Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-10-2011, 12:43   #11
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Na rozmowy z Boven będzie jeszcze czas, a przynajmniej taką miał nadzieję, że nagle nie straci jej rankiem. Chciał natychmiast ją wypytać o konkretne szczegóły, ale zdaje się, że musiało to poczekać. Boven wyglądała, jakby przeszła przez piekło i Jilek chyba nie mylił się zbytnio. Może rankiem będzie bardziej rozmowna.
Pomyślał chwilę o jeszcze jednej możliwości: mógł przecież przyłożyć Boven nóż do gardła i kazać jej wyśpiewać wszystko, absolutnie wszystko, co wiedziała. Zastanawiał się, czy byłby w stanie to zrobić i czy wizja zemsty na Stieglerze przyćmiłaby sentyment, który w końcu do Boven żywił. Zapewne wcześniej, kiedy był bardziej ludzki, poczułby obrzydzenie na samą myśl o takim niskim traktowaniu ludzi, osobliwie kobiet. Jednak po tym, co przeszedł, myślał tylko w kategoriach skutku nóż-groźba-informacja.
Położył się wreszcie, jednak nie na łóżku. Uprzednio opróżnił wszystkie niemal puste szafy, wywrócił telewizor i stół. A później przycupnął w kącie. Teraz wyglądał jak po prostu sterta ubrań. Oni zawsze patrzą, oni zawsze polują, pomyślał nerwowo, wiedząc, że te pozornie głupie przygotowania uratowały mu już życie parę razy. Wyciągnął nóż. Zawsze spał z nożem w ręku. Od czasu.
Leżał. Wiedział, że nie trzeba spać, wystarczy odpoczywać, to jest całkowicie zastygnąć. Sen można było odpędzać, kiedy już przychodził. Wtedy mrugał i odpędzał senność z powiek. Nie był to pewny sposób, ale lepszego nie miał. Czasem przysypiał, ale budził się, usłyszawszy najmniejsze skrzypienie. Głosy Thomsona i Montrose dochodziły do jego uszu, wytłumione przez tynk i beton. I tak nie dbał.
Przez głowę przemykały mu fragmenty jego przeszłości, co było nieznośne, ponieważ wkładał niemały wysiłek w to, by zapomnieć wszystko od czasu swojej ucieczki. Tłumił niepotrzebne wspomnienia jak mógł, a jednak przychodziły.

*

Wtedy.
- Ty i ja jesteśmy tym samym. Obaj jesteśmy mordercami... Łowcami nocy.
- Nie zabijam niewinnych ludzi.

Telewizor w sali głównej bredził słowami tandetnych postaci z tandetnego filmu.
Wszystko tutaj było urządzone jak w szpitalu psychiatrycznym, choć im dłużej przebywał w tym miejscu, tym bardziej porównanie do psychiatryka było coraz bardziej wykręcone i niesprawiedliwe ze szkodą dla psychiatryków właśnie. Wiele by dał, żeby znaleźć się teraz w zwykłym domu dla obłąkanych.
Mógł wyliczać fragmenty scenerii szpitalu: żółtobiałe ściany, obecne. Kafelki z naciekami pod ścianami, obecne. Kraty jak najbardziej obecne. Wariaci także byli obecni, choć były to ofiary eksperymentów. Igrali na filcowych wykładzinach. Były też lampy i abażury, które rzucały cienie z rybikami pełzającymi wewnątrz. A okna... Cóż, były imitacje okien – otwory po jednej stronie ściany i hologram za nimi niezmiennie pokazywał ten sam pejzaż wzięty chyba z fotografii San Francisco, choć tego nie był pewien, ponieważ pejzaż mógł być równie dobrze zdjęciem, jak i jakimś generycznym modelem wyczarowanym z szarej skrzynki komputera. Ostatecznie, iluzja nie była taka zła. Jeśli stanęło się dokładnie naprzeciw hologramu, ustawiło się głowę pod konkretnym kątem i obróciło oczy nieco w lewo, to można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście stoi się naprzeciwko bardzo prawdziwego okna.
Jilek słyszał kiedyś, jak ktoś przysłowiowo mądry lub szarlatan – być może był to Gurdżijew – powiedział kiedyś, że los jest kapryśny i stoi niczym rzeźnik u świńskiego boksu, wybierając okiem co lepsze sztuki, podczas gdy te żrą w najlepsze ze swoich koryt.
Jilek wyciągnął przed siebie swoje dłonie i zastanawiał się, czy każdy bzdurny aforyzm jest prawdziwy w jakimś momencie życia. Przez ostatnie miesiące, ten był prawdziwszy niż by sobie tego życzył.
Jilek przybliżał i oddalał dłonie od siebie, a gdzieś tliła się iskierka podejrzenia, że być może to jest jakiś koszmar lub le rêve grotesque, panopticum, galeria osobliwości.
Wolał zapomnieć swoje życie, które wiódł przedtem. Tak było lepiej. Bezpieczniej. Lepiej nie było sobie przypominać swojego życia przed kołchozem Umbrelli by po prostu nie oszaleć z absurdu, który mu się przytrafił. A jednak wspomnienia wypływały do jego świadomości jak rozdęci topielcy unoszący się na tafli jeziora lub jak gówno w niespłukanej wodzie. Na szczęście, te wspomnienia nie były specjalnie szczegółowe, a w każdym razie nie były zbyt długie lub naprzykrzające się. Wyjście na ulicę, pięść lecąca w stronę twarzy, upadek, parę kopniaków w brzuch i wreszcie chmara natrętnych kolorów przed oczami i ostry ból w potylicy. I ciemność.
Ciemność, ciemność, ciemność. I ostre jak skalpel światło. I igły. I pierwsze testy.

*

Po raz pierwszy ujrzał ich przez kraty swojej małej celi, miejsca, do którego zawsze go zaprowadzano przed testami. Zawsze był w celi, kiedy nie był w sali głównej, tej z telewizorem. Kaci także katowali go w celi. Z jakiegoś powodu nie dbano o to, czy więźniowie mogą mieć ze sobą kontakt, czy nie. Zdaje się, że założono po prostu, że w pewnym stopniu wnioski, które mogli wyciągać więźniowie, okażą się po prostu bez znaczenia – wielu miało umrzeć, wielu oszaleć. Rozumowanie i logika więźniów, a także ich próby ucieczki były kompletnie bezużyteczne dla systemu.
Karzeł podskoczył do jego klitki pierwszy i był tak mały, że Jilek miał wrażenie, że prześlizgnie się przez kraty i wejdzie do środka. Nie przejawiał agresji, przez pierwsze dni był po prostu nim... Zainteresowany.
Gdziekolwiek by nie był, karzeł, jak bezmózgie szczenię wepchnięte w ludzką formę, podążał za nim. Cały czas chciał go dotykać swoimi obrzydliwie małymi palcami, bowiem jak każdy karzeł, był po prostu brzydki. Jedynie kopniaki odsyłały go z powrotem do zabawy. Bawił się zawsze lalkami w kącie.
Oczywiście, było ich o wiele więcej, jednak tylko ta dwójka zwróciła na niego uwagę. Karzeł i dziewczyna z mysimi włosami byli jedynymi obiektami w sali głównej, które pozostawały poniekąd stałe w scenerii bełkoczących do siebie kształtów ludzkich, autystycznych babć i wychudłych postaci. Zgrai wariatów.
Jej włosy sięgały nieco za szyję i były w miarę równo przystrzyżone, jednak były przetłuszczone, co kompletnie rujnowało dobre wrażenie. Całości dopełniały nierówno rozmieszczone oczy, nieco zbyt długa szyja i krzywawe zęby. Ubierała się w jadowicie żółty sweter, jednak kiedyś poprosiła jednego z pracowników personelu – być może nawet była to Boven – o biały kitel i zawsze nazywał ją w myślach Panią Doktor, choć w oczywisty sposób z medycyną nie miała nic wspólnego. Karzeł natomiast po prostu pozostawał karłem.
Z początku nawet nie zauważył, że ktoś, kto ma na sobie lekarski kitel, siedzi w kącie i układa domki z klocków. Czekał wtedy na kolejne spotkanie z Boven i miał nadzieję, że po kolejnej lewatywie psychicznej będzie w stanie składnie mówić. W międzyczasie obserwował figle całej reszty w sali głównej.
Naturalnie, pewna liczba ludzi zachowała zanikający stopień równowagi psychicznej i, uprzednio zająwszy najlepsze miejsca lub wypędziwszy z już zajętych tych, którzy się bronić nie umieli, siedzieli, gapiąc się zrezygnowanym wzrokiem w kierunku telewizora. Jilek ocenił, że te martwe oczy nie widzą nic i są skierowane zaledwie instynktem w stronę poruszających się obrazów.
Na początku próbował wykorzystywać tych w miarę normalnych do rozmów o ucieczce i knucia spisków, jednak w jakiś sposób Wielki Brat dowiadywał się o tym za każdym razem, co kazało mu wnioskować, że zamykanie Jileka w sali głównej także może stanowić jakiegoś rodzaju test lub, co było chyba bardziej naturalne i prawdopodobne, Jilek był zdradzany za jakieś niewiadome korzyści wynikające z donoszenia. Dostał w pysk. Po pewnym czasie już tylko siedział i czekał.
W sali głównej Pani Doktor bawiła się drewnianymi klockami, a Jilek miał wrażenie, że gdzieś widział już takie klocki – zapewne w jednym ze sklepów z zabawkami, gdzie wszystko było rzeźbione z drewna, tak samo, jak tutaj wszystko było wyrzeźbione na wzór psychiatryka. Szaleńcy bredzili i porozumiewali się ze sobą chrząknięciami i pomrukiwaniami, jeden siedzący na fotelu onanizował się ku wielkiej uciesze trzech podstarzałych kobiet, które pokazywały sobie wzdęte prącie jako śmieszny wybryk natury. Niedaleko, pod ścianą, perorował jakiś człowieczek w okularach, ustawiony na krześle na stole, choć Jilek nie mógł zrozumieć, co mówi. Może nie chciał. Może telewizor był ciut za głośno. A może po prostu tamten mamlał ustami bezgłośnie.
Harmider pulsował jak rój szarańczy. Jilek już miał zasnąć, niepomny ciekawskich oczu karła obserwującego go znad potrzaskanego, plastikowego korpusu lalki, którym machinalnie uderzał o podłogę. Byłby zapadł w sen bez snów, gdy poczuł, że ktoś szarpie go za nogawkę.

