Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-08-2014, 01:36   #31
 
Baird's Avatar
 
Reputacja: 1 Baird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputację
Gdy statek przybijał do portu Ceann szykował się w swojej kabinie do zejścia na ląd, łowca ubrał się w ceremonialną zbroję i narzucił płaszcz z białego futra na skrzydła wiwerny przypięte do pleców. Nawigator Leamah wspomniał, że według zapisków Angermerina w kulturze ludzi biały oznacza pokój i niechęć do walki, dobry omen. Było to dziwne i niezrozumiałe dla łowcy, w ich kulturze biel oznaczała ducha, śmierć. Gdy statek przybił do portu, a cumy zostały rzucone kapitan Natrahafhaira Asgul Ar Anaise podszedł do łowcy wychodzącego na pokład.
- Tonn'a i pięciu moich ludzi pójdzie z tobą Saeighada na wypadek kłopotów. Leamah także chciał iść, ale powiedziałem mu, że to zależy od ciebie ambasadorze. -
Ceann nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do swojego nowego tytułu, zwłaszcza, że w języku Fhearan nie było to tej pory takiego słowa. Przybyło ono do Athamm'y wraz z Angermerinem. Z tego co powiedział mu Leamah oznacza ono kogoś ktoś zawiera umowy w imieniu władcy z innym władcą i dba o dobry wizerunek swego pana. Nie brzmiało to skomplikowanie więc Ceann nie przejmował się tym zbytnio, bardziej martwiło go czy na terenach ludzi znajdzie się godna zwierzyna do polowania.
- A gdzie jest w tej chwili nawigator Ah Relatai, Kapitanie? - Spytał Ceann.
- Właśnie do nas idzie. - Kapitan wskazał ręką wejście do świątyni.
Leamah był niższy i znacznie chudszy od Ceann'a a jego łuski miały złotą barwę. Nawigator trzymał w rękach torbę, z której wystawały różne papiery.
- Ambasadorze. - Zaczął gdy znalazł się kilka kroków od nich. - Chciałbym dołączyć do pana podczas pierwszego zejścia na ląd. -
Nawigator wyglądał na bardzo podekscytowanego. Nie było się czemu dziwić, był jednym z niewielu biorących udział w tej wyprawie, którzy zgłosili się na ochotnika. Reszta, podobnie jak Ceann nie miała dużego wyboru.
- Przyda mi się ktoś do tłumaczenia tego co mówią tę małpy. - Odpowiedział Ceann.
 Kartograf i nawigator Natrahafhaira Leamah Ah Relatai

- Kapitanie. - Łowca zwrócił się do dużego niebieskołuskiego Fhearanina jakim był Asgul. - Gdy usłyszycie mój róg to znak, że negocjacje zostały zakończone.-
- Rozumiem. - Odpowiedział Asgul potakując głową.
Kilkanaście minut później Ceann i towarzysząca mu grupa sześciu Fhearan i dodatkowo jednej Fhearanki stała w porcie przed grupą strażników. Ceann popatrzył na stojących przed nim ludzi. Ich widok choć niecodzienny nie był wielkim szokiem dla łowcy, nawigator przekazał mu księgi na temat Królestw Północy, które zostały spisane podczas wizyty Angermerina na królewskim dworze, księgi wspominały o tym, że ludzie z północy, podobnie jak Fhearanie noszą pancerze ze stali a nawet jeżdżą na tych...Ceann często zapominał nazwy...koniach.

Przez ostatnie kilka tygodni nawigator Leamah Ah Relatai z klanu Natrahafhaira, którego zadaniem było nie tylko znalezienie drogi do Królestw Północy, ale także robienie za tłumacza w pierwszej fazie rozmów, nauczył Ceann'a języka wspólnego ludzi.
Nauka szła łowcy zaskakująco łatwo, głównie dlatego, że alfabet jak i też konstrukcja wyrazów i zdań były niezwykle prymitywne i proste w porównaniu do Athammańskiego, którego używali Fhearanie. Język ludzi miał około 30 dźwięków do których przedstawienia używano lekko ponad 20 liter, dla porównania Fhearanie mają ponad 1300 dźwięków i około 800 znaków na ich przedstawienie.
Łowca przyglądał się przez chwilę zbrojnemu oddziałowi straży. Ich rozmiar nie był imponujący, łowca górował nad strażą i ich dowódcą niczym smok nad stadem owiec, mimo że nie miał przy sobie broni mógł by spokojnie zabić przynajmniej pięciu gołymi rękami zanim, ktokolwiek wezwał by wsparcie, jednak nie taki był cel jego misji.
Zbroje ludzi choć wykonane ze stali przypominały Ceann'owi lśniące garnki, których baby w wiosce używają do gotowania potrawki. Fhearanie już dawno pozostawili za sobą stal, która teraz były używana jedynie jako przedmioty użytkowe jak garnki, noże czy łańcuchy. Prawdziwi wojownicy używali pancerzy i oręży wykonanych z Fhearanium, którego złoża znajdowały się na całym kontynencie. Metal ten jest bardzo wytrzymały a jednocześnie o wiele lżejszy od stali czy żelaza, lecz w czystej formie jest bardzo kruchy. Kowale z klanu Churshraeid rozwiązali ten problem dodając do roztopionego Fhearanium żelazo i węgiel (czyli stal) oraz krzem. To właśnie dzięki dodatkowi krzemu zbroje i bronie z Fhearanium mają matowy kolor a niektórzy wierzą, że odbijają złą energię.
- Rozumiecie mnie? – Człowiek zapytał, unosząc pytająco brew.- Jak tak to coście za jedni i jaki macie tu interes? –
Łowca czuł jego strach, choć nie było tego widać po jego twarzy to dłoń drżała mu lekko na rękojeści.
- Zapytałem, kim jesteś. - Odpowiedział trochę głośniej i wyraźniej, najpewniej myśląc, że Ceann nie zrozumiał za pierwszym razem.
Łowca spojrzał na stojących za dowódcą strażników. Kilka prymitywnych, jednostrzałowych kusz jakie wystawały zza ich pleców rzuciły mu się w od razu w oczy. Może z tymi ludźmi łączyło ich więcej niż przypuszczał.
- Ceann. - Powiedział łowca.
- Nie rozumiem. - Powiedział dowódca. - Mówisz po naszemu? -
- Jestem Ceann. - Powtórzył.
Na twarzy strażników strach zamienił się w zaskoczenie, widok Fhearanina mówiącego w ich języku musiał być dla nich prawie takim samym zaskoczeniem jak widok człowieka jadącego na petai w zbroi i z kuszą w dłoni przez środek wioski dla jego ziomków.
- Czego tu chcecie. - Dowódca powtórzył drugie pytanie.
Ceann wskazał na Leamah'a i powiedział w języku ludzi krótkie.- Tłumacz. - Po czym zaczął mówić, a Leamah tłumaczył każde słowo łowcy najlepiej jak umiał.
- Jestem Ceann Ah Thugann z klanu Saeighada, przybywam w imieniu Smoczego Króla jako jego ambasador. Nasz władca zafascynowany człowiekiem, którego zwiecie Angermerin postanowił otworzyć granice naszego potężnego Imperium i nawiązać rozmowy z waszymi władcami, jestem tu by podpisać umowy handlowe. -
Gdy Leamah przetłumaczył całość łowca dodał jeszcze w języku ludzi.
- Prowadź mnie do swojego króla. -
 
__________________
Man-o'-War Część I

Ostatnio edytowane przez Baird : 19-08-2014 o 15:17.
Baird jest offline  
Stary 19-08-2014, 12:17   #32
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Ansley obudziła się nagle mając wrażenie, że brakuje jej powietrza. Powieki miała ciężkie, mogłaby przysiąc, że czuje pod nimi ziarenka piasku. Głowa bolała ją niemiłosiernie. Wytężyła słuch jako jedyny zmysł działający obecnie w miarę sprawnie. Poza cichym pochrapywaniem Anzelma dochodziły ją odgłosy przejeżdżających wozów, tętent końskich kopyt i coś jakby dźwięki kutego żelaza. Próbowała sobie przypomnieć gdzie jest i czemu zamiast szumu wiatru i ćwierkania ptaków jej obolała osoba jest wystawiona na taką kakofonię. Było jej gorąco i duszno. W ustach czuła nieprzyjemny, kwaśny posmak, inny niż zazwyczaj. Powoli otworzyła oczy. Od razu zlokalizowała przyczynę niewygody.

