05-05-2020, 14:40 | #1 |
Reputacja: 1 | [Warsztaty DH1ed] Haeresis Delenda Est Link do komentarzy. +++ 11 Martius, rok 815.M41 System Tsade Agryświat Tsade II Miasto Danin Rok osiemset piętnasty czterdziestego pierwszego milenium wprowadził sporo zmian i zamieszania w imperialnym Sektorze Calixis - rubieży Segmentum Obscurus. Jakby dla jakiegoś kosmicznego wyrównania, przełomowe miejsca miały swój początek dokładnie w centralnym regionie i odległej rubieży. W Obrębie Golgenna i na Peryferiach. Na Kulth, dawnej stolicy Subsektora Peryferiów, trwał osiemdziesiąty trzeci rok wyniszczającej, niekończącej się wojny z Orkami i secesjonistami. Pobliska planetka Ganf Magna padła ofiarą bliźniaczo podobnych wydarzeń. Na całe Peryferia najeżdżały hordy Xenos żądnych krwi Ludzkości. Centralne planety przeżywały nieszpory. Bluźniercze kulty heretyków i manifestacje plugawych mocy Osnowy dawały o sobie znać na Sepheris Secundus - głównym górniczym świecie Calixis, na Iocanthos - źródle ważnych kwiatów Ghostpollen, nawet na samym Sibellus - stolicy sektora i najbardziej prosperującym świecie kopców. W powietrzu wisiało coś dużego, coś złowrogiego. Wojna na Peryferiach była intensywniejsza, ale tu chodziło o coś więcej. Coś dużo gorszego. Inkwizycja miała w ostatnich miesiącach pełne ręce roboty - nie tylko w centrum i na rubieżach. Układ Tsade, gdzieś głęboko w granicznym Obrębie Josian. Okolica była względnie spokojna. Ostatnia wojna w tym rejonie była lata temu i ograniczyła się do karnych ekspedycji, obław i śledztw Inkwizycji i Adeptus Mechanicus przeciwko matecznikom różnego rodzaju niszczycielskich i przerażających tech-herezji. Od tamtej pory w rejonie panował jako taki spokój (choć niektórzy heretecy wciąż pozostawali na wolności i prowadzili swe odrażające eksperymenta) - aż do dzisiaj. Pod koniec roku ubiegłego do Systemu Tsade przybyła opóźniona podczas tranzytu w Osnowie flotylla imperialna mająca zebrać rokroczną Imperialną Daninę z agroplanety Tsade II. Z tego okresu pochodził niepokojący raport, jakoby Tsade zostało napadnięte i unicestwione przez jakiegoś nieznanego wroga. Ocalali w podziemnych bunkrach musieli być wyciągani siłą, byli agresywni i przerażeni, mówili o "światłach na nieboskłonie". Zakładano zmasowane bombardowanie orbitalne, gdyż kolonia została doszczętnie zniszczona, a cała planeta wręcz pozbawiona życia. A przynajmniej kolonia eksploracyjno-badawcza na Tsade I, który od niepamiętnych eonów zawsze był jednym z tak zwanych martwych światów. Tsade II miało się dobrze. Flotylla poborców daniny (bądź któryś pośrednik po drodze) pomyliła się w raporcie. Ludzie z agroplanety nie mieli pojęcia, że ich system został napadnięty, a siostrzana planeta zaatakowana przez nieznanych sprawców. Pobór dokonał się bez dalszych incydentów, a wstępne śledztwo nie przyniosło rezultatów. Zwalono to na atak piratów bądź jakąś pomyłkę i sprawę zamknięto. Na Tsade I miała trafić kolejna nieduża partia kolonistów mająca odbudować bazę i zająć się pracami wydobywczymi oraz badawczymi. I tyle. Przynajmniej oficjalnie, bo pewna potężna persona zainteresowała się tematem - i nie była skłonna wierzyć w przypadki. Tą osobą była Inkwizytor z zakonu Ordo Hereticus imieniem Astrid Skane. W ciągu pierwszych kilkunastu tygodni roku 815 ściągała na Fenksworld, wielki i ważny świat kopców położony bardzo blisko układu Tsade, personel polowy. Świeżo upieczoną, dużą grupę Akolitów mającą stworzyć nową komórkę pod kuratelą siostry Marchand, zaufanej nadzorczyni "świeżaków". [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pjVEzlct_fg[/MEDIA] Fabio Boticelli, usankcjonowany psionik bez przeszłości. Bertan Mikenheim, były Imperialny Gwardzista z jednego z fenksworldzkich regimentów pieszych. Carius Plox, najemny asasyn i strzelec, również pochodzący z Fenksworld. Krzywy człowiek o prostym imieniu Varn, kryminalista wyciągnięty z pierdla. Merekkerth Perkele, Tryb wyciągnięty z trzewi okrętów wojennych Basilikon Astra. Flavio