*

Coś szarpało jego nogawkę. Nie nogawkę. Po nodze pełzł karaluch. Kurwa.
Rozgniótł owada kantem leżącej opodal książki. Pomimo tego, że nie spał zbyt wiele, czuł się wypoczęty. Chciał jeszcze poleżeć z godzinę-dwie, przynajmniej aż do jutrzenki, jednak usłyszał huk.
Nie poderwał się od razu. Czekał, aż huk ucichnie. Później podniósł się i bez żadnego szelestu zajrzał do okna. Pięciu. Nie, czterech, bo baby się nie liczą. Jeden nieuzbrojony. Świetnie. Zatem trzech.
Gdyby nie było tutaj Boven, Montrose i dzieci, po prostu dałby sobie spokój z przeszkadzaniem tym durniom. Jednak ich obecność oznaczała zagrożenie dla jego źródła informacji, na co nie mógł sobie pozwolić.
Zszedł na dół schodami. Był pewien, że wszyscy muszą być jeszcze w pokoju, choć do szczęścia potrzebował tylko Thomsona. Wyciągnął trzy noże do rzucania, zaś w drugiej ręce nadal dzierżył długi nóż taktyczny.
- Jak tylko wejdą od przodu, pociągasz za spust z tego, co masz. Ja zachodzę ich z tyłu.
Nie czekając na jego komentarze, zszedł jeszcze niżej, otworzył cicho tylne drzwi, okrążył budynek i czekał. Zamierzał wykorzystać ogień Thomsona i dobić uciekających, a może nawet zostawić sobie kogoś, z kim mógłby się zabawić na potem.

*

Późniejsza rozmowa z Boven przeistoczyła się niemalże w monolog Jileka. Zaczął:
- Znalazłem informacje o tobie w jednym z komisariatów policji, daleko na zachód stąd. Nie, nie sądzę, żeby była to jakaś baza Umbrelli. Wiesz, taki zwyczajny mamer do zamykania lumpów. Jak sądzisz, Boven? Skoro w byle podrzędnym komisariacie znajdują się twoje dane, to pewnie poszukiwania na twoją głowę są zakrojone na całkiem niezłą skalę.
- Poza tym, sądzisz, że umiesz odwrócić działanie wirusa? Lub chociaż go zatrzymać?

To drugie pytanie było machinalne. Nie był pewien, jakie będzie jego życie, kiedy to wszystko się skończy, jednak nie mógł sobie wyobrazić, że wszystkie te przejścia pozwolą mu żyć tak, jak przedtem. Być może kiedy tylko ostatni nosiciel wirusa umrze, umrze naprawdę, to on także w jakiś sposób odejdzie.
- Jestem pewien, że Stiegler mógłby odpowiedzieć na parę pytań związanych z wirusem i mną. Doprowadzić nas do innych. Bo, widzisz, w przeciwieństwie do ciebie, nie uważam, że uciekanie jest rozwiązaniem. Jeśli im pozwolisz, to rozsmarują twój mózg na ścianie szybciej, niż wykrzykniesz: „Kurwa”. Wiesz, jak wygląda mózg rozsmarowany na ścianie?
- Potrzebuję informacji. Konkretnie, gdzie może się ukrywać Stiegler. Podejrzewam, że może to być jakiś schron, oni zawsze schodzą do schronów, kiedy robi się gorąco, jak te szczury polne do nor. Lub... Przecież Stiegler nie był ani pierwszy, ani ostatni, prawda? Byli inni. Opowiedz mi też o innych. Musisz. Do pewnego stopnia twoje życie wisi na tym włosku. I moje
– dodał po chwili. - Moje chyba jeszcze bardziej niż twoje.
Skończył. Słuchał odpowiedzi na swoje być może zbyt szybko wyplute słowa. Zorze poranne przecinały niebo jak rany po nożu. I błękit pruski, kolor dziury w skórze po kuli. Jego skojarzenia zawsze wracały w to jedno i to samo miejsce.
Czekał.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 07-10-2011, 21:00   #12
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Szaber udał się. Była ropa. Powinno wystarczyć na długą drogę. Na niedaleką przyszłość. Zakład mechaniczny był jak manna z nieba. Jorgensten zaciągnął się zapachem smarów i lakierów. Stęsknił się za tym co lubił robić oprócz seksu najbardziej. Chyba nawet bardziej lubił grzebać się w maszynach jak je prowadzić. Jedank żałował, że to drugie wychodziło mu zdecydowanie lepiej i jakoś tak naturalniej. Z zakładu wziął skrzynkę z narzędziami, którą z braku miejsca w bagażniku, wstawił w nogach pasażera. Goran ze spluwą na zeksa obserwował komisariat.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=IStlBOX9F4o[/MEDIA]

Zeszło trochę, ale wkrótce byli znowu na drodze. Uciekali. Wojskowe halogeny przebijały się zajadle przez ciemność nocy prostymi strumieniami białych smug światła. Było cholernie zimno. Swen postawił kołnierz kurtki wojskowej. Odpalił papierosa. Zagryzanie filtra pomagało trochę odreagować ból. Ile można było zgrzytać zębami. Kiedy spalił zdecydował się połknąć tabletki od Greena. Popił alkoholem. Nie ma to jak prowadzeni pod wpływem zachnął się na wspomnienie opustoszałego posterunku policji.

Wyjeżdżając zza zakrętu oślepił go strumień reflektora ustawionego na środku drogi. Blokada. No tak kurwamać. Powtórka z Darrington. Wtedy skosili Williego i Billiego. Prospect zdechł później. Humvee. Tak raczej Humvee blokował drogę, ale ten drugi pojazd nie wyglądał na wojskowy. Chyba. Swen przysłonił rękawem czoło mrużąc oczy. Nie wiele mógł rozeznać. Pewnie szeryf albo deputowany z Winthrop. Wiedział, że Bruce Wright to kawał skurczybyka. W okolicy Darringotn nie było wiele miejscowości i z większością stróży prawa gang znał się przynajmniej z widzenia. Być może teraz w mundurze i po ciemku nie rozpozna facjaty Jorgenstena, minęło pięć cholernie długich lat, ale Jugola mógł kojarzyć nad wyraz dobrze. Posterunek z Winthrop cieszył się opinią szeryfów rodem z ogarniętych gorączką złota gór dzikiego zachodu. Nie brali w łapę i nie siedzieli w kieszeni klubu. Zresztą teraz nie miało to większego znaczenia.

- Tu armia Stanów Zjednoczonych Ameryki. Drogi są zamknięte dla wszystkich bez upoważnienia rządowego. Zawróćcie. Jeśli tego nie zrobicie, mamy upoważnienie do otwarcia ognia. – przez megafon zaskrzeczał zdecydowany i ostry głos miejscowego.

Stanowy rezerwista z gwardii państwowej lub glina. Albo ranger. Kurwa. Teraz żałował, że się nie ogolił lu nie sprawdził czy są maski przeciwgazowe. Kto wie może udałby się blef. A tak? Z facjatą obrośniętych małopoludów wyglądali co najmniej jak wojaki na wielomiesięcznej samowolce.

Goran zaklął cicho odbezpieczając glocka.

Chyba ich też nie mogli rozpoznać wcale, bo halogen którym jechali motocykliści z murzynem i Indianinami oślepiał równie skutecznie.

Swen wrzucił na wsteczny kątek oka zerkając w boczne lusterko. Wycofał się pewnie z bardzo dużą szybkością wyjeżdżając z zasięgu wzroku blokady. Halogen na drodze zgasł kiedy odjechali i teraz zaparkowany na poboczu pod osłoną drzew Humvee wtopił się w ciemność lasu. Jorg przez lornetkę wypatrywał na szosę. Teraz widział, że w poprzek drogi stoi Hummer. Jego światła pozycyjne oświetlały zaparkowaną obok terenówkę. Dalej nie widział czyją. Może glina, może ranger, może nawet Umbrella.

Goran patrzył w mapę.

- Za nimi jest most. – mruknął. – Co robimy?