-Złaź ze mnie Lucyfer, słowo daję – złapała kota jedną ręką w pół i ściągnęła ze swojej szyi. Ten, równie zaspany jak ona, ziewnął rozdzierająco ukazując paszczę pełną ostrych niczym szpilki zębów i natychmiast przystąpił do toalety. Zielarka ze stęknięciem podniosła się do siadu i rozejrzała półprzytomnie. Strasznie chciało jej się pić. Do małego pokoiku przez nieszczelne drewniane okiennice wpadały promienie słońca. Kolejny ładny, jesienny dzień. Na łóżku pod drugą ścianą spał Anzelm. Przykryty kocem niemal z głową był ledwo widoczny. Ich bagaże leżały rzucone niedbale w kącie.

- Panie i panowie, zapraszamy na turniej rycerski! Kto zwycięży w tym roku? Kto odniesie sromotną porażkę? To trzeba zobaczyć! Zapraszamy w samo południe na główny plac miasta! – usłyszała mimo zamkniętych okiennic.

Pomału układała sobie w całość urywki informacji. Ależ tak! Są w Venjar, a wczoraj miał miejsce coroczny festiwal ku czci boga Lunara. Anzelm zostawił ją w zaułku, gdzie napadł na nią jakiś zboczeniec. Na szczęście z pomocą przyszła jej Leona de Mar – rycerz z Ordilionu. To ona bierze dziś udział w turnieju, a zielarka z kupcem obiecali przyjść jej kibicować. Ansley odszukała swoje buty i nie bez problemu wstała. Ból głowy nasilił się. Podeszła do stolika na którym stał dzban z wodą i miska. Umyła twarz i szyję. Trochę pomogło, choć nie do końca. Zdjęła z krzesła swoją halkę, gorset, pończochy i suknię i zaczęła się ubierać. Lucyfer kręcił się wokół niej wyraźnie ożywiony. Niestety zielarka nie dorównywała mu entuzjazmem. Gdy była już gotowa podeszła do drugiego łóżka.

-Anzelm wstawaj, szybko, wstawaj! – trzęsła kupca za ramię.

-Co się dzieję? – wymamrotał równie nieprzytomnie.

-Wstawaj, musimy coś zjeść i iść na turniej, obiecaliśmy Leonie! – nie dawała za wygraną dziewczyna. Kupcowi kojarzenie faktów przychodziło równie ciężko jak jej, niemniej wydawał się w lepszej formie fizycznej. Kupiec ubierał się dość szybko, a dziewczyna w międzyczasie upewniła się, że zawiniątko od babci dla Lachelle leży bezpiecznie wśród bagaży. Na wszelki wypadek postanowiła zabrać je ze sobą. Po turnieju zamierzała iść odszukać kobietę i chociaż tę sprawę mieć już z głowy. Przypasała płócienny worek i wrzuciła do niego drewniane pudełko.

-No to chodźmy – ziewnął Anzelm i oboje zeszli na dół.

W karczmie panował podejrzany spokój. Widocznie nie tylko oni byli wykończeni wczorajszymi obchodami. Przy kilku stołach siedzieli dość milczący podróżni i wieśniacy, niektórzy dosłownie pokładali się na stołach lub podpierali się, by nie upaść twarzą w talerz. Kupiec zamówił coś u karczmarki i usadowił się z Ansley tak jak wczoraj, pod oknem. Po chwili oberżystka przyniosła dwie miski jakiejś parującej zupy i obfity talerz jajecznicy z boczkiem i pajdą chleba. Zielarka nie była wybitnie głodna, ale postanowiła wmusić w siebie choć kilka łyżek.

-Jedz jedz, pomoże ci – zachęcił ją kupiec – To kwaśny żur, idealny na kaca.

-Widzę, że jesteś znawcą tematu – mruknęła dziewczyna i posłusznie zanurzyła łyżkę. Całkiem niezłe.

- No wiesz, bywało się tu i tam… Bardziej żal mi ciebie, bo jak na pierwszy raz nieźle sobie wypiłaś – uśmiechnął się do niej i nie miała pewności czy naprawdę jej współczuje, czy też bezczelnie się nabija. Na wszelki wypadek postanowiła przemilczeć tę kwestię. Zamówili jeszcze kubek mleka, które dziewczyna zaniosła Lucyferowi i tak pokrzepieni ruszyli na rynek.

Wszyscy mieszkańcy ciągnęli w stronę placu. Co jakiś czas dało się słyszeć jakieś nazwiska i związane z nimi historie. Niektórzy robili zakłady i obstawiali swoich faworytów. Na stołach brzęczały pieniądze. Ansley z Anzelmem zajęli miejsce przy końcu bocznej trybuny – widok był niezły, a przynajmniej z dala od tłumu i bezpieczniej w razie jakiegoś wypadku.

-Panie i panowie, rozpoczynamy turniej! Zwycięzca otrzyma honorowy tytuł obywatela Venjar, sakwę pełną złota i konia ze stajni burmistrza – jednego z najlepszych wierzchowców w okolicy! W pierwszej parze wystąpią Albion z odległej Entyrii i Godryk z rodzimego Konervik! Ten który wygra, przejdzie do kolejnej rundy! Oklaski dla naszych uczestników! - tłum zaczął gwizdać i wiwatować. Na arenę wjechali dwaj uzbrojeni mężczyźni z kopiami i mieczami. Rozpoczął się pojedynek. Ansley śledziła poczynania z wypiekami na twarzy – pierwszy raz w życiu było jej dane uczestniczyć w takim wydarzeniu. Gdy jednak jeźdźcy zbliżali się do siebie chowała twarz w rękaw Anzelma w obawie, by nie zobaczyć jak któryś z uczestników ginie. Na szczęście, jak się przekonała, turniej nie polegał na zabiciu przeciwnika, ale na zrzuceniu go z siodła. W pierwszej parze, ku radości wszystkich, zwyciężył rycerz z Eresduru. Nastąpiła chwila przerwy, podczas której wymieniano się spostrzeżeniami i robiono kolejne zakłady.

- A teraz kolejna para – pochodzący z Eresdur Eryk Petersson – tłum zawiwatował. Na arenę wyszedł dość postawny mężczyzna o rysach charakterystycznych dla wyspiarzy i krótko przystrzyżonych blond włosach. Jego spojrzenie było pewne i władcze. Obok prowadził pięknego kasztanowego konia z grzywą zaplecioną w warkocze – Jego przeciwnikiem będzie rycerz z samego Ordilionu! Powitajmy go i zachęćmy brawami – przed państwem Leona de Mar!



