Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-01-2011, 17:30   #11
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Szedłem spokojnie przez pokłady, w nocy sporo myślałem, nie wiedziałem gdzie byłem, ale przypominało to jedną z latających twierdz sprzed pogromu, ale jakąś dziwną, nawet Thera nie zbudowałaby takiego monstra jak to., wiedziałem że nie jestem na ziemi ani wodzie. Moje kroki wprawiały w drżenie kruchą strukturę pokładu. Przynajmniej mi wydawała się krucha. Metalowe dudnienie, krok za krokiem. Większość tutejszych już zjadła i rozeszła się do swoich zajęć, więc w jadalni było sporo miejsca. To miejsce wyglądało jak metalowy kaer, tylko bez żadnych pieczęci ani zabezpieczeń, nieco mnie to martwiło, ale nie mogłem narzekać, nie wiedziałem tak naprawdę nic. Za to podobało mi się życie jakim tętniło wszystko, pewnie, wyglądałem i czułem się od tego oderwany tak jak człowiek mógł czuć się nie związany z rojem ważek ale i tak chętnie je obserwował. Podszedłem do bufetowej, musiałem jednak sprawić na niej niejakie wrażenie, sam chętnie zobaczyłbym jakieś lustro, albo chociaż sadzawkę, żebym mógł się przejrzeć. Szaro zielona, kamienna skóra, pokryta bliznami po setkach pazurów i zębów, na dodatek teraz jeszcze miejscami przetykana żyłkami orichalku, o ręce nie ma już nawet co wspominać, zacisnąłem i rozprostowałem urządzenie, które miało mi już zawsze służyć jako prawica. Poprosiłem o cokolwiek bez mięsa, dostałem jakąś papkę i grog, gdy spojrzała znad swoich garów na mnie jej zupełny brak zainteresowania zmienił się nieco i prawie wypuściła z ust... to coś, popielate coś. Odłamałem wypalony kawałek i posypałem swoją papkę, dawno już nie jadłem popiołu, glinki albo żwirku. Usiadłem na podłodze przy jednym ze stołów, wiedziałem że tutejsze meble mają mizerne szanse utrzymania mojej masy, zwłaszcza z całym tym metalem wpakowanym w moje ciało. Rozejrzałem się dookoła, nic tu nie wyglądało jak powinno, zaczynając od całego pomieszczenia, przez serce statku aż po stroje pozostałych dawców imion.

Wręcz nie mogłem nadziwić się tej sztucznej atmosferze jaka panowała we wnętrzu powietrznego okrętu- nic tu nie było naturalne. To sprawiało niejaki dyskomfort, ale też nutę podniecenia. Zachwytu jakim człowiek obdarza pikujące nad lustrem wody smocze ważki, z dystansem do ich “świata”. Wegetariańskia zupa z popiołem nie smakowała najlepiej, ale pajęczyny w moim gardle wymagały przepłukania. Gdzieś za moimi plecami ktoś ostro wymieniał zdania - przez ramie widziałem młodego elfa, który przed chwilą zbluzgał kobietę. Usiadł zaraz za mną, jakby mnie tam wcale nie było. Ten sam elf który wczoraj mnie obudził, a może tylko zauważyłem go zaraz po przebudzeniu, ciężko mi było określić.
Szybko zjadłem swoją zupę, mimo niewielkiej jak na moje gabaryty porcji, byemł już pełen, zdawało się że nie potrzebowałem dużo, a może to żołądek miałem skurczony po długim śnie. Chyba byłem gotowy zmierzyć się z jednym z cięższych pytań.

- Kto mi powie który mamy rok? - rzuciłem do zgromadzonych na posiłku.
- 146 CT, jeżeli to ci coś mówi. Podaj jakieś wydarzenie to będę w stanie powiedzieć ile lat minęło, to chyba będzie prostsze... - powiedział jakiś człowiek w przerwie między kęsami. Wyglądał jakby lubił ciekawostki i zagadki, typ intelektualisty. Jego twarz zdawała się mówić "Zagadka jaką mógł zadać była ciekawym dodatkiem do nieszczególnego posiłku i mogła zająć moje myśli na chwilę. “Blake, nie kombinuj, po prostu świetny sposób na zagajenie rozmowy, po co dorabiasz do tego ideologię”
- Niech pomyślę, kaer Toussard. - Moja twarz wyrażała całkiem niezłe zamyślenie, nic dziwnego, próbowałem sobie przypomnieć coś, czego chwilowo w ogóle nie kojarzyłem, jakieś zdarzenie... dwie niezbyt przyjemne iskry wspomnień przeszyły moją głowę. - Najpierw zapieczętowanie go przed pogromem, potem odnowienie pieczęci jakieś dwieście lat później, no, to byłoby tyle na temat tego co pamiętam, resztę musiałem przespać. - dodałem po dłuższej chwili. Moje palce bębniły lekko po pokładzie.
- To różnica nie jest duża. - odparł po chwili. "Zagadka była jednak ciekawa, a wiedza nie znana wszystkim" - prawie widziałem jak przebiega to przez jego głowę. - Jak dobrze pamiętam daty: 367 lat minęło od pojawienia się tej nazwy w historii, dwieście lat później to 20 BCT; odnowienie pieczęci - jak to nazwałeś - nastąpiło więc około 167 lat temu.
- No dobrze, a co z horrorami? Odeszły? -wolałem spytać, nie obchodziło mnie czy będą wiedzieć że w ogóle nic nie pamiętam, czołem się jakbym musiał praktycznie wszystko zaczynać od nowa, 367 lat, to sporo, a przecież pamiętałem, a przynajmniej wydawało mi się że pamiętałem pieczętowanie kaeru.
- W większości, jednak to nie jest rozmowa, która interesowała by wszystkich tu obecnych.
Podrapałem się po głowie przez chwile, rozejrzałem po zgromadzonych i wzruszyłem ramionami.
- Mogą nie słuchać, możemy się tez przejść gdzie indziej, po prostu próbuje poukładać świat, obudziłem się wczoraj, ostatnie co pamiętam to środek kaeru, pytania nasuwają się same. - mruknąłem wystarczająco głośno by mój rozmówca mnie słyszał.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 21-01-2011, 08:39   #12
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Ubrany w brązową kamizelkę skrywającą pod sobą skórzaną skórę i białą koszulę, spodnie wykonane z materiału odrobinę ciemniejszego niż kamizelka, oraz w również brązowy płaszcz w wielu miejscach poplamiony czułem się nieswojo wśród ubranych w nowsze i czyściejsze ubrania niż ja pasażerów barki. Pomimo tego nie miałem powodów do narzekania. Przynajmniej mogłem w spokoju zjeść posiłek. Nie musiałem się obawiać, że nagle wpadnie milicja by mnie aresztować. Co prawda musiałem wysłuchać kilku uwag wysoko urodzonych franc na temat moich manier, a raczej ich braku, lecz i tak było to niczym w porównaniu z tamtym. Paniusiom temat mojej inności najwyżej przypadł do gustu, gdyż teraz zaczęły rozprawiać nad moim niemodnym i brudnym ubiorem.
-Jeśli się nie podoba to się nie patrzcie. – Tylko obietnica złożona kapitanowi o braku jakichkolwiek kłopotów sprawiła, że uraziłem paniusie jedynie słowem. One jednak nie doceniły mojego gestu gdyż wielce obrażone oddaliły się od mojego miejsca w dalszym ciągu mnie obgadując. Widać szmat nikt nie nauczył podstaw kultury. Dłużej jednak nie zaprzątałem sobie nimi głowy. Kufel jakiegoś alkoholu był zdecydowanie obiektem godniejszym mojej uwagi.

Czułem na sobie nieprzyjemny wzrok innych. Wiele sobie z niego nie robiłem, lecz z czasem niewiadomo, dlaczego zaczął działać mi na nerwy. Kapitan musiał wiedzieć, co robi rekwirując mi broń. Czy aż tak bardzo wyglądałem na osobnika, który pozbawiony był sumienia? Skoro tak to, dlaczego pozostawił mnie na pokładzie? Czyżby miał coś wspólnego ze światem przestępczym i wiedział, kim jestem? Jeśli tak najpewniej musiał mieć do mnie jakiś interes. Pora było się dowiedzieć, dlaczego zostałem na pokładzie. Najpierw należało jednak znaleźć miejsce aktualnego pobytu kapitana. Nie zamierzałem łazić i go szukać. Musiałem dokładnie go zlokalizować. Mogłem polegać tylko na swojej intuicji. Żaden z marynarzy z pewnością nie był chętny mi dopomóc w poszukiwaniach.
Z rozmyślań wyrwał mnie znajomy głos. Widać moje rozmyślania nad powodem mojej obecności na statku, oraz skupienie uwagi na alkoholu sprawiło, że nie zauważyłem wcześniej Posągu, który bądź, co bądź rzucał się w oczy. W tej chwili zajęty był wymianą zdań z jakimś człowiekiem. Nie miałem najmniejszego zamiaru im w tym przeszkadzać szczególnie, że nie rozumiałem większości z ich rozmowy.