- Przy autach kręci się dwóch facetów. Jeden ma na pewno karabin, albo shotgun... Kurwa, za daleko żeby wiedzieć na pewno. – odłożył noktowizję i obrócił się do tyłu. – Czerwoni. Sprawa jest prosta. Albo przez nich przejeżdżamy waląc z czego mamy. Albo przejeżdżamy przez nich waląc z czego mamy po zebraniu informacji. Potrzebny jest zwiad. Rozpoznanie. – powiedział patrząc na młodego Indianina. – Pójdziesz? Inne propozycje?

Chyba zdawali sobie sprawę, że alternatywą jest wysiadka, bo do miasteczka ich nowi biali koledzy nie zamierzali wracać. Green wydął wydatne murzyńskie wargi na swojej spoconej twarzy, w wymownym geście „Rób jak uważasz”. Znaczy się pomysłów nie miał. Najbardziej Swen liczył na to, że Czerwoni znając lepiej okolicę coś wymyślą.

Stanęło na tym, że poszedł stary. I młody. Swenchciał z początku zatrzymać starego, żeby młody miał większą motywacją na powrót. No ale cóż. Sytuacja wymagała okazania dobrej woli i kompromisu. Dostali po m4 z celownikami optycznymi i noktowizją i trochę amunicji.

- Po dwa clipy. - powiedział Jugol wręczając im karabiny.

- Daj im ładunek. Albo dwa. – rzucił Jorg. – Jak most nie jest obstawiony, to podłóżcie. Jak się nie da, zostawcie nad rzeką jak najbliżej mostu. Potem wracajcie.

Plan nie był skomplikowany. Ale cholernie niebezpieczny. Swen sam by go wykonał gdyby tylko mógł biegać. Pokazał czerwonym jak uzbroić c4. Po powrocie czerwonych miał zamiar jechać na barykadę ia w momencie detonacji mostu Jugol miał przestrzelić ustawione na drodze halogeny. Eksplozja miała odwrócić ich uwagę, a dodatkowe walecie o oczach włączonym halogenem miał niby oślepić tych na drodze. Wszystko jednak zależało od zwiadu. Jorg czuł po kościach, że stary może coś spierdolić. W takim wieku ludzie do tego się nie nadają. Ale nie było czasu na dyskusję. A sytuacja była wyjątkowa.

Zajrzał do tyłu i spojrzał na Greena. Wyglądał kiepsko.

Swen przez lornetkę obserwując barykadę czekał w napięciu. Czerwoni mogli po prostu spierdolić. Nie żeby za nimi tęsknił. Albo dwoma gnatami, pestkami czy plastikiem. Ale wtedy dalej będą w punkcie wyjścia. Albo jeszcze dalej od niego. Bo teraz drugim razem podjechać do tych ciuli może już się nie da. A może wręcz przeciwnie. Może jak teraz Swen otworzy do nich ogień to będą się tego jeszcze mnie spodziewali jak za pierwszym razem. Ale to się miało jeszcze okazać. Do Winthrop na pewno wracać nie będzie.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 08-10-2011, 17:44   #13
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Spojrzał w oczy Montrose, a potem, trochę na siłę, oderwał jej dłonie od swoich. Wyglądał jakby miał zacząć zaraz na kogoś warczeć, ale ostatecznie wstał, potrząsając wściekle głową. To wszystko zaczynało go przerastać, a teraz robił tu za pieprzonego ojca jakiejś kompletnie obcej mu rodzinki. Nie tak sobie to zaplanował, do cholery, przecież w tym nie było nawet odrobiny niczyjego planu. Może poza tą całą Umbrellą, tyle, że ci idioci najwyraźniej przesadzili. Najchętniej złapałby jakiegoś skurwysyna, jednego z tych, których ścigał ten świr, Jilek. Może wydusiłby jakieś informacje. Poczuł, że to może być to. Nienawidził bezczynności i niewiedzy, a to drugie wzrastało wraz z czasem. Nie wiedzieli nic, nawet wiedząc więcej niż zdecydowana większość innych ludzi. Wrócił do Liberty, ale jego ściągnięta, zmęczona twarz nie wyglądała ani odrobiny lepiej.
- Nie będę siedział w jakiejś norze. Muszę znaleźć kogoś ze swoich. Do cholery, muszę się dowiedzieć co tu się dzieje. Jak tego nie zrobię to równie dobrze mogę sobie walnąć kulę w czerep.
Odwrócił się, aby odejść, zatrzymując jeszcze na chwilę.
- Żaden ze mnie pieprzony anioł stróż. Sprawdzimy lotniska, ale śmigłowca w środku gór ze świeczką szukać. A nawet jeśli to nikt z nas tym nie poleci. Potem jadę na południe i zachód. Podjąłem decyzję.
Nie dodał z kim, bo to już był nie jego wybór.

Miał pierwszą wartę, więc najpierw obszedł cały teren, nie znajdując nic dającego powody do obaw. I dobrze, bo tych mieli wystarczająco. Gorzej, że nie pomogło uniknąć kolejnej gadki, z niepewną swej przyszłości Boven.
- Postawmy sprawę jasno. Powinienem was zostawić wszystkich znacznie wcześniej, kurwa. Teraz już za późno. Ale nie licz, że przygotuję ci wygodną jaskinię w górach. Nie wierzę w szczepionkę, nie w najbliższym czasie i nie zrobioną w polu, Boven. Wiem jak potraficie być zaślepieni, wy, naukowcy. Nie moja sprawa, mogę nawet zostawić generator. Ja jadę dalej. Może ten świr ma trochę racji. Nie chcę zginąć w jakiejś pieprzonej dziurze, nie wiedząc nawet za co. Nie zwykłem porzucać śledztwa. Poświęciłem na nie całe swoje życie, rodzinę i wiele innych jebanych rzeczy. Nie ucieknę od tego teraz.
Powiedział za dużo, ale miał to w dupie. Wszyscy chcieli tylko pomocy, ochrony i jeszcze pomocy.
Tym razem także on czegoś chciał. Chciał prawdy. A jeśli przy okazji udałoby się dostać do kogoś ze swoich, tym lepiej. Z tymi myślami przesiedział resztę swojej warty.

ŁUP!
Usiadł natychmiast, ledwo widząc na oczy. Ktoś już zalał ognisko, ale warkot silników dopiero teraz doszedł do jego uszu. Nie dano mu pospać, zegarek wskazywał ledwie drugą w nocy. Thomson warknął do siebie, wygrzebując się ze śpiwora. Dobrze, że przynajmniej nie rozebrał się do snu. Wystarczyło chwycić M-16 ustawione pod ścianą, tuż obok niego. Dotarł do okna akurat wtedy, by usłyszeć wypowiadane przez tamtych słowa. Ten apartament nie był pierwszy w kolejce, ale detektyw już myślał o czym innym. Tamci nie mieli przecież szans, zwłaszcza gdy zobaczył tę iskrę, która czaiła się w oczach wytatuowanego wariata. To określenie już przypiął do Jileka i wątpił, by je zmienił. Odbezpieczył broń.
Mogli ich zabić, ale ludzi na świecie i tak było coraz mniej. Nie było też gliniarzy, którzy mogliby ich przymknąć. Opcje były tylko dwie. Albo oni, albo my. Mieli broń. Obrona własna. Nawet by ich uniewinniono.
A jednak ręce lekko drżały, a w oczach pojawiała się zakrwawiona twarz młodego chłopaka. Otrząsnął się mocno, zastanawiając się, czy ktoś widział jego zawahanie.
- Kurwa.
Ledwie słyszalny szept. Dlaczego to wraca w takich chwilach?! Odnalazł kobiety.
- Nie wychodźcie. Gdy nie wrócę, weźcie broń i uciekajcie prosto do wozu.
Jak zawsze, odruchy, pieprzone odruchy. Ruszył do drzwi, kierując się tam, gdzie "zabawowi" chłopcy popychali nieuzbrojonego.
- Masz problem facet...
Mruknął cicho, unosząc broń. Nie miał ochoty go zabijać, ale jeśli okaże się, że tamten zrobi coś głupiego, to skrupuły będą dopiero po fakcie. Wycelował. Tamci byli już u drzwi. Słyszał ich, widział światło z ich latarek. Żałował tylko, że nie ma tłumika, wtedy nie zobaczyliby go nigdy. Poczekał aż tamten wejdzie.
- Padnij!
Czekał tylko chwilę. Potem nacisnął spust.
Sumienie mu o tym przypomni. Jak zwykle.
 
Widz jest offline  
Stary 08-10-2011, 21:03   #14
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Michael wsiadł do Hummera niemal na siłę wpychając tam sprawiającego wrażenie bezrozumnej kłody Deana. Sam też nie czuł już ani cienia żalu, czy smutku, a jedynie wszechogarniające wrażenie pustki. Coś do niego mówili, on coś mówił, ale nie miał pojęcia co. Wiedział jedno, że ani razu nie skłamał. Każde własne kłamstwo włączało w jego mózgu alarm.

Nagle oślepiające światło poraziło jego oczy.

"Czyżby Bóg zmiłował się widząc moją krzywdę i zesłał na Ziemię anioła, żeby mnie stąd zabrał do Charliego?" - pomyślał - " Ech, stary. Nie bądź głupi. Jesteś mordercą. Co prawda zabiłeś jebanego sukinsyna, ale jednak zabiłeś. Bóg nie posyła aniołów po takich jak ty. Może więc przyleciał po Deana?"

