04-11-2018, 10:41 | #41 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5WyLhwYFgmk[/MEDIA]
|
04-11-2018, 15:09 | #42 | ||
Reputacja: 1 | Czy el Manivela mówił prawdę, czy chciał tylko obronić swój pedalski tyłek? Ciężko było powiedzieć. Oreja wiedział natomiast jedno, szef Narwańców popełnił jeden zasadniczy błąd, zaufał jadowitemu wężowi. Perez jednym płynnym ruchem skierował broń w kolano el jefe i pociągnął za spust. Lufa wypluła pocisk. Darrivano syknął z bólu i znalazł się na ziemi. Jego oczy zapłonęły furią. - Jesteś trupem - ryknął dziko. - Jebanym, kurwa, trupem!!! Ty i wszystkie jebane w dupę Węże!!! I wrzeszcząc, niczym dzikus, nie zważając na przestrzeloną nogę, rzucił się na Oreję. Jego oczy zalśniły czerwienią. Głęboką, krwawą czerwienią, twarz zmieniła się w oblicze dzikiego zwierzęcia, drapieżnego wilka lub czegoś podobnego, a szybkość z jaką runął na Alvaro była przerażająca. Orejo miał szansę tylko na jeden strzał nim ten ktoś, to coś, rzuci się na niego i rozerwie na strzępy. Nawet paznokcie Narwańca wyglądały teraz niczym szpony drapieżnika. “Niewdzięczny sukinsyn” - przemknęło przez głowę węża, lecz zamiast wpakować mu kolejną kulkę, tym razem w łeb, uskoczył z linii szarżującego. Narwaniec był szybki. Naprawdę szybki, a przestrzelona noga najwyraźniej… nie przeszkadzała mu zupełnie. Oreja odskoczył w bok, ale napastnik zahaczył go swoimi pazurami… tak… pazurami, bo zakrzywione paznokcie … stały się ostre, niczym szpony. - Zabiję … cię…. - wycharczał wkurwiony El Manivela, który teraz wyglądał niczym dzikie zwierzę. - Nie wiesz… co...się … tutaj….wyprawia… Oreja rzeczywiście nie wiedział co się dzieje ale nie bluzgał, chociaż w głowie wrzało a pompowana adrenalina dodawała mu energii. Nie miał czasu analizować tego całego szajsu. Na to przyjdzie czas później. Działał. Strzelił w drugie kolano i nie czekając na wynik rzucił się w kierunku samochodu. Jeśli Narwaniec pomyślał, że Alvarez chciał uciec, to się grubo mylił. Fernandez Perez sięgnął za siedzenie, tam gdzie leżał klucz do zmiany koła. Poczuł jego chłodny dotyk, ale nim zdążył; się zamachnąć, Narwaniec był już koło niego i jednym, potężnym uderzeniem wybił mu broń z ręki. Zamachnął się drugi raz i tylko niezwykły refleks uratował Pereza od utraty głowy. W głowie Alvaro Jesusa zaczynała narastać panika. Co za jebany mutant biega z przestrzelonymi kolanami jak jakiś pierdolony cyborg! Niewdzięczny sukinsyn! Zaczynał go wkurwiać i powoli tracił argumenty, aby zostawić go przy życiu. W odruchu samozachowawczym oddał dwa strzały celując w korpus, brzuch mutanta, mając nadzieję, że to go w końcu spowolni, po czym odbiegł do tyłu, odgradzając się od niego samochodem. Ciągle jeszcze miał nadzieję, że nie zabije skurwiela. Dał mu ostatnią szansę. Kule podziurawiły bebechy i szajbus jakby nieco zmiękł. Nie atakował już, lecz rzucił się w dół, w stronę zbocza. Najwyraźniej miał zamiar uciec nie angażując się w dalszą konfrontację. Oreja wywrócił oczami. Żywotność tego… czegoś, była zadziwiająca. Puścił się biegiem za El Manivela, łapiąc po drodze upuszczony klucz. Zbiegając ze stromego zbocza uważał, żeby nie potknąć się i nie skręcić karku. Nie chciał też wejść w bezpośrednią konfrontację z mutantem. Widział co potrafi i nie zamierzał dostać się w zasięg jego pazurów i kłów. Skróciwszy dystans do kilku metrów, zatrzymał się. Ustabilizował rękę, wstrzymał oddech i... strzelił. Colt M1911 wypluł kolejne dwa pociski. W plecy uciekającego skurwiela. Jeden pocisk trafił Narwańca w plecy, drugi w ramię. El Manivela przewrócił się i potoczył po stoku, po którym schodził. W kłębach kurzu, spadających kamieni i pyłu. Ucho zszedł na dno płytkiego wąwozu ostrożnie, z bronią gotową do strzału. Na dole, w opadającym kurzu nie zobaczył jednak ciała bydlaka. Ujrzał jednak plamy krwi prowadzące w dzicz poza miastem - w gęsty, nieprzyjazny dla mieszczucha gąszcz krzewów, drzew i roślin. Gdzieś tam, w tym niedużym lesie, łatwo było znaleźć kryjówkę, łatwo było zaczaić się, zaatakować lub zgubić niepożądanego dręczyciela. Oreja ujrzał plamy krwi, znikały pomiędzy drzewami. Na widok tej roślinności i czającego się, być może, gdzieś w niej Narwańca Alvaro poczuł nieprzyjemny dreszcz niepokoju. Ściągnął okulary i w bezsilnej złości rzucił na ziemię. - Kurwa jebana w dupę mać! Szkło prysło pod butem węża. Wiedział, że przegrał, że wyhodował sobie groźnego wroga, który nie spocznie póki go nie dorwie. - Żebyś zdechł skurwielu! "Jesteś trupem! Jebanym, kurwa trupem! Ty i wszystkie jebane w dupę Węże!" - Obyś sczezł sukinsynu! Perez kopnął butem w piach. Poziom adrenaliny zaczął opadać lecz frustracja go nie opuszczała. Sprawdził i uzupełnił stan magazynku. Wrócił do samochodu trzaskając ze złości drzwiami. Pierwsze co zrobił to wykręcił numer... - Mario? Hola! Słuchaj... weź matkę i wyjedźcie na jakiś czas z miasta... co? Kurwa, nie wiem! Może do ciotki Feliciany... Kurwa! Nie dyskutuj, tylko raz zrób o co cię kurwa pięknie proszę! Nie! Teraz! Przerwał rozmowę. Wdepnął w jakieś gówno i musiał się szybko dowiedzieć jak wyczyścić buty nim smród rozniesie się po mieście. Wstukał kolejny numer. - Kurwa! - Automatyczna sekretarka. Wkurwiało go gdy ktoś go zlewał. - Juan Carlos, oddzwoń! Odpalił silnik i wdepnął gaz do dechy. Pickup zabuksował kołami wzbijając tuman kurzu nim złapał przyczepność i szarpnął do przodu. Trzymając jedną ręką kierownicę, drugą znowu złapał za telefon. - Hola Roberto! Potrzebuję jakiś czysty, nie rzucający się w oczy samochód z pełnym bakiem na parę dni. Teraz. - Podał przez telefon adres stacji benzynowej. - Gracias amigo! Dlaczego nikt nie zareagował na zdjęcie o dekapitacji Urenijosa? Zerknął na wiadomość MMS, którą wysłał. - Kurwa! Kurwa! Kurwa! Jebana pikseloza! Zajeżdżając na stację stanął za budynkiem, w cieniu. Będąc niewidoczny z drogi, sam widząc wszystko co się przed nią działo. Pies musiał o wszystkim wiedzieć. To jedyne wytłumaczenie. Zabronił im się zbliżać do el Manivela. Jebaniec! Wybrał numer Psa, lecz telefon był uparcie zajęty. Wstukał więc SMSa, do wszystkich: Cytat:
Cytat:
Roberto Martin del Campo Cárdenas był młodym, ambitnym chłopakiem. W wiecznie pobrudzonej smarem dżinsowej koszuli i wyblakłej od słońca bejsbolówce prezentował uczciwie zarabiającą na życie część Mazatlańczyków. No... prawie uczciwie. - Ściągaj koszulę - improwizował Oreja, już rozpinając swoją. Roberto nie należał do tych, którzy zadają pytania i za to między innymi cenił go Alvarez. - Czapka - ściągnął mu z głowy bejsbolówkę gdy już zamienili się koszulami. - Schowaj go tak głęboko, żeby go nawet twoja wścibska matka nie znalazła, rozumiesz? - upewnił się wciskając w rękę klucze od samochodu. Przytaknął. - Gracias amigo - uścisnął mu dłoń, poklepał po ramieniu. Stary, przeżarty rdzą niebieski ford Roberto był jednym z popularniejszych samochodów jeżdżących po uboższych dzielnicach Mazatlan. Oreja, w usmarowanej koszuli i czapce naciągniętej głęboko na głowę, wsiadł za kierownicę i nim ruszył wyciągnął z kieszeni monetę, którą znalazł przy Urenijos. Obejrzał ją dokładnie i zadzwonił znowu. - Hola Manuel. Mam dla ciebie informację. Kurwa! Zamknij się i słuchaj! Za zabójstwami braci Uccoz stoi Louis Hosse Darrivano. Jak się pospieszysz to w magazynie znajdziecie ciała członków gangu... - podał adres. - Chyba, że już zdążyli posprzątać. Sprawdźcie dokładnie... Skąd wiem? Ochujałeś? Dorwijcie skurwiela! I jeszcze jedno. Sprawdź mi w bazie co masz na temat czerwonoskórego... Elsombre. Zapamiętałeś? Elsombre... Chuj cię to kurwa obchodzi... Ciao! Moneta błyszczała w palcach Oreja. Schował ją z powrotem do kieszeni. Pora odwiedzić Victora Lobo Escolara. Tym razem nie zamierzał się zapowiadać. Zamierzał się dowiedzieć, czego tak przestraszył się Victor u członka gangu Aztec MC? I zamierzał wypytać się o świecidełko, które znalazł pod nogami Urenijosa. Zwierzę zamknięte w ciele Fernandez Pereza wiło się niecierpliwie. Chciało mordować.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) | ||
04-11-2018, 16:47 | #43 |
Reputacja: 1 | - Juan? - jęknął Xavi, półsiedzący w otwartej pace karetki i podtrzymywany przez równie skołowaną tym całym zamieszaniem ratowniczkę. - Juan, jesteś prawdziwy? Juan skinął głową Alfredo, po czym powiedział do Daria by poszedł za nim. Z tego co pamiętał, to po drodze z piwnicy mijali pralnię i magazyn z brudami. W strojach personelu szpitalnego na pewno łatwiej będzie im poruszać się po szpitalu. Musieli wydobyć stamtąd Xaviego. Bądź co bądź był jednym z nich. Nie wiedział w jakim jest stanie, ale przebywanie w szpitalu, w którym za moment pojawią się gliny, nie było najlepszym pomysłem. Być może Tito będzie musiał po raz kolejny zająć się jednym z węży. Węże… Czy to przypadek, że to co widział, co wydawało mu się, że widział w piwnicy, przybrało formę symbolu ich gangu? Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nadal nie był pewien co się stało tam na dole, ale nie miał czasu teraz tego roztrząsać. Na to przyjdzie pora. Przypomniał sobie również, że gdy tylko znikną z oczu ludziom wkoło musi przeładować broń. Rzucił jeszcze spojrzenie rannemu kompanowi i szybkim krokiem skierował się w stronę, z której przed momentem przyszli. W pośpiechu, wraz z Dariem znaleźli magazyn i przebrali się za sanitariuszy. Szczęśliwym trafem natknęli się też na chirurgiczne maseczki, którymi mogli zasłonić twarze. W glocku znalazł się pełny magazynek i Juan stwierdził, że bardziej gotowi już nie będą. Po tych czynnościach ruszyli w kierunku izby przyjęć by znaleźć Javiera i wyłuskać go z rąk lekarzy przed przyjazdem straży i policji Na izbie panował burdel. Prawdziwy chaos. Personel biegał, jak durny próbując chyba ustalić co jest przyczyną alarmu. Zamieszanie sprzyjało zabraniu poturbowanego kumpla z gangu chociażby z wykorzystaniem wózka, bo póki sprawa się nie wyjaśni, wszystkie przyjęcia zostały wstrzymane, nawet te ciężkie. - Mogę zagadać tę cizię, ratowniczkę - zaproponował Dario - a ty wywieź naszego el chicko z tego pierdolnika? Co ty na to? - Si compadre, tak zrobimy. Wywiozę go i wpakuję do naszego wozu. Dołącz tam do nas jak skończysz z tą putą. Zrobili tak jak ustalili. Dario podszedł do ratowniczki zajmującej się członkiem SV, natomiast Juan odczekał moment, aż uwaga pracownicy szpitala będzie rozproszona i dyskretnie zbliżył się do wózka, na którym spoczywał Javier. Pochylił się i powiedział do Orozco - Bądź cicho Xavi, zabieram cię stąd, pogadamy na zewnątrz. Po tych słowach, jak gdyby nigdy nic skierował się w kierunku drzwi wyjściowych ze szpitala pchając przed sobą wózek inwalidzki. - Jesteś prawdziwy, Juan? - bełkotał Javier. - Węże są prawdziwe. Zostaliśmy wybrani, Juan. Nie wiem do końca przez kogo, ale on może być bogiem… Alvarez zatrzymał gwałtownie wózek. - Co ty powiedziałeś?! Jakie węże?! Jego serce na moment stanęło. Wiedział, że mają uciekać, ale to, że ktoś inny wspominał o wężu, udowadniając iż nie zwariował, było tak szokujące, że zepchnęło pozostałe aktywności na dalszy plan. Ludzie mijali ich w pośpiechu. Chyba ktoś podjął decyzję o ewakuacji piętra, bo większość ludzi zmierzała w tym samym kierunku, pod czujną opieką ochroniarzy szpitala i personelu medycznego. - Węże, które widział Hernan - odpowiedział z wózka półprzytomny Orozco. - I ja je widziałem. Rozmawiałem z wężem. Wybrał nas, ciebie, chłopaków, nawet mnie. Ukąsił mnie, naznaczył. Nie musimy się ich bać, są po naszej stronie. A więc inni też widzieli węże. Nie był sam, nie był szalony… no chyba, że wszystkim totalnie odwaliło… tego też nie mógł być pewien. Co to znaczy, że wąż ich wybrał? Sam przecież czuł, że ten którego widział w sali operacyjnej był złem wcielonym. A Juan wierzył w jednego Boga i tej wiary nie zamierzał zmieniać. - Dobra, teraz spadamy stąd - powiedział do Orozco - Więcej powiesz mi gdy znajdziemy się w bezpiecznym miejscu. Po tych słowach udał się wraz z tłumem na zewnątrz szpitala, a tam już do samochodu, który zaparkowali w pewnej odległości od lecznicy, by tam zaczekać na Daria.