[3 Februarus 146 roku C.T.] ok. 13:00; Mostek okrętu

Pytani o to “gdzie znajdę kapitana” członkowie załogi w niemym strachu -chyba przede mną, nie przed kapitanem- zgodnie wskazywali górującą nad podkładem skrzynię mostku dowodzenia. Prowadziły doń dwie klatki schodowe i jedna rampa z pokładu.
Bez trudu wszedłem do środka. Pomimo swej solidnej budowy z jakiegoś ciemnego metalu konstrukcja wydawała mi się być niczym w obliczu zamieci, która panowała na zewnątrz, za łukowymi oknami z krystalicznie czystymi szybami. Z wszechobecnymi nitami, spojeniami, kątownikami i podporami kontrastowało z pozłacanymi rączkami steru wykonanego z drewna koloru słomy, którego każde ramię było oznaczone jakimiś inskrypcjami. Za pewne służącymi do nawigacji. Po bokach steru znajdowały się dwie wajchy z półokrągłą skalą, których przeznaczenie było mi nieznane. W głębi mój wzrok wychwycił jakiś blat i stanowiska dla załogi.
W środku zastałem podekscytowanych czymś Dawców oraz kapitana i jego prawą rękę stojących na baczność przy przeciwnej ścianie pomieszczenia i wpatrujących się w zamieć za oknem.
Kapitan nie był w najlepszym humorze. Wydawać by się mogło, że jeszcze chwila i coś by rozwalił. Widać coś mu się nie udało i teraz miał problem. Guzik mnie to obchodziło. Musiał teraz udzielić mi odpowiedzi na moje pytania czy mu się to podobało czy nie. Drugi raz nie miałem zamiaru go szukać.
- Dlaczego pozostawiłeś mnie na barce? Chcesz czegoś ode mnie?
-To nie najlepsza pora, choć może... Jaki zasięg ma twój karabin? Skup się, nie mamy czasu.
Kapitan nerwowo zerkał na mnie oczekując natychmiastowej odpowiedzi, cały czas jednym okiem śledził coś przez lunetę.
- Około 2500 stóp. Tak dokładnie nie da się tego zmierzyć inaczej niż strzałem, dużo zależy też od warunków pogodowych, szczególnie od wiatru. - Pytanie kapitana całkowicie mnie zaskoczyło. No, ale przynajmniej zanosiło się, że będę mógł trochę sobie postrzelać. A to mogło wynagrodzić mi brak odpowiedzi na pytanie.
-Panie Marloe- proszę dać mu karabin i asystować do strzału. Obyśmy się mylili...
Zachowanie kapitana jak i jego prawej ręki Pana Marloe sprawiły, że zadowolenie ze strzelania nagle gdzieś znikło, a jego miejsce zajęło przeczucie, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Marloe klepnął mnie w ramię. Dało się z tego klepnięcia wyczytać, że należało się śpieszyć. Mężczyzna poprowadził mnie do szafki na broń po drugiej stronie pomieszczenia. Wśród zebranych tam broni niemal natychmiastowo zobaczyłem swojego „Szerszenia”. Pomimo, że nie był w żaden sposób modyfikowany bez trudu byłem w stanie go rozpoznać. W końcu służył mi już kilka dobrych lat.
Teraz jednak nie miałem czasu by zachwycać się swą bronią. Marloe pobiegł w stronę drzwi na zewnątrz. Nie wiedzieć dlaczego podążyłem za nim.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.

Ostatnio edytowane przez Karmazyn : 21-01-2011 o 22:20.
Karmazyn jest offline  
Stary 22-01-2011, 23:15   #13
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[3 Februarus 146] godzina 13:23 czasu pokładowego

-Golem na pokładzie…

Parowy golem nie był godnym Ciebie przeciwnikiem, ale już sprawdzianem formy po przebudzeniu na pewno. Cenne lekcje mają swoją cenę, czasami tę najwyższą. Lekkie zmęczenie i nagły ciężar, ucisk łagodnego obsydiańskiego serca. Metalowe kończyny konstruktu powyginane, pourywane Twoimi rękoma. Krwawa papka z wietrzniaka wypływająca z metalowego szkieletu mechanicznej bestii, kapiąca do twych stóp. Wirujące w powietrzu płatki śniegu, przeciągłe wycie wiatru potęgujące żałobny nastrój. Finisz feralnego pogrzebu gdy jedynym żałobnikiem jest kat, a truchło jeszcze nie ostygło.
Odległe dudnienie…
Wlepiając wzrok w bezkres przestworzy dostrzegasz ruch wielkiej ciemnej plamy, gdzieś za kolejnymi kurtynami śnieżnej aury. Skupiając się widzisz, że plama rośnie, przybliża się. Dudnienie nasiliło się, przeszło w rytmiczne, niskie bicie. Ponad Tobą ze śluzy na mostek wychodzi, ten, elf z pomagierem kapitana- niesie długą broń palną. Przykłada kolbę do ramienia i celuje w kierunku 'widma'. Za Twoimi plecami nie wiadomo kiedy ustawili się trzej ludzie trzymający jakiś sprzęt skierowany na Ciebie i giganta w tle. Jeden, trzymający skrzynię ze szklaną soczewką po środku, z tępym wyrazem twarzy, niejaką błogością, zapatrzony w Ciebie powoli kiwał głową. W Twoje ramiona równie niespodziewanie, iście aktorsko wpadła ludzka kobieta. Ciemnoskóra piękność o czarnych jak węgiel włosach do ramion i wyraźnych brwiach, bursztynowym wejrzeniu i drobnych, różowych ustach. Po jej policzku ciekły łzy gdy z przerażeniem wymalowanym na twarzy spoglądała na wielką bryłę zagrożenia przed wami. Statkiem zachwiała eksplozja, chyba gdzieś u spodu, a pokład na chwilę przechylił się nieco. Kobieta wpadła na Ciebie, autentycznie i mocno. Z niezadowoleniem złapała się za policzek -to nie było miękkie lądowanie- ale spokorniała pod błekitnymi ślepiami. Patrzyła w Ciebie przez chwilę, mała, krucha i wrażliwa. W powietrzu świsnął jakiś kształt, wysoki pisk zwierzęcia przeszył powietrze. W odpowiedzi z wszystkich stron dobiega znajomy głos młodego oficera floty hekstusiańskiej.

-Samotnia Jonasa…

Towarzystwo znamienitych gości rezydujących na pokładzie rejsowca, Królowej Matyldy, zapewne bardziej odpowiadałoby Twoim potrzebom intelektualnym- fortuna bywa złośliwa. Zamiast zabawnej dysputy towarzysze podróży obdarzali Cię na zmianę drwiną i pogardą, w najlepszym wypadku obojętnością. Nie mogąc znaleźć swojego miejsca wśród marynarskiej braci i innych pasażerów uciekłeś do swej samotni na dnie statku, na ostatnim poziomie ciasnych i wąskich tuneli, niskich stropów i klaustrofobicznych klatek schodowych. Ciasna klitka na końcu ładowni może i śmierdziała, może podłoga była nieco lepka i awangardowo uwalona połyskującą mazią. Pod ścianami niepewnie stały stosy Twoich kufrów, bliżej ściany graty i sprzęty załogi. By dostać się do pryczy za każdym razem musiałeś przejść tę osobliwą zbieraninę przedmiotów- kilka klatek na zwierzęta różnych kształtów, nakryte płachtą kufry, haki i gruboziarniste sita, złamane sztandary pomiarowe, beczki wypełnione rozmaitymi narzędziami jak i zwykłym złomem tylko je udającym, izolatka.. i dopiero Twoja dziupla. Miała jednak swoje zalety- dawała dużo prywatności, zawierała też Twoje prywatne rzeczy, choćby książki- najlepsi przecież przyjaciele Dawców. Cichy szept szeleszczących stron spływał miodem na Twoje serce, z właściwą sobie beztroską oddawałeś się lekturze kolejnych woluminów, czasem kilku na raz- dla porównania źródeł. Silna eksplozja prawie kosztowała Cię zawał serca w tym czytelniczym odurzeniu. Wybuch wstrząsnął statkiem, sądząc po sile gdzieś nieopodal, przechylając pokład o jakieś 20 stopni. Stosy pudeł legły w nieładzie zawalając korytarz i śluzę na zewnątrz. Nad nią wisiał Audireskop, membrana zawibrowała, a drgania szybko przeszły w pochmurny głos Mirco, kapitana.