Usłyszawszy przekleństwo i zobaczywszy, że kierowca szybko cofa samochód, zmienił zdanie. Nie uciekałby przed aniołem.

Okazało się, że dalszy przejazd blokowali jacyś ludzie. Podobno wojsko, psy służalcze rządu. Natychmiast powróciła do niego świadomość. Zmęł w ustach paskudne przekleństwo.

Tym czasem jeden z białych nadszarpnął nieco jego dobre zdanie o właścicielach Hummera.

- Przy autach kręci się dwóch facetów. Jeden ma na pewno karabin, albo shotgun... Kurwa, za daleko żeby wiedzieć na pewno. – przerwał obserwację i popatrzył na jego i Deana – Czerwoni. Sprawa jest prosta. Albo przez nich przejeżdżamy waląc z czego mamy. Albo przejeżdżamy przez nich waląc z czego mamy po zebraniu informacji. Potrzebny jest zwiad. Rozpoznanie – poinformował, a gotujący się ze złości Michael zacisnął zęby. Nie dlatego, że zaraz zostaną wysłani na stracenie. Dlatego, że użył słowa "czerwoni". Biały zwrócił się jednak tylko do Deana – Pójdziesz? Inne propozycje?

Złość Michaela szybko jednak wyparowała.

"Nie mogą być rasistami. W końcu wiozą rannego czarnego staruszka."

Zauważył też, że wszyscy poza nim i jego synem są dość poważnie ranni. Oczywiste było, że tylko oni dwaj nadają się do jakiegokolwiek działania.

Dean zgodził się bez zastrzeżeń iść i podłożyć bombę. Ojciec jednak sprzeciwił się ostro puszczeniu go samego. Zażądał możliwości osłaniania go. Najwyraźniej tylko on widział, w jakim stanie jest rodziciel Charliego. Coś mogło mu strzelić do głowy i nieszczęście gotowe, kolejny członek rodziny nie żyje. Kto wie, może to kara za dawną zbrodnię?

Obaj dostali broń i amunicję, a Dean ponadto ładunki wybuchowe. Ruszyli w ciemność nocy.

- Synu, jesteś pewny, że chcesz to zrobić? - spytał starszy, gdy znaleźli się sami - Nie pomożesz Charliemu tym, że sam zginiesz.

Dean popatrzył na niego... w pełni świadomie i zdawałoby się rozsądnie.

"Moja krew" - pomyślał z dumą.

- Nie idę umierać, ojcze. Nasi przodkowie aby stać się mężczyznami musieli przejść wiele prób. Uważam to zadanie za taką właśnie próbę. Poza tym ktoś musi załatwić tą sprawę. Oni nie są w stanie, sam ich widziałeś. A ciebie bym nie puścił. Ciągle nie rozumiem, jak mogłeś zrobić coś tak głupiego jak wyjście teraz ze mną.

Michael długo milczał. Szli skradając się do mostu, a cała rozmowa toczyła się szeptem.

- Zrobisz, jak uważasz, ale osobiście radzę ci zostawić bombę gdzieś z boku i wysadzić ją z pewnej odległości. Przyciągnie uwagę tych na drodze, a ty nie będziesz ryzykował.

Dean nie odpowiedział. Zrozumieli się bez słów. Znaczy - w pewnym zakresie. Młodszy zrozumiał, że ojciec będzie go osłaniał z pewnej odległości ułożony tak, żeby ręka mu nie drgnęła przy strzale. Sześćdziesięciolatek jednak opacznie pojął jego stosunek do propozycji.

Wielkie było jego zdziwienie, gdy przez noktowizor dostrzegł, jak Dean uzbraja ładunek pod jakimś drzewem w bezpiecznej, ale dość małej odległości od mostu, a potem oddala się szybko w jego stronę. Bez słowa położył się koło niego i strzelił do bomby.

"Oby udało im się załatwić jakoś problem z wojskowymi" - przemknęło przez głowę Michaela szykującego się do zerwania się z ziemi i forsownego biegu.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 08-10-2011, 21:27   #15
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Po rozmowie z Thomsonem, która ostatecznie nie przyniosła konkretnych decyzji, choć uświadomiła jej ukryte głęboko pragnienie spotkania z Johnem, poszła do rodziny. Dzieci już spały. Wtulone w siebie wyglądały tak słodko i niewinnie. Dorothy uniosła głowę spoglądając na nią z niepokojem. Niechciane łzy zamazały jej widok. Zamrugała by odzyskać zdolność widzenia. Uniosła dłoń by uspokoić siostrę:
- Porozmawiamy rano. - Wyszeptała jak najciszej - Będziemy czuwać na zmianę co półtorej godziny. Twoja wypada za trzy godziny. Prześpij się trochę.

Wzięła jeden ze znalezionych w motelu koców, owinęła się nim i usiadła w fotelu, który przysunęła do kominka. Podciągnęła nogi i skuliła się patrząc w ogień. Miała pilnować po Thomsonie, ale teraz zbyt wiele myśli kotłowało się w głowie, by była w stanie zasnąć. Może patrzenie na płonący ogień pomoże jej się trochę uspokoić...

Musiała się zdrzemnąć bo lekkie dotknięcie policjanta gdy przyszedł ją obudzić wstrząsnęło dziewczyną. W pierwszym momencie nie miała pojęcia gdzie się znajduje. Potem powróciły wspomnienia i uścisk w żołądku, który towarzyszył jej stale od dwóch dni. Wstała rozprostowała stężałe mięśnie i dołożyła do ognia. Potem wyszła na chwilę na zewnątrz by odetchnąć zimnym powietrzem i oprzytomnieć.
Otaczała ją całkowita ciemność i cisza. Zakłócały ją jedynie miarowe uderzania wodnych kropel. W tym momencie mogło się odnieść wrażenie, że cały świat, ogarnięty szaleństwem pozostał gdzieś bardzo daleko. A może nigdy nie istniał?

Pozorne poczucie spokoju zostało zniszczone szybciej niż mogłaby przypuszczać. Przez monotonny dźwięk dźwięk deszczu przebił się charakterystyczny warkot silników. Z pewnością więcej niż jeden pojazd, były już bardzo blisko.

Pośpiesznie wróciła do środka zalewając wodą płonące w kominku drwa, a potem podeszła do śpiącej Dorothy i dotknęła jej ramienia.
- Już czas na moją wartę? - Siostra mruknęła całkowicie przebudzona. Cała Dotty. Zawsze potrafiła prawie natychmiast oprzytomnieć. Nawet jeśli nie odpoczywała wcześniej zbyt wiele. Może była to cecha wszystkich kobiet, które wychowały kilkoro dzieci?
- Ktoś nadjeżdża – powiedziała cicho – Obudzę Nathana by tu przyszedł i pana Thomsona.
Chłopak spał na sąsiednim łóżku. We śnie wyglądał na zdecydowanie mniej niż szesnaście lat. Musiał być wyczerpany. Był przecież ranny. Może niepotrzebnie go budziła. Z drugiej strony lepiej by zrobiła to ona niż... wolała nie myśleć o potencjalnym, nadciągającym zagrożeniu. Obudził się gdy tylko wyszeptała jego imię i popatrzył z niepokojem.
- Ktoś tu jedzie – uprzedziła jego pytanie - Nie wiem kto, ale na wszelki wypadek pilnuj Dorothy i dzieci. Dobrze?
Skinął poważnie głową ponownie z chłopca stając się przedwcześnie dojrzałym mężczyzną.

Nie musiała budzić detektywa. Najwyraźniej obudził go odgłos wybuchu od strony miasteczka. Widziała jak podszedł do okna ostrożnie przez nie wyjrzał.
Potem rozległo się głośne zamykanych drzwi i dziwnie mętny głos. Ktokolwiek nadciągał nie krył się ze swoją obecnością i raczej nie należał do miłych osób.
Znajomy Marii pojawił się prawie w tym samym momencie. Znowu miała to dziwne odczucie, że gdzieś już widziała tę twarz. Jego słowa zmroziły ją. Kolejna walka. Śmierć deptała im cały czas po piętach... tak blisko... zbyt blisko!
Popatrzyła za znikającym detektywem i sama przywarła do szyby.
Tak jakby musiała zobaczyć kolejna scenę przemocy. Jakby była to winna tym wszystkim ginącym ludziom...
Padł pierwszy strzał...
 
Eleanor jest offline  
Stary 08-10-2011, 21:30   #16
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Green zrobił miejsce w samochodzie dwóm Indianom witając ich lekkim skinieniem głowy i jakimś bełkotliwym, wynikającym z gorączki pozdrowieniem. Potem znów zamknął się w sobie, zbierając siły na bardziej potrzebne chwile. Wiedział, że życie „po wirusie” wymagać będzie aktywności w najmniej spodziewanych momentach. Chociaż teraz, kiedy Maria Bowen uciekła razem z resztą, może Umbrella i wojsko da im spokój. Kto wie?

Green był jednak realistą.