Sotanus, wyświęcony członek Eklezjarchii wywodzący się z Percipre, jednej z pomniejszych agroplanet. Firolio Metzenbaum, mający już pewien staż w Inkwizycji adept Administratum. I wreszcie sama Marion Marchand, wychowanka jednego z sierocińców Schola Progenium, wkrótce kończąca swój nowicjat siostra Adepta Sororitas. Wreszcie, po tygodniach i miesiącach lotów i oczekiwania tu i tam, a wreszcie na Fenksworld, zabrali się na jednym z transportowców należących do Adeptus Terra. Na pokładzie bez problemu wmieszali się w tłum dzięki fałszywym cognomenom przekazanym przez ludzi Pani Inkwizytor. Byli "kolonistami" w drodze na Tsade I, z autoryzacją aby po drodze zwizytować Tsade II "w sprawach tranzytowych i zaopatrzeniowych". Wymówka dobra jak każda inna, więc nikt się nie przypierdalał. Parę dni później statek był już na niskiej orbicie geostacjonarnej ponad Miastem Danin, stolicą Tsade II (i jedynym jako tako sporym miastem, z jedynym kosmoportem o sensownej, przemysłowej wielkości). Po męczącym, dłużącym się w nieskończoność i zmuszającym do wymiotów przelocie lichtugą typu Arvus z transportowca na lądowisku zabrali bagaże, przeszli przez kontrolę i odnaleźli się w umówionym miejscu - w męskiej toalecie na przylotach - i dokonali wzajemnej identyfikacji. Komórka została zawiązana. Według dalszych instrukcji: na głównym parkingu miała na nich czekać furgonetka "w rdzawym kolorze". Kluczyki były schowane pod rurą wydechową. Mieli się tym furgonem zabrać na Ulicę XV, pod dom IV, mieszkania II. Klucze na chatę miały być w schowku pojazdu. Na miejscu mieli czekać na przybycie kontaktu, który użyje domofonu i przekaże umówione hasło "Mam paczkę dla pana Bertranda." Odpowiedzią miało być "Nareszcie, czekałem na nią od ośmiu dni. Proszę wejść." Wskazówki były spisane na miękkim papierze. W sam raz by spuścić do klopa na odchodnym. Ostatnio edytowane przez Micas : 05-05-2020 o 16:39. Powód: Post |
06-05-2020, 07:15 | #2 |
Reputacja: 1 | CLE Flavio Sontanus Flavio spokojnym, wręcz z niechęcią otworzył drzwi do umówionego szaletu. Miejsce “zbiórki” od początku mu się nie podobało. Sanitariaty w takich miejscach jak to od dziecka budziły w nim pewien rodzaj obrzydzenia. Podszedł do lustra, przejrzał się przygładzając czarne barwione wąsy. Przeczesał ręką siwiejące już włosy, odsłaniając zakolczykowane małymi stalowymi klamerkami uszy. Spojrzał na odbicia twarzy pozostałych w tym pomieszczeniu mężczyzn. Informacje które mu przekazano wystarczyły aby rozpoznać pozostałych członków tej misji. Wiedział że oni też zostali należycie poinstruowani. Można więc było pominąć formalnośći, szczególnie w takim miejscu -Panowie pozwolą, poczekam na zewnątrz- po czym skierował się do wyjścia. Ostatnio edytowane przez giewues : 06-05-2020 o 16:40. |
06-05-2020, 13:15 | #3 |
Reputacja: 1 | Transporter kupiecki, gdzieś w przestrzeni kosmicznej, kurs na Fenksworld. Sygnał alarmowy rozbrzmiał w zagraconej klicie służącej Mu za pomieszczenie sypialne podczas podróży. Zaczął się obchód. Coś co dość mocno znał i trzymał się tego jak Dogma. Zasady wpojone na statkach Basilikon Astra były niepodważalne. Adeptus nie zrzeszało leni i opierdalaczy. Codzienne sprawdzenie funkcjonalności maszyn było podstawą życia jego profesji. Wszelkie niedociągnięcia przełożeni surowo karali, a wszystko związane z wojną miało być sprawne, wypucowane i na chodzie do natychmiastowego wykorzystania. -No mysiu, powiedz wujciowi co Ci dziś dolega, hm? - pieszczotliwe dotknięcie śluzy wejściowej jak co dzień rozpoczynało jego żmudną acz, wedle Merekkerth’a, intrygująco przyjemną wędrówkę po korytarzach technicznych pojazdu międzygwiezdnego. Był to już któryś tydzień podróży na Fenksworld skąd miał zostać odesłany z grupą Akolitów… Gdzieś… W zasadzie nie było to aż tak istotne na tą chwilę. A szczerze, o tej porze wachty, mało go obchodziło. Jego obecnym problemem, który powinien zajmować myśli Kapłana było regularne dokręcenie śrub, tam gdzie potrzeba, ogląd