__________________ --------------- Rymy od czasu do czasu :) |
05-11-2018, 17:07 | #44 |
Reputacja: 1 | - Niech ten pierdolony dzień się już skończy. - mruknął Tito ruszając za Alfredo. - Jedziemy. Odjechali, nie zwracając na siebie uwagi. Prowadził Gruby Alfredo. Milczał, aż minęli jadące na sygnale pojazdy - dwa wozy straży pożarnej i cztery policji. - Dobra, Tito - spojrzał na kompana. - Powiedz, coś ty tam odjebał? - Próbowałem uratować życie, a zabiłem pięciu ludzi. W tym bliskiego przyjaciela. - Stary sicario długo wpatrywał się w przestrzeń za szybą. Długą chwilę milczał. - Powiedz mi Alfredo, wierzysz w Diabła? - Si, amigo. Wierzę. - Widziałem go, Alfredo. Przyszedł i zabrał co należało do niego. - powiedział łamiącym się szeptem, w jego głosie słychać było czystą grozę. Ton głosu zupełnie nie pasował do wyrachowanego psychopaty, którego można było zobaczyć w akcji parę minut temu. - Kogo widziałeś? - Przewieźliśmy Uccoza na salę, od początku zachowywał się jak szalony. Musiałem go uśpić przed operacją. Zrobiłem to, mimo że odmawiał, jakby był pewien, że gdy tylko zamknie oczy sam diabeł przyjdzie upomnieć się o jego duszę. Bał się. Długo żyję, ale w życiu nie widziałem tak przerażonego człowieka. Musiałem to zrobić, zabiłbym go tnąć na żywca. - Tito przez chwilę milczał. - Uśpiliśmy go i zacząłem operację. Sekundę później dostałem zawału.. wtedy zdarzyło się coś czego nie umiem wyjaśnić. Był tam ten indianin.. jakiś jebany aztecki kapłan.. el diablo - głos Tito zszedł do szeptu, ręka wykonała uproszczony znak krzyża. - Ja.. nie wiem co się stało. Człowieku, to było popierdolone...gdy oprzytomniałem goryle kartelu byli wściekli, chyba nie tylko ja to widziałem, ktoś z naszych chyba wcześniej do tego strzelał. Uccoz nie żył. Jego ludzie byli gotowi nas rozjebać. Resztę widziałeś. Gruby Alfredo milczał niemal całą dalszą drogę. - Wiesz, że Uccoz nie kupią tego syfu. Wiesz, co to oznacza dla Węży. To nie były pytania, lecz stwierdzenia faktów. Ale zawisły w powietrzu jakby domagały się odpowiedzi. - Kurwa mać, myślisz że tego nie wiem? Operacja się nie udała, asystent spanikował, ludzie Uccoza zareagowali na wyrost, rozpętała się strzelanina. Wezmę na siebie odpowiedzialność za zjebaną operację, mogę pogadać z Uccozami, jeśli ktokolwiek z nich dożyje jutrzejszego świtu. To jedyny SYF jaki będą musieli KUPIĆ. - Tito rzadko wybuchał w ten sposób. Po chwili na twarz wróciło zwykłe opanowanie psychopaty. - Powiedziałem Ci prawdę. I musiałem zabić własnego asystenta by jej przykrywka trzymała się kupy. Właśnie by dać szansę Wężom. Mimo zjebanej sytuacji na którą nie miałem wpływu bo byłem zajęty umieraniem na pierdolonej podłodze. Opowiedziałem o tym tobie, bratu z SV. Pytanie czy TY kupujesz ten SYF? - Kupię, nie kupię - powiedział bez przekonania. - Nie ja tutaj decyduję. Pogadasz z Psem. Mam wrażenie że w jeden pierdolony dzień popsuło się więcej, niż przez ostatnie pół roku. Cóż. Taki szajs. I trudno. Alvarez przełknął ślinę, razem ze swoim "a nie mówiłem". Niezależnie od tego czy i jakie piekielne cuda wydarzyły się przed chwilą w szpitalu, zdawały się tylko wierzchołkiem góry gówna. To właśnie Pies podjął decyzję zabawy z kartelem, i teraz ponosili konsenwencje. - Cristian i Flugencio. - skorzystał z okazji by zmienić temat.- Co się stało? - Ktoś ich rozwalił jak zbierali haracze. - Narwańce… - ni to stwierdził, ni spytał Tito. - Możliwe. To pojeby. Ucho wysłał nam SMSa, że pan U. nie żyje i Narwańce polują na Węże.Więc to zapewne oni. Szykuje się pewnie odwet. I wojna. Nie możemy dać po sobie skakać, bo nas ulica wyjebie. - Nie możemy. – Samochód zajechał na miejsce przeznaczenia. Wysiadając, Tito mechanicznie spojrzał na wyświetlacz swojego telefonu. Kilka nieodebranych wiadomości. W tym ta jedna od Oreja: “Uważajcie na Psa. Wie więcej niż szczeka. Może ugryźć”. Chyba nie był zdziwiony. - Nie możemy. I nie damy. Odpalając papierosa Tito ruszył w stronę Gniazda.