Kiedy upada jeden porządek, na jego miejscu pojawia się albo chaos rodzący anarchię i zwyrodnienie, albo budzi się drugi porządek na tyle silny, że potrafi chwycić anarchię i zwyrodnienie za gardło i utrzymać w ryzach – najczęściej strachem, terrorem i przemocą.

Oba rozwiązania wydawały się czarnoskóremu biznesmenowi prawdopodobnym zakończeniem sprawy z wirusem.

Teraz dni będą decydowały o tym, kto przeżyje, a kto umrze. On miał zamiar przetrwać, chociaż na starcie w tym wyścigu o życie dał sobie strzelić w kolano. Niemal dosłownie.

Znów jechali. Udając śpiącego Green obserwował ciekawie obu nowych pasażerów. Z tego, co się zdążył zorientować byli Indianami. A ich spokój po stracie dziecka był smutny ale i przerażający. Green uważany był za twardego gnojka. Negocjator posyłany tam, gdzie inni miękli. Jednak sposób, w jaki Indianie przyjęli śmierć dziecka, w jaki porzucili jego zwłoki na drodze, nie zatrzymując się nawet na krótką modlitwę, był dla Johna czymś nieludzkim. Gdyby on stracił któreś ze swoich dzieci, leżałby tam, na tej jezdni, obejmując fotelik i złorzecząc zabójcom, póki nie zrozumiałby całej sytuacji. Czy wsiadłby jednak z nimi do samochodu? Za chuja nie! Chyba by nie zaufał takim ludziom. Chyba....

Przyglądając się tym dwóm, jakże twardym, Indiańcom zasnął.

Zatrzymali się. Gdzieś, przy jakiejś stacji. Kiedy reszta szabrowała magazyny, uzupełniała zapasy Green miał jedynie tylko tyle siły, by wyjść przed samochód i opróżnić pęcherz. Cholerny brak płynów i prostata powodowały, że czynność ta trwała koszmarnie długo. Gdy skończył, poczłapał na zaplecze małego sklepiku, w którym Swen szukał „fantów” i do małej reklamówki zapakował butelkowaną wodę i trochę batonów. Zgarnął też troszkę tabletek przeciwgorączkowych i słabszych przeciwbólowych do kieszeni kurtki oraz, kierowany jakąś nieznaną siłą, zabrał jedną widokówkę z okolicy oraz turystyczną mapę.

Potem doszurał nogami do samochodu i wgramolił się do niego lądując na siedzeniu. Ten wysiłek kosztował go naprawdę wiele energii. Zdążył jedynie łyknąć trzy tabletki przeciwko przeziębieniu, popijając je butelką wody i zapadł w niespokojną drzemką. Przez sen czuł, że poci się, jak świnia. Trudno. Miał mocny antyperspirant, a nawet jakby za bardzo śmierdział, to raczej nikomu nie będzie to przeszkadzało. Zmęczony spacerem zasnął ponownie.


Obudziło go światło. Z tego, co zrozumiał, trafili na jakąś blokadę. To było do przewidzenia.
Wojsko. Jakoś będą musieli sobie z tym poradzić. Objechać, poszukać innej drogi.

Swen zawrócił, a Green z ulgą obserwował gasnące światła blokady. Odjeżdżali. I dobrze.

Kiedy jednak, jakiś czas później, Swen wyłuszczył swój plan Indianom John westchnął.

Poczekał, aż nowi pasażerowie pójdą wykonać powierzone im zadania i zagadnął:

- A co dalej, Swen? – Green siadł prościej patrząc na motocyklistę i jego kumpla. – Przebijamy się i co dalej? Mamy jakiś plan? Bo jeśli już się przebijamy to tak, aby mieć pewność, że oni nie zdążą zawiadomić nikogo z dowództwa i że nie są na przykład patrolem w pierwszej linii.

Green uśmiechnął się. Spocony, szary, na pewno nie tryskał energią, ale czuł, że chyba minął kryzys i jest gotów swoimi skromnymi umiejętnościami wspomóc grupę, w której się przez przypadek znalazł.

Skoro rodzina, którą chciał ochraniać, nie chciała jego, to pozostało mu tylko jedno rozwiązanie. Odszukać własnych bliskich i zrobić to, co prawdziwy mężczyzna zrobiłby na jego miejscu.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:46.
Armiel jest offline  
Stary 08-10-2011, 22:11   #17
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Jazda samochodem po mokrej nawierzchni na pełnych obrotach na zakrętach wbrew pozorom wydawała mu się równie zabawna, co jego pasażerowi. Mimo ogromnego strachu i stresu zachowywanie się jak wariat przynosiło mu krótkotrwałą ulgę. W końcu jego ideały padły na dno, czemu by nie… Podążając za jedyną ścieżką, która wciąż gwarantowała przeżycie, skręcał kierownicą. Czuł się dziwnie, a szczególnie dziwnie, odosobniony poczuł się, kiedy skierowali go na drzwi motelu.

Dom. Całe to szaleństwo sprowadzało się jakby do tej chwili. Jakby do tego jedynego momentu, w którym miał właśnie zakończyć się jego żywot. Próbował to zrobić od wielu, wielu godzin, jednak coś stało na przeszkodzie. Teraz, po mimo tego, iż był prowadzony bez własnej wolu czuł jakieś ogromne orzeźwienie. Będąc, co chwilę popychany i czując wbijający się w kręgosłup rewolwer zbliżał się do drewnianych drzwi, a każdy stopień zdawał się trwać wieczność. Tracił płynność czasu, a poprzez całe to zmęczenie, całość tworzyła dziwną iluzję, która łączyła w jedność setki obrazków. Poczuł jak jego przemarznięte do szpiku kości dotknęły lodowatego metalowego przedmiotu w kształcie kulki. Przekręcił dłonią i popchnął lekko barkiem, a drzwiczki przeistoczyły masę pyłu i kurzu ulatniającego się nad jego oczyma. Krztusząc się zobaczył, że przed nim stoi otworem zakurzony, długi i pusty korytarz. On sam żywił się jeszcze resztkami nadziei, że motel będzie pusty. Wnet zobaczył owłosioną twarz, potem nim zdarzył cokolwiek zrobić ujrzał błysk i poczuł przeszywający ból w swojej piersi. Uderzając głową o skruszone drewno widział jedynie wbiegających przez korytarz ludzi i buty depczące jego ciało. W powietrzu zaświtały kule. Wciąż w kręcącej się głowie dojrzał kolejne cielsko opadające na niego. Gdzieś, na innych falach, niż te, które mógł odczytać za wibrowały dźwięki agresji.

***

Czuł się błogo albo jakoś tak ożywiony. I nie, nie sądził, że to był stan podobny do tych, co odczuwały żywe trupy. Czuł się jak po zawale, jakby przed chwilą widział tunel do światłości, ale z niego zrezygnował. Podsumowując: kiepsko. Mimo to z racji ostatnich doświadczeń czuł się szczęśliwy z faktu, że widzi ten świat po raz wtóry. Przez zasłonięte okienko zaczęły wpadać pierwsze promienie Słońca, a w raz z nim dojrzał kajdanki przypinające go do łóżka. Wnet w jego umyśle straszny pomysł. Potrząsnął jeszcze kilka razy dłonią, by usłyszeć brzęk łańcucha przykuwającego go do samotnego pokoju. Przerażony kilkoma nasuwającymi się faktami podniósł głos i krzyknął :

-Jest tu kto?-

Przestraszony pomacał się po piersi by zobaczyć czy przypadkiem on sam nie stał się jednym z nich. Cóż, nie zauważył żadnego śladu po kuli, a dokładnie pamiętał wczorajsze wystrzały. Zresztą to wszystko wydawało mu się jednym wielkim złudzeniem. Serce bolało i tłukło go okropnie. Do jego uszu dobiegł dźwięk skrzypiących drzwi. Był jednak pewien, że dłoń która pociągnęła za klamkę była kobieca.
 
Libertine jest offline  
Stary 11-10-2011, 19:33   #18
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016. 07:21 czasu lokalnego.
Okolice Winthrop, gdzieś w górach stanu Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK, WILLIAMS

