Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-06-2009, 13:54   #11
 
kitsune's Avatar
 
Reputacja: 1 kitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwu
Sir Archibald Roderyk de Valsoy h. Pęk Strzał

Nie było takiego morza, takiego oceanu. Ba! Nawet takiego pieprzonego jeziora, które Archibald by polubił. Z wodą nie miał nigdy za wiele do czynienia. Pić nie pił, bo psem czy kotem nie był, ba od tego to zardzewieć można. Jest przecież tyle innych trunków! Pływać nie pływał, bo gdyby Powracający (póki jeszcze żył) chciał, by ludzie to robili, dałby im płetwy zamiast nóg i rąk. No i nie żeglował, bo po prostu nie lubił. A teraz przez tego pędraka stałą na kołyszącym się pokładzie i robił dobrą minę do złej gry. Jasne, nie doskwierały mu teraz hemoroidy, od miesięcy nie siedział w siodle dłużej niźli godzinę czy dwie. Za to szarpało go do rzygania.
Rozejrzał się po pokładzie w poszukiwaniu swego wnuka:

- Dederich, gdzie gnojek jest? – Rzucił w stronę giermka.

Dederich zaczął się rozglądać, wreszcie smarknął na pokład i odpowiedział:
- Wśród tych patałachów z kijami, panie.

Archibald lekko palnął Dedericha otwartą dłonią, aż temu się łeb zakolebał:
- Szacunku trochę. To muszkieterzy książęcy, kwiat nowoczesnej armii i inne takie! – zagrzmiał, marszcząc brwi.

Skrzywiony Dederich zaczął rozmasowywać potylicę:
- Ależ panie, sam żeś mówił, że to konibijcy, bo jak taki łąduje muszkiet i tym… no… wyciorem macha to wygląda jakby z ręki babę robił.

Stary rycerz przewrócił oczyma:
- To przy miodzie było, i to przy któryś tam antałku…

- No ale w Devis, po trzeźwemu, żeś panie rzekł muszkieterowi, że po to mu szeroki kapelusz, by mu ptak z ukosa w twarz nie nasrał.

- Bo mi na konia pomstował, pludrak w dupę ryćkany!

- Bo pana rumak wykasztanił mu się na trzewiki! – zarechotał Dederich

- Taaaa! – starczą twarz Archibalda rozjaśnił szeroki uśmiech. – Na pojedynek mnie kurew jeden wyzwał, tom przyłbicę odchylił i chłop pobladł.

Giermek de Valsoya z zapałem pokiwał głową:

- A juści! I ja mówię panu, że jeszcze se pończochy zabrudził. O tak! Bo pan to wielki wojennik i rycerz znamienity!

- A tam! – Archibald zbył go machnięciem dłoni, ale w oczach zalśniła bez mała pycha. – Ale tu Dederich koniec z żartami o koniowalcach. Nie pytamy ich, czy ładunki na bandolierze celowo przypominają czopki, by muszkieter, widząc szarżę wrogiego rycerstwa, mógł se rzyć zatkać, by ze strachu nie osrać łydek. Tym bardziej nie sugerujemy, żeby muszkiet też se wrazili, dopychając wyciorem. Jasne?

- Taaa jest! – Dederich strzelił obcasami. – Tylko dlaczego?

- Bo do jasnej wojskowej kurwy maci to są nasi i z nami płyną i pewnie jak potrzeba przyjdzie, staną po naszej stronie. I nie chcę znaleźć potem w plecach kuli ołowianej! Czy to tak trudno pojąć, ośle?!
Nie czekając na reakcję, ruszył w stronę rycerzy, którzy coraz mocniej kłócili się z żołnierzami:

- Z drogi gówniarze!!! Co wam języków w gębach zabrakło, a grzeczność zostawiliście pod pokładem albo w koszarach? Rozstąpić się psia krew bo sam po mordach dam! – zawarczał do najbliższych, bodaj z Zakonu Dębu.
- Z drogi oczajdusze, bo jak piznę, to wam się ten liść dębu, co go dumnie na tunikach nosicie, w rulon zwinie!

Jeden z rycerzy odwrócił się, by zobaczyć, kto śmie go obrażać, ale czym prędzej dał pola Archibaldowi, kłaniając się z szacunkiem:
- Panie, my tylko…

Archibald zatrzymał się i spojrzał na młodzika:
- Wy tylko chcecie komuś łeb rozpłatać, a że swojemu, to już mało was to obchodzi, co? Księciu służycie, tak? Myślicie, że książę w swej wielkiej jak pyta słonia mądrości, chce byście mu muszkieterów doborowych porezali, hę? Osły! Spokój ma być i współpraca, i miłość braterska, psia wasza mać!
I wtedy dostrzegł nie kogo innego jak marszałka Andre Al’Thora, starego druha z owej pamiętnej peregrynacji za smokiem. Rozłożył szeroko ręce, by go powitać, lecz ten był pierwszy:

- Witaj stary druhu, widzę, że krzepa i zdrowie dopisuje, cieszę się z tego powodu niezmiernie. Ot los przewrotny znów nas zetknął na szlaku. Teraz jednak na zamorskim…

- Ojczyzna wzywa… i takie tam patriotyczne bzdury – odparł z wrodzoną szczerością Archibald. – Co tam słychać u Ciebie? Marszałku? – dodał z przekorą to ostatnie słowo.

- Dużo się działo Archibaldzie, oj dużo, może zaprosisz starego druha na kieliszeczek czegoś mocniejszego do kajuty? – odparł Andre, całkiem poważnie już patrząc mu w oczy.

De Valsoy roześmiał się na głos:
- Na kieliszeczek? I kto tu się starzeje? Ha ha… możemy iść, ale chyba nie myślisz, że na kieliszeczku się skończy? – mówiąc to, uśmiech nie schodził z jego porytej głębokimi zmarszczkami twarzy. – Chodź ze mną stary druhu – ruszył przed Andre, prowadząc go do swojej kabiny. Al’Thor dał rozkaz swoim ludziom by poczekali na niego na zewnątrz.

- No, no, sam pan marszałek wprasza mi się do kabiny. Powspominać dawne złe czasy przy szklanicy dobrego trunku? Gadajże człowieku - starzec uśmiechnął się serdecznie do człowieka, z którym niegdyś polował na smoka.

- Przestań z tym marszałkiem, Archibaldzie, przestań. Lepiej polej coś zacnego, bo mi gardło od soli morskiej zaschło. A co do wspominania, to czasy różne bywały, pamiątkę z nich do dziś noszę - Andre pomasował bolącą rękę. Były i dobre momenty, ale jak zapewne wiesz Maria zmarła 12 lat temu. A ty? Kawał czasu minął kiedy ostatni raz o tobie słyszałem. Gdzieś się podziewał?
Stary rycerz zadumał się. Od kilku lat czuł stojącą nad sobą kostuchę, toteż nie przerażała go śmierć. Co najwyżej ból po śmierci bliskich. Odstawił szklanicę i rozparł się wygodnie na koi:

- U siebie. Nosa z majątku nie wystawiałem. Może raz na rok zdarzało się odwiedzić hrabiego. Co tu opowiadać? Lepiej ty mi powiedz, jak to jest być jednym z najlepszych wodzów nowego Arish?

- Kpisz? Taki stary wojak jak Ty, wie, że nie ma najlepszych wodzów, Ci którzy się za takich uważają przegrywają i giną. Ja wyobraź sobie jestem do swojego życia bardzo przywiązany, dlatego też nie uważam się za najlepszego wodza - uniósł kielich przepijając do sędziwego wojaka. Chcę tylko, by armia księstwa nie dała sobie w kaszę pluć imperialnym pachołkom i tyle.
Przerwał na chwilę, wpatrując się w kamienne oblicze rycerza:

- Mogę zadać ci jedno pytanie, to pytanie może zaważyć o bezpieczeństwie księcia, dlatego wierzę w twoją szczerość.

Archibald spoważniał, spojrzał Andre prosto w oczy:
- Zastanawiasz się, czy będę szczery? Myślałem, że tamte kilkanaście dni pozwoliło nam się poznać. Pytaj.

- Przepraszam... wiem, żeś prawy, kiedy Ci wszystko wyjaśnię zrozumiesz moją ostrożność. - Podniósł kielich do ust i zwilżył gardło: - Czy dostałeś przed podróżą jakąś wiadomość, list od Księcia de Clee?

- Nie, w zasadzie to mój wnuk chciał płynąć tym statkiem. List od Księcia? Pierwsze słyszę. - Archibald zasępił się, widać źle znosił odstawienie na boczny tor. - Stary już jestem Andre, widać Książę uznał, że niewiele ze mnie pożytku.

- Może to i lepiej, że go nie otrzymałeś. Jest ogólnikowy i pisany tak, jakby ktoś inny niż Książę, mówił mu co ma napisać. Ja dostałem jeszcze inną wiadomość. - Andre ściszył głos - Życie księcia jest w niebezpieczeństwie, ktoś nie chce by dotarł do Nowego Świata, ten ktoś jest ponoć na pokładzie. Dysponuję środkami by tego tajemniczego wroga unicestwić, niestety póki co nie wiem, kto to może być. I dlatego zwracam się do Ciebie o pomoc. Jak za dawnych lat, wtedy w grupie byliśmy silni, a teraz ja, a raczej Książę... znów potrzebuje naszej pomocy.

Archibald powoli pokiwał głową, zmarszczył brwi:
- A juści, pomogę, psim chwostem bym był, gdybym nie pomógł. Możesz na mnie liczyć, choć sam widzisz, że czas odcisnął na mnie swe piętno. Zamilkł na chwilę, wreszcie wstał, podszedł do bulaja. Może było wyjątkowo spokojne. Promienie słoneczne tańczyły po grzbietach łagodnych fal:

- Rozmawiałeś z Sarą?

- Co do twojego wieku i piętna czasu, to nie będę wymagał, że mieczem posiekasz paru szubrawców, choć jak podejrzewam znalazłbyś na to krzepę. Liczę na twoje doświadczenie i osąd w niektórych sprawach. - Andre wpatrywał się w plecy rycerza, mimo przygarbienia wiekiem, nadal były szerokie niby u tura. - Co do Sary, to nie potrafiłem się z nią skontaktować, nawet nie wiem czy jest na pokładzie. Myślę, że jej pomoc także była by pożądana. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa o której chciałem z nią porozmawiać - przerwał na chwilę - moja ręka, ostatnio boli coraz bardziej. Może ona znalazłaby na to jakieś panaceum.

- Może, jeśli zechce porozmawiać. A ja będę obserwować, jeśli zauważę coś niepokojącego, czym prędzej skontaktuję się z tobą, panie marszałku. - Ostatnie słowa wypowiedział ze swadą, wyraźnie prowokując przyjaciela do złości.

- Stary z Ciebie drań, wiesz? - podniósł puchar

***

Jakiś czas po opuszczeniu kabiny przez Andre tary rycerz wstał, westchnął i ruszył na spotkanie ze znajomą nieznajomą. Coś mu mówiło, że to nie będzie lekka rozmowa. Minutę lub dwie później stanął przed drzwiami do kabiny Sary i załomotał w nie pięścią:
- Czy ktoś w środku przyjmie starego przyjaciela?!

***

Eugeniusz Bernard de Lochse-Valsoy h. Gryfem Pęk Strzał Przedzielony

Młodzik pożegnał starego opiekuna i zarazem dziadka, a potem ruszył w stronę nowopoznanych towarzyszy z Muszkieterskiego Regimentu Gwardii im. Franciszka de Clee. Wysocy młodzieńcy w tunikach z naszytym herbem Arish – toporem, buławą i dębową kłodą, prezentowali się niezwykle dostojnie. Kilku z nich Eugeniusz znał jeszcze ze Szkoły Kadetów:

- Czołem waszmościom! – skłonił się, uchylając szerokoskrzydłego kapelusza. – Takoż i zaczęła się nasza wielka przygoda, wobec której jeno tylko miłość większą tajemnicą jest!

