Na razie. Druga sprawa, po tym jak mnie uratowałeś, zanim wpadła banda krawężników, spotkałem kogoś. Upierdliwego nastolatka z długimi włosami. To on przekazał mi informacje o miejscu pobytu markiza, znasz kogoś takiego? Miał taki pedalski różowy kosmyk włosów.

- Tak. Wydaje mi się, że wiem o kim mówisz. To niejaki Jacoob. Mój opiekun – krok został wykonany, imię zdradzone, nie było już odwrotu. - To właśnie on wyciągnął mnie z kostnicy i zawiózł na Red Hook choć wówczas wyglądał zupełnie inaczej. Nie wiedziałem co prawda, że pojawił się na Queens zaraz po mnie. Co wiem na jego temat? To, że jest jednym z “dzieci” Togariniego, kolejnego anioła śmierci. A czemu podał tobie adres markiza? I o jakim markizie mówimy? Przepraszam Patricku - zwrócił się do Cohena - mogę sobie zrobić herbatę?

- Nie krępuj się - zapytany wskazał kuchnię ruchem głowy - Jeśli to jakiś problem natury... mechanicznej, to zaoszczędzę ci krępujących pytań i rozszerzę swoje zaproszenie na każde pomieszczenia w tym mieszkaniu. - Śmiertelna powaga nie zeszła z twarzy Cohena nawet na ułamek sekundy.

Alvaro skwitował uwagę jedynie uśmiechem.

- To też mit Patricku. To, jak i przekraczanie bieżącej wody

- O niejakiego markiza de Sade wypytaj Szkieletora – mruknął Baldrick - Wydaje się wiedzieć coś więcej, a chłopak nie chciał nic powiedzieć, stwierdził tylko, że ma w tym swój cel - odparł Terrence po czym dodał - Herbata z wkładką? - spojrzał na Cohena - Patrick gdzie masz ten słoik z krwią? - ponownie usadowił się na swoim miejscu i uśmiechnął się - Bez obrazy oczywiście.

Alvaro popatrzył na Baldricka beznamiętnie

- Nie obrażam się, a co do krwi to już dzisiaj piłem. Starczy. Co za dużo to niezdrowo - wstał i ruszył w kierunku jaki wskazał mu Cohen - Komuś jeszcze herbaty? - zapytał z progu.

- Ja chyba walnę setkę - Goodman nie mogła wyjść z podziwu z jakim spokojem reszta jej zespołu akceptuje te całe wampiryczne rewelacje. Po chwili jednak złapała białą papierową serwetkę i zamachała nią niby flagą na znak kapitulacji. - Ok. Udowodnij to. Udowodnij, że jesteś żywym trupem, a spróbuje nie negować waszych demonicznych teorii. Potrzebuję dowodu. I czegoś więcej niż Nash Taroth rzekomo rozpływający się w powietrzu. Rozumiem, że nie masz pulsu?

- Mi też by się przydało coś mocniejszego – wtrąciła Jessica Kingston i ruszyła do kuchni
- Wziąć ci jeszcze jedno piwo? - spojrzała na Goodman..

- Cóż – Alvaro mówił głośniej krzątając się w kuchni. To otwierał to zamykał szafki - puls mam. Kły też w porządku. Nie latam, nie zamieniam się w nietoperza, słońce mi nie szkodzi... zbytnio - dodał już ciszej, tak że słyszała go znów tylko Jessica przebywająca z nim w kuchni.

- Poważnie rozpłynął się w powietrzu? - zainteresował się Cohen korzystając z krótkiej przerwy. Słowa kierował do Goodman.

Po chwili dodał :

- No co? Przy mnie nigdy tego nie zrobił. Alva.. Silent, jakkolwiek głupio to zabrzmi, myślę że to niezły pomysł. Ta demonstracja. Potrafisz coś ciekawego? Mnie przekonały dopiero skrzydła Tarotha rozpościerające mi się przed samym nosem, a wszyscy wiemy, że wtedy może być już zdecydowanie za późno. Jess! Dolna półka, powinna tam leżeć ta flaszka z wydziału i jakieś piwo. Tylko postarajcie się nie napruć, czeka nas dziś jeszcze trochę pracy.

- Jan 20:25 - Alvaro ponownie szepnął pod nosem słysząc prośby Goodman i Cohena - Nie wiem czego dokładnie się spodziewacie - powiedział juz głośniej kiedy wyłonił się na nowo z kuchni - Mi powiedziano, że jestem szybszy i silniejsi niż zwykły zjadacz chleba. Dodatkowo przeżyję wasze wnuki, o ile znowu nie trafie na jakiegoś Upadłego, który tym razem załatwi mnie na amen. Słyszę stad wasze bijące serca tak głośno jakbym przykładał ucho do waszych piersi. Znam zapachy waszego ciała, tak więc będę w stanie was znaleźć będąc nawet w znacznej odległości od was.

- Cóż, wybacz Goodman, próbowałem – Cohen wzruszył kościstymi ramionami. - Wygląda na to, że na dziś musi ci wystarczyć sam cud zmartwychwstania. Chyba i tak sporo na jeden dzień. - uśmiechnął się i zaczął polerować wierzch puszki piwa chusteczką. - Uprzedzając głupie pomysły: potencjalne pokazy siły i szybkości p o z a moim mieszkaniem. Co tam mamy następne na tapecie? Ktoś jeszcze chciałby się czymś podzielić z klasą?

- Ciekawe - odezwał się ponownie Alvaro kiedy wracał do pokoju z kubkiem parującej cieplej herbaty i zatrzymał się przy tablicy - Adam i Ewa - powiedział jakby sam do siebie - Czy tego właśnie potrzeba do tego by być wywyższonym na Boga? Do zajęcia pozostawionego przez niego niebiańskiego tronu? Stworzenia własnego Adama i Ewy? Wybaczcie - odpowiedział na ich spojrzenia - głośno myślałem - zerknął ponownie na nazwiska młodych ludzi wypisanych przez Cohena na tablicy

- Byłbym zapomniał. Mam coś dla Was - odstawił kubek na stół po czym zniknął na chwile w przedpokoju. Kiedy wrócił w ręce trzymał szarą kopertę A4. Położył ją na stole

- Chciałbym abyście przeanalizowali to co znajduje się w tej kopercie z obecną sprawą - sięgnął po kubek i łyknął herbaty

- I jeszcze jedno dodał - Macie w Wydziale kreta. Prawdopodobnie to razyda albo liktor. Rezydent... Czujka.. Ktoś, kto w imieniu Archontów albo Aniołów Śmierci trzyma pieczę nad ludźmi. By nie dowiedzieli się prawdy

- Kret? - mruknęła Goodman popijając piwa - To by wyjaśniało dlaczego mamy błędne dane co do adopcji - Claire spojrzała na Jess. - Musimy to jeszcze raz sprawdzić. I może wypłynie kto podłożył nam świnie.

- Takich osób może być więcej – westchnęła Jesscia - Już wcześniej Astaroth mówił o ludziach którzy im służą, ale wtedy zakładałam że chce nas zmylić. Twierdził że nasz były szef jest jednym z sług. Wtedy nie wiedzieliśmy tego co teraz.

- To ostatnie przypisałbym raczej bajzlowi na biurku Harrego – stwierdził Cohen, a przecież wszyscy wiedzieli, że on nie żartuje - Ale fakt, trzeba to sprawdzić - Cohen otworzył kopertę i zaczął układać wycinki na stoliku starając się zachować chronologię - Popieprzone. Dobra robota, Silent. Skąd to masz?

- Od człowieka z którym się dzisiaj spotkałem odpowiedział wampir popijając herbatę - Ja tak jak i wy dopiero wchodzę za tą przeklętą kurtynę kłamstwa. Stykam się z osobami, które mogą nam szczerze pomagać, ale i z takimi co chcą nas wykorzystać, bądź po prostu podłożyć świnię. Co do tej osoby od której to otrzymałem... cóż nie znam jej pełnych intencji. Mam jakieś przeświadczenie, że może mówić prawdę dlatego bym tego - wskazał na stół - nie bagatelizował i sprawdził.

- Mówisz o MacNamarze Jessico? – Alvaro spojrzał na Kingston - czy Quatemaierze

- O Quatemaierze, ale to nie sprawdzona informacja, Taroth równie dobrze chciał nas zmylić- odpowiedziała policjantka.

- Myślę, że jednak tutaj mówił prawdę. Ale... kto wie. – Alvaro nie mógł być pewien niczego. Wiedział, że w grze pomiędzy Aniołami ruchy stają się arcytrudne do przewidzenia.