-Kruk'cza przysługa…

Razem z chłopakami nie mając nic ciekawszego do roboty pospolicie rżnęliście w karty w swojej kwaterze. W końcu nie było tu nikogo wyższego stopniem od Ciebie, a urlopu nigdy za wiele, jak mówią. Prycze zsunięte dookoła płaskiego kufra służącego za stolik. Poker skołował nawet miód pitny i jakieś mięcho, żyć nie umierać, ale skurwiel zrobił to chyba tylko po to żeby skłonić was do gry. Karta szła mu jak zawsze co wkurwiało Złotka, jego główną ofiarę karcianych długów. Ta historia była stara jak wasza znajomość, byli jak bracia, a mimo to potrafili pokłócić się o głupie klepaki, wręcz symboliczne stawki. Poker śmiał mu się w twarz co jeszcze bardziej rozbrajało waszego prostego kolegę i przyczyniało się do kolejny porażek, ot poker. Audireskop w rogu stropu rozbrzmiał głosem kapitana barki ratując was przed rozdzielaniem tej dwójki, ot robota.

-Złoty magazynek Jednookiego bandyty…

W twarz uderzył Cię podmuch zimnego powietrza, kolejne podmuchy wiatru targały twoją czupryną gdy śladem Marloe'a szedłeś przez taras na lewą burtę. Zwalisty czarnoskóry stanął przy balustradzie i wielkim paluchem wskazał kierunek. Przyłożywszy lunetę do oka łowisz powoli ostrość kolejnych elementów, składasz w całokształt. Widzisz statek.. na grzbiecie gigantycznego latającego lewiatana o niezdrowym wyglądzie, pływającego w powietrzu jakby była to woda. Na półkach platformy obarczających stworzenie, drewnianych balkonach i mostkach kotłowali się napastnicy, niscy i krępi, przypominali szmaciane lalki. Nie miałeś wątpienia, że szykują się do ataku. Bębny dudniły bojowym rytmem. Jakiś cień przesłonił obiektyw na mgnienie oka. -Uważaj! -Marloe szarpnął Cię do tyłu, prawdopodobnie uratował Ci tyłek. Mniejsze, rybopodobne stworzenie z piskiem przeleciało tuż nad Tobą. Siedząc na tyłku widzisz kilka takich nurkujących w przestworzach. Delfin, czy raczej jego wypaczona wersja, jedynie z formy przypominał stworzenie, które widziałeś kiedyś. Jeszcze jako maleńki brzdąc- rozumne spojrzenie unoszącego się w wodzie cyrkowego aquarium. Te miały jakieś urządzenia, mechanizmy- przymocowane w okolicach czoła-, a u szyi niczym palec szalonej pasji wbudowane działka, rozpoczęły ostrzał Hekstusa. Okręt zatrzęsł się, coś wybuchło w dolnych częściach kadłuba.
-[i]Tam.., musisz rozpieprzyć to ustrojstwo na jego łbie zanim uderzy w statek! Inaczej znowy uderzy w statek, to latające granaty..! -Marloe wskazał maszkarę nadlatującą od strony lewiatana, większą, napuchniętą w okolicach brzucha. -Potem zdejmij resztę w ten sam sposób, tyle ile zdołasz.. -zniknął za śluzą na mostek.

- Operator defensywy Hekstusa 8…

Kapitan stojąc w szklanej klatce centrum dowodzenia weryfikował kolejne odczyty. Peryskop był jak na razie bezużyteczny, sonar chyba się zepsuł, ale pomiary z dalmierza i obserwator drugiej wieży potwierdzali niebezpieczeństwo, reszta się wahała, kapitan nie miał tego luksusu. Eksplozja wstrząsnęła hekstusiańską barką. Mirco z niechęcią podniósł sterczący przed nim mikrofon na wysokość ust, wcisnął klawisz 'audire'. Na całym statku -wszystkich pokładach i kwaterach z podwieszonych pod sufitami blaszanych, rozkwitniętych kwiatów Audireskopu- dało się słyszeć hardy głos dowódcy Hekstusa 8.

- Uwaga załoga! Mamy potwierdzony kontakt z vizaremami, przygotować się do odparcia abordażu. Natychmiast reglamentować broń z magazynków! To nie są ćwiczenia!, zbiórka na pokładzie, ruchy! Kruk i kompania- do broni i na dolny pokład, potrzebują tam ostrzy. Pasażerowie- jesteście zdani na siebie i choć wszelka pomoc się przyda to kajuty zamykają się od środka. Jeśli jednak my zawiedziemy was.. pojmą w krótką niewolę, tedy każdy niech sam wybierze… Panie Marloe- pistolet.. - stukot odkładanego statywu, komunikat urwał się trzaskiem wciskanego guzika.
 
majk jest offline  
Stary 26-01-2011, 13:12   #14
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
[3 Februarus 146 roku C.T.] ok. 12:00; (eksterior)- pokład górny

[Golem]
(Nieco później zdecydowałem się przejść na spacer, odetchnąć nieco świeżym powietrzem, w kaerze przynajmniej wiedziałem dlaczego oddycham właśnie takim powietrzem, nie pamiętam ile to już czasu kiedy byłem na zewnątrz, ale conajmniej kilkaset lat, miałem prawo się stęsknić. Moje kroki niosły mnie powoli na górny pokład wprowadzając wszystko w lekkie drżenie. Ostatnie kroki i oto on. Nie czułem tego w płucach od tak dawna, że miałem ochotę krzyczeć z radości, ale uśmiechałem się tylko jak dziecko zapatrzone w gwiazdy. Nie obchodziło mnie że wszystko wyglądało nienaturalnie i sztucznie, w końcu mogłem poczuć nieco powietrza, odetchnąć pełną piersią.)
Mimo mojego optymizmu faktem było, że na zewnątrz wiał porywisty wiatr. Metalowa podłoga pokładu nie bez kozery była pokryta wypustkami wyznaczając ścieżki pomiędzy elementami statku- prawie wszystko tutaj pokrywała cienka warstwa szronu. Marynarze, którzy tu pracowali zostali wyposażeni w specjalnie kurtki -z czerwono-czarnym logo- i maski ułatwiające oddychanie, buty ze specjalnego materiału. Zdawało się że ich nie potrzebowałem, przynajmniej chwilowo.
Odziani w niebiesko-szare kombinezony robocze marynarze krzątali się po pokładzie, rzucali niechętne spojrzenia, pierzchali na boki. Stanąłem przy burcie. Ziemia, której tak mi brakowało była dość daleko. Szachownica pól zdawała się opinać pagórkowate tereny w dole, las porastał ziemię jak mech. Mimo to- życie cieszyło mnie, znowu, z każdym głębokim oddechem.
Kilkanaście kilometrów nad ziemią, biczowany siarczystymi powiewami wichrów- przeżywałem odrodzenie. Nic dziwnego, że nie słyszałem jak TO nadchodzi...
Zapłata za ten haust wolności była nieoczekiwana, natychmiastowa wręcz i niecierpliwie brutalna- na moich biodrach ni z tąd ni z owąd zacisnęły się metalowe szczęki- straciłem grunt pod nogami, coś zasyczało, przeskoczyło. Nienazwana siła rzuciła mną przez pokład, bez ostrzeżenia, a to było nieuprzejme. Z łoskotem uderzyłem plecami o burtę i spłynąłem na pokład. Konstrukcja statku była wytrzymalsza niż mi się wydawało wcześniej. Podniosłem się na nogi. Przeciwnik stał kilkanaście metrów ode mnie, buchał parą z pleców.
Powyżej, po mojej prawicy, na taras wyszedł kapitan. Rzucił mi ten sam uśmiech co za pierwszym razem, “mam Cię, tym razem to moje będzie na wierzchu”, oparł się o balustradę i z zainteresowaniem przyglądał się starciu.
Spod bujnej blond czupryny młodego mężczyzny unosiły się kłęby dymu z kapitańskiej fajki. Metalowe monstrum aktorsko przeciągnęło się demonstrując pęki kabli i siłowników, wiertłem zamiast prawej ręko-szczęki zaprosiło mnie do tańca.