Waszmościowie, a jakże odkłonili się, a jeden z nich, graf van Halsent, dwudziestoparoletni porucznik muszkieterów odpowiedział, kierując się starszeństwem stopnia:
- A zaczęła, zaczęła drogi Eugeniuszu oby szczęśliwie się potoczyła, choć widziałem, iż dla ciebie niezgorszy początek miała. A kimże jest ta urodziwa dama, która na pokład wkroczyła wraz z tobą szlachetny panie?

Rzecz jasna każdy ją znał, lecz konwenansom musiało stać się zadość:
- Toż to sama Sara Aviante, znana jako Wiosenne Ostrze. Bohaterka Wyprawy przeciw Smoku!

- Tej samej wyprawy, w której udział brał twój dziad, nieprawdaż Eugeniuszu? Nie kto inny jak Imć Stetryczały Archibald de Valsoy? – Tak, to musiał być Leonard Dupree, jeden ze znajomych kadetów, a obecnie sierżant w pułku muszkieterskim. Jeszcze w szkole docinał Eugeniuszowi, który wówczas nie bardzo umiał odpowiedzieć. Wówczas nie znał swego dziada Archibalda i nie spędził z nim jeszcze trzech lat:

- Dokładnie panie Dupree, ten sam, azaliż prosiłbym cię cny panie, byś z łaski swej niezmierzonej pozostawił mą rodzinę w spokoju, bo będę ci musiał zajebać. – Słowa wypowiedział cicho, spokojnie z delikatnym uśmiechem. Tak jak to robił Archibald, gdy Dedericha chciał po pysku naprać.

Leonard szarpnął się naprzód, dobywając na pięć palców rapiera.
- Pax! Pax! Panowie! – między młodzieńców wkroczył von Halsent. – Nie ze sobą mamy się bić przecież. Rycerze patrzą na nas, więc spokój!

- Zabytki! – Leonard w ostatniej chwili powstrzymał się od splunięcia na pokład, a potem krzyknął w stronę grupki rycerzy – Hej wy! Wiecie, kiedy kończy się rycerska szarża?! Po pierwszej salwie!

Rycerze zwrócili się w stronę krzykacza, a jeden z nich odkrzyknął:
- A słyszałeś bohaterze, dlaczego muszkieterów uczą wycior do lufy wkładać? Bo jeszcze baby nie mieli!
Eugeniusz nie chciał znów brać udziału we wzajemnych wyzwiskach. Ruszył wzdłuż pokładu, w stronę dziobowej nadbudówki. Po drodze dostrzegł dziwaczną personę. Mężczyznę pozbawionego wzroku, z opaską na oczach, za to doskonale dającego sobie radę z robotami pokładowymi. Od jednego z żeglarzy dowiedział się, iż to nowy bosman, niejaki Hadrian de Nocard.

Hadrian de Nocard. A może Hadrian de Dracon? Smok. Smoczy Hadrian.
 
__________________
Lisia Nora Pluton szturmowy "Wierny" (zakończony), W drodze do Babilonu


kitsune jest offline  
Stary 04-07-2009, 23:19   #12
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
- Wejdź proszę. - dobiegł Valsoy’a znajomy głos z pomieszczenia.

Nikt jednak nie pofatygował się, by otworzyć. W środku Sara siedziała na swoim posłaniu, wpatrzona w małe okienko. Tak ciężko było powrócić do świata ludzi…
Archibald chwycił za klamkę i z rozmachem otworzył drzwi, chcąc w ten sposób zamaskować lęk przed spotkaniem po latach:

- Ech, no jakże to tak, minęłaś mnie na trapie. stary jestem, wzrok nie ten, a cię poznałem, a ty? To ja, Archibald de Valsoy, pamiętaszże mnie jeszcze?

- Archibald… - przez chwile faktycznie wydawało się, że szuka w pamięci, gdy jednak odezwała się ponownie, w jej głosie dało się wyczuć lekkie tchnienie ciepła - Jak mogłabym zapomnieć... – lecz po chwili znów powrócił zimny wiatr obojętności - Tamten dzień, gdy zabiliśmy tego, który nie miał prawa umrzeć… Jego piętno pozostało w każdym z nas - nagle porcelanowa niemal twarz zwróciła się w kierunku rycerza, a czarne źrenice pochwyciły spojrzenie - Widzę je także w twoich oczach.

Starzec pokiwał głową:

- Nie miał prawa umrzeć a umarł, co za pech. - przez chwilę milczał - Wiesz ilu ludzi wysłałem na tamten świat? Tak, to dziwne, zabić boga, ale na tegoż samego boga wiem, że nie ma sensu udawać kogoś, kim się nie jest. Nie jestem filozofem, mistykiem czy kapłanem, nie rozmyślam zbyt często o tamtych dniach. Po co miałbym to robić? Ludzie żyją i bez Powracającego. Rodzą się, umierają... A teraz płyną za morze. Płynie mój wnuk, a ja wraz z nim. Co ciebie tutaj sprowadza?

Kobieta zdawała się zupełnie ignorować aurę człowieka, który ja odwiedził. Znów popadła w jakiś dziwny stan zamyślenia, który towarzyszył jej zawsze, gdy spojrzenie muskało niespokojnej wody za burtą.

- Twój wnuk… widziałam go. Ma twój żar. Jeszcze nie przebudził się, lecz gdy przyjdzie czas… będzie godnym następcą zabójcy smoka. - Sara uśmiechnęła się półgębkiem, lecz szybko uśmiech ten zniknął z jej twarzy - Sprowadza mnie tu obietnica i dług… Dług zaciągnięty w dniu, gdy umarłam. Dług, którego nie wystarczy raz spłacić. Płaci się jeszcze drugi raz, trzeci… i tak bez końca.

Archibald podszedł do dziewczyny, tak bliskiej, a tak odległej. Przysiadł na niskim, prostym zydlu i z rozmachu trzasnął ręką w udo:

- Na boga, dziewczyno, mówisz jakbyś była trupem, ale przecież widzę, że nie jesteś...

Potarł ręką oczy:

- Nieważne zresztą, książę znów ma kłopoty i prosi nas o pomoc. Andre był u mnie. Na tej łajbie płynie ktoś, komu rządy księcia są nie w smak. Pomożesz go odnaleźć?

- Chyba podejrzewam o kogo chodzi. Jedno z dwojga. - mówiła spokojnie, z namysłem, jakby słowa o trupie w ogóle do niej nie dotarły, a może nie potrafiła zaprzeczyć? - Niedługo wypłyniemy na morze, a wtedy opadnie płachta. Myślę jednak, że za nią znajdziemy znacznie więcej niż ktokolwiek teraz się spodziewa. Te statki maję krew zaklętą w żaglach. Czuję jej zapach, gdy tylko wychodzę na pokład…

- Dziwnie mówisz, dziewczyno. - Archibald podniósł się z zydla z lekkim jękiem. Reumatyzm zaczynał mu coraz bardziej doskwierać. Cholerne morze! - No nic, może faktycznie nie potrzebnie tu przychodziłem, ale proszę cię o pomoc. I w sprawie księcia i w sprawie Andre. Coś ma z ręką, pewnie od nadmiernego trzepania...

Chciał rubasznie zażartować jak za dawnych lat, ale tylko machnął ręką i rzucił cicho:

- Pomóż nam, proszę.

Sara podniosła się z posłania i teraz ona stanęła tuż naprzeciw starego rycerza. Chociaż patrzyli sobie głęboko w oczy, Archibald nie potrafił dojrzeć w tęczówkach kobiety niczego znajomego, niczego, co powiedziałoby mu, że trzpiotowata, nadgorliwa panna, jaką kiedyś spotkał na szlaku, dalej żyje w tym ciele. Tymczasem alchemiczka wspięła się na palce, by objąć wojaka za szyję. Ich oblicza zbliżyły się do siebie. Valsoy czuł już ciepły oddech na skórze, gdy nagle… ona znieruchomiała. Jakieś dziwne napięcie wytworzyło się między nimi spływając wprost z dłoni Aviante na plecy mężczyzny. Był pewien, że włoski na karku uniosły mu się od tego nagłego przepływu energii. Czuł się… dobrze… nagle wszystko przestało go bolec, mógł nawet wyprostować się dumnie, a w krzyżu nic nie strzyknęło. Gdy wreszcie Sara odjęła dłonie od jego skóry, czuł jakby te 10 lat, które się nie widzieli, gdzieś przepadło, rozpłynęło się. Już miał się odezwać, kiedy zobaczył dłonie kobiety, które przyciągnęła teraz do swej piersi - stare, drżące, upstrzone żyłami palce oraz poorane czasem przeguby.

- To przejdzie. - uspokoiła Sara - Chciałam byś zobaczył, że nie ma nic za darmo. Zwykle też cena, której nie płaci się od razu, przewyższa korzyść. Jeśli jednak znowu mnie poprosisz o coś. Jeżeli wypowiesz konkretną prośbę, spełnię ją. Choć radzę, byś zastanowił się poważnie, bowiem zapłacić mogę nie tylko ja, lecz my wszyscy - złączeni więzami losu.

Archibald cofnął się odruchowo, czując strach na widok mocy tej, którą znał jako Sarę. Wreszcie ukłonił się niezgrabnie:

- Co miałem rzec, rzekłem, pani. Czas już na mnie.

Obrócił się na pięcie i wyszedł z kajuty. Została sama, a jedyny dźwięk, który pozostał to jej cichy, przyspieszony oddech.

- Zanim otworzyłeś drzwi, byłam przyjaciółką. – mówiła do ścian – Kiedy wychodziłeś, stałam się panią. To dlatego nie powinieneś był przekraczać progu tej kajuty. Pewne prawdy powinny zostać nie odkryte, lecz ludzie wciąż tego nie rozumieją. Nie poskromiłeś ciekawości ty, mój stary przyjacielu. Nie poskromią jej i inni… Nawet jeśli zostaną ostrzeżeni. Takie z nas już żałosne stworzenia…

Umilkła. A potem znów zapatrzyła się w morze.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 08-07-2009, 22:35   #13
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Stary świat znikał. Najpierw port, potem pozostałe zabudowania Istrii, w chwilę później i umieszczona na małej wysepce nieopodal brzegu latarnia morska. Dalej zaś znikały pobliskie wzniesienia i dalekie góry, Wilcze Kły, których charakterystyczne, ostre kształty można było obserwować z każdego chyba miejsca w księstwie. Mijały kolejne dni, znikały kolejne szczegóły… Gdy pewnego ranka jeden z marynarzy spojrzał w kierunku kontynentu, nie zobaczył już nic poza bezkresnym oceanem. Zgodnie ze starą tradycją, von Terette nakazał otworzyć tego dnia beczkę pełną rumu, by świętować ten fakt. Między świętowaniem a zapijaniem smutków i lęków była jednak niewielka różnica…


Wokół nie było żadnego stałego lądu – sześć okrętów i bezkresne, morskie pustkowia. Wszystko płynęło. Czas również. Ten ostatni robił to zadziwiająco szybko…

***
Tego wieczora słońce pięknie zachodziło. Powoli zanurzało się w morskich odmętach, jakby chciało zasnąć gdzieś głęboko, w nieznanych ludzkości krainach syren… Tylko ten kolor morza. On nadawał temu pozornie kojącemu obrazowi niepokojącego charakteru. Czerwony, szkarłatny wręcz. Jak róża. Albo jak krew…


„Słońce krwawo zachodzi, z nim resztka nadziei”¸ przypomniał sobie Oscar. Słowa poety, sam już nie pamiętał jakiego, jakże jednak pasujące do sytuacji… Westchnął cicho i wrócił do pracy nad kolejnym ze szkiców, które – jak w kółko powtarzał sam przed sobą – ma zamiar zrealizować w formie pięknych, pełnych barw obrazów. To był już ósmy szkicownik, który czeka na „lepsze czasy i odrobinę spokoju”. Planował wziąć się za to podczas podróży, ale jak, gdy tu co rusz pojawiały się kolejne widoki, zdarzenia i postacie, które aż prosiły się o ilustrację…?