- Słuchajcie - dodał wampir po chwili milczenia - Może i zbyt dużo nie wiem na temat sprawy, tej całej sytuacji, miasta miast i wszelkich innych rewelacji ale wiem jedno. Musimy trzymać się razem. Wiem Terrence, że lubisz pracować sam, ale tym razem dla swojego bezpieczeństwa, nie możesz tego robić. Zagrożenie jest znaczne. Może i jesteśmy trochę na nie przygotowani, wiedząc z czym ewentualnie możemy mieć do czynienia ale nie zmienia to faktu, że to co myśleliśmy do tej pory, że nie istnieje, kroczy sobie pośród nas. I jest niebezpieczne.. Na mnie możecie liczyć.

- Hmm. jak na Silenta to chyba dużo gadam - uśmiechnął się zmieszany - Nadrabiam zaległości kilkumiesięczne. Jakie plany na dalsze postępowanie?

- Zanim dojdziemy do planów... poruszyłeś ważny temat. - zaczął Cohen - Przedstawiłem wam pełny obraz sytuacji, najlepiej jak umiałem. Ta sprawa jest większa niż poczwórne morderstwo, a my, chcąc nie chcąc, jesteśmy w niej czymś więcej niż policją szukającą mordercy. Musimy się przygotować na to, że będziemy musieli wiele poświęcić, nie dostając w zamian nic, poza poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. - powiódł wzrokiem po zgromadzonych. - Nie chcę wam opowiadać głodnych kawałków o powołaniu i misji, ale jeśli mamy być liczącym się podmiotem w tej wojnie, cała operacja będzie wymagała wręcz fanatycznej lojalności względem zespołu i całkowitego poświęcenia.

Alvaro przytaknął Cohenowi

- Mogę wam też zagwarantować – kontynuował Cohen - że to się nie skończy wraz z oficjalnym wyrokiem skazującym, albo na załatwieniu naszych indywidualnych porachunków z demonami (Bez urazy Silent, mówię również o sobie). To bagno, które w ten czy inny sposób będzie się ciągnąć do końca naszego życia. Chciałbym żeby każde z was jak tu siedzicie przemyślało swoją motywację i podjęło ostateczną decyzję, czy na pewno chce w tym uczestniczyć. Potem nie będzie już odwrotu.

Alvaro poczekał, aż Patrick skończy.

- Ja siedzę w tym po uszy więc chcąc czy nie chcąc będę brał w tym udział. Ale tym co mają możliwość wyboru, proponuję się wycofać.
 
Armiel jest offline  
Stary 19-01-2011, 23:53   #56
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rafael Jose Alvaro, Patrick Cohen, Jessica Kingston, Terrence Baldrick, Claire Goodman


Siedzieliście nad rozłożonymi wycinkami z gazet, które ukazały się waszym oczom, kiedy Alvaro otworzył kopertę.

Informacje w niej zawarte dotyczyły zabójstw. Najpierw Patrick Cohen z typową dla niego pieczołowitością rozłożył wycinki na stole, przyjmując zasady katalogowe. Potem każde z was spojrzało na nie okiem doświadczonego detektywa.

Najstarszy wycinek datowany był na 1944 rok. Na świecie szalała wojna, a w Bostonie ktoś zamordował młodego mężczyznę. Teraz określilibyście go raczej mianem „chłopaka” bo ofiara miała zaledwie szesnaście lat. Potem kolejne zabójstwa. Średnio po dwa, trzy na rok, niekiedy mniej, czasami więcej. Wszystkie sprawy bardzo podobne, chociaż rozsiane po całych Stanach. Brak motywu. Zabójstw dokonywano w metropoliach, w miastach, miasteczkach i kilkanaście razy na wsiach. Ofiarami zawsze padali młodzi i przystojni chłopcy. Niekiedy w artykułach pojawiały się zdjęcia, z których patrzyły na was wyblakłe twarze.
Od razu wiecie, że te zabójstwa nie mają nic wspólnego z waszą sprawą. Poza zbliżonym wiekiem ofiar i płacią, nic ich na pierwszy rzut oka nie łączyło, poza zapewne osoby zabójcy. Długa lista nazwisk, miejsc i dat.

Im dłużej na to patrzyliście, tym bardziej byliście pewni, że to nie to. Że to raczej wskazanie innej spawy. Ale oczywiście nie zabrakło wam teorii, które kreśliliście na tablicy i na kartach papieru, których coraz więcej walało się na podłodze.

Pracowaliście jak zespół. Byliście jednym zespołem. To było czuć i widać.

Węszyliście, obliczaliście, stawialiście hipotezy i przypuszczenia, by za chwilę skreślić je nerwowym ruchem markera.

Z początku nawet nie zauważyliście zmiany.

A kiedy tak się stało, było już za późno. Na cokolwiek.

Najpierw zauważył to Baldrick, a zaraz po nim Goodman.

Dziwną poświatę rozlewającą się wokół odkrytych fragmentów ciał Baldricka, Cohena i Kingston.

Kartki zaczęły wirować wokół was jak szalone – szeleszcząc i furkocząc jakby w salonie Cohena rodziło się właśnie tornado.

Potem zmieniły się ściany wokół was. Na gładkiej białej gładzi pojawiły się pęknięcia i szczeliny, podłoga na waszych oczach pokryła się szarym, upstrzonym podejrzanymi plamami linoleum, szyby w oknach przesłonił kłębiący się mrok.

Potem wasze uszy przeszył jękliwy, zawodzący dźwięk a następnie przeraźliwy łoskot. Huk pękających ścian!

Budynkiem szarpnęło tak, ze ci z was co stali na własnych nogach, natychmiast znaleźli się na lepkim linoleum. Na ścianach pojawiły się początkowo niewielkie szczeliny, które w kilak uderzeń serca zmieniły się w szerokie wyrwy. Okna, cegły i zaprawa murarska poleciała w wirującą ciemność, która nagle objawiła się za rozwaloną ścianą.

Pokój Cohena zatrząsł się ponownie, a potem czarna dziura zaczęła zasysać powietrze ze środka a jednocześnie ciemność wlała się do wnętrza budynku, tak że staliście się kompletnie ślepi!

Ogarnęła was panika! Mieliście wrażenie, że wsysa was czarna dziura, że brakuje wam oddechu, że lecicie gdzieś w ciemność. Ręce łapały się kurczowo czegokolwiek, co było w zasięgu dłoni. Bezcelowo!

Wicher szalał wściekle, czarna otchłań próbowała pochłonąć was bez litości.

I nagle, tak gwałtownie, jak się zaczęło te przerażające zjawisko, tak samo gwałtownie się skończyło.

Wróciło światło, ściany, czysta podłoga – wszystko było jak dawniej.

Wszystko oprócz was leżących na podłodze z ogłupiałymi minami i wycinków z gazety oraz kartek papieru wirujących po pokoju. Wszystko – prócz rysunku, który nie wiadomo skąd pojawił się na ścianie.



Wszystko oprócz tego, ze brakowało jednej osoby.

Jessica Kingston znikła z pokoju.


Mia Mayfair


Obudziła cię dziwna melodia. Z początku nie potrafiłaś sobie przypomnieć, co takiego się wydarzyło. Szybko jednak powróciły wspomnienia.

Zemdlałaś. A teraz znajdowałaś się w łóżku, przebrana w szpitalną koszulę.

Pokój, w którym się przebudziłaś, pachniał dość nieładnie. Odorem, który znałaś zbyt dobrze. Krwią.

- Zerknijmy, co też siedzi w pani głowie, pani detektyw – usłyszałaś nagle spokojny głos mężczyzny ubranego w fartuch lekarza.

Stał obok ciebie, za głową, więc nie zauważyłaś go wcześniej. I wtedy ze zgrozą zobaczyłaś, że fartuch doktora plami krew, a on sam trzyma w ręku młotek i dłuto, które przykłada do twoje czaszki.

Chciałaś się szarpnąć, lecz okazało się, że twoje ciało dokładnie krępują pasy.

Mężczyzna uderzył młotkiem w bijak dłuta, a ostrze narzędzia zagłębiło się w twoją czaszkę. Kość pękła pod siłą ciosu i metal przebił ci mozg. Wrzasnęłaś z bólu i ...

.... obudziłaś się.

To był koszmar.

Ale szybko okazało się, ze faktycznie leżysz w szpitalnym łóżku, z tym ze pokój jest utrzymany w zdecydowanie większej czystości a ściany mają ładny, słoneczny kolor.

Twój krzyk zwabił jakąś pielęgniarkę, która zajrzała do środka bez pukania.

Kwadrans później, po wcześniejszych oględzinach rożnych ludzi,siedział koło ciebie jakiś lekarz w średnim wieku.