okablowania z wyszczególnieniem na wszelkiego rodzaju przyłącza, a także sprawdzenie szczelności przewodów tak paliwowych, jak i tych zapewniających wodę pitną i inne nutrienty potrzebne załodze. Technograf się nie opierdalał i nie podróżował za darmo. Szczególnie Próżniak dla którego NIE zajmować się łajbą to coś nie do pomyślenia. Nie sraj tam gdzie jesz, ktoś kiedyś powiedział a Merekkerth starał się o tym pamiętać… W przebłyskach jasnego myślenia. -Noooo, mysiu, nie prychaj. Tatuś się tobą zajmie kochana. Bedzie Ci dooobrze i przyjemnie. Wyjdziesz z każdego Warpa jaki napotkamy… Nooo, współpracuj, to nie boli, lekko załaskocze – niesłyszalne rozmowy prowadzone pół na głos po pewnym czasie przestały dziwić resztę załogi na statku. Wszyscy wiedzieli że każdy urodzony bez grawitacji to dziwak, a już szczególnie Tech-adept, lecz niektórym ciarki przechodziły po plecach słysząc zniekształcony przez Implant Szczękowy głos Tryba. Zwłaszcza rozbrzmiewający znienacka za plecami lub zza rogu korytarza. -Perkele! Bierz no swój mechaniczny tyłek i złaź do maszynowni ino migiem! Twoja ‘mysiunia’ się stawia i nie chce współpracować. Dusimy się już od oparów! Ruchy, ruchy! - interkom niemal pękł od krzyku głównego mechanika transportowca. Jako jeden z pierwszych poznał dziwny sposób myślenia Kapłana i jako jeden z nielicznych zaakceptował i potrafił wykorzystać w perswazji. -Niegrzeczna mysia? Oj wujcio już się nią zajmie, mało ci pieszczot? - w głosie Merekkerth’a rozbrzmiewała irytacja podszyta zdenerwowaniem. Maszynownia była jednym z ostatnich przystanków na trasie obchodu gdzie Kapłan relaksował się w symfonii jęków, stuknięć i sapania wszelkiej maszynerii. Od wielu lat potrafił rozpoznawać głos maszyn. Każda z nich miała swą duszę i jeśli tylko odpowiednio się skupił i skoncentrował, potrafił nawiązać z taką więź. Owszem, wymagało to pracy, czasu i determinacji, lecz owocowało stosunkowo szybko. Inni Akolici w trakcie szkoleń zazdrościli mu tej smykałki do maszyn. Nawet implanty, które uzyskał za osiągnięcia, zaadaptowały się do jego mięsa wyjątkowo szybko. Słyszał ich szept tak jak słyszał szepty obecnej myszuni. Subtelną pieśń sączącą się wyłącznie do jego uszu. Mógł ją zignorować, o tak, wiele razy ignorował takie wołanie, zwłaszcza nieprzychylne, a mógł z nią rozmawiać, odpowiadać jej a nawet śpiewać do jej rytmu. -Myysiu, myysiu… tatuś już tam idzie…. Sprawuj się, nie grymaś, nie… Pogłaszcze pieszczotliwie… - bieg Kapłana zgrał się z dziwnym taktem powtarzających się słów przyśpiewki, nuconej niczym kołysanka, gdy Merekkerth pędził do maszynowni. Fenksworld, dział odlotów, odprawa, kurs na Tsade I -Nowa mysia… Ciekawe jaka jesteś słodziutka. Poczekaj na tatusia, będzie tam za chwile – Merekkerth uśmiechnął się, a przynajmniej zrobiłby to gdyby dolna część jego twarzy nie była zasłonięta, a wargi podziurawione. -Słyszysz? Za dużo ludzi, za twardo. Tak, mnie też to boli, Ciii… bo was usłyszą. - Merekkerth odpowiedział cichym mamrotaniem. - Ciii… Jeszcze trochę. Na was przyjdzie też pora. Dobre pieski, będą znów biegać po czerni. Jeszcze ciutek. Wytrzymajcie. - mimo że jako Akolita, nie za bardzo się wyróżniał, pośród mieszanki wszelakiej maści profesji i mieszanek światów, to i tak w jakiś niewyjaśniony sposób postać Kapłana otoczona była stosownym dystansem. Ot… unikajmy wariatów tak dla pewności. Czerwonawy płaszcz i wystające spod kaptura rurki, prowadzące w głąb tuniki do oczyszczaczy powietrza, bagaż na ramieniu i zgrabnie ukryte co cenniejsze wyposażenie, broń przy boku i wisząca, mechaniczna główka czegoś co może w przyszłości będzie mechaniczną maskotką… Wysoki na ponad dwa metry, z bardzo smukłą, niemal patyczakowatą budową ciała. Fragmenty skóry wystające spod odzienia blade niczym wygaszony popiół. Kaptur, skrywający zieleń oczu i słomkowe włosy, których kosmyki wyślizgiwały się spod cienia. Paznokcie, pożółkłe jakby od grzybicy lub nasączenia różnorakimi olejami, których barwa wgryzła się