Starając się odgonić złe myśli wrócił do rysowania. Szybkie, zdecydowane ruchy ręką zostawiały na papierowej stronie kolejne linie. Fale, delikatne fale, maszt sąsiedniego statku, żagiel wydęty przed wiatr, słońce, przede wszystkim jego odbicie w wodzie, zniekształcone czy też raczej nabierające nowego kształtu, delikatne deformacje…

- Piękny szkic. – usłyszał nagle głos, niski, męski głos.

- Pozwoli pan… - mężczyzna zawahał się, spoglądając na twarz o niezwykle delikatnej urodzie, błogosławieństwo i przekleństwo zarazem – że się przedstawię. Sepuribal Stary, prosto z dworu naszego wszechpotężnego Imperatora, kronikarz dziejów współczesnego nam świata.

- Oscar Duval. Naukowiec, można tak powiedzieć…

- A przy tym niezgorszy artysta. – z uśmiechem stwierdził kronikarzNie pasuje mi pan zbytnio do pozostałych piewców wiedzy, którzy bez poparcia w dziełach mistrzów nie potrafią się nawet przywitać, a narysowanie odbicia słońca w morzu bez odpowiednich wzorów to dla nich herezja… Zresztą, ja nie o tym. Bardzo ładne ilustracje, naprawdę. Jak cała ta wyprawa. Chociaż… Mam złe przeczucia. Strasznie złe. Czasem mi się to zdarza, może to kwestia doświadczenia, a może i czegoś więcej… Nie wiem. Sam nie wiem. No, ale znów nie o tym chciałem mówić! Bez zbędnych dygresji, krótko, zwięźle, bo znów przejdę do innego tematu – czy zgodziłby się pan użyczyć mi kilku szkiców do wydania historii tej wyprawy mojego pióra? Oczywiście z należytym honorarium prosto ze skarbca Króla Królów! – zaśmiał się ponownie starzec.

Wydarzenia, które rozegrały się po drugiej stronie pokładu skutecznie przerwały dalszą konwersację.

***
Archibald zaciągnął się głęboko. Od paru dni czuł się lepiej, od paru dni mógł sobie na to pozwolić. W prawdzie ciągle dręczyła go myśl jak Sara mogła to uczynić i jakie będą tego skutki dla niej, ale jak sam często powtarzał – rozmyślanie jeszcze nikogo daleko nie zaprowadziło. A już na pewno nie w dobrą stronę. Poza tym to egzotyczne ziele, którym nabił fajkę Sante pozwalało się w pełni odprężyć, przy tym jednak nie upośledzając zmysłów, które rycerz – mimo swego podeszłego wieku – wciąż uważał za najważniejsze, gdy chodzi o przetrwanie.

Na ławce przy kajucie nawigatora siedział wraz z tym ślepym mężczyzną, czy też nawet chłopcem, Hadrianem, wokół zaś krążył Sante, snując jedną ze swych naprawdę porywających opowieści o walkach z dzikimi plemionami. De Valsoy jednak krążył myślami wokół osoby niewidomego i jego niebywałej sprawności. Mógłby przysiąc, że ten młodzieniec widzi wszystko… Słyszał w prawdzie opowieści o Henryku IV, zabójcy Orła z Czarnych Wzgórz, który po ujrzeniu – rzekomo omyłkowo – swej królowej w sytuacji wstydliwej wykłuł sobie oczy i polegając na pozostałych zmysłach i tak potrafił poprowadzić kawalerię tak, by przetrzebić w szarży wrogi oddział, ale nie wyobrażał sobie takiej siły woli u młodzika… Czyżby więc znowu była to sprawka magii?

- Byłeś wtedy w zupełnie innej części ziem, Hadrianie, zapewne więc nawet o tym nie słyszałeś, bo to historia, która nawet podczas jej powtarzania mrozi serca wielu mężów… - rozpoczynał nowy wątek opowieści „Stepowy Wilk”To był środek nocy, po bitwie o Słoneczną Deltę, tam gdzie teraz powstają szlacheckie folwarki z ich nowoczesnymi metodami uprawiania ziemi. Obóz rozbiliśmy dokładnie przy styku rzek, otoczeni z dwóch stron wodą, obawialiśmy się bestii z lasów, tam jeszcze ciągle ich pełno. I wtedy, w środku nocy, gdy wszyscy pogrążali się we śnie, rozległy się rogi tych okrutnych barbarzyńców, a w chwilę później niebo zapłonęło – „ogniste strzały”, jak je tam nazywali, paliły się strasznie długo, podobno to sprawka ich szamanów. Prosto w nasze namioty, ku naszej rozpaczy, bo jak prędko byśmy się nie starali wyzbierać, i tak mieli nad nami przewagę. Poza tym obyczaj nakazuje świętować zwycięstwo, a to było przecież znaczne…


Wtem drzwi do kabiny kapitana zostały otwarte, by nie rzec – wykopane. Przez nie został wręcz wyrzucony młody człowiek, a zaraz za nim wyszedł i Haerling, trzymając w dłoni prostej budowy pistolet.

- Czyś ty, człowieczku, nie zapomniał, do kogo się zwracałeś? Do kogo zwracałeś się, wyciągając ten kawałek stali – w tym momencie kapitan kopnął szablę, która wyleciała razem ze szlachcicem z jego kajuty. – Wstawiaj i pod burtę, psie, nie będę strzelał w pokład.

Przerażony, nieumiejętnie starający się przyjąć wyraz twarzy pełen hardości mężczyzna powoli, delikatnie wstał z pokładu.

- Nie radzę ci tego robić, geutriński śmieciu! – ryknął jeden z muszkieterów, noszący barwy księstwa, kierując broń prosto w potylicę kapitana. Zaraz za nim do kłócących się mężczyzn zbliżyło się jeszcze kilku młodych „arystokratów”, a wraz za nimi paru osiłków, zapewne prywatna służba tych, którzy popłynęli na tę wyprawę nie należąc przy tym do armii Arish. Łącznie, jak szybko oszacował Archibald, piętnaście osób.

- Głupcy… Kurwie bękarty… - wyszeptał von Terette, po czym ryknął głośno – BUNT! BUNT!

Nim zebrani wokół niego mężczyźni i inni obserwatorzy tych wydarzeń zdołali zorientować się co chciał wywołać tymi okrzykami, z pomieszczeń na pokładzie wyskoczyło ponad tuzin członków załogi, lecz tym razem bez wiader, a z muszkietami i hakownicami w dłoniach.

- Złożyć broń i szykować się na szybką śmierć… - wycedził przez zęby Haerling, spoglądając na zdecydowanie niepewnych swej sytuacji przeciwników…

Przez głowę Archibalda, nim jeszcze pojawiła się w niej myśl „Co zrobić?”, przemknęło tylko stwierdzenie „Jak dobrze, że Eugeniusza tu nie ma…”. A tak właściwie to gdzie on się podziewał…?!

***

Hell spokojnie przełykał kolejne kęsy mięsiwa, które raczej nie uznałby za danie szczególnie wytworne, ale tu na statku nie wyglądało tak źle, obserwując przy tym siedzących zaledwie metr, może dwa od niego młodych strzelców. Najmłodsi z kadetów szkoły oficerskiej, którzy zostali wysłani za morze by nabrać doświadczenia w walce i młodzi szlachcice, którzy popłynęli na wyprawę z własnej woli, nie obowiązku – w tym i Eugeniusz, którego przedstawił mu jakiś czas temu Archibald, mówiąc o wnuku, trochę pierdole, ale w gruncie rzeczy dobrym chłopaku.

Jak zwykle podczas tego typu spotkań pojawił się alkohol, w zasadzie jego ogromne ilości. Reguły mówiły o nieposiadaniu własnych napitków poza nalewkami zdrowotnymi i paroma winami, ale co za problemem dla przyszłości sił zbrojnych Arish? Nie takie akcje czekają ich podczas służby ku chwale Franciszka I de Clee

Sześć młodych osób z początku dyskutowało głównie o kobietach, naprzemiennie wykrzykując kolejne hasła, nierzadko rymowane, o chędożeniu i czczeniu tych istot. Niczym rycerze, myślał de Mer, tylko raczej niższej klasy niż ci, w których towarzystwie lubił przebywać smokobójca. Potem jednak, po paru szklankach „magicznej mikstury” przyniesionej przez jednego z chłopaków (która, jak wnioskował po zapachu rycerz, była zwyczajnym samogonem), schodzili powoli na poważniejsze tematy. Zaczynając od polityki, prześlizgnęli się szybko przez postać Imperatora i jego dwór „pełen jakichś durnych zasrańców”, by na chwilę ugrząźć w temacie ostatnich wojen i trafić nieodmiennie w temat ostateczny i najważniejszy dla zebranych – rycerstwo.

Znad kubka z winem, całkiem zresztą niezłego, przeznaczonego dla „przyjaciół władcy”, Hell obserwował dyskusję, szczególną uwagę poświęcając reakcjom młodego de Lochse-Valsoy’a. Nie był bowiem po prostu wnukiem rycerza – był wnukiem żywej legendy rycerstwa, na dodatek żywej legendy obecnej na statku. Początkowo więc owszem, wzniósł parę okrzyków dotyczących, ucichł już jednak podczas gdy jeden z młodzików przestawiał wizję eksterminacji całej szarży rycerskiej, z radością opowiadając o strumieniach krwi tryskających z ich ran po kulach, a gdy zaczęto omawiać poszczególne postacie zamilkł całkowicie, spodziewając się najgorszego. Które w końcu nadeszło.

- Zresztą, nasz stary de Valsoy też niepotrzebnie zapakował dupę na ten statek. – wysoki blondyn zaczął mówić po kolejnym toaście – Wybacz, Eugeniuszu, ale taka jest prawda, że mocniejszym pierdnięciem rozsypalibyśmy go na kawałki, a gdyby ktoś z nas miał nóż do masła…

- To zapewne by go mu wyrwał i wepchnął prosto w serce, przez dupę na dodatek. – warknął chłopak nie zważając na salwy śmiechu wywołane słowami jego poprzednika.

Wredne uśmiechy pojawiły się na twarzach wszystkich pozostałych zebranych przy stoliku. Dał się sprowokować.

- O ile nie złamałaby mu się rączka. Zresztą, ja swojej dłoni do jego dupy bym nie pchał, niby byłoby łatwo, bo w tym wieku zwieracze pewnie nie trzymają już kompletnie, ale wcześniej musiałbym przejść przez jego gacie pełne… „dodatkowej zawartości”… - kontynuował dalej blondyn, teraz już patrząc się prosto w Eugeniusza.

Hell także wpatrywał się w niego z pewną dozą niepokoju. Gdy „pierdoła” robi minę tak hardą i zaciętą jak on, zapewne stanie się coś złego…

- Odszczekaj to. – wycedził przez zęby Geutrińczyk.

- Szczekać? A co ja, pies? Może i dziad twój miał podobny problem i miast gryfów i potężnych wilków z północy poczciwe kundle mordował…?