Uniosłem brew, ale na widok kapitana szybko doszedłem do wniosku że to jednak nie jest żaden wytwór horrora, choć nie mogłem być pewien do końca, tak horrory, wiedziałem bardziej intuicyjnie niż pamiętałem te potwory. Zagotowało się we mnie, ten człowiek nie był wcale tak inny od nich, wystawił przede mnie tego potwora tylko po to żeby się mnie pozbyć. Ruszyłem na niego z rozpędu, był większy, na pewno silny, do tego cały z metalu. Dziki uśmiech rozświetlał moją twarz, kiedy robiłem wślizg prosto pomiędzy jego nogi, byle tylko zajść go od pleców, zatrzymać się łapiąc za nogę i skruszyć tam, gdzie nie może sięgnąć. Zapewne normalnie nie miałbym szans, ale moja prawica nie była wcale taka normalna.
Stalowy kolos wystawił na to swoją, nie do końca normalną, prawicę w postaci prawie dwu metrowego wiertła, które jak na złość zawyło i zawirowało na mój widok. Musiałem improwizować na poczekaniu, najwyraźniej z tym stworem nie było żartów, już praktycznie w ślizgu zacząłem się przetaczać na bok, byle dalej od wiertła. Z trzaskiem wbiłem się w kopiec pakunków zamiast wylądować na szpicy górniczego golema. Jego narzędzie wwierciło się w pokład pół metra przed moją stopą i to go spowolniło, to dało mi chwilę na obmyślenie planu, ale siedzieć tu i czekanie brzmiało jak samobójstwo, trzeba było działać na oślep. W głowie nieśmiało wychylały się myśli że to nie pierwszy raz i nigdy z tego nic dobrego nie wynikło, ale nie miałem czasu ich słuchać, miałem tylko chwilę.
Chwilka trwała krótko, bicie serce wietrzniaka, nie więcej, podniosłem się na równe nogi jednocześnie szukając punktu spojenia wiertła z resztą konstruktu. Nie było czasu, wyskoczyłem w górę okładając metalową pięścią ramię z wiertłem. Może uda się je przynajmniej unieruchomić, przelatywało przez moją głowę jak modlitwa, ta para, którą buchał, musiała zasilać wszystko w nim. Przez głowę przewinęła mi się wizja silnika, który było widać z wewnątrz barki. Moje oczy szukały czegoś co mogło przypominać urządzenie doprowadzające ją do ramienia.
Raz za razem tłukłem metalowe ramię, które z czasem zaczęło się giąć pod naporem mojej siły. Przeciwnik chyba też to poczuł, wyrwał się z uścisku i wściekle machnął uszkodzoną kończyną. Miotnął mną za siebie, w locie dostrzegłem to czego szukałem, chyba. W dolnej części pleców golema dwa okrągłe walce średnicy sporego rondla windowały w zawrotnym tempie, w górę i w dół. Zaawansowana technologia nie była najmocniejszą z moich stron, ale pewnym jednak było, że pracujące cylindry mają istotny związek z działaniem całego mechanizmu. Mój imiennik nacierał...
Czekałem na jego cios, gotów odskoczyć w ostatnim momencie i wykorzystać cenne sekundy by zaszarżować na jego plecy, prosto na cylindry i jego wrażliwy punkt. Przynajmniej na to liczyłem, równie dobrze mogło być to moją zgubą.
Oponent nie był jednak na tyle głupi, by drugi raz zaklinować się w podłodze. Jego cios bardziej przypominał pchnięcie ostrzem z wysokości biodra. Odruchowo uderzyłem prawym sierpowym jednocześnie przepuszczając żądło bokiem, obkręcając się na prawej nodze. Trzask przedzieranej blachy, syk obumierającej hydrauliki - moja sztuczna pięść zanurzona w skrzynce napędowej, twarzą w twarz z golemem. Metalowa imitacja głowy nie wyrażała emocji, ale wydało mi się, że słyszę siarczyste “...skurwysyn, kamienojeb!!”- wściekłe, piskliwe. Wystarczyło szarpnąć mocniej by urwać wiertło i wykorzystać je przeciw niemu. I to właśnie zrobiłem, zaparłem się nogami o podkład i wyrwałem szpice przeciwnika. Może nie była to najlepsza broń jaką mogłem zdobyć, ale na pewno o wiele lepsza niż gołe pięści. Szarpnąłem - “ręka” po sam łokieć zatopiła się w trybach wiertary- łączenia puściły. Złapałem zdobyte ramię nachwytem od góry, a drugą dłonią za tępy koniec, trzymając swoja zdobycz jak ostry taran, tak też miałem zamiar go użyć, zrobić ze swojego adwersarza sito. Zamarkowałem atak na górną część korpusu, ale wycofałem szpicę odpowiednio wcześniej pozwalając się ponieść obrotowi i całym zebranym w ten sposób pędem, skierowałem wiertło prosto w nogę golema. Pozbawić broni, rzucić na pokład i wykończyć, ten plan przemawiał do mnie w swojej prostocie, zwłaszcza pomijanie drobnych faktów i przeszkód. Głowa obmyśliła plan, reszta ciała miała je wykonać, to zawsze był zgrany zespół, tyle pamiętałem. Trzeba było tylko zmobilizować mięśnie i kości do tego, żeby sobie o tym przypomniały i słuchały jak należy.
Z wyrwanej kończyny konstruntu uciekało ciśnienie, nie był już tak szybki. Cios w nogę nieco się nie powiódł, a może wręcz odwrotnie? Mięśnie i kości pamiętały lepiej niż mi się wydawało, chciał się przechylić, nie zdążył- trafiłem w sam środek. Parowy golem obumarł obniżając się do półprzysiadu. Jego rozumne spojrzenie zgasło przed twoimi oczyma. Kap.. kap.. Spojrzałem na trzymane wiertło - krew sączyła się po metalu i kapała na ziemię u moich stóp. Tylko wietrzniak mógł być na tyle mały, by operować golemem. Jak widać wietrzniaka już nie było- stalowy kolos -wcześniej groźny przeciwnik- teraz zdawał się humanoidalną kupą złomu trzymającego się w pionie tylko dzięki mnie.
Na tarasie młody kapitan bez cienia emocji patrzył wprost na mniie. Odwrócił fajkę i klepnął delikatnie, jak niemowlę. Proch ledwie widoczny na silnym wietrze rozpłynął się w mgnieniu oka. Rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie po czym wrócił za szyby mostku.
Napiąłem się i przewróciłem metalowe truchło najpierw na bok a potem na plecy. Do tej pory cały czas zdawało mi się że golem jest żywym konstruktem sam w sobie, szukałem zaczepu, który musiał otwierać przednią klapę, szanse że pilot przeżył ten cios były minimalne, ale to mi nie przeszkadzało, musiałem się przekonać na własne oczy.
Ślepym trafem trafiłem na dźwignię włazu, zamek szczęknął. Musiałem na siłę otwierać klapę. W środku krwawa miazga i ledwie rozpoznawalne kawałki ciała wietrzniaka, masakra. Westchnąłem ciężko, wydawało się jakbym cały czas miał na sobie czyjąś krew, nie pamiętałem skąd to wrażenie, ale byłem pewien że miałem rację, ale czasem taka jest ścieżka wojownika, na dodatek to on mnie zaatakował.
- Hej, który z was go znał! - wykrzyczałem w przerwie między podmuchami wiatru. - Któryś z was mógłby się zająć ciałem. - dodałem, nie wspominając o tym że miałem zamiar upewnić się w tym czasie że nikt nie będzie już używał tej maszyny do podobnych celów, lub jakichkolwiek w ogóle. Przyglądałem się maszynie, zapamiętując punkty wyglądające na ważne na przyszłość, następnie systematycznie je niszcząc.
Z gromadki apatycznych marynarzy jeden wyszedł przed szereg. Zacisnęłem pięść widząc jak się zbliża- on jednak wręczył mi wisiorek - To należało do Zark’a, osierocił syna i owdowił Lailos, mieszkają przy kraterze w Anastopolu. Tyś to zrobił, ty im powiedz, co chcesz. Uwierzy Ci gdy zobaczy wisiorek.
- Lailos powiadasz? Postaram się zapamiętać i przekazać, nie powinien był mnie atakować. - Pokręciłem głową, szkoda było malucha, ale to był jego wybór. - Zrobił to z czyjegoś rozkazu, czy sam na to wpadł? - spytałem go zanim zdążył odejść. Byłem ciekaw, a jeśli robił to tylko z czyjegoś rozkazu, to wypadało się dowiedzieć, ten ktoś mógł się posunąć do czegoś jeszcze bardziej drastycznego.
Marynarz spojrzał na mnie tym nic - i wszystko - znaczącym spojrzeniem, pełnym pogardy dla całego niesprawiedliwego świata. Może byli kumplami, może nie- odniosłem jednak wrażenie, że w konkursie popularności na statku zająłbym ostatnie miejsce już teraz, a rejs jeszcze się nie skończył.

Na szczęście konkurs nie miał się odbyć w najbliższym czasie, atak na statek odwlókł przynajmniej chwilowo wszelkie niesnaski mogące istnieć między kimkolwiek na Hekstusie a mną.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...

Ostatnio edytowane przez Plomiennoluski : 27-01-2011 o 00:20. Powód: Umiejscowienie w czasie
Plomiennoluski jest offline  
Stary 26-01-2011, 14:35   #15
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Bardzo, bardzo fajnie zaczyna się to moje nowe życie. Najpierw nieudana kradzież, później złapanie przez załogę tej przeklętej barki… A teraz TO! Każą mi strzelać do jakiś stworzeń, z którymi jacyś degeneraci zrobili cholera wie, co i teraz wybuchają przy zetknięciu z pokładem. Pięknie. No po prostu kurwa pięknie. Tylko ja na tym statku potrafię strzelać na większą odległość czy co? Ten kapitan naprawdę musiał być ślepy wybierając załogę. By go wraz z całą resztą szlag trafił. Ze szczególnymi względami dla tych sukinsynów na sąsiedniej barce… No dobra starczy. Spokój. Trzeba się uspokoić by lepiej strzelać. Wdech i wydech, wdech i… kurwa za blisko. Trzeba sukinsyna zastrzelić zanim wpadnie w pokład. No chodź skurwielu. Jeszcze kawałeczek. Gdyby nie ten pieprzony wiatr już byś nie żył. Nie mogę pozwolić sobie chybić. Muszę cię zabić od razu. Muszę poczekać aż będziesz bliżej. No już prawie. Jeszcze trochę. Tak dobrze. Właśnie tak. Grzeczny chłopczyk. Idealnie. GIŃ!