w keratynową płytkę... Ot, niby kolejny Tech-Priest, ale jednak jakby trochę inny. Jakby, bardziej wycofany i obłąkany pieśnią, której nikt nie dostrzega. No i ten wstręt, namacalny w zachowaniu, do zbyt stabilnego podłoża, tak… dziwnie i ciężko. Tak… duszno… I tyle ludzi… Nowych twarzy… Kolejna żmudna podróż trwająca dokładnie… nie wiadomo ile. Merekkerth, ku swemu rozczarowaniu, nie został przydzielony do żadnego zadania mającego ‘poprawić’ jakość systemów na transportowcu. Siedzenie w ciasnej kajucie nie należało do najprzyjemniejszych, choć czas ten umilał sobie duetem z nową łajbą. Myszunia okazała się, również niestety, mało chętna do współpracy czy rozmowy, ale Kapłan, nie poddając się, codziennie spacerował wedle swego zwyczaju po wszelkiego rodzaju korytarzach… Do których go wpuszczono. – Noo, Mysio… Tak wiem, że nie możesz, wujciowi nie pozwolili. Ale no masz, nie zaszkodzi, a pomoże - ukradkowa aplikacja smaru czy innego oleju, podprowadzonego z Łajb jeszcze na początku podróży Akolity, wprowadzała Merekkerth’a w stan dziwnej euforii. Tak jakby dawać psu kiełbasę pod stołem gdy jego właściciel nie widzi. -Jeszcze tylko kilka dni… - brzęczące westchnienie ulotniło się gdy Technograf zamykał po raz niezliczony, śluzę swej kajuty. Szalet publiczny. Bardzo śmierdzący. Męski. Lotnisko Miasta Danin - Widzisz mysiu? To nowi koledzy. Tak, oni też mają to co dostaliśmy. Wszystko się zgadza, tak. Przywitaj się. Nowi koledzy, pamiętasz? Tak, wiem, może… - Merekkerth Perkele powiódł wzrokiem po zebranych członkach komórki. Jeden wyszedł. Reszta... Chyba zostanie… Ten pierwszy mało rozmowny. – Dobrze mysiu. Nie musisz rozmawiać - Dla nieprzyzwyczajonego słuchacza, specyficzne rozmowy Próżniaka tylko pogłębiały dystans, zwłaszcza wśród planetarniaków. Wzrok, jeśli dostrzeżony, Kapłana wodził od jednego sprzętu do drugiego, mało istotny był wygląd twarzy. Identyfikacja już się odbyła więc należało rozpoznawać ‘kolegów’ po gnatach i technologicznych dziwnostkach, lub ich braku. Tak łatwiej zapamiętać, łatwiej zainstalować w serwerach biologicznej pamięci. – Dokąd idziemy? - Merekkerth nie mógł się oprzeć by zadać to pytanie, mimo iż znał odpowiedź. I dalszą część instrukcji. Ostatnio edytowane przez Gienkoslav : 06-05-2020 o 17:34. Powód: Niuanse nomenklaturowe |
06-05-2020, 13:20 | #4 |
Reputacja: 1 |
__________________ Ayo, 'sup mah man? |
06-05-2020, 16:31 | #5 |
Reputacja: 1 | -Także mówisz że nie masz moich pieniędzy co? – odplunął czarną od żutego tytoniu gule flegmy. Zaczął mówić lekko rozbawionym, ochrypłym z przepicia głosem . -No powiedz coś! He he, zapomniałem że masz na twarzy knebel. To nic to nic wszystko wiem, tak tak wszystko wiem. Nie posiadasz moich pier-do-lo-nych tronów. A ja nie lubię jak ktoś nie posiada moich pieniędzy.- Zbir przysiadł na skraju dachu budynku spoglądając w dół -To długa droga w dół wiesz, a mimo to nie lubię gdy przekaz nie trafia do innych dłużników. Dlatego wpakuje ci kulkę w łeb, a dopiero później zepchnę, popatrz tylko tam na samiutki dół. No popatrz tylko!- Bandyta wstał i chwycił przywiązanego do krzesła mężczyznę za kark i przechylając krzesło poza krawędź zmusił więźnia do spojrzenia w dół. Cichy skowyt wydobył się spod knebla. -Ale na czym to ja skończyłem? A no tak egzekucja. He he, czas umierać. –Biorąc do ręki rewolwer wielkokalibrowy przystawił go do skroni, szarpiącemu się w więzach więźniowi. Dźwięk wystrzału, ciało spadające w dół, oddalające się z każdą sekundą, pozostawiające za sobą jedynie smugę wypływającej z czaszki krwi. Gdzieś na przeciwległym budynku z pozycji leżącej podniósł się mężczyzna, zarzucając sobie na ramie jeszcze dymiący karabin snajperki. Powolnym krokiem ruszył w stronę włazu, jednocześnie wyciągając mikrokomunikatro. -Cel zneutralizowany. *** Drzwi uchyliły się, do środka baru wszedł brodaty mężczyzna o mysich włosach i twarzy podobnej jednocześnie do wszystkich jak i do nikogo. Poprawiając zarzucony karabin na ramieniu, krzyknął radośnie od progu. -Barman to co zwykle!