Tego szyderstwa było już za wiele. Szybkim ruchem potomek rycerza spoliczkował prowokatora, a to mogło oznaczać tylko jedno. Już po chwili blondynrzucił się na niego, gdy zaś został odepchnięty, na Eugeniusza naskoczyła kolejna dwójka. Jeśli z nimi nawet by sobie jakoś poradził, po chwili dołączył się i tak trzeci oraz czwarty i, trzymając go razem, ustawili go przodem do uderzonego, który powoli zakładając rękawice uśmiechał się złowieszczo.

- No to teraz dostaniesz po pysku, skurwysynu…

***
Ciche pukanie do drzwi.

- Wejść. – westchnęła tylko cicho Sara. Nie szukała towarzystwa, zamieniła po parę słów z wieloma osobami, ale nie pragnęła jakiejś specjalnej atencji czy dyskusji. Towarzystwo tych ludzi, kiedyś jej tak bliskich, raniło ją strasznie. Zamiennie smutne i wściekłe spojrzenia Sante, pełne niezrozumienia oczy Archibalda, ten tajemniczy Hadrian, który – chociaż jest ślepy – zachowuje się jakby ciągle na nią zerkał… I marynarze. Ich strach przed nią wydawał się jej do niedawna całkiem zabawny, lecz gdy musi spędzić ponad miesiąc z tymi samymi ludźmi traktowanie jej w kategoriach bestii spotykanych podczas rejsów, jak połączenie syreny i krakena, bolało. Zdecydowanie bolało.

Tymczasem do pokoju wszedł mężczyzna, którego z całą pewnością nie widziała podczas swego rejsu. Niski, dosyć gruby, powoli łysiejący mimo niezbyt podeszłego wieku, z wąsem, który zdecydowanie nie przypominał tych rycerskich… Dziwak. Prawdziwy dziwak.

- Witam… Ja może przeszkadzam… - wystękał cicho mężczyzna

- Nie. – oznajmiła Hebanowa Syrena spokojnym głosem.

- To… To dobrze. Jestem Otto, Otto von Blaus, asystent panaLinnaiusa, zapewne pani… panna… słyszała. A przy tym też, co trzeba podkreślić, wynalazca. W prawdzie dopiero na początku swej kariery, ale… No, idzie mi całkiem nieźle… I właśnie dlatego postanowiłem z pa… postanowiłem porozmawiać. – odetchnął cicho, po czym kontynuował – Szykując się na tę podróż wziąłem ze sobą kilka moich dzieł, nazywam je maszynami i na podstawie użytych w nich zaawansowanych rozwiązań mechanicznych mam zamiar…

- Nie, nie chcę nic kupować. – przerwała mu nagle Sara, do której często – szczególnie w karczmach – przybywały ogromne ilości wynalazców, alchemików, świętych i czarnoksiężników, którzy koniecznie chcieli sprzedać jej eliksir, magiczny proszek, cudowny wywar bądź pistolet którym powali nawet i smoka.

- Ale ja nie mam zamiaru nic pani sprzedawać… Wręcz przeciwnie. – delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Otta, co wyraźnie zainteresowało kobietęAle przechodzę już do rzeczy. Słyszałem o pani zdolnościach i mocach, o roli w walce o wolność księstwa, o tym, jak teraz ratuje pani wiele statków i… Chciałbym sprawdzić jak to możliwe, korzystając przy tym z najnowszych technik naukowych. Fizjonomika, frenologia, parę badań… Poza pani zgodą i czasem potrzebowałbym też próbek krwi, najlepiej kilku. Wszelkiego rodzaju wyniki badań pozostaną między panią i mną oraz – jeżeli otrzymam zgodę –księciem i jego osobistymi naukowcami, którzy być może będą potrafili te wiedzę wykorzystać dla dobra naszego narodu…

Odczekał chwilę.

- Wiem, że to nietypowa prośba, ale proszę nie myśleć, że traktujemy panią jak obiekt badań. To może pomóc nie tylko nam, ale i całemu Imperium…

Tak. To była bardzo nietypowa prośba.

***
Andre zdecydowanie nie miał na to ochoty. Spoglądał z pozycji wygodnego fotela w kajucie na jednego z żołnierzy, teraz wcielonego w rolę lokaja, który szybko i dokładnie rozkładał na stole kolejne naczynia, sztućce, świeczniki. Po chwili wniósł również przyrządzone przez jedynego chyba na statku kucharza ryby, rzekomo wyrafinowane i wyborne, a w jakiś czas po tym przybiegł kolejny młodzieniec z butelkami wina i, już na prywatne polecenie marszałka, sporej wielkości flaszką wódki. Po krótkiej ocenie całości zniknęli, żegnając się cicho z przywódcą.

A on naprawdę nie miał na to wszystko ani czasu, ani chęci. Chciał przemyśleć parę planów, może wreszcie sięgnąć po zapiski podróżników, którzy już trafili na tamten ląd żeby dowiedzieć się czegoś o specyfice Nowego Świata, a później po prostu spać. W końcu był środek nocy. Ale przecież hrabia prosił, a to właśnie on, Andre Al’Thor, miał reprezentować go na obcych ziemiach. To on miał być namiestnikiem.

Prośba brzmiała „Już podczas podróży spróbuj dogadać się z urzędnikami Imperatora”. Na statku taki urzędnik był tylko jeden…

Ktoś zapukał, a zaraz potem otworzył drzwi. Już samo to zachowanie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Inkwizytor. Za nim stał jeszcze ten baron, Warrington i jeden z jego ludzi, ten o twarzy pospolitego rzezimieszka. Piękne towarzystwo. Na szczęście do środka wszedł tylko Logen i, po krótkim powitaniu, zasiadł wraz z „Jednorękim Marszałkiem” do stołu.

***
Sara nagle otworzyła oczy. Spała już trochę czasu, chociaż nie mogła przypomnieć sobie żadnego ze swoich snów. Tak zresztą było od dawna. Wstępując do krainy snów na jawie, pozbawiasz się nocnych wizyt w tym świecie. Tym razem nie była to jednak zwykła pobudka, nie była to także wina żadnego z bodźców. A przynajmniej na pewno nie fizycznych…

Spróbowała zamknąć oczy, mimo że już wcale nie chciała spać. Nie potrafiła. Leżała jeszcze chwilę, lecz jej instynkt zwyciężył. Zarzuciła na siebie płaszcz i szybkim krokiem opuściła kajutę, wychodząc na pokład okrętu.

Działo się coś złego…

***
- Natomiast u nas, w Świętym Mieście, szkolenie wojskowych przebiega w zupełnie inny sposób… - mówił powoli Longen, równie znudzony tą kurtuazyjną rozmową, co jego towarzysz. Zresztą, Al’Thor od dobrych dziesięciu minut skupiał się przede wszystkim na tym, jak zjeść rybę jedną ręką, korzystając przy tym ze sztućców.

Cóż, musiał przyznać, że przynajmniej kolacja była przednia. Egzotyczne, przynajmniej dla niego, ryby były doskonale przyprawione i przygotowane w sposób pasujący bardziej do dworu niż statku, bukiet aromatu wina zaś prawie przyprawiał o dreszcze. Z pewnością pochodziło ono z osobistej piwniczki którejś z najważniejszych person w księstwie, kto wie, czy i nie samego de Clee. Sam książę zresztą…

I wtedy został powalony przez rzucającego się w jego kierunku Al’Thora na ziemię, a nad jego głową przeleciało coś, co w pierwszej chwili mógłby określić jako mackę…

Wysoka, smukła bestia wyglądała jakby cała składała się z podobnych macek. Trudno było określić czym dokładnie jest, ba – nawet czy w ogóle „jest”, gdyż obaj mężczyźni byli w pierwszej chwili przekonani, że to po prostu gra świateł i cieni. Gra świateł i cieni, której „macka” w sekundę później lekkim zdawałoby się pchnięciem przebiła się przez porządną, drewnianą ścianę. To samo uderzenie miało trafić prosto w Skilganonna

Gdy tylko rozległ się huk, drzwi do kajuty otworzyły się i stanął w nich Tallir. Po sekundzie panicznego strachu doskonale widocznego na jego twarzy, spowodowanego z pewnością ujrzeniem tajemniczej bestii, wyrwał zza pasa pistolet i wystrzelił.

Niestety, jego kula mogła ranić co najwyżej chmury, gdyż w tej samej chwili kolejna „część” bestii trafiła prosto w jego brzuch. Wyglądało to na leniwe dotknięcie, na ruch podobny do wodorostów falujących przy brzegu, lecz wystarczyło by mężczyzna przeleciał blisko trzy metry. Z pewnością przeleciałby więcej, gdyby nie burta, w którą niefortunnie uderzył palcami.

Logen przez chwilę miał wrażenie, że ta istota patrzy mu się prosto w oczy. Jeżeli miała oczy. Potem zaś – nie wiadomo czy dlatego, że Al’Thor szykował już do strzału swój pistolet, a może z powodu nadbiegającego ku drzwiom Warringtona – bestia ruszyła. Mimo powolnych, i niespiesznych ruchów jej „kończyn”, wyleciała z pomieszczenia w przeciągu sekundy, przez chwilę jeszcze unosiła się nad pokładem i…

Strzał!

Dym powoli unosił się z lufy pistoletu dzierżonego w dłoni Williama. Doskonały strzał, taki jak powinien być każdy wystrzał z broni żołnierzy Imperium. Bestia wydała dźwięk. Pisk. Okrutny, wbijający się w uszy dźwięk. Jeżeli ktoś nie spał snem kamiennym, z pewnością się obudził. Jeżeli zaś ktoś stał w pobliżu, czuł ból niemal rozrywający mózg.

Gdy okrutny dźwięk ucichł, baron podniósł upuszczoną podczas panicznej próby zasłonięcia uszu broń i już chciał wycelować w maszkarę, gdy zorientował się, że po prostu… Zniknęła. Może wzleciała gdzieś w noc, a może po prostu… rozpłynęła się?

Zostawiła jednak po sobie ślad. Czarną plamę na pokładzie, dokładnie w miejscu, gdzie została trafiona. Krew? Czy to coś krwawiło?

Po chwili do porucznika dołączył również namiestnik, inkwizytor oraz zdrowo obolały Tallir. Unosząc klapę, którą zamknęła starając się uniknąć okrutnego dźwięku stwora, na zewnątrz wyszła też Sara. Wszyscy spojrzeli po sobie.

Co to było? I skąd, do cholery, się tu wzięło…?
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline  
Stary 09-07-2009, 18:42   #14
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niańczenie inkwizytora nie było pracą, o której Pułkownik mógłby w jakikolwiek sposób marzyć. Było to też niestety chyba jedyne zadanie, na jakie w wyniku tego niefortunnego zbiegu okoliczności, który sprowadził go w obecne miejsce, mógł liczyć. Oczywiście rozkaz to rozkaz, nie ważne jaki prosty, niepotrzebny czy generalnie poniżej jego zdolności mógł się wydawać. Popatrzył na towarzyszącego mu człowieka, jednego z jego parszywej dwunastki. Miał ochotę pokiwać głową, ale nie wypadało. Mimo wszystko został dobrze wychowany i spędził sporo czasu na różnego rodzaju dworach, nie pozwoliłby sobie na tak trywialny gest.

Zamiast tego przyjął jedną z jego najbardziej wypróbowanych "masek". Gdyby był hazardzistą pewnie osiągałby dzięki niej spore sukcesy. Po prostu jego twarz w tym momencie nie zdradzała żadnych myśli. Równie dobrze mógłby z taką miną wykonywać każdą codzienną czynność. Do osiągnięcia takiego poziomu potrzeba było oczywiście lat praktyki, ale przynajmniej nie były to lata stracone.