Leona weszła pewnym krokiem, odziana w inną zbroję, niż podczas poprzedniego spotkania. Ta była bardziej reprezentacyjna i z pewnością mocniejsza. U jej pasa, zdobionego klejnotami i wyszywanego złotymi nićmi, wisiał potężny miecz, który zielarka widziała w akcji już wczoraj. Ansley uniosła się na siedzeniu by lepiej widzieć i zaczęło gromko bić brawo. Niestety, była jedyna. Na widok prawie dwumetrowej kobiety tłum zamilkł nie wiedząc czy to kpiny, czy prawda. Zgromadzeni szeptali półgłosem skonfundowani. W końcu ktoś z górnej trybuny zaczął gwizdać. Wtórowały mu gwizdy i buczenie z pozostałych sektorów. Oburzona zielarka zerwała się z miejsca chcąc uciszyć podżegaczy. Anzelm złapał ją za łokieć i stanowczo posadził.

- Nie rób nic głupiego. Ludzie tutaj traktują turnieje bardzo poważnie. Do tej pory nie brała w nich udziału żadna kobieta. Są zszokowani. Ale nie martw się – Leona na pewno wie co robi. – faktycznie, pani rycerz wyglądała na niewzruszoną i bynajmniej nie zaskoczoną reakcją tłumu. Rozejrzała się po trybunach i dostrzegłszy Anzelma i Ansley lekko skinęła im głową, po czym nałożyła przyłbicę i wsiadła na konia. Gong rozpoczął walkę. Jeźdźcy ruszyli z dwóch przeciwległych końców ku sobie. Kopie trzymane równolegle gotowe były na strącenie przeciwnika. Gdy konie niemal zetknęły się głowami obaj rycerze uderzyli. Kopia trafiła w bok Leony, lecz ta utrzymała się w siodle. Dojechali do końca i zawrócili. Tym razem kobieta ustawiła kopię pod nieco innym kątem i wysokością. Wcześniej niż jej przeciwnik uniosła się nieco w siodle i z bojowym okrzykiem pchnęła z całej siły w bok Eryka.

Spłoszony krzykiem koń zahamował gwałtownie i uniósł się nieco na tylnych nogach, co dodatkowo zachwiało jeźdźcem, który z impetem runął na ziemię. Leona zsiadła z konia, zdjęła przyłbicę i podała rękę leżącemu. Ten jednak odtrącił ją i wstał o własnych siłach. Nikt nie wiwatował. Cisza była wręcz rozdzierająca. Przeciwnik Leony również zdjął przyłbicę i krzyknął:

- Nie wypadało mi skrzywdzić kobiety! – tłum zaśmiał się gromko i począł bić brawo. Eryk rzucił Leonie pobłażliwe spojrzenie i zszedł z areny. Kobieta patrzyła jeszcze za nim, lecz w końcu z westchnięciem również zeszła. Musiała napoić i wyczyścić konia oraz zmienić broń przed następną walką.

-To doprawdy oburzające!Ansley aż tupała ze wściekłości – Myślałam, że żyję w cywilizowanym świecie, a nie wśród chamów i prostaków – próbowała nie dać się uciszyć Anzelmowi, który rozpaczliwie próbował odciągnąć ją na bok, by jak najmniej osób było świadkami tej sceny. –Ale przynajmniej im pokazała! Teraz już nikt nie będzie się śmiał!.

Uspokoiwszy się nieco powrócili na miejsce.

-A teraz ponownie przed państwem zwyciężczyni poprzedniej tury – Leona de Mar. Jej przeciwnikiem będzie również rycerz z OrdilionuMorheim, znany jako Rycerz Czaszek!



Na arenę wkroczył potężny mężczyzna ubrany w budzącą respekt czarną zbroję. Jego wygląd był iście diabelski – okalająca głowę przyłbica zdobiona była rogami niczym u byka, cześć twarzowa zaś imitowała ludzką czaszkę. Z samej już postury rycerz prezentował się groźniej i okazalej od Leony. Przy każdym ruchu jego zbroja wydawała głuchy metaliczny odgłos. Spod okalającej szczelnie twarz przyłbicy dobiegało miarowe sapanie.

Leona, z iście kamienną twarzą wsiadła na konia i nasunęła hełm. Zielarka dostrzegła, jak szybkim ruchem wykonała ręką kilka gestów, zapewne w ramach modlitwy. Jej przeciwnik zadziwiająco lekko wskoczył na swego konia i ruszył do ataku. Jego kruczo czarny koń mknął niczym strzała. W momencie mijania uderzył z impetem w bok konia Leony, która zdążyła ściągnąć na prawo lejce. Tłum wydał z siebie okrzyk grozy. Zawrócili. Przy kolejnym mijaniu Czarny Rycerz zamachnął sią kopią niczym kosą, próbując zrzucić Leonę na ziemię. Jednak i tym razem kobieta zdążyła się uchylić przytulając się do grzywy swego konia. Była zdyszana i spocona – wiedziała, że trafiła na ciężkiego zawodnika. Ten jednak wydawał się pełen sił. Kolejny nawrót. Kobieta postanowiła zaatakować. Z bojowym okrzykiem, tak jak przy poprzedniej walce, uniosła się w siodle i dźgnęła w bok swego przeciwnika. Ten jakby na to czekał – wykorzystał moment uniesienia, by kopią uderzyć w jej ramiona. Cios był potężny. Kobieta nie tylko wypadła z siodła, ale z impetem uderzyła w płotek okalający arenę. Jeden z naostrzonych pali wbił jej się w bok. Kobieta krzyknęła z bólu i zdjęła przyłbicę by lepiej widzieć. Z ranionego boku zaczęła płynąć krew. Rycerz Czaszek, nadal na koniu, spoglądał na nią z góry. Kobieta widziała go jak przez mgłę. Widzowie w końcu zareagowali. Ktoś wezwał lekarza. Leona widziała, jak jakiś mężczyzna podchodzi do niej torbą.

-Nie… Nie!- zaczęła się bronić próbując go odepchnąć. – Żadnego mężczyzny. Zawołajcie do mnie zielarkę, która siedzi na bocznej trybunie. Ansley. Ansley Aldursdottir – powtarzała jak w gorączce. Widziała jeszcze, jak jej przeciwnik odwraca się i triumfalnie odjeżdża na koniu. Ciche rżenie czarnego mustanga była ostatnim co usłyszała, zanim straciła przytomność.

Ansley siedziała z dłonią zasłaniającą usta po tym, jak z jej gardła wydobył się krzyk. Widziała upadek Leony i to, jak kobieta nadziała się na płot. Nawet z tej odległości wyglądało to bardzo groźnie.

-To pani jest Ansley Aldursdottir? – z trudem oderwała wzrok od Leony by spojrzeć na pytającego. Był to niewątpliwie medyk, sądząc po stroju i trzymanej w rękach torbie. Kiwnęła głową.

- Pani Leona wezwała po panią. Nie chciała, żebym udzielił jej pomocy. Proszę więc iść za mną – spojrzała szybko na Anzelma, który skinął głową. Uścisnęła jego ramię i pobiegła za doktorem.