- Po czym nie zwracając uwagi bywalców usiadł przy barze i spojrzał na czyszczącego miedziany kubek barmana, który nie zareagował na jego okrzyk. Sprzedawca nie odrywając wzroku znad czyszczonego naczynia rzucił ponuro. -Nie chcemy tu takich jak ty. -Tak, tak, wiem John ty nikogo nie lubisz.- rzucił z zawadiackim uśmiechem -Podaj mi lepiej to co zawsze.- Szklanka z mętnym płynem wylądowała na blacie. -Widzę że zlecenie się udało, co młody?- wydał z siebie wujkowy śmiech -Jak zwykle dobre łowy, co? -Ile się znamy John? – Uśmiechając się zbył pytanie -Z pięć lat, będzie a co? Czekaj, czekaj znowu będziesz mi groził że kiedyś będziesz musiał mnie zabić bo za dużo wiem. To chciałeś powiedzieć co, co? -Świetnie mnie znasz John, oj świetnie mnie znasz. *** Klamka małego mieszkania była nieznacznie naciśnięta, jakby ktoś próbował wejść do środka i gdy okazało się że drzwi są zamknięte oddalił się. „Może to nic”. Przekraczając próg mieszkania rozejrzał się, brak zagrożenia, brak potencjalnych różnic. Zerknął na mały stolik przy łóżku. Talia kart była nieznacznie przesunięta. Przejrzał karty. Jedna była odwrócona awersem do góry. Zwykły błąd przy składaniu talii, nikt by się nie zorientował. Oderwał rewers karty odsłaniając zamaskowaną instrukcje. Pospiesznie spakował najważniejsze rzeczy i szepnął w eter. -To nie twój dzień John, nie twój dzień. *** -Zamknięte- John spojrzał znad blatu baru na stojącego w drzwiach mężczyznę -A to ty, zapomniałeś czegoś Car….- nim zdarzył dokończyć pocisk przebił mu czaszkę rozbryzgując jej wnętrzności na ścianie. *** -A co to za broń tam chce wnieść na pokład! Co wylegitymuj się! -Spokojnie panowie, spokojnie jestem łowcą przydzielonym do tej kolonii. – podszedł bliżej z rękami na widoku. –Muszę przyznać ze to dość zabawna historia. To znaczy dla was zabawna dla mnie tragiczna! Otóż może nie będziecie chcieli uwierzyć ale przegrałem tą wycieczkę w karty. Jak to przegrałeś, zapewnię zapytacie! A no tak że graliśmy w karty, gdy przyszła informacja że trzeba łowcy dla kolonii i mamy oddelegować jednego z naszej łowieckiego grona. A jako że hazard wśród łowców wiecznie żywy. Zresztą pewnie w śród was strażników też, hazard na porządku dziennym jest. Co dobrze mówię, co? – Jeden ze strażników chciał dojść do głosu, jednak z mizernym skutkiem. -Oczywiście że dobrze mówię! No ale wracając do meritum. Otóż nie uwierzycie panowie jakiego miałem pecha, gdyż zwykle w karty udaje mi się wygrać tego dnia Imperator uśmiechnął się do reszty kompanów i przegrałem z kretesem. I oto jestem. Właśnie ja, taki smutny mój los.- Strażnik widząc znacznie wydłużającą się kolejkę do transportera. Spojrzał z zrezygnowaniem na łowcę, a słysząc pierwsze pomruki niezadowolenia z opieszałości wartowników, machnął tylko ręką i przepuścił mężczyznę na statek. *** Opierając się o umywalkę odwrócony w stronę drzwi spojrzał na resztę osób znajdujących się w pomieszczeniu. -Jak miło będzie ponownie pracować z profesjonalistami. A teraz chyba pora na nas?– Szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. |
06-05-2020, 17:46 | #6 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Stalowy : 06-05-2020 o 20:09. |
07-05-2020, 00:29 | #7 |
Reputacja: 1 | Varn zszedł z pokładu transportowca, przeciągnął się aż stawy zatrzeszczały i wciągnął głęboko do płuc powietrze. „Więc tak pachnie wolka…” - mruknął do siebie. Garował trzy lata, dopóki nie złożono mu propozycji nie do odrzucenia. Gdyby nie to, nadal odsiadywałby całą pajdę, a tak, mógł nacieszyć się rozległą przestrzenią. Po czasie spędzonym w pierdlu, nawet na statku czuł się wybornie mając tyle miejsca. A otwarta przestrzeń działała na niego niemal euforycznie. Nie mówiąc już o przechodzących tu i ówdzie szybkim krokiem raszplach. Varn był wysoki, miał muskularną sylwetkę. Jego szyja i dłonie pokryte były wykonanymi czarnym tuszem tatuażami, które niknęły w rękawach i pod kołnierzykiem. Nosił krótkie, ciemnoblond