A potem nagle doszło do tej sytuacji z tym potworem. Mógł się w myślach pochwalić za strzał i oczywiście po raz kolejny trzeba było podziękować swojemu wyszkoleniu. Baron gdy zobaczył tą istotę nie zastanawiał się co to może być, szybko sklasyfikował to jako zagrożenie, jeszcze szybciej wycelował i pociągnął za spust. Wyglądało na to, że jego strzał przynajmniej zranił to coś.

-Tallir, nic ci nie jest? - najemnik powoli pokiwał głową w odpowiedzi na to pytanie. Cokolwiek mógł o nich myśleć znajdowali się pod jego rozkazami, a Will zawsze dbał o swoich ludzi.

Żołnierz popatrzył po twarzach pozostałych osób znajdujących się na pokładzie.

-Czy ktoś zechce mi wyjaśnić co to było?-
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 11-07-2009, 20:13   #15
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jedzenie nie należało do takich, jakie mogłoby się znaleźć na cesarskim stole, ale w swoim życiu Hell nie takie już rzeczy jadał. To, co miał przed sobą, nie uciekało przynajmniej z talerza.
Spojrzał na siedzącego tuż przy nim Edwarda.
Giermek pałaszował jedzenie z zapałem godnym lepszej sprawy. Jak widać nauki wpajane młodzieńcowi i przez dziadka, sir Charlesa Mounteville i przez Hella przyniosły oczekiwane efekty.
A może pomogły pewne ćwiczenia...
Hell uśmiechnął się na wspomnienie miny Edwarda, gdy ten po raz pierwszy chyba w życiu musiał skosztować strawy, składającej się z przypalonej kaszy i nie do końca dopieczonego królika.
Za to po trzech dniach głodówki Edward bez mrugnięcia okiem przyznał, że bywają gorsze rzeczy, niż kiepskie jedzenie.


Zaletą trunku, jakim raczyli się młodzieńcy, siedzący przy niezbyt odległym stole, z pewnością była moc, do której młodzieńcy owi raczej nie byli przyzwyczajeni. Krzywili się nieco, lejąc w gardła pełen ognia trunek, ale twardo obstawali przy tym, że smakuje im to niczym nektar.

- Dziw, że im gardeł nie poprzepala - powiedział cicho Edward. - Dziadek by powiesić kazał partacza, co ten napój przyrządził.

Sir Charles, dziadek i idol Edwarda, rękę miał twardą, a i znawcą był wielkim trunków przeróżnych. Chociaż ze względu na wiek z niektórych radości stołu musiał zrezygnować, to jednak zacny trunek od kiepskiego stale odróżniał, czego i synów, i wnuków uczył.

- Już sam zapach wskazuje - mówił dalej Edward - że nie przedestylowany do końca. Oślepnąć jeszcze gotowi...

Młodzieńcy, dyskusją na tematy przeróżne zajęci, słów owych nie słyszeli.

- Życie jest pełne niebezpieczeństw - uśmiechnął się Hell. - A filozofowie twierdzą, że zawsze kończy się śmiercią. Co niejeden zobaczyć może, a czego ponoć każdy doświadczy.

- Ale też uczono mnie - stwierdził Edward - że głupcem jest ten, co bez potrzeby życie na szwank nastawia.

- Zacne nauki żeś odbierał - stwierdził Hell, uśmiechając się lekko - ale, jak widać - spojrzenie na biesiadników przy sąsiednim stole skierował - nie każdy miał preceptorów równie mądrych. Za zdrowie twych nauczycieli.

Obaj usta zamoczyli w trunku, któremu do najszlachetniejszych brakło nieco, ale zaprawdę niewiele.

- Słyszałem - mówił dalej Edward, temat odrobinę zmieniając - że po czasie pewnym wino na statkach kwaśnieje i w ocet się zamienia.

- Może i tak być. Nigdym w długie rejsy nie wyruszał. Ale nawet jeśli... Najwyżej wino pić przestaniemy - skomentował Hell.

- Ale trunku zacnego szkoda - w słowach Edwarda nie było zbyt wiele żalu. Młodzian, wzorem swego aktualnego mentora, nadmiernych ilości tego trunku nie spożywał.

- Inni też tak uważają zapewne i, by do tego nie dopuścić, zawczasu zapasy chcą wyczerpać - z uśmiechem skwitował uwagę giermka Hell.


Młodzieńcy, których słowa te dotyczyły, nie usłyszeli nic z tej wymiany zdań, jako że w coraz bardziej burzliwą i głośną dyskusję się wdawali.
Wnet dyskusja owa na tematy ulubione dla młodzików zeszły, a raczej ulubioną rozrywkę, jaką było dla nich strzelanie do rycerzy i masakrowanie ich. Gdy o konkretnych osobach mówić zaczęto Hell na Edwarda spojrzał. Ten tylko głową skinął na znak, że gotowy jest do zareagowania, gdy tylko dyskusja w nieodpowiednią fazę wkroczy...
Co nastąpiło nader szybko.

Nim blondynek dłoń do uderzenia uniósł by Eugeniuszowi za cios odpłacić, Hell był już na nogach i za plecami młodzieńca. W sam raz, by za przegub go chwycić i cios uniemożliwić.

- Może tak wyrównamy nieco szanse? - spytał szyderczym nieco głosem. - Zaliś tchórzem podszyty, że jeden na jednego stanąć nie umiesz, a jenoś w kupie mocny?

Młodzian rękę wyrwać usiłował, lecz w przegubie chrupnęło jeno, gdy Hell palce mocniej zacisnął.

- Teraz ja ciebie przytrzymam, a kto inny twoimi kompanami się zajmie. - Słowom Hella towarzyszył szczęk odwodzonych pistoletów, trzymanych przez Edwarda.

- Słyszałem, młodzieńcze - mówił dalej Hell - jakeś czyjąś matkę obraził przed chwilą. A zdaje mi się, że pan marszałek, choć konfliktom i bójkom na pokładzie przeciwny, po znajomości starej zgodzi się, by ów młodzian czci matki swej bronił, bo honorowa to sprawa i za taką obrazę łacno gardło dać można. Chyba że sir Archibald zechce jako pierwszy żywota cię pozbawić, co ani chybi nastąpi, jak tylko w oczy słowa mu powtórzysz, co na jego temat w świat z ust twych poszły. A powtórzysz z pewnością, boś dzielny wszak nad podziw... - coś na kształt ironii zabrzmiało w tonie mówiącego.

Blondyn przybladł nieco.
Kompani jego, co Eugeniusza trzymali, być może i stanęliby w obronie towarzysza, lecz widok de Mera oraz pistolety w dłoniach Edwarda ostudziły nieco ich zapał. Puścili szybko Eugeniusza.

- Ja... - zaczął blondyn.

Nie dokończył, gdyż Hell nie pozwolił mu na kontynuowanie przemowy.

- Zasada jedna obowiązuje - powiedział. - Dostaniesz po pysku, to oddaj, albo z bronią w ręku praw swoich zechciej dochodzić w sposób honorowy, a nie, jak zbir zwykły, kompanów nasyłaj.

Puścił trzymanego, który z miną skrzywioną o krok odstąpił i za bolący przegub się złapał.

- Mam nadzieję, że co do słowa to wszystko, coś o nim mówił powtórzysz waść sir Archibaldowi, gdy przed nim i przed panem marszałkiem staniesz - dokończył Hell. Powinien był jeszcze palnąć mówkę Eugeniuszowi, ale postanowił zostawić tę sprawę sir Archibaldowi.

Blondynek ponownie usta otworzył, lecz słowa powiedzieć nie zdążył.
Strzał jakiś mowę mu przerwał, a potem pisk przenikliwy powietrze rozdarł. A choć nie w tym pomieszczeniu wydany i przez drewniane ściany przebić się musiał, wrażenie wielkie wywarł na wszystkich, a na młodzieńcach, co Eugeniusza przed chwilą trzymali w szczególności.
Jeden z nich w pół się zgiął i z zapałem równym poprzednio wygłaszanym mowom zawartość żołądka na buty blondyna zwrócił. Ten uniknąć podarunku nie zdołał, choć się starał.
Pozostała czwórka zielona na twarzach się zrobiła, starając się z sił wszelkich w ślady kompana nie iść.

- Co to było, na Przebudzonego? - spytał Edward, pistolet, co go za pas przed chwilą wsunął ponownie wyciągnąwszy.

Hell, równie zaciekawiony, słowa nie powiedział. Ruszył na pokład, z Edwardem postępującym o pół kroku za nim.
 
Kerm jest offline  
Stary 15-07-2009, 16:13   #16
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Ilekroć pomyślał o tym, że zostawił za sobą nie tylko port w Istrii i księstwo Arish, ale także cały znany mu dotąd świat ogarniało przedziwne uczucie lekkości. Tak jakby nagle zdjęto mu z ramion okropny ciężar. Uczucie było dziwne i niepokojące, ponieważ nigdy nie czuł się źle na ziemiach Starego Świata. Nigdy nie mieszał się w politykę ani w wojnę, więc nie czuł także odpowiedzialności związane z tymi dziedzinami życia społecznego. Ale jednak, gdy ostatnie niewyraźne zarysy kontynentu zniknęły za bezkresnym horyzontem, poczuł się tak, jakby opuścił go jakiś ciężar.
Pojawiło się inne uczucie, jak gdyby jego świadomość chciała zapełnić puste miejsce po odejściu tamtego.

Głód przygody.

Nie mógł jednak owego głodu zaspokoić. Wokoło rozciągało się niespokojne lustro błękitnego morza, a ich statki wydawały mu się pływającymi wyspami. Godzinami obserwował je jak pokonują kolejne morskie mile kołysząc się na falach, łopoczą żaglami i banderami. Przy dobrej pogodzie widział jak na sąsiednich statkach załoga miota się po pokładzie.

Obserwował także ludzi na „Ostrzu Powracającego”, tą barwną zbieraninę osobowości. Kręcili się po pokładzie to tu to tam niczym krążące nad portem mewy. Niektórych z nich zaczynał już rozpoznawać, niektórzy wciąż pozostawali obcy. Jeśli pominie się zwyczajowe stricte grzecznościowe pozdrowienia jakie wymieniał z niektórymi osobami to Oscar podczas całego rejsu nie zamienił z nikim ani jednego słowa.

On zaś oddawał się temu co lubił najbardziej i co pozwalało mu zapomnieć na chwilę o dręczących go ponurych myślach. Szkicował pośpiesznie starając się uchwycić wszystkie szczegóły tego, co widział. Tych ulotnych chwil, które zapierały mu dech w piersi, a blakły w pamięci tak szybko jak topniejące na skórze płatki śniegu.

Tak robił i tego wieczoru, gdy słońce chyliło się ku swojemu spektakularnemu zachodowi barwiąc wodę swoim szkarłatem. Wyglądało jak świeżo ścięta róża albo krew… Tak, woda barwiona krwią była najlepszym tego określeniem, gdyż przypominał mu słowa pewnego poety (którego imienia zresztą nie pamiętał tak samo jak reszty owego utworu). „Słońce krwawo zachodzi, z nim reszta nadziei… ale co dalej?” Oscar za żadne skarby świata nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że był to sonet w zbiorze z wytartymi od częstego używania okładkami.

Westchnął ciężko i spojrzał na swój ostatni szkic. To już ósmy szkicownik, który będzie musiał poczekać na odrobinę spokoju i lepsze czasy. Za każdym razem, gdy patrzył na swoje ilustracje oczyma wyobraźni widział pełne żywych soczystych barw obrazy, a nie marne, czarno-białe szkice. Chciał zabrać się za urzeczywistnianie marzenia podczas tego rejsu, który jeszcze tydzień temu wydawał mu się nudną koniecznością. Przerażała go myśl o spędzeniu miesiąca w jednym miejscu. Teraz czuł tylko radość płynącą z obcowania z morzem i co wieczór z niejakim przerażeniem odkrywał, że jego zbiór ilustracji jest coraz większy i większy, a płótna wciąż są puste.