Rana nie wyglądała na bardzo głęboką, ale była niebezpiecznie ulokowana. Istniało ryzyko, że kołek przebił jelito. Należało przede wszystkim przenieść kobietę w bezpieczne miejsce i usunąć ciało obce. Po krótkiej konsultacji kilku mężczyzn przyniosło prowizoryczne nosze i przeniosło Leonę do pobliskiej kamienicy. Tam położyli ją na dużym drewnianym stole i wyszli. Ansley asystowała medykowi przy usunięciu kołka. Całe szczęście, że tu była, gdyż tuż po wyjęciu siknęła krew. Zielarka dłonią uciskała ranę w pewnej odległości, by zmniejszyć krwawienie. Patrzyła, jak medyk wyciąga jakieś rurki do odsączania, jakąś butelkę z przezroczystym płynem i czyste podarte na kawałki szmatki oraz igłę i nici. Po kolei wykonywała jego polecenia – odsączyli nadmiar krwi, zdezynfekowali i zbadali ranę, którą potem Ansley zaszyła drżącymi mocno rękami. Czuła się odpowiedzialna za życie i zdrowie Leony i obawiała się, że jej niewiedza może kosztować panią rycerz zbyt dużo. Co jakiś czas Leona wybudzała się, ale widząc Ansley była zdecydowanie spokojniejsza. W końcu operacja skończyła się i zielarka została sama z Leoną. Wyszła przed dom i nakazała czekającemu tam Anzelmowi, aby przyniósł z jej zawiniątka suszone zioła. Zaparzyła szałwię do przemywania rany i położyła na czole kobiety okład z zimnej wody. Wiedziała, że każdy stan zapalny może grozić gorączką. Wobec dzisiejszych wydarzeń postanowiła odłożyć wizytę u Lachelle do jutra. Teraz musiała zaopiekować się Leoną.
 
Ribesium jest offline  
Stary 27-08-2014, 17:03   #33
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Ansley Aldursdottir
Eresdur, trzynasty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.



Moda zielarka czuwała w przydzielonej Leonie izbie. Kobieta jęczała przez sen, jej usta poruszały się wypowiadają bezgłośne słowa. Krople potu spływały po czole, oraz zlepiały krótko obcięte włosy. Ansley uwijała się jak w ukropie, zmieniając kompresy na czole wojowniczki, oraz delikatnymi powolnymi ruchami pojąc ją przyrządzonym naparem.
Słyszała kręcącego się na zewnątrz Anzelma, któremu giermek wojowniczki nie pozwolił wejść.
- Moja Pani nie życzyłaby sobie by jakiś mężczyzna pomagał… – tłumaczył się młody sługa. Jednak po jego minie i głosie widać było, że sam denerwuje się stanem zdrowia swej seniorki.
Ansley nie wiedziała nawet kiedy nadeszła noc. Księżyc rzucał przez okno zimne światło, które spływało po ciele rycerza z rodu Mar.
Zielarka po raz kolejny zmieniła okłady, i zmęczona usiadła na prostym taborecie, obok łóżka poszkodowanej. Oparła głowę na ramionach, by chociaż na chwilę uciec od stresu, zmeczenia i przygnębienia…

Dziewczyna unosiła się w mroku, nie była to pustka czy bezmiar wszechświata, a zwykła ciemność. Czuła pewien ucisk, jak gdyby zamknięta była w czymś idealnie dopasowanym do jej rozmiarów. Nie mogła poruszyć żadną kończyną, jedyne co jej pozostawało to trwać w miejscu. Poczuła nagle jak coś chwyta ją za nogi, zimny metaliczny uścisk, objął jej kolana i szarpnął w górę.
Dziewczyna wyskoczyła z pojemnika, którym okazała się być pochwa od miecza. Leona de Mar ściskała jej nogi oburącz, trzymając sztywna Ansley blisko swej twarzy.
Z naprzeciwka nadleciał miecz, z którego unosił się gęsty czarny dym przepełniony czaszkami. Leona machnęła zielarką, odbijając cięcie, tak że posypały się iskry. Młoda kobieta poczuła lekki ból, ale wiedziała, że tak musi być. Do tego została wykuta, taki był cel jej egzystencji.
Z mroku nadlatywały kolejne ciosy, miecz okryte czaszkami i kośćmi nacierały na wojowniczkę, jednak Ansley nie pozwalała im się zbliżyć. Była mieczem w dłoniach swej wybawicielki, musiała jej bronić, w pełni zaufać jej ruchom, poddać się jej woli.
Z ciemności powoli kształtowała się sylwetka. Setki ostrzy zlewało się w jedno, dym formował pancerz. Czaszki, który niczym zawiesina w mętnym soku wirowały w powietrzu, utworzyły hełm. Mroczny rycerz, który na turnieju powalił Leone nacierał na nią coraz zacieklej. Jednak nie ważne jak bardzo się starał, nie mógł ominąć zapory stworzonej przez osstrze, którym stała się zielarka…


- Proszę Pani, proszę Pani… – głos giermka, połączony z lekkim potrząsaniem wyrwał dziewczynę ze snu.
Dziewczyna uchyliła zmęczone powieki, dalej trwała noc. Musiała zdrzemnąć się na nie dłużej niż pół klepsydry.
- Ma Panienka gościa. –obwieścił giermek, wskazując zakapturzoną postać, po czym pospiesznie opuścił pomieszczenie zamykając za sobą drzwi. Gdy drewno trzasnęło cicho o framugę, delikatne kobiece dłonie opuścił kaptur odsłaniając…


… twarz najwyższej kapłanki Lunary! Kobieta uśmiechnęła się lekko w stronę [b] Aldustotrri[/i] po czym delikatnym, wręcz śpiewnym głosem przemówiła.
- Ty jesteś zielarka Ansley Aldustotrri, mieszkająca koło wielkiej puszczy? –zapytała chyba przez grzeczność, bowiem wskazała fakty niemal idealnie.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 28-08-2014, 18:21   #34
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację
Do'Khar stał przez chwilę w strugach deszczu, które zlewały się po jego przemoczonym futrze i wpatrywał się w zawalisko. Odkąd wyruszył na, nomen omen, polowanie na czarownice nic nie szło zgodnie z planem, a deszcz, a raczej ulewa, nie ułatwiała wykonania zamierzonych celów. Jedno było pewne, nie przejdą najkrótszą i najbezpieczniejszą drogą. Semor zaproponował okrężny szlak. Była to jakaś opcja, ale droga byłaby zdecydowanie dłuższa, a zapasy kurczyły się w zastraszającym tempie, a dzika zwierzyna, na którą można by zapolować, poukrywała się przez niekończącymi się strugami wody z nieba. Sam badacz był już w lepszej kondycji, jednak dalej był osłabiony. Trucizna pająka dawno opuściła jego ciało, jednak dalej skutki jej obecności były odczuwalne przez Semora. Tygrysołak, gdyby podróżował sam bez wahania wybrałby drogę przez wspięcie się na pobliskie szczyty i przejście nad przełęczą, jednak miał wątpliwości, czy naukowiec byłby w stanie podołać temu zadaniu.
-Powrót jest opcją, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli na tyle zapasów. Sam widzisz, że przez tą ulewę większość zwierzyny schowała się w swoich kryjówkach, więc ciężko mi będzie coś upolować. Możemy liczyć, że przestanie padać, ale nie miałbym zbytnich nadziei patrząc po tym co się do tej pory działo. Poza tym w niższych partiach gór możemy natknąć się na bandytów. - Do'Khar zrobił krótką przerwę i kontynuował - Możemy spróbować wspiąć się i przejść szczytami, droga jest dużo krótsza, ale niebezpieczna. Nie muszę ci mówić, czym może grozić wspinaczka po śliskich skałach. Wszystko zależy od ciebie, czy czujesz się na siłach sprostać takiemu zadaniu. Wiem, że nie przestałeś odczuwać skutków ukąszenia pająka. Musisz się zastanowić i zdecydować, czy jesteś w stanie podjąć to ryzyko.- Semor słuchał tygrysołaka z narastającym przerażeniem. Gdy Do'Khar skończył mówić, naukowiec zamyślił się i wbił wzrok w dal. Po chwili odpowiedział - Myślę, że lepiej będzie zejść niżej. Może uda ci się coś upolować, a i z bandytami sobie poradzisz, w końcu jesteś łowcą nagród i potworów. Ja nie czuję się wystarczająco silny, aby być w stanie wspiąć się na szczyt, w strugach deszczu. Zawróćmy, nie będę narażał ciebie i siebie na upadek. - Do'Khar słuchał wypowiedzi Semora kiwając głową. Badacz miał rację. Musieli zawrócić, mimo, że droga potrwa dłużej. -Nie marnujmy czasu w takim wypadku. Ruszajmy- powiedział tygrysołak.