Stworzenia przypominały latające widma ledwie mieszczące się w ciemnych od zepsucia skórach, popękanych, postrzępionych. Chciało mi się rzygać na ich widok. Niektóre wyposażono w prowizoryczne protezy i wypełnienia, co jednak nie przeszkadzało zwierzętom w rozpadaniu się z każdą chwilą, a u mnie jeszcze bardziej potęgowało chęć nagłego pozbycia się zawartości żołądka. Nie kojarzę żebym kiedykolwiek widział coś tak odrażającego. Na szczęście delfin-zombie, do którego wystrzeliłem już nie stwarzał zagrożenia. Kula z mojego szerszenia przeszyła metalową obudowę na jego głowie. Jego ciało napięło się, widać trafiłem też w jego mózg. On runął w dół, a mnie zawartość żołądka podskoczyła do gardła. Nawet jak umierają nie przestają być paskudne. Uff. Już dobrze. Znaczy nie dobrze. Tego dziadostwa pozostało jeszcze od cholery.
- Marloe! – Dlaczego ludzi nigdy nie ma wtedy, gdy są potrzebni? – MARLOE!
Niech go szlag. Nie mogę tracić na wołanie go. Mam kilkanaście szkarad do zlikwidowania. I jeszcze pięć pocisków. Nie ma co… ciekawie. Niech ten pomagier kapitana zjawi się tu jak najszybciej. Muszę coś wymyślić, bo pojedyncze likwidowanie tych straszydeł mija się z celem… No by cię szlag. I po co się zbliżasz, skurwielu? Nie nauczyli cię, że nie przeszkadza się jak ktoś myśli? Ale jak już jesteś tak blisko to bądź łaskaw nie wykonywać gwałtownych ruchów. Skoro to ustrojstwo ciągnie cię w moją stronę pozwól, że ci to zdejmę z głowy. Tylko ustaw porządnie tą swoją łepetynkę bym mógł wycelować. Nie chcesz? No to kolejny dostanie kulkę w łeb.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.
Karmazyn jest offline  
Stary 27-01-2011, 00:14   #16
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Pięknie się działo, nie dość ze przed chwila radośnie atakował mnie wietrzniak w golemie, zostałem obarczony koniecznością poinformowania rodziny zmasakrowanego operatora to teraz jeszcze ktoś chciał atakować statek. Moją kontemplację nad kruchością życia i notorycznych prób uwolnienia mnie od trosk wszelakich oraz życia jako takiego znów obcesowo przerwano.

Rozpocząłem jedyny rytuał jaki pamiętałem, mimo ze miał na celu osłabić konstrukty i horrory , to jednak nie szkodziło spróbować. Moje dłonie już się zabierały do składania gestów, kiedy wpadła na mnie jakaś dość urodziwa kobieta, tak o co chodziło z tą kwestią płci u innych dawców imion nie pamiętałem, ale wydawało mi się to nieco zabawne. Pozwoliłem jej nieco oprzytomnieć i przestawiłem na bok. Dopiero potem dokończyłem Tarcze, bo tak to się chyba nazywało Nazwa, którą rzucił oficer coś mi mówiła, ale nie moglem sobie przypomnieć co. Moje kończyny wróciły do normalnej pozycji , krótko po tym jak jeden ze stworów wybuchł przy zderzeniu z okrętem, trzeba było coś z tym zrobić. Rozejrzałem się dookoła, na szczęście było tu pełno skrzynek. Moją twarz rozjaśnił nieco uśmiech tamci mogli sobie strzelać, ja miałem zamiar rzucać w stworki skrzyniami, na tej wysokości ładnych kilkadziesiąt kilo w głowę, powinno zrobić swoje. Schwyciłem leżące pod moimi nogami wiertło, odczekałem jeszcze chwile i rzuciłem w zbliżające się monstrum. Nie dojrzałem efektów, bo już odrywałem kawałek blachy z ramienia truchła, żeby przerobić je na kolejny prowizoryczny pocisk. Przynajmniej dało się golema przerobić na coś pożytecznego w tym momencie. Nie wiem co się na mnie uwzięło, ale wyglądało na to że zawsze musiałem wpaść z deszczu pod rynnę.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 27-01-2011, 16:47   #17
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Na statku można było robić z założenia trzy rzeczy: spać, czytać i gadać. W ciągu dnia ta liczba spadała do dwu rzeczy, a na tym konkretnym statku - do jednej. Robotnicy bowiem - jako partnerzy do rozmowy - odpadli na samym początku, z przyczyn oczywistych. Zresztą rozmowa mogła doprowadzić do zniszczenia ich perfekcyjnie i misternie ułożonego planu dnia. Pozostali pasażerowie bardziej byli zainteresowani niezobowiązującymi plotkami i omawianiem się wzajemnie niż jakąkolwiek konwersacją na jakimkolwiek poziomie.

Siedziałem więc w swojej zagraconej kajucie zdążywszy się już przyzwyczaić do charakterystycznego aromatu przez innych nazywanego trywialnie smrodkiem. Lektura była wciągająca jednak nie na tyle, aby nie słyszeć tego co działo się na statku. Zwłaszcza, że nagłośnienie było niezłe. Tego tylko brakowało, atak, abordaż i inne tego typu niespodzianki nie były specjalnie miłym przerywnikiem lektury...

“Pasażerowie radźcie sobie sami” - bomba, jak dla mnie. To oznaczało, że trzeba się było przygotować do niespodziewanych wydarzeń. Plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami był przygotowany przed podróżą. Kilka wypraw wyrobiło we mnie bardzo dobry odruch. “Wszystko czego potrzebujesz do przeżycia trzymaj w jednym plecaku, który potrafisz unieść” - prawda starych podróżników warta była stosowania.
Mój "plecak podróżnika" stał gdzie go postawiłem. Przygotowany jeszcze w domu i nie otwarty na statku. Ubrałem się i już zamierzałem wyjść, kiedy zdałem sobie sprawę z faktu, że “wizaremowie” kojarzy mi się z jakimś medycznym terminem. Rzuciłem plecak na koję i przez sekundę zastanawiałem się w którym kufrze jest słownik terminów medycznych. Jest... s... t... u... w... wa... wc... wi... wid... wiz...

wizarema, visaremia - (dawniej: visaremea) - poważna choroba zakaźna, przenoszona przez ślinę i krew. Po długim okresie inkubacji wirus uwidacznia się w postaci krost i guzów. Liczne przypadki śmiertelne długotrwale chorych. Brak substancji leczniczych.

Odłożyłem leksykon, te informacje uruchomiły kolejne jakie przechowywał mój umysł. Nie wiedziałem gdzie i kiedy usłyszałem, że epidemia wizaremii miała miejsce kilkanaście lat przed Krachem. Z racji zagrożenia tworzono wyizolowane ośrodki, w których przetrzymywano chorych i usiłowano badać chorobę. Jednak było to jedno z tych schorzeń, które skrzętnie zamiatano pod dywan i udawano, zwłaszcza przed “ogółem społeczeństwa”, że problemu w zasadzie nie ma. Nie było więc żadnej pewności, że chorobę opanowano, a już tym bardziej, że potrafiono z nią walczyć. To co działo się na statku świadczyło raczej o tym, że nie opanowano, choć potrafiono z nią walczyć, a raczej z jej nosicielami. Z drugiej strony - prawdopodobnie przestała być aż tak zaraźliwa, na co również wskazywały działania na statku - nie wyglądało to na pierwsze tego typu spotkanie...

Wydostałem się z kajuty i pobiegłem na górę. W jakimkolwiek przypadku - pozostawanie pod pokładem, zwłaszcza posiadającym jedno wyjście było jednym z najgłupszych pomysłów na jakie można było wpaść. Zostawianie praktycznie całego bagażu również było głupie, jednak mając do wyboru rozwiązanie głupie i głupsze - wybrałem... głupie.
 