Pochylił głowę by poprawić na rysunku jakiś szczegół olinowania, a potem wrócił do kreślenia spienionych fal uderzających o smukły dziób sąsiedniego statku. Majestatyczne łuki wyobrażały napełnione wiatrem żagle, lekko wygięte linie budowały smukły kadłub i maszt sąsiedniego statku, proste kreski dawały oparcie żaglom i tworzyły olinowanie, zaś splątane zawijasy, deformujące linie nadawały charakteru wciąż niespokojnemu morzu.

Zbyt zajęty rysowaniem nie usłyszał nawet jak ktoś do niego podchodzi. Dopiero niski, męski głos wyrwał Oscara ze świata jego prywatnych imaginacji sprawiając, że żołądek podjechał mu do gardła, a serce zaczęło bić mocniej. Starzec go najzwyczajniej w świecie przestraszył.
- Pozwoli pan… - mężczyzna zawahał się, a Oscar nie miał mu tego za złe: delikatną urodę odziedziczył po matce, i była jego przekleństwem i błogosławieństwem zarazem – że się przedstawię. Sepuribal Stary, prosto z dworu naszego wszechpotężnego Imperatora, kronikarz dziejów współczesnego nam świata.

Na twarzy Oscara odmalowało się zdziwienie tak głębokie, jak głębokie jest morze po którym płynęli.
- Oscar Duval. Naukowiec, można tak powiedzieć…
- A przy tym niezgorszy artysta – z uśmiechem stwierdził kronikarz, co niemal sprawiło, że młody człowiek oblał się szkarłatnym rumieńcem. – Nie pasuje mi pan zbytnio do pozostałych piewców wiedzy, którzy bez poparcia w dziełach mistrzów nie potrafią się nawet przywitać, a narysowanie odbicia słońca w morzu bez odpowiednich wzorów to dla nich herezja…

„Oh, naprawdę?” spytał ironicznie w myślach, ale taktownie milczał nauczony, że starszym się nie przerywa.
- Zresztą, ja nie o tym – ciągnął dalej. - Bardzo ładne ilustracje, naprawdę. Jak cała ta wyprawa. Chociaż… Mam złe przeczucia. Strasznie złe. Czasem mi się to zdarza, może to kwestia doświadczenia, a może i czegoś więcej… Nie wiem. Sam nie wiem.

Oscar przypomniał sobie list, który odczytał niedługo przed wejściem na pokład statku. Tak, ewidentnie coś było nie tak z tą wyprawą.
- No, ale znów nie o tym chciałem mówić! Bez zbędnych dygresji, krótko, zwięźle, bo znów przejdę do innego tematu – czy zgodziłby się pan użyczyć mi kilku szkiców do wydania historii tej wyprawy mojego pióra? Oczywiście z należytym honorarium prosto ze skarbca Króla Królów! – zaśmiał się ponownie starzec.

„O-o. Tego nie dało się przewidzieć”, pomyślał zaskoczony tą niecodzienną propozycją. Na pozór obronnym gestem przycisnął do piersi szkicownik i potarł nos zostawiając na nim węglową smugę. Zapomniał wytrzeć ręce. Znowu.

- Oh. Ja… - zaczął i zająknął się. Z tej opresji wybawiło go nagłe zamieszanie po drugiej stronie pokładu. Rozległy się strzały, a potem wysoki obezwładniający pisk. Szkicownik wysunął się z rąk Oscara, gdy ten uniósł ręce do góry by zasłonić sobie uszy. Jednak wciąż słyszał ten potężny wibrujący dźwięk, który rozrywał jego mózg na tysiące malutkich kawałeczków. Zgiął się w pół w wymiotnym odruchu, ale powstrzymał nudności. Tak nagle jak się pojawił pisk urwał się. Oscar wyprostował się czując, że nogi ma jak z waty. Rozejrzał się zdumiony, ale nigdzie nie zobaczył źródła tego potwornego dźwięku.

Spojrzał w bok, na swojego rozmówcę. Sepuribal był zielony na twarzy, a wzrok miał mętny jakby zaraz miał zemdleć. Zachwiał się i gdyby Oscar go nie podtrzymał na pewno zwaliłby się na twardy pokład. Młodzieniec poprowadził starego kronikarza do relingu by mógł się oprzeć.
- Proszę oddychać głęboko – nakazał. – Bardzo głęboko. To zaraz minie, na pewno.

Gdy kronikarz skinął głową na znak, że mu lepiej Oscar wrócił do porzuconego szkicownika, po czym wcisnął go w drżące ręce starca.
- Zaraz wracam – zapewnił go Oscar odchodząc. – Pójdę spytać co to było.
Rozejrzał się ponownie po pokładzie, po czym ruszył do niemałej już grupki po przeciwnej stronie pokładu. Wśród nich zauważył kilku wojskowych, więc na pewno będą wiedzieli co się działo. Wprawdzie strzały wskazywałyby na jakiś bunt na pokładzie, ale z drugiej strony żaden umierający człowiek nie wydawał z siebie tak mrożącego krew w żyłach wrzasku.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 17-07-2009, 18:46   #17
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Mijały dni, w ciągu których śmiałków otoczyło morze przepastne i zgubne. Niemy śpiew syren budziła Sarę niemal każdej nocy i kazał jej wychodzić na pokład, kiedy wszyscy inni poza wartownikami spali. Tu zwykła przerzucać nogi przez burtę i zupełnie bez strachu machać nogami jak mała dziewczynka. Im wyższe były fale, im bardziej niespokojny ocean, tym większą przyjemność sprawiał kobiecie kontakt z żywiołem. Zupełnie jakby otaczający chaos, zlewał się z tym, zalęgającym w jej chorej duszy.

Za dnia zaś nie zwykła wychodzić bez wezwania. Trudno rzec czy unikała w ten sposób kontaktu z dawnymi przyjaciółmi, czy może zadra po rozstaniu z mężem wciąż bolała, z pewnością jednak postanowienie to w alchemiczce było twarde. Po kilku dniach rejsu, nawet burkliwy kucharz pokładowy zaniepokoił się brakiem niewiasty na wspólnych posiłkach i wykazawszy nadzwyczajną dla siebie troskliwością, rozkazał rano i w południe zanosić posiłki do komnaty niesławnej bohaterki wojny o Arish. Chętnych zresztą nie brakowało – kuchcikowie, majtkowie i inni młodzieńcy, których ciekawość przewyższała ich urodzenie, zgłaszali się do tej posługi, pragnąc spojrzeć na piękną Syrenę. I chociaż wciąż złaknieni jej widoku, zawsze wychodzili z kajuty Sary Aviante jacyś zmieszani. Nie dlatego bynajmniej, że wielka pani okazywała im lekceważenie, było wręcz przeciwnie nawet, każdy usłyszał swoje „Dziękuję”, jednak w oczach... w jej oczach zawsze byli niczym. Jakby patrząc na ich oblicze, spoglądała przez nich... i jeszcze dalej.

***

„...Wiem, że to nietypowa prośba, ale proszę nie myśleć, że traktujemy panią jak obiekt badań. To może pomóc nie tylko nam, ale i całemu Imperium…”


Faktycznie prośba była nietypowa. Na tyle nietypowa, że Sara jakby dopiero teraz spojrzała na swojego gościa, zrozumiawszy, że nie jest on kolejnym dostarczycielem żywności.

- Odejdź. – szepnęły karminowe usta.

- Oczywiście, rozumiem pani, że musisz to przemyśleć, ja wcale...

- ODEJDŹ!


Ryk Sary był tak potężny, że Otta wmurowało w ziemię. Z wielką chęcią w tej chwili spełniłby rozkaz lady, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa, tkwiąc w jednym miejscu niczym kołek. Tymczasem jedno uderzenie serca wystarczyło, by alchemiczka opanowała nerwy na powrót przyjmując na twarzy wyraz obojętności.

- Wierzaj mi człowieku, naprawdę nie chcesz poznać tego, co we mnie zostało wlane. I choć może ci się wydawać inaczej, ja wiem, że już samo moje życie kala ten świat i sprowadza nieszczęście na ciebie i wszystkich obecnych na tym statku. Pokład zmyje krew niewinnych, a wtedy nikogo już nie będzie interesowało „dlaczego”. – zamilkła na chwile i podeszła do biurka. Ująwszy w delikatne dłonie donicę z wyschniętym, powykrzywianym kwiatem, który była raczej groteska niż ozdoba, podeszła do naukowca i wręczyła mu naczynie. Bezmyślnie ujął je w swoje ręce.

- Jeśli chcesz, zbadaj to.

- Co to? –
zapytał Otto, czując, jak powoli rozluźniające się mięśnie wprawiają w drżenie jego członki. Nie marzył teraz już o niczym innym, tylko o opuszczeniu komnaty nawiedzonej niewiasty.

- To choroba, która trawi sir Archibalda. On sam jeszcze może nie jest do końca jej świadomy, ale to coś... zabija go od wewnątrz. Znajdź na to lek, a pozwolę ci badać każdą część mego ciała, a nawet duszy, jeśli tego zapragniesz. – wielkie słowa były wypowiadane tym samym monotonnym głosem, przez co ich sens dopiero docierał do Otta. – A teraz idź już waść. Jestem zmęczona...


Kiedy mężczyzna zniknął za drzwiami, Sara odwróciła się do okna i spojrzała na zachodzące słońce.

"Ciekawe ile zajmie ci człowieku zrozumienie, że owa choroba nazywa się starość i nie ma na nią lekarstwa..."


***

Czuła to! Czuła to w powietrzu i własnej krwi. Zew! Siła tak podobna do niej, a jednocześnie obca i groźna. Sara wiedziona swym nadnaturalnym zmysłem bardzo szybko dotarła do komnaty pełnej zdziwionych – żeby nie powiedzieć przerażonych – ludzi. Choć nie zdążyła pochwycić obrazu „tego” w umyśle miała już jego kształt zakreślony i kolor. Czerń... najgłębszy z odcieni... prawdziwa czerń, a nie jak szarość w przypadku Logana czy Hadriana, którzy dopiero nieśli ze sobą groźbę nieokreślonej przyszłości.

- Czy mogę? – odezwała się po chwili jak gdyby nigdy nic do Andre i nie czekając na pozwolenie wzięła leżąca przy jego talerzu z napoczętym posiłkiem serwetkę.

Marszcząc brwi, podeszła do czarnej plamy na pokładzie i po chwili pieczołowicie wytarła skrawkiem materiału wilgoć, która nie zdążyła jeszcze wniknąć w deski pokładu. Ponieważ czuła bolesne mrowienie promieniujące od dziwacznej posoki, szybko wyminęła rycerzy, kierując się w stronę laboratorium, które zapewnił alchemiczce sam Franciszek.

- Zrobię wymaz. – rzuciła tylko na odchodne.

Czego zamierzała szukać? Tego jeszcze nie wiedziała, ale i tak lekkie tchnienie podniecenia związanego z oczekiwaniem wdarło się do wyjałowiałego serca Sary.
 