Droga powrotna minęła im bez większych przeszkód, zajęła im jednak sporo czasu. Gdy doszli do rozstaju dróg, wybrali trzecią możliwą ścieżkę. Pozostałe dwie prowadziły do zasypanej przełęczy oraz w jaskini, w której znajdowały się dziwne wrota. Schodzili coraz niżej i szlak stawał sie bardziej uczęszczany, co z jednej strony ułatwiało wędrówkę, gdyż ścieżki zaczęły być wykładane kamieniami lub drewnianymi belami, ale z drugiej strony ryzyko spotkania rabusiów znacząco rosło. Zapasy kurczyły się z dnia na dzień, jednak w trzecim dniu, licząc od wizyty na przełęczy, tygrysołakowi udało się upolować sporego jelenia, którego oprawił. Część mięsa piekli od razu nad ogniem, pozostałe schowali na później. Poroże i skórę zwierza łowca zabrał ze sobą, może w wiosce uda mu się je sprzedać za jakieś kilka groszy. Po postoju ruszyli dalej.
Droga w krótkim czasie trafiła na szlak, którym na co dzień podróżowały rzesze kupców, jednak z racji pogody przez dłuższy czas nie spotkali żywej duszy. Mimo szumu ulewy, która wcale nie zamierzała zelżeć, wyczulone uszy Do'Khara usłyszały w oddali podniesione głosy. Gestem nakazał Semorowi, aby się zatrzymał, popatrzył w dal i odwrócił się do naukowca mówiąc -Słysze kogoś przed nami, jakieś krzyki. Mam przeczucie, że to mogą być bandyci. Bądź czujny i chodź za mną - po czym zszedł ze szklaku w gęstwinę roślin rosnącą na jego skraju. Przemieszczali się powoli, zbliżając się w kierunku z którego Tygrysołak słyszał krzyki. Cięzkie krople deszczu uderzające o liście sprawiały, że ktokolwiek stał na trakcie nie mógł ich usłyszeć. Po kilkudziesięciu metrach Do'Khar zobaczył siedem osób. Cztery stały wokół pozostałych trzech, a sadząc po wyglądzie i ubiorze, ci otoczeni byli kupcami, a otaczający bandytami.
~Wiedziałem, że tak to się skończy. W końcu jestem dzieckiem szczęścia, a teraz wylądowałem, dosłownie, z deszczu pod rynnę~ pomyślał łowca. Westchnął i ruszył zaroślami powoli zbliżając się w kierunku bandytów. Ustawił się bezpośrednio za jednym z nich i chciał wykorzystać element zaskoczenia i swoje pazury, aby pozbyć się jednego z nich od razu. Wyczekał odpowiedni moment i wybił się ze swoich umięśnionych nóg, wyciągając przed siebie uzbrojone łapy oraz wydając z siebie ryk. Trafił w plecy, przewracając bandytę na twarz. Następnie docisnął go swoim ciałem, odchylił tułów i rozpoczął atak. Do'Khar machał zawzięcie, tnąc skórę i mięśnie nieszczęśnika, a jucha rozbryzgiwała się wokół. Bandyci zamarli w bezruchu, a kupcy nie czekali ani chwili, tylko od razu dali nogi za pas. Osłupienie tych pierwszych nie trwało jednak długo, o czym łowca przekonał się dość boleśnie. Jeden ze zbirów złapał maczugę, którą miał przy boku i zamachnął się w skupionego na rzezi tygrysołaka trafiając go w pysk. Uderzenie było tak mocne, że został odrzucony do tyłu i na chwilę stracił przytomność. Gdy łowca odzyskał przytomność stał złapany za ręce przez dwóch osiłków a na przeciw niemu stał najprawdopodobniej herszt tej bandy. Przyglądał się uważnie twarzy, a raczej pyskowi Do'Khara. Sam herszt bandytów był to mężczyzna o ciemnej karnacji, siwych długich włosach i przepasce, zasłaniającej jego prawe oko.


Po chwili przywódca bandy powiedział - No, no, no. Co my tu mamy. Tygrysołak, czyż nie? Nigdy nie widziałem, żadnego z was, dziwolągi, ale sporo o was słyszałem i czytałem. Zabiłeś Rodrigueza... -przerwał i pokazał na krwawiące zwłoki, nad którymi wcześniej "pracował" Do'Khar -...więc będziesz musiał mi to wynagrodzić. Słyszałem, że gdzieś można za takich jak ty dostać sporą sumkę. W końcu każdy porządny człowiek chętniej zobaczy takich jak ty w klatce niż na wolności. - [b]Tygrysołak spróbował się uwolnić, jednak jedyne co osiągnął to kopniak w brzuch i wzmocniony chwyt. - Oj nie. Nie uciekniesz nam tak łatwo, koteczku. Przeliczyłeś swoje siły - powiedział herszt - Co więcej, dałeś szansę na ucieczkę naszej zwierzynie, tamci kupcy mieli przy sobie całkiem sporo różnych dóbr, a przez ciebie ten smaczny kąsek przeszedł mi koło nosa. - wyciągnął sztylet i kontynuował - Mam nadzieję, że ktoś kto będzie chciał cie kupić za niewolnika nie będzie miał przeciwko paru paskudnym bliznom, które mam zamiar ci wykonać w nagrodę, co? - powiedział przywódca bandytów uśmiechając się paskudnie. W momencie gdy miał zrobić krok w kierunku łowcy na jego głowie roztrzaskała się potężna gałąź, pozbawiając go przytomności, a zza upadającego, zemdlonego ciała herszta wyłonił się Semor trzymający to co zostało z prowizorycznej pałki. Do'Khar nie czekał, aż zaskoczenie opadnie, tylko wykorzystał sytuację. Odwrócił się w stronę jednego z bandytów, którzy go trzymali i oswobodził się. W tym momencie jego łapa sięgnęła gardła rabusia i rozorała je, otwierając ujście dla fontanny krwi. Drugi z bandytów został potraktowany silnym prawym sierpowym, co go ogłuszyło. Łowca nie chciał ryzykować walki, krzyknął do Semora -W nogi!- po czym złapał go za ramię i oboje puścili się pędem wzdłuż szlaku, a po kilkuset metrach wbiegli znów w gęstwinę krzaków. Gdy byli pewni, że zgubili ewentualny pościg zatrzymali się i dali sobie chwilę na złapanie oddechu. Do'Khar powiedział - Dzięki. Dziękuję, że nie poczekałeś jak prosiłem. Bez twojej pomocy nie udałoby mi się uciec. Odpocznijmy przez chwilę i ruszajmy dalej. Mam wrażenie, że to nie nasze ostatnie spotkanie z tą bandą i jej przywódcą. -
Po chwili odpoczynku na złapanie oddechu, Semor i Do'Khar ruszyli dalej szlakiem, w kierunku, który obrali na samym początku.
 