Aschaar jest offline  
Stary 27-01-2011, 18:55   #18
 
pteroslaw's Avatar
 
Reputacja: 1 pteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumny
NIe ma to jak gra w pokera z Pokerem. On się śmieje a Jaskółka i Złotko chcą go pobić. Doszło by do bójki, gdyby nie abordaż, różnica nawet niewielka. Gdy chłopaki sie biją lepiej przebywać w innym pomieszczeniu i modlić się, żeby nie weszli. Jednak lubią się, taki jak to w kompanii bywa. Gdy tylko rozległ się głos kapitana porwaliśmy nasze bronie, przyodzialiśmy nasze “robocze” stroje.
-Poker, zostań tutaj, bądź gotów na wypadek gdyby ktoś został ranny. Jaskółka, Złotko za mną!- Zakrzyknąłem i wybiegłem przez drzwi. Chwilę potem stałem razem z chłopakami na pokładzie.
-Dobra chłopaki, nie dopuszczać ich pod pokład, co by nie mówić Poker trochę kiepsko się bije. Lepiej żeby kapitana też nie dorwali. Dobra chłopaki, czas popracować mięśniami i mieczami. - To była trochę długa wypowiedź jak na mnie. Normalnie zadaniami zająłby się Flint, ale go nie było, a ja byłem w kompanii najdłużej z nas wszystkich na statku. Ruszyłem do walki w jednej ręce dzierżąc miecz, w drugiej zaś nóż. Złotko ruszył ze swoim wiernym mieczem, natomiast Jaskółka jak zwykle bił się nożami. Byliśmy wariatami, gdy wszyscy walczyli bronią palną my stawialiśmy na walkę bezpośrednią. Złotko został bacząc by nikt nie dostał się do Pokera. Ja razem z Jaskółką ruszyliśmy w kierunku kapitana. Chcieliśmy robić to co robiliśmy najlepiej, walczyć i bronić.
 
pteroslaw jest offline  
Stary 28-01-2011, 19:08   #19
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[3 Februarus 146 C.T.] godzina 13:46 czasu pokładowego

-Golem - Atlas defensywy

Kolejne ćwierć-tonowe kawały żelastwa odrywane od zdewastowanego górniczego golema stawały się prymitywnymi pociskami w Twoich rękach. Na pokładzie zagęściło się, pospolite ruszenie załogi, pierwsze strzały i krzyki ranionych. Masywne wiertło mierzące ponad trzy metry było jeszcze cięższe, wykonane ze specjalnego stopu- uniesienie go na bark nawet Tobie sprawiło problem. Kilka ciężkich kroków rozbiegu i taran-oszczep z throalskiej stali przecinał powietrze. Nieco za wysoko, ale trafił latającą fortecę przeciwników w górne zabudowania- jak podmuch zmiótł drewniane konstrukcje i jej okupantów ze szczytu i niewiele zwalniając poleciał dalej, w nieznane.
Ręką odrywałeś już kawał blachy z golemowej kupy złomu- okrągły właz do kokpitu robota. Świst napastników przybliżył się, Twoje poczynania przyciągnęły ich uwagę. Słyszysz rozkręcający się bęben karabinu u szyi stworzenia. Pisk, inny, zaraz za Tobą- ciemnoskóra aktorka sparaliżowana strachem, z wielkimi szklistymi oczyma skierowanymi w otchłań wirujących sześciu luf. Kątem oka dostrzegłeś kolejnego, nad Tobą po prawej. Klapa włazu z pomocą Ręki stała się prawie idealnie płaska- improwizowany czakram wystrzelił z obsydiańskiego uścisku, ledwie widoczny w locie. Minął w powietrzu pierwsze pociski kierujące się nieuchronnie w Twój tors. Szarpnął tkanki zwierzęcia otwierając jego wnętrzności na światło dzienne- przegnite flaki z chlupotem wylały się na pokład, za nimi podążyła reszta. Kobieta zemdlała, a krótka seria nakropiła pancerz na Twoim torsie topiącym sie jak wosk ołowiem. Zabolało. Drugi atakujący wisiał nad skrzyniami mierząc chyba bardziej w Ciebie niż w nią, leżącą niepokojąco blisko.
Metaliczny trzask- wielkie sześcioramienne kotwice w dwóch miejscach wpiły się w burty po drugiej stronie pokładu, statkiem szarpnęło na tę stronę. Zza burty wyłaniał się drugi pokład atakujących, twierdza na plecach wielkiego stworzenia, tłum rozjuszonych dziwolągów skandujących niezrozumiale z uniesionymi w górę brońmi. Kotłujący się dookoła kołowrotów ściągających liny kotwic. Gotowi do skoku na pochyłych masztach- z linami w rękach-, pierwsi przeciwnicy już byli na pokładzie Hekstusa. Obdartusy, karakany, potworki- dla Ciebie nie stanowili praktycznie żadnego zagrożenia, ale dla bardziej delikatnych Dawców- śmiertelne.
Mimo to kilku biegło w Twoją stronę, sześć luf wypluwało pierwszą ciemno-złocistą łuskę długiego pocisku, drugą...


-Jonas - Koszmar botanika

Przedzieranie się przez towarowy tor przeszkód zajęło Ci dłużej niż byś się spodziewał, dobrze wręcz, że nie nabawiłeś się kontuzji przy tej przeprawie. Nogi co i rusz grzęzły pomiędzy ostrymi rantami porozwalanych skrzyń, prętami klatek. Chcąc chodzić po ich wiekach bolesnym podparciem o ścianę przekonałeś się, że nie jest to stabilna ścieżka. Po kilku chwilach iście górskiej wycieczki i paru głębszych sapnięciach przy przekręcaniu zamka śluzy korytarz na pokład stanął dla Ciebie otworem. Zawiasy zaskrzypiały cicho, niestety i tak za głośno.
Śluza pchnęła Cię do tyłu, dokładniej na tyłek. W kadrze ościeżnicy po przeciwnej stronie holu, siedząc oparty o metalową ścianę konał jeden z majtków. Nad nim plecami do Ciebie jego oprawca. Bose nogi jak patyki w kolorze jasnej śliwki. Od kolan workowate spodnie z opadającymi na nie sakwami. Sakwami przywiązanymi do sakw. Noże, pałki- istny węzeł przedmiotów i skrytek. Wychudzona talia i wystające żebra. Porwana, przykrótka kamizelka uzupełniana skrawkami blachy. Długie do łopatek, zwierzęco przetłuszczone włosy. Odwrocił się. Trupio blada twarz o groteskowej, ptasiej fizjonomii. W jego prawej ciemno-śliwkowej dłoni zwisała ociekająca posoką maczeta. Przekrzywił głowę, zasyczał. Zdałeś sobie sprawę, że ptasi dziób w rzeczywistości jest częścią pożółkłej maski. Zza dwóch okrągłych szybek łakomie wyglądały przekrwione oczy ofiary wizaremii. Oczy zwęziły się, a szkarłatne ostrze zawisło w powietrzu nad wizaremem. Strzał. Rozwarły się szeroko z niedowierzaniem patrząc na Ciebie, uchodziło z nich życie, zgasły odbierając masce jedyne znamię życia- zwiotczałe truchło padło wzdłuż korytarza, uśmiercone strzałem nad uchem. Prawie widziałeś kulę powoli drążącą chory mózg osobnika na dnie jego źrenic, bolesny wybuch po drugiej stronie urywając mu pół tylnego płatu. Z kieszeni wyciągnęłeś chustę i raptownie przetarłeś twarz- na białym materiale wykwitło kilka małych, szkarłatnych pąków. Maleńkich kwiatów zła.
Ofiara choroby i oprawca własnych doktorów. Gdybyś miał więcej czasu pewnie przeanalizowałbyś wszystkie opcje i teorie dotyczące historii tego tajemniczego przetrwania zarażonych łącznie z sumą pokoleń potrzebną na wygenerowanie środków do powietrznego piractwa. Póki co potrafiłeś myśleć tylko o jednym: czy ja.. zostałem.. zarażony..?
- Nic Ci nie jest.. paniczu..? - chrypliwy głos należał do krasnoluda, sądząc po ubiorze i czarnych smugach, palacza przy silniku Hekstusa. Pysznie zdmuchnął dym unoszący się z lufy małego rewolweru. - Kan! Twoja kolej... Panicz! za plecy, jeśli Ci życie miłe.. - zza rantu wyskoczył jego pomocnik i otworzył ogień do kolejnych przeciwników.
Duet nie należał do najwytrawniejszych strzelców, ale zajmowali dobrą pozycję z tyłu statku- a wyglądało na to, że vizaremowie wdarli się na podpokład od dziobu. Większość skierowała się chyba na górne pokłady, nieliczni zniecierpliwieni odpieranym abordażem pokusili się o łupienie jeszcze nie zdobytego statku. Jesteś bezpieczny- na tę chwilę, ukryty za ścianą bronionych drzwi kotłowni. Statek szarpnął i przechylił się nagle, uderzyłeś o coś ramieniem- na ścianie wisi skrzynka audireskopu- linia kończy się pewnie na mostku, o ile to jakiś pożytek.