Ciężko stwierdzić, co w takich chwilach jest pierwsze. Huk czy błysk?
Lufa karabinu M-16 rzygnęła ogniem, celując całkiem dokładnie. Thomson miał dużo czasu, od chwili jak pierwszy z nieproszonych gości przekroczył próg, zupełnie nie rozróżniając czarnej plamy na tle czarnego korytarza. Światło latarki idącego dalej mężczyzny nie zdążyło dokładnie oświetlić wnętrza, gdy detektyw pociągnął za spust. Nie miał wielkiego doświadczenia z bronią długą, ale wystarczającą sprawność strzelecką, aby trafić dokładnie. Krew trysnęła z rany, a trafiony wrzasnął. A może wrzasnęli obaj, waląc się na podłogę. Obaj bez świadomości, a jeden nawet bez życia.
Nie było litości w tej walce, krótkiej, brutalnej i gwałtownej.
Drugi z facetów pociągnął serią z szybkostrzelnego uzi, orając kulami ścianę i okna, które pękały z trzaskiem. Ostatni z nich, ten przysadzisty, odepchnął dziewczynę tak mocno, że ta odbiła się od samochodu i padła na ziemię nieprzytomna. Uniósł swój rewolwer i było to ostatnie, co udało mu się zrobić.
Nawet nie zobaczył cienia w ciemnościach, który wyskoczył na niego od drugiej strony i wbił mu nóż w serce, a potem dla pewności poderżnął jeszcze gardło. A wszystko to wciąż w kakofonii strzelającego zupełnie na ślepo faceta, który zdążył pozbyć się ze swojego magazynka ze dwudziestu kul, zanim sam dostał, powalony na ziemię i unieruchomiony na zawsze. Trzech ćpunów z chęcią zabawy.
Teraz najpewniej nie uważali tego już za zabawne. W zasadzie nic nie uważali.
O dziwo dwójka przeżyła. Facet był nieprzytomny, na prawym ramieniu miał ranę od kuli, która otarła się o niego, zanim trafiła w wielkiego bydlaka ze strzelbą znajdującego się z tyłu. Thomson nie za bardzo się cackał. Co ciekawe, mężczyzna ten miał na sobie kurtkę ze znakiem Umbrelli, szczegółem, który rzucił się w oczy wszystkim. Tyle, że nic więcej najwyraźniej nie łączyło go z tą organizacją. Tylko kurtka. Przypadek?
Z dziewczyną było gorzej. Jej twarz była jednym wielkim siniakiem, zakrwawionym na dodatek. Rozbita warga, podbite oczy, ubranie w strzępach. A w oczach strach i szaleństwo, być może efekt narkotyków. W wozach znaleźli jeszcze kilka działek koki i spory worek trawki, nie licząc krwi i ogólnego syfu. Potem zgasili ich silniki i wyłączyli światła.
Trzeba było też zaciągnąć ciała do jakiegoś rowu.
Śmierć w dużej mierze przestała szokować. Stawała się częścią życia.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER

Strzał był sygnałem.
Strzał starego Indianina, z broni, której nigdy w życiu nie trzymał w coś wielkości pudełka chusteczek, praktycznie niewidocznego w ciemnościach nocy, mimo, że nie strzelał przecież z dużej odległości. Pocisk poleciał gdzieś w pustkę, lufa poszła w górę a obojczyk uderzony kolbą zabolał, wywołując mimowolne stęknięcie. Nie był złym strzelcem. Tylko warunki były złe. I decyzja, tak, decyzja też nie należała do najlepszych. Szybkie szkolenie nie uwzględniało tej partii na temat odpalania ładunku.
Ale strzał wystarczył.

Patrolujący drogę ludzie najpewniej nie zauważyli błysku, albo nie do końca potrafili go zlokalizować i było to najpewniej wyjaśnienie tego, dlaczego Michael jeszcze żył. Prawie natychmiast po wystrzale zabłysnął halogen, omiatając krzaki i drzewa strumieniem światła. Nie było czasu i możliwości na dalsze strzelanie, obaj Indianie rzucili się do ucieczki i już chwilę później ścigani byli ogniem z broni automatycznej. Ludzie po drugiej stronie rzeki także włączyli światła, przyłączając się do polowania.
Jorgensten nie czekał dłużej. Jeśli chcieli przejechać to była jedyna szansa. Czerwoni lepiej czy gorzej, ale odciągali pilnujących drogi i Swen nie miał zamiaru tego nie wykorzystać. Wcisnął gaz do dechy, mijając zakręt i zatrzymując się przed barykadą. Światło obrotowego halogenu skierowane było w drugą stronę. Jeszcze w trakcie jazdy nacisnął przycisk na detonatorze, a nowoczesny sprzęt okazał się niezawodny. Rozsadził jednakże nie most, a jakieś drzewo, nie robiąc nikomu krzywdy, ale zmuszając nagle widoczne dwie sylwetki do rzucenia się na ziemię. Obie zbiegły już z drogi.

Indianie, chociaż mogli nie mieć pojęcia skąd wzięła się eksplozja, nie zastanawiali się nad tym głębiej. Zwłaszcza Dean, który chwycił ojca i pociągnął do zatrzymującego się przed blokadą Humvee. Widzieli dokładnie jak Jorg wypada z wozu i ciska coś w stronę stojących samochodów, a Goran jednocześnie ostrzeliwuje teren, kryjąc kumpla. Czerwoni wpadli do środka w tej samej chwili, w której Jorgensten znów nacisnął pedał gazu. Ale nie wszystko poszło tak jak chciał, rzucony ładunek nie wybuchnął, Być może zapalnik wypadł, w końcu nie był to ręczny granat, przystosowany do tego typu zastosowań. Nie czas było się nad tym zastanawiać, zwłaszcza, że jedna sylwetka z lasu zaczęła ich ostrzeliwać, a nie byli trudnym celem. Jedna z kul zrykoszetowała po masce, inna zostawiła ślad na kuloodpornej szybie. Wóz nabierał szybkości. Jugol pruł z karabinu, ale jego celność pozostawiała wiele do życzenia, gdyż kierowca przejeżdzał poboczem, a całym Humvee rzucało na wszystkie strony. Przebili się jednak, spychając nieco na bok terenowy samochód, należący najwyraźniej do policji. Szybko oddalali się od barykady, ale w końcu most wciąż był cały.

Czerwoni zdążyli powiedzieć, co tam zobaczyli, ale nie miało to teraz większego znaczenia, bo zmienić i tak już nic nie mogli. Przez most bowiem przejechał wojskowy samochód, z piskiem opon wjeżdżając na drogę niewiele za nimi. Ich ckm rzygnął ogniem, zmuszając Gorana do schowania się a opancerzenie Humvee do wykazania się swoimi możliwościami.
Wytrzymało. Przynajmniej na tyle, by wciąż mogli jechać. By wciąż żyli.
Jorg wyczuwał na kierownicy, że w coś jednak musieli trafić. Ale był lepszym kierowcą. Znacznie lepszym. Wystarczyło tylko kilka krętych, górskich zakrętów, aby zostawili pogoń z tyłu. A po kilku kolejnych zniknęły im z oczu także światła goniących ich żołnierzy.

Tym razem zdecydowanie potrzebowali już odpoczynku. Oni i samochód. Stary Indianin wskazał drogę, którą pamiętał jeszcze z dawnych czasów, a niedaleko której stały samotne, wypoczynkowe domki. Jednocześnie musiał opatrywać bark swojego syna, którego drasnęła jakąś kula. Goran klął na bolącą nogę, Green najwyraźniej znów stracił przytomność. Minęli Jezioro Roger'a i po kilku kilometrach zjechali w boczną dróżkę. Domki, które tu stały, zamieszkane bywały tylko wiosną i latem.


MONTROSE, THOMSON, JILEK, WILLIAMS

Noc przyniosła jeszcze dwa dalekie wybuchy, z trudem przebijające się przez szum deszczu. Żadnych już samochodów, żadnych innych większych problemów. Ranek przychodził z trudem, świt nie rozjaśnił otoczenia. Dopiero po szóstej zrobiła się szarówka. Chmury nie przesunęły się, gwałtowniejszy przez chwilę deszcz znów zmienił się w mżawkę. Ogień z kominka z trudem ogrzewał pomieszczenie, w którym wszyscy już prawie się obudzili. Człowieka w kurtce Umbrelli oraz dziewczynę umieścili w innym pokoju, nie zamierzając zaufać im zbyt wcześnie, a być może nawet w ogóle.
Boven siedziała już z Jilekiem, odpowiadając na jego pytania i kwestie, które poruszył. Nie chciała jednakże przebywać z nim w jednym miejscu zupełnie sama, dlatego i inni mogli słyszeć tę rozmowę. Nie zdziwiły, nie przestraszyły ani nie wpłynęły na nią w żaden inny widoczny sposób słowa wypowiedziane przez Jacquelyna.
- Stiegler był szychą. Ja byłam tylko pracownicą. Nie wiem, gdzie go teraz szukać. Znam tylko kilka laboratoriów, w trzech byłam sama. Te, w którym mnie spotkałeś, znajdowało się najbliżej Sydney, było też tajne i doskonale zabezpieczone. Nie mam pojęcia jak udało ci się uciec, bo nie uwierzę, że cię wypuścili. To nieważne. Nie wiem też czy wiesz, ale pracowałam nad szczepionką na wirusa. Udało mi się opracować częściową, na więcej nie starczyło czasu. Weszli czyściciele. Dlatego też nie wiem do czego dąży Umbrella i chcę tylko przed nią uciec. Nie wygrasz z kimś takim, ich jest za dużo, na całym świecie!
Mówiła coraz głośniej i bardziej chaotycznie, wracając najwyraźniej wspomnieniami do tych chwil. Przerwała nagle, uspokajając się.
- Znam położenie jeszcze trzech czy czterech placówek. Na jedną natrafiliśmy wczoraj przez przypadek. Tu w tym rejonie są jeszcze przynajmniej dwie, nigdy jednak nie byłam dopuszczona do informacji o tym. W samym stanie Waszyngton zrobili ich jednak bardzo dużo, podejrzewam, że tutaj bardzo łatwo je ukryć. Wieczna pokrywa chmur, lasy, góry...
Potrząsnęła głową, nerwowym ruchem splatając włosy w kucyk i przecierając twarz.
- Stiegler może być wszędzie. Mogli go już nawet zlikwidować, jeśli uznali za szkodliwego, tak jak mnie. Miałam szczęście. Ostatnio widziałam go może z miesiąc temu, potem już nie. Pracował głównie w tajnym ośrodku przy Sydney. Być może wciąż tam jest - wzruszyła ramionami. Nie interesował jej tak jak Jileka. - Poza nim znałam jeszcze dwóch naukowców. Pierwszy pracował tam gdzie ja, ale nie udało mu się wydostać. Drugi natomiast był cieniem Stieglera - prowadził jakieś własne eksperymenty, ale zawsze widziałam go w okolicy. Nazywał się Marek Aleksandrowicz, Rosjanin z tego co pamiętam. Nie wiem czy to on kontrolował Stieglera, czy na odwrót. Ale jego widziałam dzień przed wybuchem epidemii, chociaż tylko przelotnie. W moim laboratorium pracowano tylko nad szczepionką, dlatego nie znam ich wielu. Ta część pracy była najwyraźniej znacznie mniej dla nich istotna.
Nie odniosła się do tych opisowych wizji rozwalania głowy przez ołowianą kulkę.