Lomir jest offline  
Stary 31-08-2014, 00:03   #35
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
- Najrozsądniej byłoby obrać inną drogę. Problem w tym, że nie ma gwarancji, że i na niej nie znajdziemy bandytów. W razie czego pojadę przodem i będę was ostrzegać - Terra wyraziła swoje zdanie. - Bor, czy te trakty wcześniej miały takie branie wśród tych obwiesi czy dopiero ostatnio zrobił się ich taki wysyp?
- Ostatnio właśnie tyle tego gówna się tam rozsypało - oznajmił Bor. - A teraz mogą być lepiej zorganizowani niż wcześniej.
Nie było nigdy gwarancji, że droga, którą obierze się w Ordillionie ostatnimi dniami, będzie bezpieczna, wolna od poważniejszych zagrożeń. Zwłaszcza, gdy zbliżali się do miasta, w którym ostatnio gorzała atmosfera rewolucji, którą trzeba było zdusić w zarodku.
- Z drugiej strony jeśli zawrócimy, to damy im niepotrzebnie więcej czasu na przygotowanie się - Terra spojrzała uważniej w kierunku Asurgatty. - Odwołując się do tego, co powiedziałam wcześniej, wygląda na to, że musimy ruszać na przód.
- Trzech wojów na ten wielki grajdół? - mruknął Bor. - Nie chciałaś jakoś wchodzić do karczmy, w której siedziało sześciu cieciów. - zauważył.
- Owszem, i teraz tego żałuję, że tak się z nimi cackaliśmy. Już nie popełnię tego błędu.
Cezik węszył za swoimi ulubionymi przysmakami. Niestety, Terrze te akurat się skończyły.
- Wybacz, Cezik, ale jabłka się skończyły - mruknęła na znak pustej sakwy od kwaśnawych owoców.

* * *

Parę godzin na siodle spędziła na siodle, będąc wyczulona na najmniejszy szmer i doglądając zbirów, by ich tym razem bezlitośnie pozdejmować strzałami. Terra tym razem bardziej zdecydowanie postępowała naprzód, uporała się z kaprysami swojego wierzchowca.

A tym czasem ktoś ją ubiegł.
W pobliżu traktu Terra znalazła dwa ciała ludzi. Wyglądali na zbójów, którzy zginęli na miejscu. Pierwszy, bacząc na strzałę wbitą w lewe oko, nie miał większych szans na przeżycie. Grot musiał przeszyć mózg dostatecznie głęboko, niszcząc po drodze gałkę oczną, żeby doszło do okropnej śmierci.
Drugi zaś stanowił zagadkę dla Terry, bowiem na ciele nieboszczyka trudno było dopatrzeć się śladów cięć, pchnięć czy kłucia. Wyglądał na zdrowego - pomijając fakt, że był martwy.
- Przynajmniej dwóch mniej do załatwienia - mruknęła Terra, przeszukując denatów. Niestety wyglądało na to, że ktoś ich wcześniej ogołocił, bo dziewczyna nie znalazła przy nich niczego interesującego.
I wtedy wówczas Terra znalazła coś w rodzaju maleńkiej rzutki wbitej zza prawym uchem wśród gęstych, splątanych włosów martwego zbója. Tego śmierć dopadła ciszej niż tego pierwszego. Wyglądało na to, że igła była natarta silną trucizną, która zakończyła życie ofiary.
W każdym razie ktoś, kto zabił tych ludzi wykazywał się wprost zabójczą precyzją. Strzała w przypadku pierwszego pokonała odległość co najmniej kilkudziesięciu kroków i została wystrzelona gdzieś zza drzew. Podobnie jak igła, choć ta odległość była znacznie mniejsza.
Nagle z lasu wystrzeliła strzała wycelowana w Terrę. Dziewczyna miała albo dużo szczęścia albo dużą szybkość i zręczność, bo pocisk minął ją o cal od szyi. Strzała wbiła się w ziemię, podobnie o cal przeszywając jedną z przednich kończyny Cezika. Koń stanął dęba, zarżał głośno i puścił się galopem naprzód.
- Żesz kurwa! - wypaliła Terra, pomna na swój niefart. Wierzchowiec oddalał się, na szczęście Terra miała przy sobie broń. I tyle było ze szczęścia w nieszczęściu, bo ani Bor ani Harmonijka nie dostrzegli agresorów. Choć widzieli, że ktoś z lasu ich obstrzeliwuje. Konie stepowały niezbyt spokojnie.
Terrze pozostała jedynie “Płotka” po poległym Targensie, która również objawiała zaniepokojenie całą sytuacją. Dziewczyna nie tracąc czasu czym prędzej podbiegła do konia i szybko na niego wsiadła.
- Psia krew, żeby tylko nie te chędożone zjeby z lasu - przeklął siarczyście Bor i ponaglił swego konia, wcześniej rzucając do Terry. - Weź ich zastrzel, bo nas do grobu wpędzą!
Ale Terra nie widziała strzelca, przynajmniej na razie. Chociaż wkrótce dostrzegła jakąś sylwetkę, która mignęła pośród drzew, która szykowała się do obstrzału towarzyszy. Niewiele myśląc Terra sięgnęła po łuk i puściła w tą postać strzałę, po czym popędziła swego nowego wierzchowca do przodu. Nie spojrzała, czy pocisk zranił agresora, była zajęta ponaglaniem zastępcy Cezika.
Więcej strzał nie poleciało. Nie wiadomo, czy atakujący sam oberwał strzałą od Terry czy po prostu zaprzestał, kiedy cel znalazł się już nieco za daleko.

Dziewczyna uniknęła drugi raz śmierci. Cóż, na brak atrakcji to ich drużyna narzekać nie mogła. Nie minął tydzień, a już kostucha przyszła po nich dwa razy.
Terra otrzymała jedną z odpowiedzi, kto mógł zabić tamtą dwójkę zbirów. Tylko dlaczego ten ktoś czekał, aż ich nieustraszona trójka zbada ciała? Wahał się? Nie. Może przygotowywał broń do ataku? Pewnie tak. Czuła, jak serce pompuje ze sporą mocą krew w jej ciele.

- Widać, mają dobrych strzelców - burknął Bor. - Widziałaś ich, Terra?
- Widziałam, jak ktoś przemknął się między drzewami… Ale przepraszam, Bor, nie widziałam twarzy…
Brodaty mężczyzna wciągnął nosem powietrze, zaś Harmonijka spojrzał na Terrę, jakby samym spojrzeniem chciał ją zapytać o więcej szczegółów tego zdarzenia.
- Nie potrafię ci opisać osoby, która do nas strzelała - dodała nieco pewniej żołnierka. - Wiem, że strzeliłam w nią. Chyba trafiłam albo spłoszyłam ją, bo tamta zaprzestała ostrzału po tym wszystkim.
Niestety, Cezik uciekł i trudno było oczekiwać, że wróci. A kiedy kwadrans czy dwa później odnaleźli zagryzionego wierzchowca Terry, było pewne, że grupce żołnierzy tego dnia szczęście nie dopisywało. Może jakieś dzikie psy zaatakowały konia, co wydawało się trudne do uwierzenia, że tak silnego konia powaliłyby byle przybłędy i lupy.
Dziewczyna ciężko westchnęła. Z trudem wyciągnęła pozostałości po jej bagażu. Była zła, że bogowie robią sobie tragikomedię z ich udziałem. Nie dość, że straciła zacnego towarzysza broni, to jeszcze straciła zacnego towarzysza misji. To już była gruba przesada - dwie istoty za dużo.
Harmonijka przejął część ekwipunku świętej pamięci Targensa, Terra po raz ostatni pogłaskała łeb swego wiernego zwierzęcia. Z niechęcią, ale ruszyła w dalszą drogę.