__________________
Konto zawieszone.

Ostatnio edytowane przez Mira : 17-07-2009 o 18:49.
Mira jest offline  
Stary 24-07-2009, 01:52   #18
 
Angrod's Avatar
 
Reputacja: 1 Angrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie coś
Sante nie był raczej nigdy z Hadrianem w bliskiej przyjaźni. Ziemie Niczyje są na tyle rozległe, że ich jednostki skrzyżowały się dwa, może trzy razy. Jednak nawet po takiej przelotnej znajomości, mógł powiedzieć o rycerzu, że to dobry kompan i odważny żołnierz. Z zasłyszanych historii Hadrian mógłby rzec, że wręcz brawurowy. Dowojował się oddziału podobnych jemu desperatów nie mających nic do stracenia, za to wiele do zyskania. Szybko zaczęło być o nich głośno nawet wśród barbarzyńców. Prywatnie Sante nie przypominał żadnego z tych straceńców którymi dowodził. Można z nim było pogadać na każdy temat. No prawie każdy. Jeden był zarezerwowany wyłącznie na stan zaawansowanej nietrzeźwości. Temat ów przesiadywał obecnie prawdopodobnie w swojej kajucie, gdzieś w innej części statku. Hadrian powoli rozważał pozyskanie paru antałków dobrego trunku.

Słodkawy zapach palonych ziół i lekko świszczący oddech Archibalda dobiegł go z prawej strony. Stary rycerz miał interesujące przysposobienie. Kiedy przechadzał się obok grupki młodych strzelców miało się wrażenie, że razem wzięci nie dorównują mu do pięt doświadczeniem, a do tego ma więcej jaj niż oni wszyscy. Nowomodna szlachta gustująca w tego typu używkach, nie wiedzieć czemu, za punkt honoru stawiała sobie, by przy tej czynności jak najwięcej dymu ulatywało ku wszystkim osobom postronnym. Archibald do miana nowomodnego szlachcica w żaden sposób nie pretendował. Hadrian jednak wyczuwał woń fajki daleko poza granicą widoczności dymu. Nie przeszkadzało mu to w żaden sposób, pozwalało nawet lepiej wczuć się w klimat opowieści Sante.

Jeśli coś jest dla wojennych historii niedobre to jest to na pewno kapitan i grupa arystokratów z bronią palną. Hadrian poczuł irytację wymieszaną z pogardą dla ogólnego zepsucia możnych. Takie zachowanie jest niedopuszczalne. Zwykła głupota która powinna być ukarana. Młodzieniec zastanawiał się czy aby nie lepszym wyjściem byłoby pozostawić ich samym sobie. Lecz ta draka mogłaby pociągnąć za sobą niechciane implikacje nie tylko dla biorących w niej udział.

- Jeśli już jesteśmy przy ognistych strzałach. - Hadrian zwrócił się do Sante -Sam mówiłeś jak kapitan straży biegał podciągając portki, a kucharka to już zupełnie bez odzienia, kiedy podpalił im się namiot w trakcie tego ataku. - Zwrócił głowę w stronę pobliskiego płótna rozpiętego nad wyciągniętymi z ładowni beczułkami z rumem. - Taka już natura ognia...

Zanim jednak ktokolwiek zdążył cokolwiek przedsięwziąć lub kogoś zabić rozległ się potworny pisk. Hadrian padł na kolana zatykając uszy, jego wyczulony słuch dokładnie odbierał wysokie wibracje dobiegające z innej części statku. Nie wiedział już co się dzieje wokół niego. Pot spływał mu po czole, a od wijącego w głowie bólu miał już pierwsze odruchy wymiotne. Odczuwał je jednak coraz mniej, zbliżał się do granicy omdlenia i gdy dźwięk ustał, Hadrian padł ze zmęczenia na deski pokładu dysząc ciężko.
 
Angrod jest offline  
Stary 27-07-2009, 00:05   #19
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Cała ta sytuacja na statku zaczynała go szczerze denerwować. Napięcia nieustanne między rycerstwem a muszkieterami zaczynały go irytować, do tego stopnia, że następny incydent tak jak ten dzisiejszy, gdzie jedynie de Mer uratował sytuację, miał być karany głową.

Chciał się spotkać z Sarą, ale natłok obowiązków i ciągłe kolejki przed jej kajutą, uniemożliwiały swobodne spotkanie i rozmowę. Mógł wprawdzie użyć pełnie swojej władzy i zasobów, ale wolał nie odsłaniać wszystkich kart, tym bardziej, że nadal nie udało mu się dowiedzieć, kto jest spiskowcem. Wprawdzie nie obawiał się otwartego ataku na księcia, ale nadal nie miał żadnych informacji.

Wreszcie znalazł chwilkę na przejrzenie wszystkich akt dostarczonych mu przez Franciszka, zlecił wprawdzie Raelisowi opracowanie ich w krótszej i przystępnej formie dla G.R.O.T. – u, ale tylko w stopniu niezbędnym umożliwiającym poruszanie się w Nowym Świecie. Resztę poufnych informacji wolał zatrzymać dla siebie. Studiował po kolei wszystko, od opisu geologicznego ziem, dowiedział się np. że tamtejsze góry są bogate w złoża metali, fauny – żyją tam ponoć dzikie koty całkowicie czarne, wielkością dorównywające lwom, a przewyższające je szybkością i zwinnością, flory – odkryto nowy rodzaj rośliny uprawnej, dającej dużo smacznych i złocistych ziaren, czy pogody – są dwie pory roku, sucha i deszczowa. To jednak wszystko było mniej ważne. Czytanie korespondencji jaka przychodziła z Nowego Światu na dwór Franciszka, raporty Attera i sprawozdania były o wiele ciekawsze. Niestety skończyły się jak nożem uciął i nikt nie potrafił wprost powiedzieć dlaczego.

I jeszcze kolacja z Inkwizytorem. Prędzej wolałby zasiąść do stołu z oparszywiałym żebrakiem z najgorszej dzielnicy stolicy Imperium. Z tego co jego ludzie mu zdali raport i własnych obserwacji, miał do czynienia z wyjątkowym bucem i chamem, obdarzonym jednak piekielną inteligencją i przenikliwym umysłem. Wyglądało na to, że czeka go przy stole ciężka batalia na słowa, gdzie podchody i fortele będą błyskać niczym rapiery czy obłoki dymu muszkietowego na polu bitwy. Z dwojga złego wolał to drugie…niestety… obowiązki Namiestnika, bo nim go uczynił Franciszek wiązały mu ręce w tej kwestii. Raportu złożonego przez Raelisa, dowiedział się, że Inkwizytor jest pod stałą ochroną około dziecięciu najemników, a każdy z nich ma mordę z pod ciemnej gwiazdy, aż dziwne, że do dowodzenia nimi został przydzielony pułkownik Warrington, dość blisko ponoć spokrewniony z Dworem. Widać, musiał mocno podpaść, dobierając się pewnikiem do łona czyjejś żony lub córki na dworze, że dostał tak parszywą misję, jak ochrona zadętego klechy. Andre w duchu przyznał, że sam by się najchętniej pozbył Inkwizytora, jednak „nagły” wypadek wysokiego dostojnika Cesarza nie uszedł by bez pilnego śledztwa. Niestety…

*****

Kurtuazyjne przywitania i sztuczne uśmiechy a potem kamienne twarze. Tak zaczęło się oficjalne spotkanie. Andre próbował z godnością zjeść rybę jedną ręką widelcem. Niestety jego ułomność dała się we znaki. Logen w tym czasie jadł swobodnie aczkolwiek oszczędnie. Wreszcie po kilku minutach zmagań z posiłkiem, Andre odstawił na bok talerz, solennie sobie przyrzekając, że każe wychłostać kucharza.

- Cieszę się, że Ekscelencji smakuje, mnie jakoś nigdy ryby nie smakowały - skrzywił usta w niesmaku.

- Każde pożywienie jest darem, każde trzeba chwalić - nie wiadomo czy Pan zawsze będzie nam je darował... - westchnął cicho Logen.

- Zaiste słowa godne Inkwizytora, ale o gustach się nie dyskutuje, jak mawiaj filozofowie.

Andre przerwał na chwilkę, nachylił się ku odkorkowanej butelce i rzekł:

- Rozumiem, że Imperator zapewne bardzo się martwi o stan ducha miejscowej ludności, skoro Inkwizytora wysyła ku Nowemu Światu? Choć, niech się Ekscelencja nie obraża, przydałby się bardziej kolejny regiment wojska. Może wina?

- Nie, dziękuję, póki nie przywyknę do niedogodności podróży staram się zachować czysty umysł. - odmówił grzecznie inkwizytor, po czym odpowiedział na pytanie - Współczesny nam świat nie może istnieć bez religii - to ona ustanawia władzę, zebraną w dłoni namiestnika Powracającego - Imperatora - to ona uczy nasz lud moralności, ona tłumaczy wiele zasad istnienia świata. Jeżeli mamy przenosić elementy naszej cywilizacji na inny ląd, konieczna jest także nasza wiara. Nie jadę tam by mordować i palić na stosach, będę - rzec można - najwyższym z misjonarzy, kontrolującym to, w jakiej postaci najświętsze pisma Imperium są przekazywane tamtejszym ludom. Przeinaczenia w naukach świętych są herezją, ta zaś prowadzi w prostej linii do zguby, marszałku.

- Święte słowa Inkwizytorze, zwłaszcza te o nie mordowani i paleniu na stosach,… zwłaszcza te. Wiara w mądrość naszego Imperatora nie pozwala mi nie wierzyć Ekscelencjo, w twoje oświadczenia.

- Doskonale. Teraz kolej na moje pytanie... - uśmiechnął się inkwizytor - Wysyłanie tak licznej armii i wyznaczanie marszałka na namiestnika to dosyć dziwne zachowanie jeśli deklaruje się misję pokojową, której celem jest po prostu zbadanie sprawy problemów z kolonią... A może chodzi o coś jeszcze?

- O cóż by mogło innego chodzić? Liczne wojsko, dobrze wyszkolone i zdyscyplinowane, minimalizuje ryzyko niepowodzenia i zapewnia maksimum bezpieczeństwa. Wszak Ekscelencja doskonale wie, że to dogmat współczesnej sztuki wojskowości, który wymyślono wszak w Imperialnej Akademii wojskowej. Księstwo Arish jest tylko mądrym uczniem, podpatrującym pomysły najlepszych - odparł z tak szczerym uśmiechem na jaki było go stać, choć musiał wyglądać w istocie nieszczerze.

- Doskonale, słowa te cieszą me serce ponad wszystko miłujące pokój. Bo jak mniemam, tak pilni uczniowie doskonale wiedzą, jak wielkie faux pas popełniliby, pozbywając się obecnego gubernatora Agrii, którego życia i statusu broni umowa między samym Imperatorem a Franciszkiem I de Clee ustanowiona piętnaście lat temu, zaraz po wojnie z Geutrin...

- Rozumiem, że wasza Ekscelencja nie chciał zasugerować, że Księstwo nie dotrzymuje słowa traktatów, jeno to tylko gdybanie takie. W innym przypadku czułbym się urażony, że ktoś oczernia honor mojego władcy. Jednak co do sytuacji w koloni, to Imperator - Oby żył wiecznie. Wie tyle samo co i my, bo wieści z tamtąd przychodziły ostatnio rzadko i bardzo mętne, kolokwialnie okreslająć niczym do sraczki podobne.

- Nic nie sugeruję, Marszałku, wyrażam jedynie swoje zmartwienie. Arish to księstwo słynne przede wszystkim z rycerstwa, ci zaś znani są z fantazji godnej największych poetów i honoru, którym często unoszą się w chwilach średnio ku temu odpowiednich. I chociaż rozmawiam z panem z pełną świadomością, iż do rycerstwa Arish, mimo szlachectwa, nigdy pan nie należał, to kto wie, czy to nie ogólna przypadłość mieszkańców ziem księstwa...