włosy i brodę. Skórę miał dość ciemną, jakby sporo czasu spędzał na palącym słońcu. Wysławiał się w sposób nietypowy, w potoczną niskogotycką mowę wplatał dziwne wyrazy, które czujne ucho mogło sklasyfikować jako należące do rozwijającego się kreolskiego języka na jakiejś niezbyt rozwiniętej społecznie planecie. Dość częsta była też gwara więzienna. O sobie mówił „człowiek zaradny” i widać było zarówno w jego cwaniackim spojrzeniu szarych oczu, jak i w zachowaniu, że robił przekręty na niejednej planecie, z niejednego pieca chleb jadł, niejedno w życiu zarzygał. Podczas przejścia przez kontrolę Varn kolejny raz przekonał się o możliwościach organizacyjnych Ordo Hereticus. Podczas kontroli podał mundurowej swój cognomen, który okazał się być gitny. Kobieta nawet nie mrugnęła, kiedy oddawała mu lewe bialko, całkowicie nieświadoma, że mężczyzna jest poszukiwany listem gończym na trzech planetach. Varn w dość niewybredny sposób poflirtował z nią, jednak ta nie chciała dać się zaprosić w bardziej odosobnione miejsce. Jej pech. Gdy tylko dostał swoje klamoty, sprawdził czy wszystko jest na miejscu. W końcu załoga portu sprawdzała jego bagaż, a Varn nie ufał nikomu, kto reprezentował jakąkolwiek władzę. Zresztą - z wzajemnością. Z przyszłymi spólasami miał spotkać się w bardachu znajdującym się na terminalu. Pamiętał z grubsza opisy postaci, więc nie miał problemu z poprawną identyfikacją kto jest kim. -Dokąd idziemy? – zapytał człowiek z masą rurek wystających z głowy, który mamrotał coś do swojej mysiuni. -Mamy dźwignąć gablotę z parkingu i pojechać na kwadrat – Varn podsumował to, co przeczytał z kartki mężczyzna o jasnej cerze i niebieskich oczach. –I jaka mysia? Do kogo się pucujesz? – zapytał z ciekawości. –Do kogo nawijasz, gadasz – doprecyzował. Czasu nie było dużo, więc były więzień wyszedł z toalet i energicznym krokiem ruszył na parking. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 07-05-2020 o 20:36. |
07-05-2020, 08:30 | #8 |
Reputacja: 1 | Gdzieś w pustce kosmicznej. Firolio wpatrywał się w bezkres przestrzenie znajdującej się tuż tuż za pancernym szkłem iluminatora. Nigdy nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy prawie całe życie spędzali na statkach kosmicznych. Mała bańka życia, oddzielona cieniutką skorupą od skrajnie zabójczych warunków kosmicznej próżni. Jak mały bąbelek powietrza odrywający się od dana oceanu i chaotycznie prący ku górze wirując i okręcają się. W pewnej chwili światło padło w taki sposób, że w okienku odbiła się jego twarz. Pociągła twarz o orli nosie, na których spoczywały niewielkie okrągłe okulary. Ogolona na łyso głowa i wypielęgnowany zarost, kryjący zbyt szybko postarzałą twarz. Włosy też siwiały, więc wolał się ich pozbyć. Miał dość docinek ze strony ludzi z jednostki archiwum w którym pracował. Najstarszy adept na świecie, tak go nazywali. Większość z nich, choćby taki August Kropper, a przecież Firolio pomagał mu wdrożyć się do pracy w Inkwizycji lata temu. Pamiętał jego gafy i potknięcia. Później kilka awansów. Firolio jednak zawsze jako adept, a to za sprawą Ezahiela Ruberbrika jego szefa. Ten facet go nienawidził. Bombardował wszystkie jego projekty i kradł wszystkie sukcesy. Rozwiązanie sprawy na Kessae, normalnie byłoby nagrodzone awansem, ale Firalio dostał jedynie naganę za zbyt wolną pracę. ZBYT WOLNĄ PRACĘ! Inni próbowali latami rozwikłać sprawę nękających kolonię chorób psychicznych i nic nie znajdowali. On rozwiązał to w dwa lata. Czy to długo biorąc pod uwagę, że należało prześledzić kroniki od czasów założenia, sięgających tysiąca lat? Wśród morza tekstów, zdjęć, archiwalnych filmów wyłapać niewielkie niepasujące do siebie szczegóły. A to mała niezgodność dat, zdjęcia nieodpowiadające opisowi, retusze i obróbki filmów. Wyciąganie esencji prawdy z potoków tekstów i dostrzeganie fałszu było dolnością, którą adept posiadł przez długie lata ślęczenia w archiwum. To tam dorobił się wady wzroku i bladej cery, a jego ciało