- Pani Mayfair – westchnął ciężko. – Nazywam się Homer Harbuck. Jestem lekarzem Mam dla pani złe wieści. Zdiagnozowaliśmy u pani dziwne zmiany na mózgu,. Najprawdopodobniej to nowotwór. Ale możliwe że to zwykły krwiak pourazowy. Pani blizny świadczą o niedawno przeżytym urazie czaszkowym. To mogą być powikłania z tym związane. Ale może też być to zmiana nowotworowa. Będziemy mieli pewność, kiedy poda się pani dokładnym badaniom. Musimy się dowiedzieć, co siedzi w pani głowie, pani detektyw.

Zmartwiałaś. Dokładnie te same słowa powiedział lekarz z twojego koszmaru.

Ten jednak nie miał zamiaru rozwalać ci czaszki dłutem i młotkiem. Chyba ...

Poczułaś jak zaschło ci w gardle. Miałaś ochotę poderwać się z lóżka i uciec stąd jak najdalej.



Jessica Kingston


Zjawisko, które zaskoczyło cię w domu Cohena, skończyło się gwałtownie. Tak samo jak gwałtownie się zaczęło.

Zamrugałaś powiekami zaskoczona. Poczułaś, że coś zimnego spada ci na policzek. Odruchowo dotknęłaś tego dłonią, a kiedy zabrałaś palce, były czerwone od krwi.

Zamrugałaś powiekami ponownie. Nie siedziałaś już w salonie Cohena. To było pewne.

Stałaś na opustoszałej ulicy. Wąskiej, zasypanej gruzem i śmieciami. Walały się tam zarówno odpadki ceramiczne, jak i organiczne. Z przerażeniem ujrzałaś elementy jakiś maszyn, ale także ludzkie embriony i kawałki ciał.
I wtedy usłyszałaś czyjś obłąkańczy śmiech. Dochodził zza zakrętu. W chwilę później mrok w tamtym miejscu poruszył się i zobaczyłaś mężczyznę, który wynurzył się z cieni i stał, wpatrując w ciebie z zaskoczeniem.

Był stary. Okropnie stary i chudy jak szkielet. Do tego całkowicie nagi. Pomarszczona skóra o żółtym odcieniu napinała się na kościach, które wydawały się niemal przebijać na zewnątrz.

Ze zgrozą wpatrywałaś się w tego upiornego starca odkrywając kolejne szczegóły. Zaszyte powieki, spod których zamiast łez spływała ciemna krew i ropa, długie, szponiaste paznokcie u stóp i dłoni oraz obwisły fallus majtający się w posiwiałej szczecinie włosów łonowych.

Staruch zatrzymał się i zaczął węszyć. A potem obnażył poczerniałe, pełne strupów dziąsła ukazując szereg równych kłów. Z jego gardła wydobył się przeciągły syk.

Syk, na który natychmiast otrzymał odzew. Z różnych innych miejsc na tej zrujnowanej ulicy – z głębi wypalonych ruin – rozlegały się kolejne syki.

Poczułaś zimny dreszcz przebiegający ci przez ciało.

To nie mogła być prawda! To musiał być jakiś koszmar!
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 20-01-2011 o 00:06.
Armiel jest offline  
Stary 24-01-2011, 19:19   #57
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
I.

NYC, Soho, Mieszkanie Patricka Cohena,
24 lutego 2012, wieczór


- Chciałbym żeby każde z was jak tu siedzicie przemyślało swoją motywację i podjęło ostateczną decyzję, czy na pewno chce w tym uczestniczyć. Potem nie będzie już odwrotu.

Alvaro poczekał, aż Patrick skończy.
- Ja siedzę w tym po uszy więc chcąc czy nie chcąc będę brał w tym udział. A tym co mają możliwość wyboru, proponuję się wycofać. Stracicie wszystko

- Wchodzę w to, za daleko zabrnęliśmy - Jess pociągnęła łyk piwa.

- Może jestem w tej sprawie nowa ale mam zamiar doprowadzić ją do końca - przytaknęła Goodman. - Jesteśmy to winni ofiarom. Ktoś musi za to beknąć.

Wyczekujące spojrzenie Cohena spoczęło na Baldricku, który swoim zwyczajem zaczął tworzyć jakieś origami z serwetki.
- Naprawdę muszę odpowiadać?

- Myślę, że musisz, ale nie wymagam odpowiedzi na głos. - odparł Cohen z krzywym uśmiechem. Chciał dodać coś jeszcze ale w następnej minucie w pokoju rozpętało się piekło.


***

- Coś takiego się musi zawsze, kurwa, zdarzyć, kiedy już mi się wydaje, że udało się choć trochę zapanować nad sytuacją... - Cohen podniósł się na chwiejnych nogach i rozejrzał się po pokoju. Był wyraźnie wystraszony ale i wściekły. - Wszyscy cali? Jess? Jess!? Alvaro, możesz ją... nie wiem, wyczuć? Namierzyć? Wywęszyć?

- Niestety nie - odpowiedział zapytany smutno kręcąc przecząco głową. W jego oczach malował się strach - Musi być w Mieście Miast, nie widzę innego rozwiązania... Ten sigil - wskazywał na niego palcem - To Asmodai, w niektórych księgach zwany Asmodeuszem. Piszą, ze jest silny i potężny. Niektórzy przypisują nawet mu że to on był wężem który skusił Ewe w raju.. Nie wiem Patricku, szczerze nie wiem co robić. Żebym chociaż znal jej aurę.

- Po prostu pięknie! Ktoś miał z nim do czynienia wcześniej? - mówiąc rozglądał się po mieszkaniu jakby przepatrywał kompletnie obcy teren. Starał się skupić na tym co będzie w stanie wypatrzeć “po drugiej stronie”. Nie znalazł nic podejrzanego.

- Nie sądzę Patricku. To są upadli. Potężni zapewne, ale często to tylko sługi. Dowódcy Legionów - mówił Silent myśląc intensywnie

- A pamiętasz komu służy? - Cohen stanął na wprost sigila w odległości kilku kroków i przez chwilę wpatrywał się w niego intensywnie lekko przymrużonymi oczyma. Dokładnie tak samo, jak zwykł przypatrywać się podejrzanym ranom w prosektorium. Symbol był widoczny po obu stronach rzeczywistości i właściwie tylko tyle umiał o nim powiedzieć.

- Nie wiem w co wierzyć - odpowiedział Alvaro - Księgi mówią różne rzeczy, ale wszystko zaczyna się od Lucyfera, tego który się zbuntował. To może być jedno wielkie kłamstwo. Nie wiem już w co wierzyć. Nie wiem jak mam się otworzyć na ten prawdziwy świat. Potrzebujemy kogoś kto nas tego nauczy. Mam dzwonić do Jacooba? - zwrócił się do patologa - Szlag - zaklął na swój sposób - Jemu jednak też nie mogę w pełni ufać

– Nie możesz. – odparł krótko Cohen nie odrywając wzroku od ściany. – A propos "szlag", znacie ten kawał o diakonie? No więc, przychodzi diakon do... – Recytując niewyszukany dowcip, ze śmiertelną powagą, jakby to była jakaś magiczna formuła, Patrick Cohen podszedł do symbolu.
– ...W końcu macha ręką i mówi "A chuj z tym, i tak nie chciałem zostać księdzem!" – zakończył "inkantację" i pewnym, energicznym ruchem przyłożył rozpostartą dłoń do ściany w samym środku sigila. Przez głowę przeleciało mu coś, co mówiono mu o Magyi... Prawdzie. Zwał jak zwał. Rytuały są potrzebne, tylko jak długo pozwalają ci się skupić. Liczy się tylko wola. – Aszmodai! Po coś tu przylazł i czego chcesz?! MÓW!

Cisza. Długa cisza. Odległy, przytłumiony ruch uliczny stał się nagle hałasem nie do zniesienia. Cohen czuł na sobie spojrzenia pozostałych członków grupy. W końcu rozległ się niemal radosny głos Terrenca Baldricka.

- Cohen, przypomnij mi czemu pracujesz w Wydziale? - Spytał wrednie - Chyba nie masz posłuchu u demonów.


***

Musieli pogodzić się z porażką. Wszystko leżało w rękach Jess Kingston i niewiele mogli zrobić, by jej pomóc. Po krótkiej naradzie rozeszli się do swoich zajęć. Cohen ruszył na umówione spotkanie z Earlem Bergmaierem.

Myśl o puszczeniu Goodman i Baldricka samych do Teatru Love napawała go równie wielkim entuzjazmem, co myśl o Kingston w Metropolis, ale...
Zrobił dla nich co mógł. Przekazał całą swoją wiedzę. Wiedzieli na co się piszą i sami podjęli świadomą decyzję. Teraz brnęli w to bagno wszyscy razem, każde na tych samych prawach, ponosząc to samo ryzyko.