__________________ Show must go on! |
07-11-2018, 12:20 | #45 |
Reputacja: 1 | - Chyba... mogę.... chodzić - wysapał Xavi, z pomocą Juana przesiadając się z wózka do samochodu, chociaż zaraz po tym boleśnie jęknął. Nie miał widocznych poważnych ran, tylko podarte ubranie, trochę śladów krwi oraz opatrunek na czole i przedramieniu. |
11-11-2018, 20:18 | #46 | |
Reputacja: 1 | MAZATLAN, 28 maja, wczesny wieczór Mazatlan wstrzymał oddech. Dzisiejszy dzień był długi koszmarny. Więcej wypadków, więcej niż dotychczas strzelanin, tajemniczy pożar w szpitalu, zamach na życie bossów lokalnego podziemia narkotykowego. To wszystko zapowiadało ciężką noc. Ciężką i zapewne krwawą. Ci, którzy mieli nosa do takich spraw, przezornie pozostali w domach. Ci, którzy nie znali Mazaltanu, zaczynali swoją turę po grzesznych, nocnych rozkoszach miasta – klubach z nieco ostrzejszym striptizem, w szemranych lokalach, w których działka koki kosztowała piątą część tego, co w Stanach i w super luksusowych klubach nocnych, gdzie było jedno i drugie, a alkohol lał się strumieniami. Chociaż tej nocy istniała szansa, że ulicami Mazatlan poleje się więcej krwi, niż wódy w knajpach. Coś wisiało w powietrzu. Coś dusznego, coś ciężkiego, coś mrocznego i … niepokojącego. Jakby brudny, cuchnący świat szykował się do zdjęcia maski, za którą skrywał swoje prawdziwe, dużo bardziej przerażające, potworne oblicze. Rzeczywistość napinała się niczym młody pasjonat siłowni w pierwszych tygodniach ćwiczeń lub męski striptizer na pokazie dla podstarzałych gospodyń domowych, licząc na większy napiwek od napalonych kobiet. Alvaro J. F. Perez "Oreja" Sprawa się spierdoliła. Oreja wiedział to, jak nikt inny. Dojechał do miasta i zmienił wóz i ubranie. Nie miał zamiaru pojawiać się w miejscach, w których najłatwiej było go namierzyć. Wiedział, że Narwaniec nie odpuści. Może, gdyby nie strzelił mu w kolano, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale skąd mógł wiedzieć, że stanie się coś tak niedorzecznie popierdolonego. Z drugiej strony mógł wiedzieć, że okaleczenie kogoś do końca życia, nie zrobi mu z szefa Narwańców sojusznika. To było oczywiste. Strzał w kolano można było uznać za wypowiedzenie wojny. I było pewne, że właśnie tą jedną kulą Alvaro wystawił swoich ludzi. Było pewne, że takim działaniem mógł skreślić się na ulicy. Nie tylko pokazał, że rozpoczął wojnę pomiędzy gangami wbrew poleceniom Psa, który kazał rozwiązać temat delikatnie, ale również, że jest jak dzikie zwierzę, z którym nie warto wchodzić w układy i negocjacje. Niczym wściekły pies. A takich ludzi nikt nie lubił, a jedyne, co dawało im pozycję na ulicy był strach. Nikt, żaden szef, żaden patron, nie weźmie kogoś takiego do pracy, jeśli sprawy się rozejdą. Życie w gangach było oparte na trzech prostych zasadach: poświeceniu dla swoich, lojalności i posłuszeństwu. Kto tych zasad nie przestrzegał, trafiał do takich dzikich band, z którymi nikt się nie liczył i zostawał sam – czy to na ulicy, czy to w więzieniu. Nie pojechał na ustawkę organizowaną przez Angelo ze swoich powodów. A potem zrobił kolejną rzecz, której szanujący się sicarios nigdy by nie zrobił. Wykonał anonimowy telefon i nasłał psy na el Manivela, licząc na to, że policja dorwie skurwiela, a przynajmniej zajmie na tyle, że będzie musiał zaszyć się gdzieś w jakiejś dziurze. Normalnie wprowadzenie glin w sprawy ulicy było równoznaczne z przyczepieniem etykietki „szczura”. Taki człowiek stawał się zdrajcą, nie tylko pozbawionym honoru, ale też wylewający gówno na swoich kumpli z gangu, w którym działał. To była jednak walka o przetrwanie – on lub Narwaniec. W tym przypadku rachunek był dość prosty. Był pewien, że nikt, nigdy nie powiąże anonimowego telefonu z jego osobą. A to rozwiązywało problem. Ucho miał kilka spraw, które chciał załatwić, gdy już na jakiś czas wystawił Od Lobo Escolara zamierzał się dowiedzieć, czego tak przestraszył się Victor u członka gangu Aztec MC? I zamierzał wypytać się o świecidełko, które znalazł pod nogami Urenijosa. Na miejscu, w jego chacie, nikogo nie zastał. Wykonał więc telefon, aby umówić spotkanie i pogadać gdzieś na spokojnie, ale Śliski nie odbierał telefonu. Za każdym pierdolonym razem, po dwóch sygnałach, Lobo odrzucał połączenie. Prosił się o kłopoty lub już je miał. Gdy już miał wysłać ostrego SMSa, Śliski uprzedził go. Cytat:
Z monetą w kieszeni podjechał na jedną z głównych ulic turystycznych i w bocznej uliczce odszukał sklep dla pasjonatów staroci i numizmatów. - Potrafisz powiedzieć, co to takiego – zapytał właściciela, starszego mężczyznę z pasją w oczach i imponującym, siwym wąsem. Facet wyglądał na kogoś, kogo kręcą takie pierdółki, jak ta znaleziona przy trupach Narwańców. - Ciekawe – powiedział antykwariusz, który kazał na siebie mówić Jose. – Wygląda jak tania pamiątka dla gringos ale… Jose miał nietypową manierę zawieszania się na chwilę. Ale był użyteczny ze swoją wiedzą, więc Ucho zacisnął zęby i czekał, aż pedzio się odblokuje. - … ale nie jest. To czyste złoto. Dobrej próby. To moneta z XVII wieku. Autentyk. Warta z kilkaset tysięcy pesos. Albo doskonała podróbka, rzecz jasna. Możemy postarać się o certyfikat autentyczności, jeśli chcesz. Jose spojrzał na niego z ciekawością i jednoczesną podejrzliwością. - Jak wszedłeś w jego posiadanie, senior? – zapytał, chociaż widać było, że obawia się tego pytania. Jednak dociekliwość badacza wzięła w nim górę nad lękami, jakie musiał w nim budzić klient. – Chociaż, jeśli to wiąże się z jakimiś działaniami poza prawem, to nie chcę wiedzieć. Zarzekł się szybko. - Ale możesz mi zaufać – dodał. – Czasami zdarza mi się wyceniać czy sprzedawać coś, co nie do końca jest legalne. Jeśli da się przy tym zarobić, to czemu nie. To był Meksyk. Skoro nawet rząd i najwyżsi funkcjonariusze policji brali łapówki od karteli, sięgające wielu milionów dolarów, to każdy – nawet szaraczek – chciałby zarobić. - Gdzie coś takiego można kupić? Wiesz, czy ktoś w Mazatlan miał to w swojej kolekcji? - Nie mam pojęcia. Ale mogę popytać. Mogę się też dowiedzieć, czy ktoś chciałby taki skarb nabyć i zaaranżować spotkanie, gdyby senior był zainteresowany. Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado , Javier Orozco, Juan Maria Alvarez, Tito Alvarez W Gniazdku Rozkoszy byli prawie wszyscy z gangu. Poza tymi, którzy zginęli dzisiejszego dnia i Uchem. Orejo załatwiał sam, jak to miał w zwyczaju, sprawy gangu na mieście. Nie było to rozsądne, zważywszy na wiszącą w powietrzu wojnę karteli, w którą wmieszał ich Pies. Ale Ucho taki już był – samotny wąż ślizgający się w mrokach brudnych ulic i zaułków, skuteczny i niebezpieczny. Jak oni wszyscy, tylko oni woleli trzymać się razem wiedząc, że wtedy mogą osiągnąć więcej. Czarnuchy były pierwsze. Nie pozostało zbyt wiele czasu na przygotowania, więc mogli po prostu wziąć spluwy i pojechać na spotkanie, licząc na to, że uda się im dograć wszystko i nie wpaść w pułapkę. Do ich „odprawy bojowej” włączył się Pies. Jakby nigdy nic usiadł na miejscu, na którym zazwyczaj siadał i wysłuchał pomysłów na działanie Węży. Ani obecność Tito, ani Javiera nie zrobiła na nim wrażenie, chociaż Tito wiedział, że coś wisi w powietrzu, bo Gruby Alfredo, który po przyjeździe zamknął się na dziesięć minut z Psem, popatrywał teraz na lekarza dziwnym, niepokojącym spojrzeniem. - Dobra. Robicie to na szybko. Angelo, Hernan, Juan, Dario i Ede. Bliźniaki zostają tutaj, z Javierem, mną, Afredem i Tito. Ucho kręci się po mieście i jak tylko wróci, trzeba będzie zagonić go do poważnej roboty. I wtedy do nich dotarło. W niecały dzień stracili tylu ludzi, że pozostało ich tylko tych kilku Sepenties Valenties siedzących tutaj, teraz w tym pokoju. Rata i Tarantula siedzieli za kratami, Camillo, Cristian i Felgencio – gryźli piach, chociaż w przypadku Carmillo bardziej prawdziwym było stwierdzenie, że przeminął z wiatrem. Jedenastu ludzi, w tym Xavi, a on – nie oszukujmy się – w takich sytuacjach nie był najlepszym wsparciem. Więc dziesięciu. W momencie, kiedy nad ich głowami zawisła groźba wojny gangów, taka liczba ludzi wydawała się niezbyt odpowiednia. No i były jeszcze dręczące ich koszmary. Znikające Węże, wizje piramid i świątyń, rzeczy, których nie można było wytłumaczyć. Ale wiedzieli, że trzeba będzie to zrobić, chociaż teraz, trochę na szczęście, nie mieli na to czasu. - El chiefe – rzucił Alfredo. – Może to dobry moment, by pogadać z twoim kuzynem. Los Podos mogą nam pomóc, jakby coś. - Za wcześnie. Nie wiemy, na czym stoimy. Sprawa z Aztec MC idzie w dobrym kierunku. Dzięki Javierowi, który dał im ponoć niezły pokaz na dojazdówce. Rozbawił ich. A tych popaprańców trudno rozbawić. Na wspomnienie ucieczki i wypadku Javierowi zrobiło się nieprzyjemnie. Zimna bryła lodu poruszyła mu się w trzewiach, a potem zmieniła się w coś ognistego, co poruszyło się niczym gorący, ślizgający się wąż. - Zapieprzajcie na spotkanie z Czarnuchami – Pies spojrzał na ludzi wybranych do rozmów z El Negros. – Potem wracajcie tutaj, chyba że macie już coś poustawiane. Chcę jednak wiedzieć gdzie ktoś jest i co się z nim dzieje. Rozumiecie. Nie chcemy stracić nikogo więcej. Mamy mnóstwo gówna, które się wylało i tylko trzymając się razem, mamy szansę w nim nie potonąć. Wybrani do działań z Czarnuchami członkowie SV opuścili Gniazdko. Javier Orozco, Tito Alvarez - Tito, Javier – musimy pogadać. – Powiedział Pies, gdy tylko zamknęły się drzwi za resztą SV. – W biurze. Biuro było pokojem, w którym trzymali dokumenty z działalności, tej legalnej działalności. Tanie meble z sieciówki, segregatory z dokumentami i umowami i pornograficzne gazetki porozrzucane w wielu przypadkowych miejscach. Casmiro przysiadł na biurku i wskazał miejsce za nim Tito i Javierowi, a Alfredo został przy drzwiach, stając za ich plecami. - Dobra, chłopaki – Pies spojrzał na nich ciężkim, ponurym wzrokiem. – Zacznijmy od ciebie Tito. Zjebałeś. Poważnie zjebałeś i za chwilę Uccoz dowiedzą się o tym. I nas zajebią za twój błąd. Może, gdybyście zginęli tam wszyscy, sprawy dałoby się jakoś wyjaśnić. Ale nie zginęliście. I trzeba to szybko załatwić. Nim przyjadą tutaj ludzie kartelu i nas wszystkich poślą do piachu. Javier. Ty masz mózg na właściwym miejscu, kiedy nie ćpasz, dlatego tutaj jesteś. I przestańcie pierdolić o wężach, zjawach, duchach i wizjach. Nie kupuję tego gówna. Jasne. Nie wiem, co ćpaliście czy wciągaliście, ale to gówno nie wychodzi poza ten pokój. Przynajmniej na razie. Moim zdaniem mamy trzy wyjścia. Pierwsze – oddanie cię w ręce Uccoz, Tito licząc an to, że to co ci zrobią, zaspokoi ich żądzę krwi, w co wątpię. Musiałem dzisiaj zabić Camillo. Nie chciałem tego, ale sojusz z Aztec MC jest naszą jedyną szansą na przetrwanie w tym, co nadciąga. A martwa dziwka nie była warta tego, co zrobił Camillo. Musiałem zareagować, nim zrobiłby to El Spectre. Powiem wam, że dzięki tym degeneratom możemy wejść na większy rynek. Ale o tym później. Drugie rozwiązanie stawia nas w chujowej sytuacji. Uccoz zaczęli wojnę. Czy raczej ktoś zaczął wojnę z braćmi. Dwóch z nich zginęło. Pozostali