- Przez ostatnie piętnaście lat Księstwo zmieniło się mocno. To co Ekscelencja widzi na pokładzie, to tylko przepychanki między starym a nowym ładem, starym, który wkrótce umrze śmiercią naturalną, ale jest mu szacunek należny, o czym niestety czasem młodsi generacją oficerowie zapominają. Nie pochodzę z Arish, dlatego mam na to zdrowe, postronne spojrzenie i wiem, że jeśli przyjdzie potrzeba podobna do tej sprzed lat piętnastu, te dwa zwaśnione obozy będą się bić razem w pierwszej linii. Rozumiem że Ekscelencja wybaczy mi tę militarną metaforę - skrzywienie zawodowe.

- Cóż, ciekawe podejście do kwestii rycerstwa, aczkolwiek sprawy sił zbrojnych księstwa nie należą do moich kompetencji - jak i w ogóle kwestie wojen...

- Wojen... no cóż to moja profesja. Jedna rzecz mnie ciekawi, dlaczego Imperator dał Ekscelencji ochronę? Czyżby nie ufał w skuteczność moich ludzi? Zapewniam, że pod ich opieką byłby Ekscelencja bezpieczny niczym w zakrystii Bazyliki w Stolicy.

- Praca inkwizytora, marszałku, nie jest pracą łatwą. Konieczna jest niezależność. Gdybym znajdował się pod ochroną armii, której dowódca okazałby się heretykiem - rzecz jasna, nie chodzi mi o pana - kogo poparliby żołnierze, kogo rozszarpaliby na strzępy? Rzecz jasna mnie. Dlatego wybieram, z pomocą najwyższych członków Świętego Officjum, ludzi najlepiej niewierzących, typowych najemników, którym kwestia religii będzie kompletnie obojętna, a jedynie będą ich obchodzić pieniądze. Muszę mieć swoją prywatną armię, w tym wypadku akurat małą grupkę, ale często było ich więcej. Poza tym nieznane są ludzkie losy, Powracający może pokierować los drogami, które będą wymagały ode mnie czasowego odłączenia się czy to od armii Arish, czy też Imperium, a nie mogę przy tym osłabiać waszej siły militarnej. Stąd też niezbędna jest moja własna ochrona, zresztą o doskonałych referencjach.

- Nie wątpię, choć nie widzę wśród nich żadnego z moich absolwentów. Zastanawia mnie jednak fakt, że wybiera Ekscelencja niewierzących. W czym niewierzący są lepsi od pogan?

- Brakiem konkretnych preferencji religijnych. To ważne, w wielu z dzieci Pana, gorliwie go wielbiących, spoczywa ziarenko herezji. Ja zajmuję się tymi, w których to ziarno się obudziło, rozrosło. I nie chciałbym, by mój człowiek podczas ujmowania heretyka nagle uznał, że ma rację. To jakby podczas bitwy o Arish, piętnaście lat temu, nagle połowa wojsk Arish zdecydowała, że zawalczy w imieniu księcia Victora i rzuciła się do zdradzieckiej walki. Ja też toczę boje, w inny sposób, ale bywają równie epickie co te, których doświadczyło pańskie wojsko.

- Nie śmiem w to wątpić. Niemniej jednak to fakt zastanawiający, że niewierzący jest wyżej w hierarchii teologii niźli heretyk. Zastanawiające... i dla mnie pocieszające.

- Tak jak nie walczący jest wyżej w hierarchii niż wróg. To chyba całkiem logiczne... - uśmiechnął się Logen.

- Zaiste trafne porównanie, jednak nie do końca. Nie walczący zawsze jest niewiadomą, a niewiedza i brak danych to najgorszy wróg na nowoczesnym polu bitwy. Nie dziwię się jednak, że Ekscelencja nie zna tych podstawowych doktryn wojskowości, wszak w innej dziedzinie się specjalizuje, gdzie ja musiałbym uznać swoją słabość.

- W "wojskowości religijnej" niewierzący nie jest niewiadomą - jest po prostu nie walczącym, wyłączonym z bitwy. To trochę inne fronty.

- Ekscelencja wybaczy, ale nie docenia Pan ludzi i emocji, sposobu w jaki mogą zmieniać postawy ludzkie. Odpowiednio silny bodziec może z każdego niewierzącego zrobić żarliwego wyznawcę.

- Doceniam. Znam tę sztukę. I umiem odwrócić jej działanie. Proszę się o mnie nie martwić, z tych zdolności właśnie żyje i dzięki nim żyje.

Andre pierwszy usłyszał, czy raczej przeczuł niebezpieczeństwo. Wywrócił stół i rzucił się na Inkwizytora zwalając go na ziemię. Twarz urzędnika wykrzywiona była przez chwilę grymasem strachu, jednak po sekundzie nad ich głowami, w miejscach gdzie jeszcze przed chwilą siedzieli wystrzeliła czerń, czerń czegoś co przypominało mackę.

Marszałek szybko przeturlał się do stojaka na broń, kiedy do pomieszczenia wpadł jeden z ochroniarzy Inkwizytora, został szybko powalony ciosem macki. Uderzenie był tak silne, że postawny mężczyzna zachwiał się i uderzył z głuchym odgłosem w ścianę, osuwając się po niej na ziemie. Andre odciągnął kurek pistoletu, pewnie trzymając go zdrową ręką. Jednak bestia, czy cokolwiek to było, na widok wbiegającego barona uciekła. Al Thor nawet nie zdążył nacisną spustu. Kiedy dostał się na pokład, potwora już nie było a Warrington stał z dymiącą po wystrzale bronią.

Musiał zapanować nad sytuacją. Jego straż przyboczna była już przy nim, każdy z bronią gotową do strzału w pełnym rynsztunku bojowym, jednak bez charakterystycznych srebrnych grotów na mundurach.

Wykrzyknął tak by wszyscy słyszeli:

- Proszę natychmiast się rozejść do swoich kabin. Niech zwierzchnicy rycerstwa wystawią swoich wartowników, którzy wspólnie z muszkieterami pełnić będą wart do świtu. Barona Warringtona natychmiast proszę do mojej kabiny, to samo tyczy się kapitana. Nie obchodzi mnie, czy mu się to podoba czy nie. Ma być!!! Pełna lista wartowników, którzy pełnili przed chwilą wachtę, ma trafić do mojego sekretarza najdalej za kwadrans.

Potem zwrócił się do ochrony Inkwizytora:

- Odprowadźcie waszego Pana do kabiny i pełnić mi straż do świtu. Włos mu z głowy spaść nie może, już raz dzisiaj skrewiliście, mieliście szczęście, że nic mu się nie stało dzięki mnie. Wykonać natychmiast, to cesarski urzędnik, więc jemu pierwszemu należy się bezpieczeństwo. – Po tych słowach uśmiechnął się zadowolony do siebie. Do świtu miał Inkwizytora z głowy.

Zauważył w rozchodzącym się tłumie Sarę, podeszła do kropli czarnej krwi na pokładzie i wytarła ją chustą, mówiąc postronnym:

- Zrobię wymaz.

Andre zdążył ja zatrzymać na chwilę, nie tracił czasu na wstępy czy powitania. To będzie później:

- Daj mi znać, jak tylko się czegoś dowiesz, proszę.

Miał na tym statku jedyną realną, fizyczną władzę. Formalnie przewyższał go zakresem plenipotencji Inkwizytor, jednak nie miał takiego wsparcia militarnego. Jednak tej kobiecie nie potrafił rozkazywać… dlatego po prostu poprosił.

Odwrócił się do Matrima i Dariusa – obaj byli w pogotowiu, a ich czujne spojrzenia omiatały pustoszejący pokład.

- Poproście do mojej kajuty sir Archibalda i kawalera de Mer, tylko grzecznie i z taktem. Powiedzcie, że potrzebuję ich rady i pomocy. To tyle.

Ruszył na dół do swojej kabiny. Miał parę spraw do przeanalizowania.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 29-07-2009, 20:34   #20
 
kitsune's Avatar
 
Reputacja: 1 kitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwu
Sir Archibald Roderyk de Valsoy h. Pęk Strzał

Starzec podniósł głowę, a potem głęboko westchnął, kierując swój żal w stronę Powracającego. Odruchowo, bo przecież boga tam nie było, ni nigdzie indziej. Może i lepiej, przynajmniej człowiek wiedział, że jak sam niczego nie zrobi, to gówno osiągnie.

Kapitan patrzył wściekle na tych, których nazwał buntownikami, a jego ludzie ściskali nerwowo muszkiety. Zresztą po drugiej stronie mieszanina szlachty i muszkieterów robiła to samo. Archibald westchnął raz jeszcze, a potem wszedł pomiędzy obie grupy, stanął przed kapitanem, wziął pod boki i rzucił z pozoru lekko:

- No panie kapitanie, porządziliście, a teraz każcie swym ludziom broń opuścić. No szybciutko, bom do widoku krwi nieprzyzwyczajon. Na rzyganie mnie zaraz bierze, a sami wiecie, że w moim wieku lada haft, może flaki na wierzch wywlec.

Von Terette nie zareagował, jakby nie zauważając rycerza, więc de Valsoy zagadał ciszej, lecz głosem zimnym i nieprzyjemnym:

- A więc psi dzyndzlu wolisz utopić w krwi największą wyprawę Imperium? Bo jakiś szlachetka postawił ci się, ty rozpiździsz wyprawę, a jeśli uda ci się przeżyć ów bunt, jak go nazwałeś, to pewnie nasz umiłowany Cesarz jeszcze cię nagrodzi za to, żeś kiep nie przywódca. No dalejże, każ strzelać, rycerstwo i muszkieterzy jak jeden mąż przejadą się po tobie, że jeno pludry sztywne od krwi zostaną!

Von Terette zmierzył Archibalda:

- Bunt na pokładzie wzniecili, kara jest jedna!

De Valsoy zaplótł ręce na piersi i uśmiechnął się szeroko:

- No to każ strzelać, we mnie, albowiem ja się nie ruszę nawet o piędź. A potem, o ile przeżyjesz, w co wątpić należy, pisz raport, że starzec stanął na czele buntu.

Kapitan milczał, wściekle łypiąc na muszkieterów. Archibald zamilkł na chwilę:

- Lub może rusz mózgownicą, póki jest jeszcze czas, bo za chwilę pokład tej łajby spłynie krwią. Geutrińską i Arish.

Eugeniusz Bernard de Lochse-Valsoy h. Gryfem Pęk Strzał Przedzielony

Szlag! Zaczynał być toczka w toczkę jak dziadek. Teraz też czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach, a nozdrza chodzą niczym miechy. Zacisnął pięści i czekał na oklep, ale nie zamierzał sprzedać tanio skóry. Może go spiorą, ale zadusi tego blond-skurwiela:

- Jak przystało na zwykłe gówno, w kupie się jeno bić umiesz, co? – rzucił wyzywająco i szarpnął się. Na darmo, psubraty trzymały go mocno, a on był sam.

A przynajmniej tak mu się wydawało:

- Może tak wyrównamy nieco szanse? Zaliś tchórzem podszyty, że jeden na jednego stanąć nie umiesz, a jenoś w kupie mocny?

To Hell de Mer, jeden z Bohaterów, towarzysz dziadka podczas tamtych dni! Człek, który smoka ubił! Widać tamci też to zrozumieli, bo pobladli i jak na komendę puścili Eugeniusza. Ten spojrzał z wdzięcznością na mężczyznę, który ironicznie tłumaczył tym gnojkom, jak wielki błąd popełnili. Młodzieniec już otworzył usta, by podziękować Smokobójcy za ratunek, gdy powietrze rozdarł nagle przerażający ni to gwizd, nit o piskliwy wrzask. Eugeniusz ruszył za Hellem i jego ludźmi sprawdzić, co się wydarzyło.
 
__________________
Lisia Nora Pluton szturmowy "Wierny" (zakończony), W drodze do Babilonu


kitsune jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172