Markiz z nikim nie pogada chętniej niż z Baldrickiem. Nikt lepiej niż Goodman nie utemperuje w razie potrzeby głupich pyskówek Terrego. Jess była dużą dziewczynką, jeśli dała radę rozmawiać z Aniołem Śmierci, to co to dla niej jakiś podrzędny Władca Legionów. Na straży bramy, którą ją wciągnięto do Metropolis czuwa Silent – gość który gołymi rękami załatwił Caspiana Warchilda.

Każdy jest na swoim miejscu i robi to, na czym zna się najlepiej.

Tłumaczył sobie to wszystko całą drogę na spotkanie z Bergmaierem.

Raczej bezskutecznie. Bał się o nich wszystkich jak rozhisteryzowana matka puszczająca córkę na pierwszą dyskotekę.

Zresztą, skoro już o tym mowa, nie tylko o nich.


II.


NYC, wrzesień 2011


Przedłużająca się seria długich sygnałów. Patolog czekał cierpliwie obracając w rękach kartkę z numerem telefonu.

– Halo... – po drugiej stronie powitał go ochrypły, zaspany głos. Coś między późną Hole a wczesną Jennis Joplin.

– Patrick Cohen, NYPD, czy rozmawiam z panią Natashą Kalinski?

– Czego? – jednak bliżej wdowy po Kurcie Cobainie. – Czy zdajesz sobie, kurwa ćwoku, sprawę która jest godzina?

– Za dziesięć siedemnasta – wyrecytował niczym zegarynka, absolutnie niezrażony jej tonem – jak wspominałem, jestem detektywem NYPD i chciałbym grzecznie panią poprosić o chwilę rozmowy. Naprawdę lubię to dużo bardziej niż cały ten cyrk z wzywaniem na komendę z byle powodu.

– Mów pan – padło z drugiej strony po chwili ciszy – tylko majtki założę.


Mniej więcej tak to się zaczęło. Osobliwa przyjaźń między starzejącym się, neurotycznym detektywem a ekscentryczną dziewczyną po przejściach. Pół roku później, pewnego śnieżnego wieczora 2012 miało się jednak zrobić dziwniej, niż kiedykolwiek wcześniej.

***

NYC, Brooklin,
24 lutego 2012, wieczór



Jeżeli w ogóle istnieje jakiś stereotyp dotyczący tego, jak powinien wyglądać jasnowidz – Earl Bergmaier z całą pewnością się w nim nie mieścił. Wyglądał jak stary wiking. Dwa metry wzrostu, gęsta rudo-siwa broda. Takiego faceta możnaby się spodziewać w barze dla harleyowców, nie gabinecie wróżki.

– Patrick Cohen, przyjaciel Meggie, rozmawialiśmy przez telefon.

– Wiem. Proszę wejść.– góra dobrze zachowanych mimo wieku mięśni przesunęła się, a imponujące, niedźwiedzie łapsko jowialnym gestem wskazało Patrickowi wnętrze. Ten nie śmiał zaprotestować.
Mieszkanie było eleganckie, utrzymane w eklektycznym stylu. Gospodarz najwyraźniej lubił ozdoby ścian bo roiło się na nich od obrazów i ikon o tematyce religijnej. Biblioteczka na książki pełna była rożnego rodzaju szkaradnych figurek bożków aniołów i chyba demonów

– Miłe miejsce. – rzekł przyglądając się jakiejś wyjątkowo paskudnej figurce. - panie Bergmaier, przepraszam, sytuacja jest dla mnie trochę krępująca. Meggie twierdzi że... posiada pan pewne umiejętności...

Litości. Nie dam rady.

Nie umiał. Po prostu nie umiał. Po rozmowach z demonami, rytuałach, nocnych podróżach do Metropolis... nadal był patologiem sądowym z trzydziestoletnim stażem.
Który – nazwijmy sprawy po imieniu – przyszedł po radę do wróżki.

Przypomnij mi, Cohen, dlaczego właściwie pracujesz w Wydziale?

Earl Wiking przyglądał się Cohenowi w milczeniu.
– Pomagam także policji. – rzekł w końcu.

Detektyw westchnął i ostatecznie przełknął dumę.
– Szukam kogoś. Dziewczyna zaginęła pół roku temu. Przyniosłem parę drobiazgów z jej mieszkania. – wyciągnął parę torebek na dowody, gestem ktory bardziej kojarzył się z jakimś bohaterem filmów Woodiego Allena niż gościem, który przed chwilą usiłował przyzwać demona.

– Przydadzą się. Ma pan może jakieś zdjęcie zaginionej?

Skinął głową i wygrzebał odpowiednią fotografię z noszonej w kieszeni talii. Ze zdjęcia atakowała obłąkana fryzura, ostry makijaż i mina zdająca się mówić "kuźwa, Cohen, gdzieś ty mnie przyprowadził".

– Chwilkę to potrwa. – rzekł Wiking biorąc zdjęcie w swoje wielkie łapska – Kawy, herbaty? Niech pan sobie zrobi, wszystko jest w kuchni. – usiadł ze zdjęciem i drobiazgami rozłożonymi na stole w głębokim fotelu.

– Dziękuję, poczekam.

Earl Bergmaier siedział ze zdjęciem w rekach i wpatrując się w nie intensywnie. Trwało to i trwało. Całą wieczność. W absolutnej ciszy. Raz czy dwa przez jego twarz przebiega dziwny grymas.
Cohen przysiadł gdzieś z boku i czekał cierpliwie, przypatrując się zabiegom z nieodgradnioną miną. Nie umiał ocenić ile w tym seansie było prawdziwą magią a ile przedstawieniem. Ufał Meggie. Jeśli mówiła, że gość miał jakiś dar, to zapewne tak było.
Tylko czemu to tyle trwało?
Po czasie, który wydawał się wiecznością, wiking odłożył zdjęcie i westchnął ciężko. Cohen nie zmienił pozycji, a jedynie pytająco uniósł brwi.

– Osoba której pan szuka żyje ale jest ubezwłasnowolniona, prawdopodobnie więziona. Czułem strach, brak nadziei, pewnego rodzaju pustkę. Musi być jednak bardzo daleko, możliwe nawet ze na innym kontynencie, ponieważ wszystko to odbierałem bardzo bardzo słabo. Przykro mi więcej nie będę w stanie pomóc.

Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo bym chciał, żeby chodziło tylko o inny kontynent.

– Cokolwiek odnośnie tego miejsca? Ogólny nastrój? Nie wiem.. temperatura.. kolor..?

– Przykro mi. Wiem, że zapewne martwi się pan o swoja córkę, ale wrażenia były wyjątkowo słabe. Ledwie cokolwiek czułem, naprawdę nie wiele więcej jestem w stanie zrobić.

– Nie jest moją córką, to dziewczyna związana z naszą sprawą... – bąknął z dziwnym zakłopotaniem w głosie - Dziękuję panu za pomoc. Jak mogę się odwdzięczyć? - zaczął zbierać torebki

– Robię to dla tej osoby. Najważniejsze że ona żyje. Gdyby pan mógł zostawić jeden czy dwa drobiazgi i zdjęcie spróbuje co jakiś czas powtórzyć seans. Proszę też zostawić namiar na siebie.

– Ma pan rację, to zdecydowanie najlepsza wiadomość dzisiejszego dnia. – Fotka i kosmyk włosów zostały na stole. Dołączyła do nich służbowa wizytówka. – Będę wdzięczny za każdą informację.


***

NYC, Siedziba Wydziału Specjalnego,
24 lutego 2012, wieczór


Rozmowa z Earlem Bergmaierem, mimo rozczarowująco małej ilości konkretów dała Cohenowi cień nadziei. Natasha wciąż żyła. Gdy opuścił mieszkanie jasnowidza, w jego głowie brzmiało jedno, dziwne zdanie. Odtwarzało się tam w kółko i w kółko jak zepsuta płyta:

"Wiem, że zapewne martwi się pan o swoją córkę."

Myśl była absurdalna, ale nie dawała mu spokoju.

Ile Natasha ma lat? 25? 26?

Wytężył pamięć.
Lata osiemdziesiąte... Patrick chwilę po akademii medycznej, pierwsza poważna robota w patologii sądowej. Włosy opadające na ramiona, wystrzępione dżinsowe ciuchy, T-shirt (zwykle z logo Levi'sa lub Harleya-Davidsona), nieodłączny papieros.
No i jego pierwsze małżeństwo. Związek równie bujny, co krótki i nieudany. Czy możliwe, żeby stara dobra Christine była w ciąży wystawiając mu walizki za drzwi?
Uczciwie musiał przyznać, że nie miał pojęcia. Akurat ona nigdy nie upomniała się o alimenty, a jej "nie chcę cię nigdy więcej widzieć na oczy" było absolutnie szczere, uczciwe i przez dwadzieścia parę lat niezłomnie wprowadzane w czyn.