Tym razem skupiła się na tym, aby żaden z jej kamratów nie ucierpiał od jakiejkolwiek strzały i ostrza. Ewentualnie innych, zatrutych broni.
Jednak to co stało się bardzo niedawno, zaniepokoiło Terrę z innych powodów niż możliwy fortel herszta bandytów i jego ludzi...
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 03-09-2014, 19:28   #36
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Zielarka, gwałtownie wybudzona ze snu, przyglądała się dość nieprzytomnie świetlistej postaci. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, gdzie już widziała tę cudnej urody kobietę - prawdopodobnie najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek spotkała. Po chwili intensywnych rozmyślań wspomnienia z festiwalu wróciły.

-Tak, ja jestem Ansley Aldursdottir - przytaknęła tłumiąc ziewnięcie i pochylając głowę na powitanie, nie była bowiem pewna, jaki gest należy uczynić w obecności kapłanki. Czy powinna dygnąć albo przyklęknąć?
Uśmiech powiększył się na ustach kobiety , gdy ta zbliżyła się i… przytuliła zielarkę na powitanie. Objęła ją swymi delikatnymi ramionami, przez chwile trwając przy niej w bezruchu.
- Ciesze się, że w końcu mogę cię spotkać. - westchnęła, w końcu oddalając się na pół kroku od młodej dziewczyny. - Chociaż jesteś młodsza niż myślałam… - dodała, przesuwając wzrokiem po ciele dziewczyny.
Tego się Ansley nie spodziewała. Stała sztywno jak słup soli, podczas gdy kapłanka przytulała ją do siebie. Co znaczyło to “w końcu”? Czyżby na nią czekała?
-M...Mnie też jest miło - bąknęła niepewnie dziewczyna, zahipnotyzowana spojrzeniem świetlistych oczu. Były czyste jak arktyczne jeziora porozrzucane na północnym wybrzeżu Eresdur i błękitne jak bezchmurne niebo w lecie, okraszone radosnymi promieniami słońca.
-Czym mogę służyć? To znaczy… Czemu… Ten zaszczyt - nie bardzo mogła się wysłowić czując, jak robi się czerwona od stóp do głów. Przyszło jej do głowy, że nawet Anzelm nie wywarł na niej nigdy aż takiego wrażenia.
- Służyć możemy jedynie Bogom, bliźnim co najwyżej możemy starać się pomóc. -odparła swym dźwięcznym głosem. - Moje obecne imię to Luhar, możesz się tak do mnie zwracać. -przedstawiła się, splatając ręce niczym do modlitwy. Ułożyła je na swoim padołku, po czym zbliżyła się do łóżka Leony. - Jak się czuje promień przeszywający mrok? -zapytała, przyglądając się wojowniczce. - Widzę, że podałaś jej wywar z szałwi, to na pewno uśmierzyło ból.
-Tak, zimne okłady, szałwia i jeszcze napar z czarnego bzu. Obniża gorączkę, działa napotnie i przeciwzapalnie, no i wzmacnia odporność. Niestety nic więcej zrobić nie mogę - asystowałam przy operacji, ale jako takiego wykształcenia medycznego nie mam. Możemy tylko czekać. Leonajest silna, na pewno z tego wyjdzie - wyraziła szczerą nadzieję po raz kolejny zdejmując z czoła de Mar ściereczkę, maczając ją w chłodnej wodzie, wyżymając i kładąc z powrotem na czole pani rycerz.
- A panią, lady Luhar, co tutaj sprowadza? Myślałam, że kapłanki raczej nie opuszczają swojej świątyni - przeniosła wzrok na niebiańsko piękną kobietę.
- O tym zaraz… najpierw musimy sprawić by oko boga nocy, przychylnie na nas spojrzało. -stwierdziła, chwytając w swe delikatne dłonie oparcie łóżka. - Musisz mi pomóc, sama nie dam rady. Trzeba je przesunąć do okna. -wyjaśniła, a jej usta ozdobił niewinny słodki uśmiech.
Ansley zamrugała, nie do końca pewna, czy kapłanka mówi poważnie. Bez słowa jednak spełniła jej prośbę. Zastanawiała się przy tym, czy taka krucha istota w istocie zamierza własnoręcznie przesuwać ciężki mebel. Z lekkim westchnieniem położyła swe dłonie na ramie łóżka. Miała nadzieję, że Leona waży mniej, niż na ile wygląda.
Kobiety z trudem przesunęły dębowe łoże, wraz z olbrzymia kobietą. Mimo kruchego wyglądu, kapłanka nie marudziła oraz była pomocna w tej czynności.
- W świątyni wiele rzeczy muszę robić sama… nie lubię wyręczać się innymi. -wyjaśniła, gdy w końcu dopchały Leonę do okna. Blask księżyca opadł na całe ciało wojowniczki, gdy Luhar otworzyła okiennice na ościerz.
- Oko naszego Pana mocno dziś świeci, to dobrze… -stwierdziła, kładąc swoją delikatną dłoń na bandażach De Mar. - Niechaj więc zobaczy jaką ofiarę poniosła jego wierna owieczka, niech spadnie na nią łza i pocałunek, woda która leczy oraz wargi które uśmieżą ból. - wyrecytowała cicho, po czym ku zdziwieniu Ansley przyklęknęła i pocałowała lekko brudny bandaż.
Ten nagle pokrył się wodą, jak gdyby dopiero co wpadł do bali. Leona wzdrygnęła się lekko przez sen, jej ciało naprężyło się jak struna by zaraz znowu się rozluźnić. Kapłanka pobladła lekko, ale uśmiech nie zszedł z jej twarzy. Powolnym ruchem, zaczęła rozcinać bandaż. Użyła do tego malutkiego, ozdobnego noża o ostrzu w kształcie sierpu księżyca, który wyjęła z bufiastego rękawa. Gdy opatrunek opadł na ziemię na miejscu rany… była jedynie podłużna, jasna blizna.
- Nasz Pan ponownie okazał swoja łaskę, niech chwała opiewa jego imię, a wieczna noc trwa zawsze. -wyrecytowała piękność, prostując się na równe nogi. Gdy stanęła, zachwiała się jednak niczym po wyczerpującym biegu. Musiała podtrzymać się ściany by nie upaść.
Ansley, dość przytomnie jak na środek nocy, natychmiast podsunęła kapłance krzesło i pomogła jej usiąść. Zaraz też przyniosła szklankę wody z sokiem malinowym, który świetnie gasi pragnienie i regeneruje siły. To, co zobaczyła przed chwilą zdawało jej się niewiarygodne, nie śmiała jednak kwestionować boskiej interwencji w uleczenie Leony. W końcu czyż od początku swojej podróży nie doświadczyła już różnych dziwnych zdarzeń?
-Bardzo dziękuję za pomoc mojej znajomej, lady Luhar - przyklęknęła obok kobiety aby sprawdzić, czy ta czuje się lepiej - Powiedz, jak mogę się odwdzięczyć? Czy mogę zrobić coś dla ciebie, albo boga Lunara? - przyszło jej też do głowy, aby zapytać kapłankę o Kryształowy Sen. Najpierw jednak poczuła obowiązek odwdzięczenia się za okazaną pomoc.