Williams i dziewczyna obudzili się niemal w tym samym czasie. Ten pierwszy czuł, że to nie była najwygodniej spędzona noc, a głowa łupała niemal tak samo mocno, jak ramię. Zabandażowane, a więc ci, którzy byli w motelu, nie chcieli jego śmierci, przynajmniej nie bez ewentualnego zadania kilku pytań. Świadomość przychodziła powoli, tak samo wolno budziły się zmysły. W pokoju było okropnie zimno, a jego zakryto tylko rzuconym niedbale kocem. Bardzo litościwi to oni także nie byli.
W końcu do środka weszła kobieta, a chwilę potem mężczyzna. O ile ta pierwsza była ładna, najwyraźniej też zgrabna, w wieku około trzydziestki, to facet wyglądał na zmęczonego życiem pięćdziesięciolatka. Tyle, że najwyraźniej umiał obchodzić się z bronią, której Robert nie mógł nie zauważyć. Leżąca na drugim łóżku dziewczyna krzyknęła i wycofała się w kąt, obejmując nogi ramionami.
- Dajcie mi odejść..! Nikomu nie powiem, tylko mnie puśćcie...
Kobieta uciszyła ją gestem, ale facet zignorował. Thomson skupił się bowiem tylko na obcym w kurtce Umbrelli.
- Co tu robisz i dlaczego to nosisz?
Wskazał na znaczek parasolki.
Nadszedł czas pytań i czas odpowiedzi.Oraz czas decyzji.
Noc przestała już ich chronić, a samochody i ziemia obok nich pokryte były pływającą w kałużach krwią.


JORGENSTEN, GREEN, CARTER

Przygotowane i zabezpieczone drewno do kominka bardzo pomogło przetrwać resztę nocy, zwłaszcza rannym. Mróz złapał dość solidnie, a miejsce to co prawda nie było przystosowane do przyjemnego spędzenia zimy, ale dla nich przecież było tylko chwilowym przystankiem. Pościg zgubili, nikt nawet nie przejeżdżał przez tutejszą drogę przez resztę nocy, którą spędzili na odpoczynku, zmianie opatrunków i nałykaniem się tych leków, które posiadali.
Mieli też trochę do zrobienia. Humvee nie nadawał się już do komfortowej jazdy - trafiło go przynajmniej ze trzydzieści kul, w tym większość z dużego kalibru. Tył wytrzymał tylko dlatego, że nie miał szyby, ale ścigający ich wojskowi trafiali także w boki wozu, gdy brali ostrzejsze zakręty. Z jednej strony z szyb pozostała tylko pajęczyna pęknięć, ziały w nich także ze dwie dziury - szczęśliwie pociski nie trafiły nikogo w środku.
Niestety nie ominęły natomiast jednego z kół, które teraz przedstawiało koszmarny widok. Guma była poszarpana i trzymała się już resztkami - jeszcze kilka kilometrów po górskich drogach a rozpadłaby się sama. Co gorsza, umieszczone z tyłu koło zapasowe, dostało przynajmniej kilka razy. Silnik uniknął zniszczeń, zabezpieczony wystarczająco dobrze i nie ostrzelany z przodu. A do karabinu na dachu zostało może jeszcze z czterdzieści nabojów na ostatniej taśmie.

Dzień nie zapowiadał się więc lepiej od poprzedniego. Aby zajechać gdzieś dalej potrzebowali naprawy lub innego wozu. Ranni natomiast potrzebowali opieki. Zanim rozwiązali te problemy, zadzwoniła komórka Greena. Zdziwiony Murzyn odebrał, choć dzwoniący numer należał do kategorii "zastrzeżonych".
- Słuchaj uważnie. Wiemy, że nie ma z wami Boven. Proponujemy wymianę. W zamian za waszą pomoc, oferujemy usługi dobrego chirurga, leki najnowszej generacji a także sprzęt jaki sobie zażyczycie. A po jej wykonaniu coś więcej. Jeśli jesteście zainteresowani, spotkajmy się dziś w Conconully, w Sit'n Bull. Ktoś będzie tam na was czekał. Nie zwlekajcie.
Połączenie urwało się. Conconully pamiętali dobrze z map, bowiem to była najbliższa osada na południowy-wschód od miejsca, w którym się znajdowali.
 
Sekal jest offline  
Stary 14-10-2011, 23:13   #19
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Krople odchodzącego deszczu bębniły w okno. Nadchodził świt i wcale nie miał ochoty na niego. Noc dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Wrażenie, że ktoś może go zobaczyć, że ktoś może widzieć go w pełnym świetle dnia napełniało go wieloma uczuciami. Nie była to jednak radość.
Nie spał wiele dni. W istocie, nie pamiętał już zbyt dobrze czasów, kiedy sypiał siedem, osiem godzin i po prostu pracował, by ponownie zasnąć. Po wydarzeniach z laboratorium wszystko się zmieniło. Nawet tak trywialne rzeczy.
Wysłuchał Boven z umiarkowanym zainteresowaniem. Był świadom, że nie dowie się wszystkiego od razu, choć na wiadomość o tym Aleksandrowiczu zastanowił się, czy aby Stiegler nie był po prostu kolejnym pionkiem. Och, zrugał się w myślach, pewnie był jeszcze jednym ogniwem. I dalej, kolejna myśl: ilu ludzi splami krwią jego ręce, kiedy to w końcu się skończy?
Choć po cichu miał pewną nadzieję, że może nigdy się nie skończy, bo nie wiedziałby, jak. W pewien pokręcony sposób Umbrella dała mu sens życia, to jest zemstę. Intensywność żądzy krwi w efektywny sposób wyparła wszystkie wcześniej.
- Boven... - mruknął wreszcie, wyrwawszy się z zamyślenia. - Mam mapę. Możesz mniej więcej określić, gdzie są te ich bazy w pobliżu? I co o nich wiesz? Potrzebuję znaleźć informacje o całej reszcie struktury tych placówek. Jestem pewien, że w końcu znajdę coś znaczącego. Szukam ludzi. Lub czegokolwiek, co do ludzi prowadzi.
Zrobił pauzę.
- Nie oczekuję wdzięczności, szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie nic poza ukręceniem głowy Stieglerowi i Umbrelli. Co, jeśli ktoś zabił Stieglera przede mną? Pewnie będę zabijał go trochę wolniej niż zazwyczaj, raz, za odebranie mi satysfakcji, dwa wszyscy dobrzy ludzie muszą trochę dłużej pożyć. Prawda? Zatem masz czysty zysk bez żadnych strat inwestycyjnych.
Interesy, drugie imię Jileka; ten nawyk przetrwał jego pranie mózgu i wciąż ciągle załatwiał interesy, nawet, jeśli klienta się więcej już nie okłamywało co do jakości towarów i usług. Klientów się dusiło i łamało się ręce przed uduszeniem, żeby zwiększyć ich przydatność.

Zaśmiał się ochryple.
- Dzięki za informacje. Postawiłbym ci piwo, gdyby jeszcze jakieś bary były czynne. Pewnie jakieś będą.
Nie do wiary, pomyślał, potrafię się jeszcze zdobyć na grzeczność. Pomyślał nagle, że wygląda jak jakiś pierwszy lepszy żebrak z dworca, próbujący dobrymi manierami nadrobić całą resztę.
Już miał odejść, kiedy nagle przypomniał sobie coś. Rzucił długie, być może o wiele za długie spojrzenie w stronę Montrose. Kim była...? Flashback trwał zbyt krótko. Zapewne nic. Tak, ona nie jest nikim, kogo znał kiedykolwiek, to tylko jego głowa.
Wiedział, że cholerna myśl, że być może zna Montrose, przyjdzie jak ta kurwa-żebraczka o słodkich ślepkach. Będzie przychodzić znowu i znowu, aż w końcu z litości zapłaci jej i złapie syfa.