Co to w ogóle za pomysł? Przecież Tasha opowiadała o swoim ojcu. Zapił się, czy coś...

Spróbował sobie jak najdokładniej odtworzyć jej wygląd. Jego chorobliwie skrupulatna pamięć mogła spokojnie zastąpić oddaną Earlowi fotografię.

Widział to tak, jakby miał dziewczynę przed sobą. Stała w tej swojej nabitej ćwiekami kurtce i dłubała w zębach.

Jezu. To przecież niemożliwe...


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=B-nV5rfpWjE&feature=related[/MEDIA]

Pociągła twarz, mocne, ostro zarysowane kości policzkowe, sylwetka raczej szczupła, mimo, że dieta Tashy pozostawiała sporo do życzenia. Tam, gdzie włosów dziewczyny nie pokrywała niebieska farba były kruczoczarne.

To idiotyzm! Wiking zgadywał. Próbował być miły i tyle.


Patrick sam nie umiał powiedzieć w którym momencie znalazł się w policyjnym laboratorium. Odpieczętował jednorazowy próbnik i przejechał wacikiem po wnętrzu własnej jamy ustnej. Starannie przeniósł wymaz do probówki, starannie zatkał i wstawił w wirówkę.

To niedorzeczne! Tracisz czas!

DNA Natashy Kalinsky niby było już w bazie, ale dla pewności pobrał próbkę jeszcze raz z materiałów znalezionych w jej pokoju. Wymaz, probówka, wirowanie, odczynniki...

Po piętnastu minutach drukarka zaczyna wypluwać dwie kartki formatu A4.

Zanim na nie w ogóle spojrzał, starannie uprzątnął stanowisko i wysterylizował sprzęt. Położył oba wydruki przed sobą na biurku. Z mieszaniną grozy i rozbawienia stwierdził, że oblał go zimny pot i drżą mu ręce. Długo przypatrywał się kartkom, wodząc wzrokiem po niezrozumiałych dla większej części ludzkości słupkach i numerkach.

Wynik testu nie pozostawiał cienia wątpliwości. Patrick Cohen przysiadł i zaczął rozmasowywać skronie palcami wskazującymi.

Kurwa mać...
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 24-01-2011 o 19:47.
Gryf jest offline  
Stary 27-01-2011, 23:37   #58
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Alvaro wpatrywał się intensywnie w zdjęcia ofiar jakie Cohen rozłożył na stole kiedy wszystko wokół oszalało.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ep5Ly6nfl9c[/MEDIA]

Zdjęcia z różnych okresów czasu, zdjęcia bądź wycinki z gazet. Pokaźna kolekcja. Pochłaniająca cała uwagę, tak jak chęć rozwiązania tej zagadki. Do zmysłów Alvaro dotarł dźwięk gwałtownego wydechu powietrza przez Goodman oraz jej jak i Baldricka szybsze bicie serca. Potem nie był już w stanie zrobić nic. Patrzył jak otępiały jak wirowały wokół nich rozłożone dopiero co pieczołowicie wycinki i zdjęcia. Szalone tornado zamknięte w niewielkim mieszkaniu detektywa nowojorskiej policji. Potem Rafael skrzywił się jakby dostał obuchem na potężny huk, który wyplenił pomieszczenie. Opadł na podłogę opierając się na rękach. Rosnące przed jego oczyma rysy w podłodze poszerzały się tworząc kilkunastocetrymetrowe wyrwy. Budynek drżał w posadach jakby miał zaraz wzbić się w powietrze wyrywając się z fundamentów bądź runąć bezwolnie na któryś ze swoich boków.
Zerknął w kierunku okien starając się podnieść do pionu. Tam za szklanymi oknami kłębiła się gęsta czarna mgła. Sam mrok, przez który nie mogło przebić się żadne światło. Kolejny silny wstrząs na nowo powalił Alvaro na ziemie a przez potłuczone szyby ciemność wlewała się bezgłośnie do pomieszczenia. Na jednej ze ścian pojawiła się wielka, czarna dziura, która zaczęła do siebie przyciąga wszystko co się dało. Nie można było się oprzeć, można było jedynie starać się by opóźnić wciągniecie w nieznane. Pomimo swoich wyostrzonych zmysłów Rafael ani nie widział , ani nie słyszał a ni nie czuł swoich współtowarzyszy. Chaos wziął we władanie mieszkanie Cohena. Chaos albo coś gorszego…

Wszystko skoczyło się tak szybko jak się zaczęło. Pomieszczenie wyglądało jakby nie otrzymało żadnych uszczerbków. Żadnych pęknięć, szyby na swoim miejscu, sztuczne światło z ulicy wlewało się do salonu Cohena. Wszystko tak samo. Prawie wszystko. Nie było Jessici a na ścianie widniał wielki znak, sigil jednego z upadłych aniołów, Asmodai…
Nie byli w stanie pomóc Jess. Mogli jedynie się domyślać, że została zabrana do Miasta Miast. Alvaro sięgnął po niedopitą herbatę. Wziął łyk szukając w napoju ratunku na bezradność na spłukanie wielkiej guli strachu jaka zbierała mu się w krtani. Musieli przeciwstawić się potęgą o których mogli jedynie poczytać w książkach i to czytać w większości fałsz.
Rafael przypatrywał się z podziwem Cohenowi starającemu się nawiązać kontakt z tym który pozostawił na jego ścianie swój znak. Cenił sobie żelazną wolę Patricka, jego silny charakter i odwagę. Odwagę bądź głupotę jaka wyzierała z jego poczynań.
Alvaro nie zamierzał stać bezczynnie. Przysiągł sobie, przysiągł Patrickowi, że stanie się częścią tej drużyny.

Sigil milczał

Goodman w końcu się odezwała przełamując swoją niewiarę. Była silna psychicznie i fizycznie. Rafael widział to w jej oczach, mimo wszystko współczuł jej tego wszystkiego co zwaliło się jej na głowę od momentu kiedy przekroczyła próg mieszkania Patricka Cohena.

- … Zrób cos do cholery!! – dotarły wreszcie do niego wykrzyczane przez Claire, w jego stronę słowa.

Ja też mimo wszystko jestem ogłupiały Claire. Ogłupiały i bezsilny…

- Wierz mi że chciałbym – powiedział na głos - Niestety nic nie jestem w stanie zrobić.... Jeszcze nie. Cohen?! - stanął przy Patricku - Spróbujemy jeszcze tak jak mówią księgi... – Alvaro stanął w lekkim rozkroku i zapytał po aramejsku siląc się na opisany w goecji rytuał. Tak jak się spodziewał nieudolnie. Chciał wezwać Asmodaia zwanego Asmodeuszem. Do Salomona było mu daleko. Jego czyn okazał się naiwny i głupi, tak jak wszystkie jego ostatnie działania.
Byleby nie stracić woli, nie stracić nadziei na wygrana.

Przykro mi Jess. Przykro mi Goodman

Stali jak wmurowani wpatrując się w znak. Milczeli. Spodziewali się cudu, kontaktu, demona w mieszkaniu. Otrzymali jedynie płomień na sigilu, chwilowy, pozostawiający po sobie okopcone ślady. To i ciszę jaka po tym zapadła.

- Czy Jessica... Czy ona w ogóle ma szansę wyjść stamtąd sama? – Goodman najszybciej powróciła do rzeczywistości.

- Myślę, ze ma – odpowiedział Alvaro - Ma o wiele większe szanse niż zwykły człowiek. Wie czego może się spodziewać. Nic dla niej nie zrobimy w tej chwili. Musimy działać i to szybko. O wiele szybciej niż dotychczas. Chce wiedzieć jak podzielimy obowiązki? - spojrzał po pozostałych

Claire od razu wskazała, że chce udać się wraz z Terrencem do Teatru Love, siedziby markiza de Sade. Dziewczyna rzeczywiście była odważna. Silny charakter. Coś czego nigdy nie było dosyć wśród nas.