-Kruk - Chłodne wyzwanie

Wybiegliście przed 'puchę' -jak pieszczotliwie kajutę nazwał Poker- w nadzieji na dotarcie na sam mostek. Nikt nie mówił, że będzie łatwo- czekali na Was już za progiem. Patykowate -czasem dosłownie zdrewniałe-, niezdrowo sine kończyny, pękate biodra upstrzone ostrzami, kośćmi, świecidełkami, talie os, uzbrojone długie łapska, maski i gogle- okrągłe otwory na oczy potęgujące ich potworne gęby. Od strony dziobu na głowny korytarz podpokładu wdzierało się słoneczne światło i błękit przestworzy- dziura o średnicy dwóch metrów kwadratowych idealnie zaokrąglona na rogach świeciła pomarańczowym żarem wypalonego metalu. Za nią unosiła się przycumowana lewitująca tratwa poskładana z najróżniejszych gratów, na pewno odmiennego pochodzenia. To z niej musieli wskoczyć na podpokład...
Poker został w pokoju, Złotko ze swoim wielkim bękartem zastawiał wejście. Ty i Jaskółka w pierwszym szeregu- od strony tratwy naciera trzech przeciwników, a ty dziękujesz pasjom, że korytarz jest tak wąski. Pełen orurowania, zaworów i zegarów ciśnieniomierzy. Twoi przeciwnicy chyba nie mieli pojęcia o taktyce, ale znali dobrze zew walki- zaatakowali wściekle, bez względu na straty.
Pierwszy wyskoczył jak z procy- odziany w bezładną stertę szmat dzikus z krótką włócznią -a raczej improwizowanym bagnetem na końcu kija- nerwowo dźgnął powietrze tuż przed Tobą, prowokował. Z kupki łachów wystawały jedynie badyle kończyn, ułamana w połowie maska zasłaniała czoło i oczy zostawiając szkaradny, pełen nieludzko trójkątnych, szarych zębów uśmiech na widoku. Jaskółka miał łatwiej- szybko skrócił dystans i pochlastał garbatego osiłka pod pachwiną i przez plecy dwoma równoległymi cięciami. Już doskakiwał do drugiego, czy raczej trzeciego- dwa noże skierowane do dołu jak stalowe kły bestii błysnęły żądzą krwi gdy Jaskółka wybił się wysoko i wskoczył skurwielowi na klatę. Kły utonęły w obojczykach, szarpnięcie i trzask gruchotanych kości. Głuchy odgłos osuwającego się trupa i szybkie, porozumiewawcze spojrzenie.

-Dwa do zera mój Kruku! Stajesz..? - głos kompana był zimny jak stal której dobywał, jeżył włoski na karku- Jaskółka uwielbiał rozróby, dlatego tak często miał problemy z kodeksem Kling, w walce na noże był bezcennym atutem oddziału.


-Jednooki - Nożycoręki

Druga szkarada runęła ku odległej ziemi, a śniadanie po raz drugi podskoczyło Ci do samych migdałków. Dwa strzały i dwa trafienia, pozostało jakichś.. 5..6.. celów i o wiele za mało sztuk amunicji. Marloe chyba przepadł na mostku, za to na pokładzie zaroiło się od marynarskich kombinezonów, chaotyczna kanonada obrońców z trudem odpierający kolejnych adwersarzy, a kulminacyjna fala miała dopiero nadejść. Mimo to jak rotacyjny reflektor latarni morskiej długą lufą szukałeś kolejnego celu, zaciskając przełyk już dociskałeś spust opuszkiem gdy na pokładzie -poniżej tarasu- ale kilka metrów od Ciebie przeraźliwy zgrzyt metalu przerwał skupienie. Wyjrzałeś za balustradę- wielki hak przypominający rozgałęzioną kotwicę zapierał się o kant burty. Lina na końcu kotwicy napięła się. Statek przechylił się, a zza burty z wolna wyłaniał się obraz drugiego lewiatana, nieco poniżej pokładu Hekstusa. Wysokie, pochyłe maszty z przyczepionymi linami i maruderami na ich końcu- gotowymi do abordażu lada chwila. Pisk kobiety- ciemnoskóra śliczność, wiele ładniejsza niż ta, którą tak pięknie zbeształeś przy śniadaniu- stała w ogniu krzyżowym dwóch delfinoidów. Przed nią Pomnik, siłował się z żelastwem wyrywając sobie prowizoryczną tarczę. Rzucił nią jak dyskiem i przeciął jednego jak zepsutą dynię, której zawartosć wylała się na ziemię. Gdzieś nad głową świsnęła Ci kula, a boczna szyba mostku rozleciała się w spory komplet ostrych puzzli. Z kapitańskiego pokoju wyszedł ktoś, nie był to Marloe, jeden z nawigatorów, chyba, taszczył metalowy statyw, który rozłożył przed mostkiem. Za nim dopiero ciemnoskóry Marloe wyłonił się zza włazu- na ramieniu niósł solidny kawał żelastwa nieco przypominający karabiny zamontowane na rybich trupach, większy niż tamte. Zarzucił ustrojstwo na stojak, zamki szczęknęły, otworzył komorę i błyskawicznie nawinął łańcuch pocisków.

-.. Czekasz na oklaski?! Zajmij się kotwicami, nie mogą wejść na pokład, rozumiesz?! -rzucił Ci właśnie przyniesione przez nawigatora ostrza, twoje ostrza - Przetnij liny i każdego kto stanie Ci na drodze.. Nie możemy rozwalić ich statku dopóki trzymają nas na hakach.. Już.!- najwyraźniej nie stawał pierwszy raz twarzą w twarz z taką sytuacją, tym gorzej, że brzmiał wręcz śmiertelnie poważnie.
 

Ostatnio edytowane przez majk : 28-01-2011 o 19:11.
majk jest offline  
Stary 03-02-2011, 20:52   #20
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
- Zajmij się kotwicami.
Łatwo powiedzieć trudniej zrobić. To, że łaskawie oddali mi mój sejmitar i mieczo-rewolwery wcale nie ułatwiało tego zadania. Rozumiem jakby dali mi topór lub coś w tym stylu. No, ale trudno. Coś trzeba było zrobić. Nie miałem najmniejszego zamiaru umrzeć na tej latającej puszcze. I bynajmniej nie wizja śmierci była w tym wszystkim najgorsza. Najgorsze było w tym wszystkim to, że jakiś palant wydawał mi rozkazy…
Jemu zdążę jeszcze wygarnąć. Jeśli faktycznie wie co mówi i wyjdę z tego w jednym kawałku. Jeśli nie, odnajdę go w piekle.
Nie byłem przyzwyczajony do walki w takich warunkach. Nie lubiłem jak coś lub ktoś mnie zaskakiwał. To była moja działka i nie zamierzałem się z nikim dzielić.
Trzeba było jednak skończyć myśleć i wziąć się do roboty. Wyjrzałem za balustradę by zobaczyć liny. Były zbyt nisko bym mógł je dosięgnąć z pokładu. Przeskoczyłem balustradę tarasu i pewnie wylądowałem na pokładzie. Nade mną, nie wiem skąd znalazł się jeden z tych delfinów-zombie. Przede mną zauważyłem dwóch z tych wizaremów, czy jak ich tam kapitan nazwał. O nich nie musiałem się martwić. Ich celem był Posąg. On musiał się nimi martwić nie ja.
Mój cel znajdował się na lewo ode mnie. Pierwsza z kotwic. W tej chwili jednak nie mogłem się zająć moim głównym celem. Jeden z piratów, który właśnie zeskakiwał ze swego statku wykazywał zainteresowanie moją osobą. Niewiele myśląc dobyłem jeden z mieczo-rewolwerów. Wycelowałem w zbliżającego się przeciwnika. Czekałem aż się zbliży. Nie miałem najmniejszego zamiaru marnować amunicji. Pirat zbliżył się wystarczająco. Tak jak i wcześniej tak i teraz moje serce napełniło się dziką radością na myśl o kolejnym martwym przeciwniku. Wystrzeliłem.
Nie miałam czasu czekać na efekt mojego wystrzału. Musiałem zająć się linami. Coś mi mówiło, że od ich odcięcia zależeć będzie moje życie. Musiałem jak najszybciej dostać się do lin. Sięgnąłem po linkę przywiązaną do pasa. Przewiązałem się nią w pasie. Drugi zakończony haczykiem koniec przerzuciłem przez oczko dźwigu wystającego za burtę. Swoją chustą przywiązałem sobie sejmitar do prawej dłoni. Może była to lekka przesada, lecz nie miałem zamiaru kupować sobie nowego gdyby ten przez przypadek wypadł mi z ręki. Rozejrzałem się jeszcze czy w pobliżu nie ma żadnego z piratów, który mógłby przeciąć moje zabezpieczenie. Szczęście mi sprzyjało. Tamci obskoczyli Pomnika. Na mnie nikt nie zwracał większej uwagi. Przynajmniej na razie. Na lepszą okazję nie było co czekać. Szczególnie, że kolejni szykowali się do abordażu.
Ześlizgnąłem się do kotwicy. Dawno nie miałem okazji do machania sejmitarem. Dzisiejszego dnia z pewnością nadrobię wszystkie zaległości. Wykonałem pierwsze cięcie. Efekt był mizerny. W sumie nie było żadnego efektu. Że też na górze nie pomyślałem o znalezieniu lepszej broni. Trudno. Teraz było już za późno. Teraz musiałem ciąć.
Wprawiłem się w ruch wahadłowy. Miałem nadzieję, że w ten sposób zwiększę siłę ciosu. Wykonałem cięcie. Nie dosięgło jednak liny. Zbyt mocno się obniżyłem i niemal zostałem dosięgnięty przez piratów. W między czasie mogłem wystrzelić z któregoś z mieczo-rewolwerów. Nie widziałem jednak sensu by to robić. Nie chciałem ryzykować straty broni. Podciągnąłem się na lince zawiązując ją wokół lewej dłoni wydostając się z poza zasięgu napastników.
Znów odepchnąłem się od burty. Silnym cięciem prawie udało mi się naciąć linę. Nie był to jednak cios wystarczająco silny by przeciąć ją za pierwszym razem. Na domiar złego moją osobą zainteresował się kolejny pirat. Bezczelnie zbliżał się do mnie szybując na linie. Musiałem działać. Liczyłem na to, że samą siłą ataku strącę go z jego liny i zmuszę do lotu w kierunku ziemi. Nie chciałem wdawać się w dłuższą walkę. Miałem inne cele. Od osiągnięcia jednego z nich dzieliło mnie kilka cali pękających sznurów i najwyżej jedno precyzyjne cięcie. Natarłem na pirata. Niemal w tym samym momencie przez mój umysł przemknęła jedna myśl. Dlaczego pozwoliłem się w to wpakować?