na pewno dostaną pierdolca. Będą chcieli krwi. Zemsty. Nie mogą odpuścić, bo stracą szacunek w Sinaloa. Możemy pomóc tym, co wzięli się za Uccoz. Załatwić braci i wyjaśnić sprawę szefom Sinaloa. Wielkie ryzyko, ale może nie będziemy mieli wyjścia. Trzeci sposób, to poszukać sojuszu z tymi, którzy rzucili wyzwanie Uccoz i całemu kartelowi. Zmienia stron. Całkowita. Na razie odrzucamy opcje pierwszą. Za dużo straciliśmy już chłopaków. Ale Tito, doceń to, ty stary pojebie, i spróbuj pomyśleć jak wyciągnąć z tego cało nie tylko twoją pomarszczoną dupę, ale też nasze. Dlatego ja i Alfredo poustawiamy kilka spotkań. Ty, Javier, siądziesz i postarasz się wyczaić, kto może stać za tymi atakami na Uccoz. Może Ucho coś usłyszał i wywęszył? Może kiedy chłopaki wrócą od czarnuchów, powiedzą coś więcej. Nie będziemy jednak marnować czasu. Tito. Masz swoje kontakty. Wybadaj temat pod tym samym kątem. I odstawiacie prochy. Chuj mnie strzeli, jak zobaczę, ze któryś coś wciąga. Compedre? To było uczciwe postawienie sprawy. Widać było, że Casmiro „Pies”, jednak nie pogrywał przeciwko swoim. Przynajmniej takie sprawiał pozory. Jednak ani Tito, ani Javier nie kupowali tej bajki o prochach. Wiedzieli, czy też raczej czuli, że Pies wie coś więcej o tych popieprzonych sprawach, lecz znali o na tyle, aby wiedzieć, kiedy nie powinno się na niego naciskać. - Dobra. Bliźniaki są do waszej dyspozycji, ale żadne z waszej czwórki na razie nie opuszcza gniazdka. Choćby się miało spalić, siedzicie tutaj, aż my i Alfredo nie załatwimy sprawy, nad którą pracujemy. Telefon przerwał mu nim zdąży zakończyć. Pies odebrał. - Si, Guccio. Co tam? Przez chwilę słuchał odpowiedzi. - Dzięki. Wiszę ci, bracie. Rozłączył połączenie i spojrzał na Tito i Javiera. - Psiarnia właśnie znalazła trupy kilku Narwańców w jakiś magazynach i kilku ich kumpli z gangu, którzy próbowali pozbyć się ciał. Na miejscu znaleźli też piły mechaniczne, maczety i sporą ilość narzędzi. Mimo, że Uccoz zamietli pod dywan morderstwo w swoim magazynie, to jednak mój kret wiedział, co się stało. Sądzi, że to ekipa, która odpowiada za masakrę w Delicosa Gamba. Tak czy srak, pry tylu trupach, sprawę przekazano federales. A to dla nas kiepsko, bo są poza naszą listą płac. Uccoz za chwilę będą wiedzieli. Muszę zagęścić ruchy. Alfredo, idziemy. Tito, ogarniasz ten burdel pod naszą nieobecność. Javier, odbierasz telefony od chłopaków w terenie – Pies zostawił „służbową” komórkę, jedną z wielu, jakie używał gang. Gdyby coś się działo, będę na nią dzwonił. Do roboty, a może przeżyjemy ten wylew gówna, który za chwilę nastąpi. Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado , Juan Maria Alvarez Pięcioro członków SV na miejsce spotkania z El Negros na kilkanaście minut przed ustalonym terminem. Była to obskurna, tania knajpa z tłustym żarciem, kiepską gorzałą i kucharką, która miała największe cyce, jakie widzieli w życiu. Ogromne balony, jakby ktoś dwa ciemnoczekoladowe wieloryby, próbował wepchnąć w stanik wielkości dwóch cyrkowych namiotów i jakby się nie starał, zawsze połowa wylewała się dekoltem. Wielu stałych bywalców przychodziło do knajpy tylko po to, aby pogapić się na te monstrualne cycki. - Ja i Ede zostaniemy w samochodzie – zaproponował Dario. – Myślę, że Angelo najlepiej nadaje się do gadki z czarnuchami. Jeden z was, amigos, powinien mu towarzyszyć w knajpie, a drugi obstawić tylne wejście. - Ja wezmę tyły – powiedział Juan. Nie wiedział czemu to zrobił, ale jakiś instynkt popchnął go do tej decyzji. To było jak impuls i zupełnie nie chciał nad nim panować. - Dobra. To dość dobry plan. Broń w pogotowiu, panowie – powiedział Angelo. – Ponoć czarni mają większe spluwy, ale za to nasze są najszybsze na świecie. Ruszajmy. Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado Shrimp&Taccos śmierdziało. Przypalonym żarciem, starym olejem, ludzkim potem i czymś, co śmierdziało niczym stara dziwka. Czymś rybnym i grzybnym jednocześnie z lekką nutą korzennych przypraw. W knajpie większość klienteli stanowili czarni. Zmęczeni życiem, spasieni, trzymający się w małych, podzielonych grupach. Z głośników napierdzielała głośny, amerykański rap w stylu gangsta. Kiedy wchodzili od jednego ze stolików wstał wysoki i chudy Murzyn ubrany w koszulkę jakiegoś zespołu sportowego i z niebieską bandaną owiniętą na głowie. To musiał być The Razor. Brzytwa wyglądał na cwaniaczka. Takiego, któremu wydaje mu się, że cały świat wokół jest zamieszkanym przez tępaków do orżnięcia. Jeśli chciał naciągnąć SV na jakąś kasę, to źle trafił. - Youuuuu mee en – zawołał na cały regulator przyciągając uwagę gości i Węży. Oraz kumpla, który siedział koło niego przy stole. Ten, w odróżnieniu od Brzytwy był gruby i niski, a przy tym niesamowicie brzydki. Wyglądał, jak nadmuchana ropucha. Czarna, spocona i z gębą porytą brodawkami i czyrakami, oraz masywną, łyską czaszką. Angelo i Hernan przeszli przez salę, zahaczając wzrokiem na gigantyczny dekolt szefowej kuchni przyjmującej zamówienia od klientów i zatrzymali się przed Razorem i jego koleżką. - Hellloooo boyzzzz – koszmarny akcent, koszmarne złote zęby, koszmarne łańcuchy z fałszywego złota na szyi, koszmarna podróbka czarnego gangstera z USA. Pozer. Ale mógł być użyteczny. – Dobrze, że jesteście. Cooool. Chcecie coś zjeść. Mają tu excelentes fooood. You meeeen. You khow. Taka paplanina mogła przyprawić o ból głowy. - To mój wice booooos. Tooood. No jasne. - Wiemy, kto killl waszych boyzzzz. Nikt tak nie kaleczył angielskiego. Nie przypadkowo. To nie mogło