- Nie powtórzę tego kawału po aramejsku dla twojej przyjemości. - mruknął Cohen w stronę sigila rozmasowując dłoń, po czym odwrócił się do reszty - Przypuszczam, że ta gnida rozumie wszystko, ale woli się popisywać. Być może Jess właśnie z nim rozmawia. Nie umiem przejść do Metropolis na życzenie. Jeszcze nie. Dobra, Goodman, Baldrick - Teatr Love. Zajrzyjcie wcześniej na posterunek i wypytajcie Maullera, gdzie dokładnie był z soboty na niedzielę. Istnieje możliwość, że został wrobiony w to morderstwo, właśnie przez wizytę w tym miejscu. Silent, musimy pogadać z tym twoim Jacoobem, do tego czasu... nie wiem, zajmij się czymś pożytecznym, mam dla ciebie notatnik Cesarza i gryzmoły Voora do rozgryzienia.

Rafael skinął potakująco głową na skierowane do niego solowa.

- Słuchajcie - zwrócił się do zbierających się do wyjścia Goodman i Baldricka - nie szarżujcie w tym Teatrze i uważajcie na siebie, a najlepiej to strzeżcie się własnych pleców tak jak tylko umiecie. Dawaj Patrick te notatki - przeniósł wzrok na Cohena

Ten wręczył wampirowi spory plik kserówek.
- Mam jeszcze jedno spotkanie przed 20, jak chcesz rozgość się tutaj, zostawię ci klucze. Dobrze, żeby ktoś tu był na wypadek, gdyby Kingston wróciła. Pytania?

- Zostanę – Silent sięgnął po podawany plik papierów. Położył kserówki na stole i wszedł do kuchni by wstawić wodę na kawę. Dowiedział się jeszcze od Cohena gdzie znajdzie materiały do robienia notatek.

Kiedy wchodził ze świeżo zaparzoną kawą usłyszał rozmowę Cohena z Baldrickiem toczącą się praktycznie w przedpokoju przy ich wyjściu z mieszkania. Sprawa dotyczyła odnalezienia odcisków palców w miejscu gdzie mieszkała jedna z ofiar obecnego śledztwa.

- Nie było mnie tam, a raczej nie mogę być pewny czy byłem - stwierdził Baldrick- Zaufanie, tak? Ok. Nie dawno urwał mi się film, obudziłem się w Hell’s Kitchen i nie mogę być pewien co robiłem.

Cohen wyszedł. Baldrick też już praktycznie był jedną nogą poza drzwiami.

- Czekaj! Czekaj Baldrick! – Silent zerwał się z krzesła i w ułamku sekundy był już w przedpokoju - Urwał się film bo zapiłeś? Czy tak po prostu sam z siebie nagle odzyskałeś świadomość w Hell’s Kitchen? To ważne - wpatrywał się intensywnie w Baldricka

- Nie zapiłem, a przynajmniej nie wypiłem aż tyle by niczego nie pamiętać – na szczęście odpowiedział a nie zamknął ostentacyjnie drzwi, co znając Baldricka było wielce prawdopodobne.

- Nie podoba mi się to – Rafael zaczął się dzielić z rozmówcą swoimi obawami - Nie wiem kim dokładnie jest ten de Sad, ale jeżeli choć trochę czerpie inspiracje od tego historycznego to te cale sukuby są od niego, a jak są od niego to ten gość prawdopodobnie jakiś sługa upadłych albo sam upadły, rządzi także taką domena jak perwersja, seks, pożądanie, wypaczona miłość, przemoc. Dodatkowo, tak jak twierdzisz odmówiłeś mu współpracy – oparł się o framugę drzwi - Nie chce mi się wierzyć, że od tak puścił ciebie samopas. Jeżeli masz od niego prezent, to wcale bym się nie dziwił gdyby się okazało ze te odciski palców jakie znaleziono naprawdę należały do Ciebie. Załóżmy ze to on popełnił te zbrodnie na dzieciach, wszystkie bądź jedno i... – zrobił dłuższą przerwę - wykorzystał do tego Ciebie Baldrick. Takie coś nazywa się w religii opętanie. Może i chybione jest to co mówię – dodał szybko widząc minę Baldricka na swoje podejrzenia - ale skoro nagle urwał się tobie film a nie było to spowodowane używkami to nie jest to nic dobrego mając na uwadze to z kim, czym obcujemy. Szczerze mówiąc nie wiem czy powinieneś iść do tego teatru. Pochrzanione to wszystko... - zamilkł w końcu

- Gwoli ścisłości – Terrence nadal nie pokazał Alvaro wewnętrznej strony drzwi - film urwał mi się tylko raz, to że nie była to jedynie sprawka alkoholu jest jasne, ale proszę nie wciskaj mi tu kitu, że mogłem zabić jakieś dzieciaki. To było po tym jak znalazłem ciała. I Jezu! Wiem co to jest opętanie Panie Otworzyłem Wikipedię - spojrzał wymownie na Silenta - Próbują mnie wrobić, nie wiem czy sam de Sade czy może podpadłem komuś jeszcze. Chcieliście zaufania to wam o tym powiedziałem i jeszcze jedno, proooooszę, spytaj mnie czy twoje zdanie na temat mojej wizyty w teatrze mnie interesuje.

Mistrz ciętej riposty

- Możesz mieć moje zdanie w głębokim poważaniu – Alvaro nie przejął się złośliwą odpowiedzią i nadal mówił spokojnie - czy jak wolisz stwierdzenie, po prostu w dupie - uśmiechnął się - ale mówiąc prosto nie kozacz i uważaj na siebie i Goodman. Powodzenia – odepchnął się od framugi i skierował z powrotem do pokoju.

- Tak zrobię - odparł krótko wychodząc - Powodzenia, też ci się przyda.

Przyda. Przyda się Terrence” – pomyślał Rafael ponownie siadajac i zerkając w otrzymane kserokopie.

Z każdym łykiem kawy i kolejną stroną jaką przejrzał Rafael upewniał się, że są to rzeczy Jemu nie do końca znane. Może i fragmenty dotyczące wiary były w miarę zrozumiałe ale połączone ze wzorami fizycznymi i matematycznymi i to z wyższego poziomu wiedzy stanowiło dla niego stek niezrozumiałego bełkotu. Wyższy poziom kabały. Za dużo nic nie znaczących dla mężczyzny wzorów. Cyferki, które na pewno coś wyjaśniały dla tych co je pisali. Może gdyby siedział tutaj z profesorem albo przynajmniej doktorem fizyki to razem coś by odkryli, może i poznali by jaką tajemnicę skrywają notatki Cesarza. Niestety był sam i nie rozumiał tego co widzą jego oczy. Wiedział jednak, ze te notatki są ważne. Nie dla sprawy jaką rozwiązywali obecnie ale dla tego co zostało ukazane ich oczom dla poszerzenia swojej wiedzy na temat zerwania kurtyny jaka przesłaniała zwykłym ludziom widok na Metropolis. Czuł, że mają jakiś związek z rytuałami ale jakimi tego nie wiedział.

Spojrzał po raz ostatni na kilka stron pisma Cesarza, spiął je razem i odłożył na kanapie. Na stole nadal porozkładane były z chorobliwą pieczołowitością Cohena wycinki z gazet jakie Rafael przyniósł od Zdradzonego. Przybliżył kubek do ust, przechylił, spojrzał w jego głąb. Westchnął i ruszył do kuchni by zrobić sobie więcej kawy. Zatrzymał się po dwóch krokach i ponownie odwrócił w kierunku stołu...

Niemożliwe!!!

Powinien wykreślić to słowo ze słownika używanych wyrazów.

Patrzył na wycinki z góry przez dobre kilka chwil i dopiero teraz uświadomił sobie co się stało w tym pomieszczeniu. Przed oczyma na nowo stanęłu wydarzenie jakie miały miejsce w tym pokoju kilkadziesiąt minut wcześniej kiedy znajdowali się w nim jeszcze wszyscy. Kiedy w pomieszczeniu była cała trójka ocalałych z Red Hook. Siebie nie dodawał bo kiedy się tam zjawił nie był już do końca człowiekiem, tylko raczej kimś na kształt chodzącego trupa.

Jessica, Terrence, Patric... Ocaleni. Przeklęci?

Przebywali w tym pokoju we trójkę. Przebywali razem dość długo „walcząc” z rozwikłaniem zagadki zabójstw dzieci. Dzięki nim w tym mieszkaniu gromadziła się olbrzymi siła, która w końcu szukała ujścia i je znalazła. Jak inaczej wytłumaczyć to światło emanujące od tej trójki. Światło, które Silent dojrzał zbyt późno. Światło jakie eksplodowało na Red Hook kilka miesięcy temu. Oni dali siłę by otworzyć bramę a drogowskaz do Miasta Miast dał im....

Rafael myśląc intensywnie wlepiał wzrok w poczerniały Sigil.

No tak

Spojrzał na stół.

Cohen zrobił to nieświadomie. Daty zapisanych wydarzeń, ułożenie wycinków, zdjęcia twarzy zaginionych chłopców.