wychudło. Latami siedział czytają raporty, zeznania, oglądając przesłuchania i stał się znawcą natury ludzkiej. Tsade Gdy usuwał ciśnienie z pęcherza na Tsade II, do jego kabiny wparował gość z gnatem. Firolio zmierzył go zdegustowanym zmrużeniem oczu. Syndrom pola walki, uzależnienie od adrenaliny, wzgarda dla cywili to musi być jeden z naszych. Wyszedł z kabiny i ruszył umyć nieumyślnie osikaną dłoń. "Co my tu mamy" - pomyślał oceniając resztę akolitów. " Schizofrenik z własnym światem, pewnie próżniak. Rozbiegane oczy, syntezator, zagubienie, lęk przestrzeni. Pewnie nie często wychodzi z gwiezdnej łajby. Dwumetrowy megaloman, o skłonnościach narcystycznych i pewnie kompleksem Edypa. Będzie chciał przypisywać sobie wszelkie sukcesy i zepchnąć innych w swój cień, Recydywista niedawno wypuszczony z klatki, będzie chciał jak najszybciej nadrobić stracony czas. Trzeba jego energię skierować na odpowiednie tory, albo jego skłonność do łamania regulaminów, praw i norm weźmie górę. Cwaniaczek, który jak kot chadza tylko swoimi ścieżkami. Jakiś najemnik, czy wolny strzelec. Może być radykalny i bezwzględny. Trudny do podporządkowania i pracy w zespole. Ten starszy to jakiś zdegradowany wojskowy. Podpadł komuś. Teraz ma pokutę. Siedział za biurkiem, a teraz odesłali go do brudnej roboty. Zniechęcony, ale da z siebie wszystko. - Ruszajmy więc, dużo pracy przed nami - powiedział i ruszył do drzwi. "Dużo pracy by z takich indywiduów stworzyć sprawnie działający zespół. Czy wszyscy dadzą radę?" Ostatnio edytowane przez Micas : 07-05-2020 o 10:25. Powód: Korekta faktów i justowanie. |
08-05-2020, 11:32 | #9 |
Reputacja: 1 | Interesy w kiblu zostały zakończone z pełnym sukcesem. Ktoś przesądny mógłby uznać, że - choć gówniany - to sukces. Po wzajemnej identyfikacji, zawiązaniu współpracy i odczytaniu wskazówek, opuścili szalet, wcześniej spuszczając kartki ze wskazówkami do kanalizacji. Niektórzy nawet się nimi podtarli. Akt I - Hereticus Poszli z torbami, opuszczając przyloty. Wyszli z terminalu i skierowali się na parking. Bez trudu rozpoznali furgonetkę w jakimś dziwnym, rdzawopomarańczowym kolorze. Niestety się wyróżniała, tutaj ktoś mógł zgrzytnąć zębami. Ale wyglądała na solidną. Popularny model GTA2 wz. Turanshush. Kluczyki były przylepione taśmą pod rurą. Zapakowali się do środka. A raczej wepchnęli. Dwóch z przodu - padło na Bertana jako kierowcę i Varna jako cwaniaka, który zdążył zaklepać miejsce. Pozostałych pięciu z torbami wcisnęło się do czteroosobowej paki. Były gwardzista odpalił silnik. Wszystko grało. Ruszył. Zatrzeszczało radio. - ...oców. Pamiętajcie więc by zarezerwować miejsce w laundromacie i szykujcie się na dobrą zabawę! A teraz na tapetę wrzucamy najpopularniejsze pozaświatowe kawałki tego sezonu. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PzaAOptX-88[/MEDIA] Opuścili kosmoport i wjechali do miasta. Wydawało się być całkiem spore, rozległe, acz zabudowa była niska - maks trzy piętra. Stare kolonizatorskie bunkry z prefabrykatów z ciemnoszarego skałobetonu mieszały się z nowymi kamienicami z lokalnej cegły. Wszystko było obficie zlane wodą - acz to za mało powiedziane. Parę dni musiało trwać tutaj oberwanie chmury czy inny monsun. Powietrze było ciężkie od wilgoci i ni to chłodne, ni to ciepłe. Chyba przejście między łagodną zimą a wiosną, dość typowe dla agroplanet. Woda ściekała do studzienek strumieniami, a z dachów lała wodospadami. Ulice były cholernie ciasne, na półtora wozu szerokości, a zakręty cięte w 90 stopni. Przynajmniej chodniki były puste, ludzi gdzieś wywiało. Samochodów też mało. Tylko wszędzie syf, jakby batalion kontenerów na śmieci rozsadziło granatami. Albo sekciarz-samobójca wysadził się w warzywniaku. W całym mieście oprócz zapachu deszczu był też dziwny aromat. Ferment, chyba. W akompaniamencie muzyki z radia (nie dało się go wyłączyć ani wyciszyć, pokrętła były zjebane), ekipa niespiesznie poruszała się vanem po okolicy. Wóz był dobry. Nie za szybki, wolno