być prawdą. - Kto? - Dwadzieścia tysięcy pessos, lub pięć tysięcy amerykańskich dolarów. Tyle będzie kosztowała SV ta informacja. Do rozmowy wtrącił się Tod. Angelo i Hernan spojrzeli po sobie. Nie wyglądało na to, by czarni ich wystawiali. Chyba po prostu chcieli zarobić. Chociaż pięć tysięcy to była niemała kasa dla gangu, w sytuacji, gdy szykowały się większe wydatki, a nagroda od braci Uccoz wydawała się coraz bardziej odległą ułudą. Juan Maria Alvarez Juan zaczaił się w podwórzu, na który wychodziły kuchenne drzwi z knajpy, w której mieli spotkać się z czarnymi. Podwórze było małe, brudne, śmierdzące, a jego najważniejszą częścią był śmietnik. Wielki, wypełniony po brzegi, w którym buszowały szczury. Juan zaczaił się w cieniu, skąd miał dobry widok na kuchenne drzwi i jedyne wejście na podwórko. W ciemnym, chodnym rogu poczuł się dobrze. Jego myśli uspokoiły się a zmysły dostosowały do zadania. Szczury rozbiegły się, kiedy pojawił się pomiędzy nimi kot. Czarny, niczym sama śmierć, spadł na zaskoczone gryzonie i dopadł jednego z nich, kiedy reszta się rozbiegała na boki. Fascynujący przykład miejskiej dżungli. Alegoria życia na ulicy, które prowadził Juan. - Cześć, Juan – powiedział ktoś obok niego i Juan sięgnął po broń. Miejsce, gdzie ją trzymał było puste! Trzasnął odbezpieczany pistolet i Juan spojrzał prosto w wylot lufy swojej własnej broni. - Tego szukasz? – to była kobieta. Nosiła maskę, więc nie potrafił powiedzieć na jej temat prawie nic więcej. Podeszła go jak dziecko, a Juan nie miał pojęcia, jak to zrobiła. - Nie będzie potrzebna – powiedziała spokojnym, hipnotyzującym głosem. – Jeśli zachowasz rozsądek. Nie opuszczała broni. - Będziemy potrzebować Węży. Ciebie i reszty. Zabijecie kogoś dla nas. Jesteś zainteresowany? Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-11-2018 o 08:55. | |
14-11-2018, 21:23 | #47 |
Reputacja: 1 | Sklep z numizmatyką i starociami. Alvaro Jesus obrócił niepozorną monetę między palcami. - Nie jestem zainteresowany sprzedażą - powiedział po namyśle. - Nie teraz… Co przedstawia moneta? - To symbol pierwszej konkwisty. Monety pamiątkowe wybite przez koronę Hiszpańską jako pamiątka i nagroda dla dzielnych bandytów, konkwistadorów. Jest na niej wiele indiańskiej krwi. Tymi monetami zapłacono kapitanom, ale większość przepadła z Wielką Armadą. To złoto, jeśli wierzyć legendom, nigdy nie opuściło Ameryki. - Pewnie kosztuje kupę forsy. Ile takich może być w Ameryce? Meksyku? - Nie wiem. - Wzruszył szczupłymi ramionami. - Może dwie, może trzy. Może pięć. Nie więcej. Repliki pochodzą od tej w Muzeum Narodowym w Mexico City. Był taki film, który zrobili gringo. Piraci z Karaibów. Na jej wzorze zrobiono podobne monety, jak te ze skarbu jednego z piratów i stały się cholernie popularne tego typu błyskotki. No i są jeszcze prywatne kolekcje. A o tych niewiele wiemy. - Co mnie obchodzi jakiś jebany film? - zirytował się Oreja. - Mówiłeś, że możesz się dowiedzieć kto może mieć taką monetę w Mazatlan. - Mogę spróbować. Podzwonić po znajomych. Wysłać kilka maili. Zobaczymy, co się uda ustalić. Jeśli ktoś … zgubił coś takiego, to będzie szansa na to, że szuka. Poczekaj chwilę. Sprawdzę na forach dyskusyjnych kolekcjonerów. Tam masz kawę dla klientów. - Wskazał ekspres. - To może chwilę zająć. Oreja bez ostrzeżenia trzepnął gościa z otwartej dłoni w twarz. Niezbyt mocno. - Kurwa! Za kogo mnie masz pedale? Myślisz, że będę siorbać te szczyny a ty w tym czasie wezwiesz psy? - Szarpnął cwaniaczka za koszulę pchając w kierunku komputera. - Będę tuż za tobą. Gościu zacisnął zęby wyraźnie przestraszony. Siadł przy komputerze i zaczął coś w nim dłubać. Po chwili wsiąkł. Widać było, że skupił się na tym, co robi. Jakby zapomniał o obecności Alvaro i wymierzonym policzku. Widać było, że szukanie informacji wciągnęło go jak cholera. I wtedy Ucho dostrzegł jakiś ruch na półce, na której w antykwariacie wystawione były książki. Takie stare, w skórzanych, ozdobnych oprawach, jak w muzeum. Między książkami, na ich grzbietach, leżał wielki, czarny wąż i … obserwował Pereza. Gadzie ślepia wydawały się lśnić niczym dwa małe, krwiste rubiny. Oreja otworzył szeroko oczy. Sklepikarz hodował jakąś pierdoloną anakondę? Przypomniały mu się słowa Javiera: "Hernanowi odjebało... zgarnęli z ulicy jakiegoś Narwańca... zrobili z niego sito nożami... gadał, że gość miał w ciele jakieś jebane węże..." Kolejny mutant? Postanowił mieć go na oku. - Obserwuję cię - rzekł cicho do gada wskazując dwoma palcami najpierw swoje oczy a później świecące, wlepione w niego ślepia. Mężczyzna stukał w klawiaturę, mruczał coś do siebie, mamrotał pod nosem - całkowicie oderwany od tego, co działo się wokół niego. Ucho obserwował jego i węża. Czasami poświęcał jeszcze uwagę ulicy na zewnątrz, po której przechadzali się nieśpiesznie przechodnie i samemu antykwariatowi. Nie był duży, a jego wnętrze wypełniały głównie numizmaty wyeksponowane za szklanymi gablotami, różne duperele i szpargały o historycznym znaczeniu oraz książki. Antykwariat nie sprawiał jednak wrażenia zabałaganionego. Wręcz przeciwnie. Wszystko wydawało się być dobrze i starannie ułożone, zaprezentowane dla potencjalnych nabywców. I był też monitoring. Niezbyt dyskretny system kamer, fachowo założony, włącznie z systemem antywłamaniowym blokującym okna i drzwi. I - być może - guzikiem włączającym cichy alarm. W końcu właściciel musiał tu mieć jakieś cenne fanty. Być może był też pod ochroną kogoś w mieście, stąd też jego dość spokojne nastawienie do Ucha. Inni