To był drogowskaz. Nieświadomie ułożony rytuał. Brama zabrała to co jej się należało. Jednego z tych co według niej chcieli przejść do Metropolis. To mógł być każdy z nas. Nawet Goodman.

Słodki Boże całe szczęście, że to nie była ona O tamtym miejscu wiedziała najmniej z nich wszystkich.

Podszedł do Sigila.

Czyżbyś Asmodeuszu sprawował pieczę nad bramami do Miasta Miast?

Kolejna zagadka. Tajemnica. Jak ta, kim dokładnie jest Zdradzony i w jaki sposób wykorzystał go Jacoob.

Jacoob.....

Kolejne oświecenie.

Rafael błyskawicznie znalazł się nad stołem, w ręce trzymał nadal pusty kubek z kawą. Jego spojrzenie przeskakiwało z jednego zdjęcia na drugie.
W uszach pobrzmiewały mu nie tak dawno słyszane słowa Jacooba

Ciekawa sztuczka. Bardzo tajemnicza

- Tak Jacoobie – powiedział na głos – bradzo tajemnicza – odstawił kubek i wziął do ręki wycinek z The New York Timesa z którego patrzyła na niego twarz młodego, przystojnego chłopca. Wycinek datowany był na rok 1952

W 1952 byłem nawet na liście MOST WANTED FBI” – ta duma rozpierająca Jacooba.

- Byłeś.... Sukinkocie – warknął pod nosem

Spojrzał na twarz chłopaka z 1978r., później na 1960r., 1966r. Na każde inne spozierajace na niego z blatu stołu. Te twarze. Wszystkie w zbliżonym wieku, przystojne, mające podobne rysy, prawie jak ktoś z rodziny albo dalekiej rodziny, gdyby nie te daty.

To tych wizerunków używałeś

Zatem po Red Hook zaginął kolejny chłopak. Twoja obecna twarz.

Sukinkocie

Pozbierał wycinki ze stołu. To też nie dotyczyło sprawy Astarotha, nie dotyczyło pozostałych.. To był przekaz Zdradzonego, skierowany do Silenta.

Odczytany.

Skrawki gazet wylądowały w szarej kopercie a ta obok złożonych notatek Cesarza. Alvaro poruszał głową rozmasowując sobie kark. Zaparzył kolejną kawę i rozłożył na stole zebrane przez Jessice cytaty z pokoju oszalałego Voora oraz zdjęcia Jego „malunków”.

Zabrał się do pracy.

Świętośc Kapłanów Rozdział 21 – Kto jest niezdolny do kapłaństwa. List do Rzymian rozdział 5 – Adam i Chrystus. Stary Testament. Druga księga królewska – Dwa cuda Elizeusza. Ewangelisa według świętego Mateusza, wybranie dwunastu apostołów – Zapowiedź prześladowań

Po kwadransie odchylił się na krześle. Kolejny ślepy zaułek. Bełkot szaleńca. Luźno wybrane cytaty z Pisma Świętego, nie mające ze sobą żadnej wspólnej nici za wyjątkiem księgi z której zostały wybrane. Voor naprawdę musiał oszaleć, bądź ukrył się w dalekich pokładach swej jaźni by nie być w pełni świadomym tego co się ma wydarzyć.

Co teraz? Ponownie stał przy oknie patrząc się na Miasto które nigdy nie zasypiało. Na światła samochodów, słuchał wycia syren. Miasto było wielkie ale Ul był wzburzony. Szaleństwa w ludziach emanowały zbrodnią, zwiększoną przestępczością. Coś nadchodziło, coś miało się wydarzyć i Silent miał przeczucie, że dowie się co… dowie się albo to go pochłonie do ostatecznej śmierci.

Czekał na Cohena by wyruszyć z nim na spotkanie z Jacoobem, choc teraz nie wiedział w sumie po co, nie ufał już Jacoobowi choć polubił go z początku.

Czekał

A ul pod nim wrzał….
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 28-01-2011, 11:05   #59
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Szpital.

Ciągle ten szpital, czemu jeszcze w nim jest, przecież z Walterem nie można w tym stanie porozmawiać....
No tak...ta zbliżająca się podłogą to jednak był jakiś znak.
Na przykład taki, który informuje, że za chwile zemdlejesz.

Tylko ten zapach nie pasował do typowo szpitalnej lizolowej woni.
Śmierdziało krwią. Ciężki, metaliczny zapach wisiał wręcz namacalną chmura w powietrzu.
Głos i obecność człowieka , którego wcześniej nie zauważyła wstrząsnął nią w pierwszej chwili, ale to co się zdarzyło później było jeszcze gorsze.

Wyglądało, ze czeka ją zaraz trepanacja czaszki na żywca, bez znieczulenia.
Gdy wręcz czuła metal dłuta zagłębiający się w jej mózgu, nagle obudziła się.

Nadal leżała na szpitalnym łóżku, ubrana w szpitalną koszulę. Różnica była taka, że zapach był klasyczny, szpitalny, pokój był jasny i czysty, a przez drzwi właśnie zaglądała pielęgniarka jaka nie wyglądała na osobę czyhającą na zbadanie za pomocą ostrych narzędzi wnętrza jej czaszki.

Po kwadransie, podczas którego przez jej pokój przewinął się tabun lekarzy z mądra miną kiwających coś nad jej danymi chorobowymi, w końcu ktoś zechciał z nią porozmawiać, a nie traktować jak kolejny ciekawy przypadek medyczny. Ale po chwili, gdy zaczął wymawiać kolejne zdania, przez chwile zatęskniła za tymi co tylko kiwali głowami.

- Pani Mayfair – lekarz westchnął ciężko. – Nazywam się Homer Harbuck. Jestem lekarzem.
Mam dla pani złe wieści. Zdiagnozowaliśmy u pani dziwne zmiany na mózgu.
Najprawdopodobniej to nowotwór. Ale możliwe że to zwykły krwiak pourazowy Pani blizny świadczą o niedawno przeżytym urazie czaszkowym. To mogą być powikłania z tym związane.
-Przez chwile zawiesił głos.
- Ale może też być to zmiana nowotworowa. Będziemy mieli pewność, kiedy poda się pani dokładnym badaniom. Musimy się dowiedzieć, co siedzi w pani głowie, pani detektyw.

Mia na chwile zaniemówiła.
- Panie Harbuck, na początek poproszę o swój telefon, muszę powiadomić mojego przełożonego, o tym co się wydarzyło. Po drugie, poproszę o przygotowanie wypisu ze szpitala. Kiedy zamknę sprawę którą się aktualnie zajmuje, sama się do was zgłoszę, aktualnie nie ma takiej możliwości.

Lekarz patrzył na nią z lekkim szokiem, najwyraźniej nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- A, jeszcze jedno pytanie, jak stan mojego partnera, Watera MacDavella? Jest to bardzo istotna kwestia, potrzebuje opis jego przypadku do przekazania przełożonym.

Mówiąc to Mia ostrożnie usiadła na łóżku, z zamiarem sprawdzenia jak szybko uda jej się stąd wydostać.


[media]http://www.youtube.com/watch?v=RiV_ue-PbL4[/media]
Miała zamiar stąd wyjść tak szybko, jak tylko się da. Jest sprawa do zrobienia, zagadka do rozwiązania, a ona ciągle stała w miejscu, a to jak cofanie się. Musiała jak najszybciej znaleźć się z powrotem na komisariacie.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay

Ostatnio edytowane przez Lhianann : 28-01-2011 o 11:08.
Lhianann jest offline  
Stary 28-01-2011, 20:31   #60
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Jess kompletnie pochłonęła praca nad materiałami, które przyniósł Alvaro. Wszyscy przeglądali uważnie skrawki gazet, zdjęcia, notatki w poszukiwaniu wspólnego punktu zaczepienia, podobieństw. Co chwila ktoś podchodził do tablicy pisał hipotezę, a potem wszyscy ją przedyskutowywali. Jess szukała zdjęć ofiar ze sprawy, którą badała w Bostonie, chciała się przekonać czy miała z tym jakiś związek.

Nie zauważyła tego co dzieje się z jej ciałem, kiedy się zorientowała ze coś jest nie tak, było już za późno. Kartki zaczęły wirować po pokoju w mieszkaniu Cohena, jakby w prywatnym tornado. Wszystko zaczęło wokół szaleć. Ściany zaczęły pękać, przez okna wlewał się mrok, budynek trząsł się jakby miał się zaraz rozpaść na kawałki. Na ścianach pojawiły się początkowo niewielkie szczeliny, które w kilka chwil zmieniły się w szerokie wyrwy. Okna, cegły i zaprawa murarska poleciała w wirującą ciemność, która nagle objawiła się za rozwaloną ścianą.
Jess upadła na podłogę, stała akurat przy tablicy, najbliżej pęknięcia w ścianie. Czarna dziura zaczęła zasysać powietrze ze środka a jednocześnie ciemność wlała się do wnętrza budynku, zrobiło się kompletnie ciemno. Jess zdążyła chwycić się nogi od stojaka tablicy. Krzyczała. Była pewna że zaraz wszyscy w pokoju umrą i na tym skończy się ich walka z siłami ciemność. Czyżby nadepnęli komuś bezwiednie na odcisk i jakaś siła postanowiła się zemścić.