*

Szedł w stronę pokoju, gdzie zatrzymali tę dwójkę. Po rozmowie z Boven nie trzymało go tu już właściwie nic. Mógł opuścić tych ludzi i zapomnieć o nich jako o zwykłym, nic nie znaczącym incydencie na jego drodze do zabicia Stieglera.
Wszedł, zawarłszy za sobą drzwi. Blade światło poranka niewiele rozświetlało mroczny pokój, a Jilek był za to wdzięczny. Teraz nie musiał być człowiekiem ukrywającym się za szmatami, teraz mógł być niczym jak rysa na szkle lub przypadkowe maźnięcie pędzlem na płótnie. Niczym. Głosem zza szmat.
Usiadł i zacząć bawić się nożem. Niespecjalnie dbał, czy Thomson wszedł, chciał zadać parę pytań. I rzucić parę gróźb.
- Ona mnie nie interesuje – wskazał czubkiem noża w stronę kobiety. Zaczął obcesowo, jednak obcesowość wcale nieźle leży na człowieku, który wygląda jak holocaust szmacianych lalek. - Interesuje mnie twoja kurtka, a w zasadzie to, co ta twoja kurtka ma na sobie. Białe i czerwone kolorki, tak jak krew i kokaina. Umbrella, wiesz.
Ja i moi nowi przyjaciele nie lubimy tych kolorów za cholerę. Niektórzy by zaszlachtowali cię za samo pokazanie się w nich, w tym ja, gdyby nie podejrzenie, że możesz znać coś naprawdę dobrego. Wiesz, informacje. Potrzebujemy wiedzieć, co tutaj robicie i co to byli za jedni, którym parę godzin temu poderżnęliśmy gardła. Hmm?

Bo z nudów sam zabiorę się za następne gardła, pomyślał..
 
Irrlicht jest offline  
Stary 15-10-2011, 15:36   #20
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Sam przejazd przez most Green pamiętał, jak przez mgłę.
Strzały, huk kul walących o pancerz humvee, ryk silnika zmuszanego do działania na krawędzi wytrzymałości.
Przezornie przypięty pasami ranny, gorączkujący i wyczerpany Green pamiętał, jak szarpało nim na boki, jak Goran coś krzyczał, jak Indianie pojawili się niczym duchy. Wszystko to wydawało cię czarnoskóremu mężczyźnie złym snem. Zrodzonymi z gorączki majakami.
Może tak było dla niego lepiej. Może odbiór przerażającej sytuacji jak sensacyjnego filmu dawał mu wewnętrzny spokój. Pod koniec ogniowej przeprawy, kiedy kierowca brał ostro kolejny zakręt, Green zasnął.

* * *

Obudził się chwilę później. Wokół było ciemno i cicho. Tak ciemno i cicho, jak tylko potrafi być nocą w puszczy. Żadnych świateł. Nawet te w ich pojeździe zostały zgaszone.

- Rusz tyłek – to był Goran. Mówił do Greena. Chciał chyba, aby ten opuścił samochód.

Ciemnoskóry biznesmen wyszczerzył do niego zęby, niezgrabnie odpiął pasy, otworzył drzwi i zadrżał, kiedy owiało go zimne, górskie powietrze. Kuląc się w sobie, Green sięgnął po bagaż podręczny i spoglądając na jednego z Indian poprosił go o pomoc. Na szczęście ten usłyszał i wsparty na jego ramieniu Green doczłapał do małego, górskiego domku turystycznego, podobnego do tego, w jakim sam zamierzał spędzić tydzień urlopu.

- Dzięki – wymamrotał John, kiedy już znalazł się bezpiecznie na solidnym, turystycznym tapczanie. Nie miał sił na wiele więcej. Po prostu siedział, aż troszkę ochłonął.

Większość zajęła się rozpalaniem ognia. Green znał takie miejsca. Wstał więc, z wysiłkiem, podpierając się ściany i wszedł do bocznego pomieszczenia. Tam znalazł skrzynię, której szukał. Po kilku minutach udało mu się ją otworzyć i przekręcił zawór. Wrócił do aneksu kuchennego i powolnymi, niezgrabnymi ruchami przeszukał szafki. Znalazł kilka zapomnianych zupek turystycznych, kostki bulionowe, kawę „trzy w jednym” i troszkę naczyń. Wyjął mały garnek, odkręcił dwie wody mineralne zabrane na ostatnim postoju i napełnił nimi naczynie. Potem zapalił gaz pod małą kuchenką turystyczną. Butla zapewne była prawie pusta, ale na dzisiaj powinno im go starczyć. Postawił garnek z wodą na gazie, wyjął kubki. Poczekał, aż woda zagotowała się i prawie wypuszczając garnek z osłabionych rąk, nalał wrzątku do kubków. Potem wsypał do nich zawartość saszetek, a w dwóch ostatnich rozpuścił kostki rosołowe i zupki.

- Ludzie – powiedział do reszty, którzy rozpalili ogień w kominku. – Gorące napoje.

Wziął jeden kubek z bulionem i ostrożnie podreptał z nim w stronę łóżka turystycznego, na którym wcześniej siedział. Otulił się znalezionym kocem i popijając cienką „zupkę” połknął kilka tabletek na swoje choroby, dodał do tego sporą porcję środków przeciwgorączkowych i oparty o ścianę, szczękając zębami spróbował chwilę odpocząć.

Na razie nie myślał o planach na jutro. Chciał przetrwać noc. Nie pomoże rodzinie, jeśli sam rozsypie się w kawałki. Musiał przetrwać, co jednak nie było zadaniem łatwym. Nie rozmawiał z nikim. Miał nadzieję, że zrozumieją, dlaczego. Nie chodziło nich, lecz o to, że oszczędzał siły. Green nie łudził się. Potrzebował fachowej pomocy. W polowych warunkach, z prowizorycznym opatrunkiem, prędzej czy później jego organizm się podda. Złapie zapalenie płuc czy inną chorobę i umrze. Tak po prostu. Musiał znaleźć lekarza. Planował o tym porozmawiać rano ze Swenem i resztą. Teraz jednak musiał odpoczywać. Dokończył pseudo bulin, otulił się kocem i położył spać. Sam nie pamiętał, kiedy przyszedł sen.


* * *

Obudził się spocony i wyziębiony o brzasku. Reszta już nie spała. Krzątali się po domku i na zewnątrz i Green dołączył do nich. Czuł się odrobinę lepiej, ale wiedział, że rankiem gorączka zawsze była mniejsza.

Dopiero w blasku bladego brzasku mógł ocenić, jaki fart mieli wczorajszej nocy. Ich humvee wyglądał, jak obraz nędzy i rozpaczy. Jakby wjechał w zasadzkę talibów, gdzieś na dalekim Bliskim Wschodzie, gdzie amerykańscy chłopcy tyle lat przelewali krew w obronie demokracji.
Green pokręcił słabo głową. Nie był mechanikiem, ale wydawało mu się, że w tym stanie samochód długo nie pociągnie. Zapewne – znając ich pecha – humvee rozkraczy się gdzieś w środku gór i będą zmuszeni zapierniczać z buta do samego Bostonu.
Uśmiechnął się krzywo do swoich myśli, ale nic nie powiedział. Nie chciał siać defetyzmu, bo morale grupy i tak było nie najlepsze.

Kiedy zadzwonił telefon Green o mało nie dostał zawału. Odebrał najszybciej jak potrafił, modląc się, by była to wiadomość od jego bliskich. Miał nadzieję, że usłyszy głos żony, mówiącej mu o tym, że są bezpieczni na łodzi i że martwią się o niego.

Ale zamiast jej głosu usłyszał obcego mężczyznę mówiącego:

- Słuchaj uważnie. Wiemy, że nie ma z wami Boven. Proponujemy wymianę. W zamian za waszą pomoc, oferujemy usługi dobrego chirurga, leki najnowszej generacji a także sprzęt jaki sobie zażyczycie. A po jej wykonaniu coś więcej. Jeśli jesteście zainteresowani, spotkajmy się dziś w Conconully, w Sit'n Bull. Ktoś będzie tam na was czekał. Nie zwlekajcie.

Połączenie urwało się. Przez chwilę Murzyn spoglądał na telefon, jakby chciał zrozumieć, co tutaj tak naprawdę się stało.

Conconully pamiętał dobrze z map, bowiem to była najbliższa osada na południowy-wschód od miejsca, w którym się znajdowali.

- Swen – powiedział Green chrapliwym głosem kierując swoje słowa do człowieka, którego darzył największym zaufaniem z grupy. – To chyba była Umbrella. Szukają tej lekarki, co zostawiła nas w moteliku. Chcą spotkać się w Conconully, w Sit’n Bull. Oferują pomoc lekarzy i sprzęt. To pewnie pułapka. Ale ... – Murzyn zawahał się – Ale bez pomocy lekarskiej nie mam szans. Chcę się z nimi spotkać. Pogadać. Potrafię negocjować. Nawet z takimi skurwysynami powinienem dać sobie radę. Ten koleś mówił do mnie w liczbie mnogiej. Więc chyba brał i was pod uwagę. Chcą naszej pomocy. A my potrzebujemy kilku rzeczy. Pytam krótko. Ryzykujemy? Czy nie? Ja jestem gotów pojechać na spotkanie. Tylko ... Sam pewnie nie dam rady, no i nie mam samochodu.

Green musiał chwilę odpocząć po tej tyradzie. Usiadł na zimnej ławeczce pod domkiem.

- Wchodzicie w to? Swen? Goran?

Nie kierował słów do Indian, bo ich dwóch chyba tajemniczy pracownik Umbrelli nie brał pod uwagę. Chociaż, kto wie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-11-2011 o 17:47.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172