się rozpędzał, ale miał dobre hamulce i świetną sterowność. Bez problemu wchodził w te kanciaste zakręciki i był wygodny. Może nie dla tych z tyłu, ale tych z przodu gówno to obchodziło. Tylko, że dość szybko się zgubili. Jak to na dość "świeżej" planecie kolonialnej wszystkie ulice miały tak zwane generyczne nazwy. XVII, CLX, XIII... jeden wał. Ale, wreszcie znaleźli jakichś ludzi. Jakiś pochód, demonstracja, albo kolejka do autobusu. Podjechali. Varn otworzył szybę (w zasadzie to już miał otwartą, bo zimny łokieć) wystawił łysy łeb żeby zagadać jakiegoś cywila o drogę. Jeb. Prosto w twarz. Jakiś owoc czy coś? Varn starł go z twarzy, zaraz potem drugim w łysą pałę. Dzika tłuszcza przelewała się w amoku przez ulice miasta waląc przejrzałymi owocami do wszystkich. Dudniła muzyka i gwar. Chłopaki z paki nie wiedzieli co się dzieje - czemu stali, dlaczego tak głośno? Sotanus otworzył drzwi. Zobaczył ciżbę. I dostał owocem w mordę. A zaraz potem wszyscy pozostali. Potężne, miękkie, nabrzmiałe sfermentowanym sokiem "melony" waliły po nich jak ciężkie bolty po mutantach na polu bitwy. Wreszcie, ciżba przelała się z lewa na prawo i ich zostawiła. Kompletnie przemoczonych. Ruszyli dalej, bo co im pozostało? Ostrożnie, bo koła boksowały na rozlanej zupie z owoców. Dotarli wreszcie, ze dwie, trzy godziny przed wieczorem. Wściekli (acz niekoniecznie), brudni, przemoczeni, zmęczeni. Ale mieli żarcie. Po mieście krążyły ciężarówki rozdające ludziom żywność i wodę. Od nich dostali wskazówki, a także chleb, pasty na ten chleb, suszone warzywa i owoce, oliwę, pitną wodę... i torbę nadgniłych owoców. Do obrzucania się. Wszak trwały właśnie dni Festiwalu Zgniłych Owoców. Nadchodziła wiosna, czas pracy dla całej populacji planetarnej. Klucze były w schowku. Zaparkowali samochód (trzeba go będzie umyć na zewnątrz i od środka bo zaśmierdnie), dostali się do mieszkania. Ale... co bystrzejsi spostrzegli, że coś było nie tak. Nie byli sami. Mieszkanie nie było opuszczone, a miało być puste. Porwali za pistolety. Wkroczyli do środka ostrożnie. Zza jednego z winkli wystawała lufa auto-karabinu. - Mam paczkę dla pana Bertranda! - kobiecy głos, altowy. Ułamek sekundy dłużej niż to powinno trwać, ktoś przytomny z ekipy rzucił odpowiedzią. - Yyy... nareszcie, czekałem na nią od ośmiu dni. Uh, proszę wejść. Lufy opuszczone. Drzwi zamknięte. Zza rogu wyszła średniego wzrostu, wysportowana kobieta w późnej trzeciej dekadzie życia. Na sobie miała tylko sportową bieliznę, przez ramię przewieszony ręcznik. W dłoniach autogun. Czarne włosy ścięte do ramion, chłodne niebieskie oczy z brwiami ściągniętymi grymasem wkurwienia. Była cała uwalona sokiem z owoców, podobnie jak jej ciuchy, złożone w koszu. - Nareszcie! Rozlokujcie się. Mały pokój przy łazience jest zajęty. Żywność na stół w kuchni. Jak kto umie gotować to niech robi wieczerzę. - zawiesiła karabin na haku zamiast ręcznika, wyglądało to abstrakcyjnie - Łazienka jest moja na razie, zaraz zwolnię. Zamknęła drzwi z trzaskiem, zakluczyła. Zaszumiała woda pod pryszniciem i tyle jej widzieli. Mieszkanie było przestronne i czyste, acz puste. Śmierdziało fungicydem i świeżą wykładziną. Prawie zero mebli. Pokój dzienny/salon (w zasadzie to pusta przestrzeń nie licząc jednej kanapy i stolika), podłużna kuchnia (do której nie było drzwi tylko kotara z grubych drewnianych korali; ale była w pełni wyposażona), zajmowana właśnie łazienka, osobny kibel (czysty, ale ciasny tak bardzo, że rosły chłop musiałby tam się chyba zwinąć do pozycji prenatalnej by się zdefekować, a umywaleczka była chyba na jedną dłoń), trzy pokoje z paroma szafkami, szafami i trzema łóżkami - jedno piętrowe dla dwojga dzieci, drugie małżeńskie, trzecie (przy łazience, więc zajęte chyba) pojedyncza prycza. Grubo.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 30-06-2020 o 11:52. |
08-05-2020, 16:03 | #10 |
Reputacja: 1 |
__________________ Ayo, 'sup mah man? Ostatnio edytowane przez BigPoppa : 08-05-2020 o 16:06. |