Czuła jak jej palce ślizgają się, miała wrażenie że zaraz wciągnie ja otchłań, że brakuje jej powietrza. Nie miała już nawet siły krzyczeć.

Nagle wszystko się skończyło. Zapadła cisza. Zamrugała powiekami, światło początkowo ją raziło. Coś mokrego skapnęło jej na policzek, odruchowo to wytarła. Na ręku została smuga krwi. Jess zamrugała jeszcze raz, jej wzrok zaczął się przyzwyczajać ponownie do światła. Rozejrzała się.

Stała na jakiejś opuszczonej ulicy wśród ruin, wszędzie walały się odpadki, śmieci, nieczystości. Wśród ruin zobaczyła szkielety dziwnych maszyn. Po ulicy walały się ludzkie embriony i kawałki ciał. Jess chwyciła się na brzuch. Miała ochotę zwymiotować. I wtedy usłyszała czyjś obłąkańczy śmiech, słyszała już kiedyś podobny w więzieniu w Bostonie. Odwróciła się gwałtownie. Z za zakrętu wyszedł mężczyzna, stanął i zaczął wpatrywać się w Jess.
Był stary. Okropnie stary i chudy jak szkielet, nagi. Miał zaszyte powieki, spod których zamiast łez spływała ciemna krew i ropa, długie, szponiaste paznokcie u stóp i dłoni oraz obwisły fallus majtający się w posiwiałej szczecinie włosów łonowych. Wyglądał jakby węszył, jakby zwietrzył, a nie zobaczył Jess. Jak zwierze. Stała jak sparaliżowana. Nogi miała ciężkie, jakby wrosły jej w ziemię.

Staruch obnażył poczerniałe, pełne strupów dziąsła ukazując szereg równych kłów. Z jego gardła wydobył się przeciągły syk. Odpowiedziały mu inne głosy. Syk rozszedł się po całej okolicy, wydobywał się z ruin, wykrotów, piwnic.

Tego było już za wiele dla Jess. Adrenalina zrodzona ze strachu pomogła jej przezwyciężyć odrętwienie. Jess zaczęła uciekać, na oślep, byle dalej od przerażającego starucha i jemu podobnych.


Ruszyła biegiem ulicą na wprost, rozglądając się za jakimś schronieniem, możliwością ucieczki, czymkolwiek żeby poczuć się bezpiecznie. Z przerażeniem zaczęła sobie uświadamiać gdzie się znalazła. Metropolis miasto miast. Prawdziwe miejsce gdzie mieszkają demony i strach. Wcześniej był już tutaj Baldrick i Cohen. Pamiętała opowieści księdza Voora.

„ Byliśmy tam przez rok, w mieście ruin i potworów, nie potrafiliśmy wrócić, próbowaliśmy przeżyć. Nie wiem jak wróciliśmy, ale tutaj w naszej rzeczywistości minęła chwila, tam była wieczność”

Zgubiła starucha, syk umilkł, ale wiedziała że w tych ruinach wszędzie czają się istoty z tego świata, raczej nie przychylne takim intruzom jak ona. Zwolniła, szła przez ruiny rozglądając się. Z daleka słyszała jęki, zawodzenie, jakieś krzyki. Strach potęgował jej wyobraźnię. Widziała dziwne maszyny, czasami jakieś cienie przemykające wśród zgliszczy. Miała nadzieję, że znajdzie jakąś kryjówkę przed nastaniem nocy, ale noc nie nadchodziła panowął tu wieczny zmierzch.

W przebłysku nadziei wyciągnęła komórkę. W telefonie usłyszała tylko dziwne szumy, echa, trzaski. Była zła sama na siebie, za głupotę, ale w takich sytuacjach, kiedy widzi się wokół druty kolczaste na których wiszą szczątki ludzi, zwierząt, człowiek nie myśli logicznie.

Zaczęła powtarzać swoja mantrę, żeby się uspokoić.
Myśl kobieto. Musisz się stad wydostać, jak do cholery wrócili pozostali. Próbowała sobie przypomnieć co mówili Voore i Cohen o tym miejscu. Niestety w całym wykładzie jaki wcześniej usłyszała nie było wzmianki jak się zachować w tym miejscu, ani jak z niego uciec. Była w pułapce.

Brnęła przez ruiny w poszukiwaniu, sama nie wiedziała czego. Bała się jednak zatrzymać w jakimś miejscu na dłużej, żeby nie zwracać uwagi mieszkańców.
W pewnym momencie Jess poczuła, że ktoś ja obserwuje. Zaczęła się rozglądać, ale nikogo nie zobaczyła, przyspieszyła kroku, wrażenie minęło.

Nie potrafiła powiedzieć jak długo szła, ile czasu tu spędziła. Zegarek stanął, noc nie nastała. Wszystko wyglądało podobnie, przerażająco.
Dotarła do skrzyżowania dróg.
Po prawej zauważyła jakąś dziwna maszynę, jakby rydwan, ale bez koni. Koło niego kręciła się jakaś postać w długim czarnym płaszczu.
Jess przypadła do muru i zaczęła go obserwować. Najwyraźniej coś się musiało zepsuć, istota była odwrócona do Jess plecami i grzebała przy maszynie. Nie zauważyła jej. Odetchnęła z ulgą. Postanowiła przeczekać.

Jej uwagę zwrócił jakiś ruch wśród ruin. O mało nie krzyknęła z przerażenia, kiedy na jednym ze wzniesień ujrzała stworzenie które przypominało wilka, ale było od niego o wiele większe i pokryte kolcami. Niedaleko od niego wyłonił się z cienia kolejny i jeszcze jeden. Strach zaczął ją dławić.
Zwierzęta zwęszyły istotę przy rydwanie. Zaczęły ja osaczać. Zachowywały się jak na polowaniu. Zacisnęła powieki i zaczęła się modlić.

Chce do domu, chce do domu.

Nie pomogło. Jess wyjrzała.
Wilki zaczęły otaczać swoją zdobyć. Istota przy rydwanie nie zdawała sobie sprawy z ich obecności.
Jess przyglądała się upiornej scenie. Jeden z wilków rzucił się na ofiarę przytłaczając ją swoim ciężarem, pozostałe przyłączyły się do niego. Walka trwała tylko chwilę, ofiara nie miała szans. Z jej gardła wyrwał się jeszcze ostatni krzyk agonii zanim wilki rozszarpały ją na strzępy.

Krzyk był ludzki.
Znany Jess.
To był krzyk Granda.

Jess padła na ziemię zasłaniając uszy rękami. Z oczu płynęły jej łzy.
To nie prawda, to nie możliwe, Grand nie żyje, to moja wyobraźnia. To strach. Albo ktoś próbuje mną manipulować, to nie była prawda.
Leżała skulona na ziemi przez dłuższą chwilę, bojąc się nawet wyjrzeć.
Kiedy przezwyciężyła strach wilki właśnie odchodziły. Koło rydwanu pozostała kałuża krwi. Poczekała aż znikną jej z oczu i ruszyła biegiem w przeciwną stronę, oby jak najdalej stąd.

Nie potrafiła powiedzieć jak długo błąkała się wśród ruin. Czasami widziała istoty podobne do starucha, lub jakieś inne pokraczne wytwory chorej wyobraźni.
Była brudna, wycieńczona i głodna. Buty miała zniszczone od wędrówki, oczy piekły ją z niewyspania. Brnęła do przodu, ale w końcu musiała się poddać. Znalazła schronienie w pustej bramie. Mogła stąd obserwować okolice, jednocześnie będąc niewidoczną dla innych. Ściany były wilgotne. Jess wyjęła chusteczkę i zaczęła je wycierać, potrzebowała wody. Wycisnęła ją prosto na język. Miała metaliczny posmak i lekko różowawe zabarwienie. Jess było już wszystko jedno. Chciała przeżyć.

Usiadła pod ściana, oczy same zaczęły jej się zamykać.
Walczyła z sennością, była wycieńczona.

„Już nie jesteśmy w Kanzas Dorotko” - przemknęło jej przez głowę.

Oczy się zamknęły.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172