Pirat pechowo przeponą nabił się na moją wystawioną nogę i z wrażenia puścił linę. Przynajmniej ten problem miałem z głowy. Zderzenie z nim trochę wytrąciło mnie z rytmu, lecz szybko udało mi się na powrót wprawić w ruch wahadłowy. Chwilę pohuśtałem się na swojej lince, po czym wykonałem cięcie. Sznury zostały przerwane. Pierwsza z lin została odcięta. Pozostała druga. Wcześniej jednak musiałem wyjść z powrotem na pokład. Używając jednej i to w dodatku słabszej ręki mógł być z tym problem. Prawą miałem unieruchomioną przywiązanym do niej sejmitarem. Trudno. Musiałem zaryzykować utratę broni. Puściłem lewą dłonią trzymaną do tej pory linkę i opuściłem się trochę w dół. Przeciwnikami, na których broń niemal się za pierwszym razem nabiłem teraz nie musiałem się przejmować. Jakaś beczka rzucona z pokładu Hekstusa skutecznie zniechęciła ich do atakowania mnie. Mogłem się tylko domyślać po rozmiarach beczki, że rzucił ją Posąg. No chyba, że w czasie mojej zabawy z przecinaniem liny wyprowadzili na pokład katapultę. W to jednak poważnie wątpiłem.
Zacząłem rozplątywać swoją chustę. Nie przypuszczałem nawet, że tak mocno ją zawiązałem. Nie miałem wyjścia. Strata chusty była małą ceną w porównaniu ze stratą życia.
Sięgnąłem do pasa po nóż. Miałem szczęście, że nie zgubiłem go w ferworze walki. Rozciąłem węzeł chusty uwalniając dłoń. Chusta została porwana przez wiatr a ja szybko schowałem sejmitar do pochwy i zacząłem wspinać się na pokład. Gdy się na nim znalazłem zostałem zaczepiony przez jakiegoś niedobitka z maczetą. Nawet nie zdążyłem odwiązać linki od dźwigu. Nie przeszkodziło mi to jednak w zabiciu pirata. Skończył ze śladem po moim nożu pod brodą. Ja zaopiekowałem się jego maczetą.
Uprzednio zdjąwszy linkę z kółka dźwigu ruszyłem uporać się z drugą kotwicą. Maruderów było więcej. Nie byli to jednak przeciwnicy godni większej uwagi. Padali po czterech, góra pięciu ciosach. Było to i tak zdecydowanie za dużo jak na poziom walki, jaki reprezentowali. Zdobyczna maczeta była zdecydowanie źle wyważona. Punkt ciężkości znajdował się bliżej końca ostrza, co pozwalało zadawać silne, lecz powolne ciosy. Walka w taki sposób nie była w moim stylu i nie mogłem zaprezentować piratom pełni moich umiejętności. Im chyba to jednak nie przeszkadzało. Trupom raczej nic nie przeszkadza. Raczej…
Znalazłem się przy kotwicy. Była trochę wyżej wbita niż poprzednia, lecz i tak nie miałem szans do niej sięgnąć w pozycji umożliwiającej porządne zamachnięcie się. Poważniejszym problemem było to, że przy tej kotwicy nie było dźwigu, do którego mógłbym umocować linkę. Musiałem zejść na dół bez zabezpieczenia i stanąć na wystającej z pokładu części kotwicy. Trochę było to ryzykowne, lecz innego wyjścia nie miałem. Nie zanosiło się by któryś z załogantów zrobił to za mnie. Więc nie mogłem najzwyklej w świecie olać tego zadania.
Wetknąłem za pas maczetę. Miałem nadzieję, że nie zgubię jej podczas moich akrobatycznych wyczynów. Usiadłem na skraju pokładu i zacząłem się powoli ześlizgiwać się w stronę kotwicy cały czas trzymając się skraju pokładu. Na moje szczęście sięgnąłem jej stopami zanim musiałem puścić się pokładu. Ułatwiało to trochę sprawę. Jednak i tak najtrudniejsze było przede mną. Umieściłem swoją linkę po lewej stronie kotwicy. Głęboki wdech i… i zeskoczyłem z kotwicy po stronie przeciwnej niż znajdowała się moja linka. Miałem tylko chwilę by ją złapać. W przeciwnym wypadku czekał mnie długi lot w kierunku ziemi. Udało mi się chwycić linkę. Poczułem pieczenie, gdy moja ręka się po niej przesuwała. Później było ukłucie. To haczyk wbił mi się w dłoń. Bolało. Trochę. Nic wielkiego. Bywało gorzej. Dyndałem w powietrzu. Musiałem się śpieszyć. Moje wygibasy obciążyły znacząco lewą rękę. Wiedziałem, że za długo nie wytrzyma. Najpierw jednak należało podciągnąć się na lince. Byłem zdecydowanie za nisko by dosięgnąć sznurów kotwicy. Kilka pociągnięć, zwiększenie poziomu bólu lewej ręki. Byłem na odpowiedniej wysokości. Dobyłem maczety. Tak to był zdecydowanie dzień, w którym miałem szczęście. Wykonałem zamach. Cięcie sięgnęło liny trochę ją naruszając. Kolejne cięcie przyniosło bardziej zadawalający efekt. Mimo to dopiero po piątym cięciu przeciąłem sznury. Maczeta nie była mi już potrzebna. Cisnąłem ją w stronę pokładu piratów. Mogłem teraz wracać na pokład. Spojrzałem w górę. To, że uda mi się to zrobić graniczyło raczej z cudem. Mimo to nie zamierzałem się poddawać.
Znów szarpnąłem linkę. Znów zacząłem za nią pociągać. Powoli zbliżałem się do kotwicy. Linka równie powoli zaczęła się z niej zsuwać. Od śmierci dzieliły mnie cale. Pieczenie przeniosło się również na prawą dłoń. Życie było jednak cenniejsze od jakiegoś tam bólu. Jeszcze parę szarpnięć i…
Linka zsunęła się. Moja prawa ręka zacisnęła się na kotwicy. Chwilę później dołączyła do niej lewa ręka. Podciągnąłem się. Teraz miałem kotwicę pod pachami. Było lepiej, lecz niewiele. Sięgnąłem po haczyk swojej linki. Zamachnąłem się. Haczyk zniknął mi z pola widzenia wlatując nad pokład.
Kotwica wyślizgnęła się z moich objęć. Spadałem w dół. Życie zaczęło mi przelatywać przed oczami. Nagle coś szarpnęło mnie w okolicach pasa. Dla mnie była to ulga. Żołądek uznał inaczej. Moje śniadanie poleciało w stronę ziemi zamiast mnie.
Nie wiedziałem, o co zaczepił haczyk. W tej chwili nie było to istotne. Szybko zacząłem się wciągać na lince. Nie chciałem testować wytrzymałości umocowania linki a tym bardziej wytrzymałości moich rąk. W końcu udało mi się powrócić na pokład.
Tak, to była zdecydowanie moja ostatnia podróż latającym statkiem.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.
Karmazyn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172