- Nie musisz mi się odwzdzięczać niczym specjalnym, po prostu żyj Ansley. -westchnęła kobieta, biorąc łyk wody z sokiem. - Jeżeli to co widziałam było prawdą, prędzej czy później odpłacisz mi, jak i wielu innym ludzią z Eresdur.
- Co masz na myśli, pani? - Ansley poczuła niespodziewany ucisk w żołądku. Jak wtedy, kiedy we śnie spadała z ogromnej chmury - Co takiego widziałaś i jaki los myślisz, że mnie czeka? - spytała z trwogą.
Kapłanka przechyliła lekko głowę. - Jesteś pewna swego pytania? Czy nie uważasz, że czasem lepiej żyć, nie znając przyszłości? Znajomośc prawdy, może sprawić, że będziemy do niej dążyć nie bacząc na konsekwencje. - zapytała, lustrując wzrokiem zielarkę.
-Mimo wszystko wolałabym wiedzieć. Ostatnio dzieje się wokół mnie strasznie dużo dziwnych rzeczy… Do tej pory mieszkałam w chatce razem z babcią i moje życie płynęło, co tu dużo mówić, nudno, ale jednocześnie bezpiecznie. Odkąd jednak wyruszyłam z Anzelmem w podróż wszystko się skomplikowało. Najpierw zerwałam w nocy w jeziorze jakiś magiczny kwiat, o nazwie Kryształowy Sen. Od tego czasu mam koszmary i jakieś katastroficzne wizje pożaru… I jakiegoś demona, czy czegoś w tym rodzaju, który patrzy na mnie złośliwie i szczerzy zęby w uśmiechu. Staruszek, który wyciągnął mnie z jeziora i tym samym uratował mi życie powiedział, że prawdopodobnie ktoś musiał oddać życie za to, żebym ja mogła żyć dalej… Martwię się o babcię. Od tygodnia nie miałam z nią kontaktu. A teraz jeszcze w mieście jakiś zboczeniec próbował mnie zgwałcić. To właśnie Leona uratowała mnie przed nieszcześciem. Tak dużo jej zawdzięczam… Wszyscy mnie ratują, a ja mam wrażenie, że tylko przyciągam kłopoty i ciągle się w nie pakuję - wyrzuciła Ansley jednym tchem, sama nie wiedząc, jak doszło do tego słowotoku. Obecność kapłanki działała na nią kojąco. Jednocześnie kobieta zdawała się mieć ogromną wiedzę i moc i mogła wyjaśnić jej wiele niewiadomych.
- Kryształowy sen… dziwny zbieg okoliczności. -stwierdziła zamyślona. - U nas w świątyni wykorzystujemy opary z tego kwiatu, by wprowadzić się w trans. Sama używałam go nie dalej jak wczoraj. - zrobiła przerwę by łyknąć napoju i kontynuowała. - To potężna roślina, jeżeli umie interpretować się jej moc, jednak to trudna sztuka. Nie znam nikogo, kto potrafiłby to zrobić w pełni poprawnie. Jednak wiem jedno, od ponad miesiąca w swych wizjach widzę twarz, twoja twarz. Tak jak mówiłaś jest też tam pożar, Eresdur płonie. Ty natomiast jedziesz otoczona blaskiem słońca, na ogromnym kocie. Wizje te powtarzają się u mnie regularnie, a jedyne co udało mi się z nich zrozumieć to fakt, że masz do odegrania ważną rolę. Czuje, że Eresdur jest w niebezpieczeństwie, a ty w jakiś sposób masz w tym uczestniczyć. Nie wiem jednak po której stronie. -dodała ze smutnym uśmiechem. - Wczoraj zaś dostrzegłam Cie w mieście, opary snu natomiast poprowadziły mnie tutaj. Rycerza z którym mierzyła się lady Leona tez pojawiał się w mych snach. Walczyłaś z nim i za każdym razem ginęłaś. -zakończyła, obserwując reakcję zielarki.
Ansley nie wiedziała co odpowiedzieć. Co innego senne mary, a co innego znaleźć potwierdzenie swoich obaw przez kogoś innego. Czyli najprawdpopodobniej zginie, w bliżej nieokreślonym czasie. Skoro nawet Leona nie dała rady Rycerzowi Czaszek, to jak ona miałaby go pokonać? Czy już nigdy nie miała ujrzeć babci? Czy jej uczucie do Anzelma jest pozbawione sensu i przyszłości, skoro i tak zostaną rozdzieleni? Z jednej strony dobrze było poznać prawdę - przynajmniej nie będzie się łudzić ani robić dalekosiężnych planów. Z drugiej wolała żyć w niewiedzy - dalej, beztrosko, w chatce pod lasem… Nagle bardzo zatęskniła za domem. Może jednak jest jakaś nadzieja?
-Czy wiesz może coś więcej o tym Rycerzu Czaszek? Albo może mogłabyś odkryć, kto mógłby mi coś o nim powiedzieć? - spytała siląc się na spokój. Wypadło to dość blado. Leona poruszyła się niespokojnie na łóżku. Wyglądało na to, że zaraz się obudzi.- Masz taką wielką moc, może razem dałybyśmy radę… Na pewno na Eresdur albo w Ordilionie żyje ktoś, kto dorównałby potędze Rycerza. Gdyby udało nam się zebrać te osoby… - mówiła dalej pełna nadziei. -No i trzeba by było odkryć genezę pożaru… Może choć jemu da się zapobiec… - dokończyła i spojrzała na zasmuconą kapłankę.
Kobieta położyła dłoń na twarzy Ansley, delikatnie gładząc jej policzek. - Mówiłam, że czasem lepiej żyć w niewiedzy. -westchnęła, nawiązując kontakt wzrokowy z zielarką. Spojrzenie jej szmaragdowych oczu było dziwnie uspokajające. - Wizje można interpretować w różnoraki sposób, czasem życie i śmierć zamieniają się miejscami. Czasem znajomość swych losów, to idealne lekarstwo na ich zmianę. Widziałam na przykład jak blask słonecznego promienia gaśnie...a jak widzisz, udało się nam utrzymać go przy życiu. -zauważyła wskazując na łóżko Leony.
Zielarka skinęła głową zapatrzona w oczy Luhar. No tak, ale z niej głupek. Od razu się poddaje, zamiast bogatsza o wizje przyszłości postarać się do nich nie dopuścić. Nagle przypomniało jej się, że miała przecież oddać babciny przedmiot Lachelle. Kobieta również parała się magią, a do tego jej mąż pracował w kuźni… Może ona będzie coś wiedzieć o tym rycerzu? Albo pomoże jej w jakikolwiek inny sposób? Zastanawiała się też, czy wtajemniczać we wszystko Anzelma. Na razie jednak postanowiła zachować dla siebie wydarzenia dzisiejszej nocy. Sama nie wiedząc czemu, przytuliła do siebie kapłankę i powiedziała cicho:
-Dziękuję.
Kobieta delikatnie pogłaskała jej plecy, po czym ofiarowała całusa w czoło. - Musisz być silna. Bogowie nagradzają tych, którzy dumnie kroczą przez życie. -stwierdziła powoli się odsuwając. - A teraz czas już na mnie. Może jeszcze się zobaczymy. -stwierdziła, ponownie zarzucając kaptur na głowę i znikając za drzwiami.
 
Ribesium jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172