ludzie po spoliczkowaniu wkurwiliby się albo zeszczali ze strachu. A ten szczupły facecik tylko zacisnął zęby i pracował dalej. No tak. W końcu zatrybił. Ulica Santa Passo, na której mieścił się sklep była pod ochroną gangu znanego z wymuszeń, haraczy i kradzieży. Nazywali się “Las Patras” i siedzieli w kieszeni Meksykańskiej Mafii. Facet musiał się im opłacać i wiedział, że nikt rozsądny go nie napadnie, bo skończy pocięty maczetą. Zapewne bulił niemałą kasę, ale miał spokój. Spojrzał przyjaźniej na antykwariusza. Zapewne mógł go już wydać Las Patras. Lecz tego nie zrobił. - Mam coś. Zobacz. Sprawa sprzed tygodnia. Niejaki “HesusFede64” pytał o wycenę podobnego cudeńka. Na otwartej stronie pasjonatów historii Ameryki Południowej i Łacińskiej. Mam też kilka opinii innych ludzi ale, co najważniejsze, propozycję innego użytkownika Bacab. Znam gościa. Jest stąd. Kilka razy sprzeczaliśmy się o pewne teorie. Raz nawet mnie odwiedził w moim sklepie. Mam gdzieś numer. Z korespondencji pomiędzy Bacabem i tym HesusemFede64 wynika, że umówili się na wycenę. Ale reszta idzie na PW i nie wiem gdzie i kiedy. W sumie to jedyny konkretny trop pokazujący, że taka moneta mogła być na wolnym rynku w Mazatlan. Kim jest ten cały Hesus, nie mam pojęcia. Nie ma zbyt wielu wpisów na tym forum, poza tym jednym pytaniem. Alvaro nachylił się nad monitorem. - I na ile mu wycenili to “cudeńko”? - W tym problem, że różnie. Od kilkunastu pesos, jak za imitację i podróbę. O tutaj, spójrz. - Wskazał szczupłym palcem pobrudzonym od tytoniu monitor. - Tutaj, niejaki MaxLoopesMexico mówi, że taki oryginał, to może być warty nawet dwadzieścia pięć tysięcy dolców amerykańskich. Pierdolenie. Chyba za sam kruszec. To może. Oreja gwizdnął. - Jakby to był oryginał, to wyciągnąłbym i z milion pesos. czyli jakieś dwieście kawałków w zielonych. Tak myślę. Tylko, że trzeba mieć wtedy certyfikat autentyczności. Takie tam pierdolenie. Można to ominąć. Co oczywiście kosztuje. Ale myślę, że ze sto kawałków w zielonych, licząc wszystkie koszty, spokojnie ci zostanie. - Ile bierzesz za pośrednictwo w sprzedaży i załatwienie wszystkich formalności? - Zakładając, że to autentyk, to wygląda tak. Załatwiam kupca. Wcześniej, lewe potwierdzenie autentyczności, czyli właściciela na tyle wiarygodnego, że mógł to posiadać i sprzedał. To będzie jakieś pięćdziesiąt kawałków dla niego plus dwadzieścia, dwadzieścia pięć dla tego od dokumentów. Liczę oczywiście w dolcach. Ja wezmę dziesięć procent tego co zarobisz za pośrednictwo. Albo pięć, jeśli masz takiego towaru więcej. No i zalegalizuję transakcję. - Jak cię nazywają? - Jose Amanyo. Jestem właścicielem tego antykwariatu. I mogę ci pomóc upłynniać takie fanty nie wnikając skąd je posiadasz. Uczciwie. Za pięć procent plus koszty legalizacji, chociaż nie zawsze będą potrzebne. Wąż zasyczał. Spłynął w dół, przez szybę, niczym dym na podłogę i zaczął pełznąć powoli w stronę mężczyzn. Sklepikarz najwidoczniej nie widział gada. Z resztą sam fakt, że efemeryczne zwierzę przenikało materię dowodziło, że stworzenie nie było z tego świata a być może tylko roiło się w głowie Pereza, tak jak pierdolona prekolumbijska jaskinia z indiańskim szamanem i girlandami węży. Właśnie! Węży! Węży jak on... Serpientes Valientes. - Nie teraz! - warknął Oreja do gada. - Daj mi jeszcze chwilę! - A do zdezorientowanego antykwariusza dodał. - Słuchaj Jose. Moneta jest twoja - wcisnął mu ją w dłoń. - Znalazłem ją, więc...ale chciałbym, żebyś w zamian skontaktował mnie z tym Bacabem. Odsunął się od antykwariusza, kątem oka spoglądając na pełzającego stwora. Wąż zatrzymał się i obserwował Węża. - Kurde - Jose zaniemówił. - A jeżeli to oryginał? Kurwa. To mnóstwo kasy. Co do Bacaba mogę umówić go na spotkanie. Kiedy chcesz i gdzie? Zaraz zadzwonię. Tylko ostrzegam. To dupek. Stąd jego nick w internecie. Bacab. Uważa się za kogoś, kto ma największego kutasa, najwięcej oleju w głowie i wiedzy. A jedyne co ma to najwięcej gówna w dupie. Facet działa mi na nerwy jak nikt, a mnie trudno zdenerwować. - Zauważyłem - uśmiechnął się Alvaro. - Dam sobie radę. Czym szybciej się spotkamy, tym lepiej. Choćby teraz. W jakimś ustronnym miejscu, powiedzmy w Buenas noches. Spieszy mi się. A jeżeli to oryginał… - cmoknął, - no cóż… będziesz ustawiony do końca życia. - Obaj będziemy. Bez obawy. Jeśli raz trafiłeś, trafisz więcej razy. Wolę współpracę. Mam pomysł. Zadzwonię do niego teraz i umówię się mówiąc, że mam tę monetę. Co sądzisz? - Dobrze amigo. Jose wziął telefon i wystukał jakiś numer z wizytówki. - Bacab. Tutaj Jose. JoyoTheAnt62. Tak. Właśnie ten. Słuchaj. Nie dzwoniłbym, gdyby nie ważny temat. Wpadła mi w ręce moneta. Wygląda na autentyczny złoty dublon z Wielkiej Armady. Tak. Właśnie ten. Szukałem wyceny w sieci i trafiłem na twoją rozmowę z jakimś el stupido. Co. Tak. Zaczekaj. Nie. Wydaje mi się, że to autentyk, ale ty znasz się lepiej. Nikt w Mazaltan nie ma takie wiedzy jak Bacaba. Wszystkim to mówię. Chętnie. Dobra. Ale nie będę sam. Będę z człowiekiem, który mi to przyniósł do wyceny. Może Buenas noches? Średnio? Tak. Casa loma? Dobra. Czemu nie. Jutro o piątej? Dobra. Tylko nie wiem czy klient się nie rozmyśli, bo powiedziałem, że na rano wycenię. Si, senior. Może być dzisiaj za godzinę. Czemu nie. Do zobaczenia. Rozłączył się. - Pretensjonalny dupek. - Dobra robota Jose - pochwalił Oreja, ciągle łypiąc na gada - Może zamknąłbyś dzisiaj już interes, postawiłbym ci piwo? Okazja chyba kurwa jest ku temu? - I tak miałem zamknąć pół godziny temu. Ale miałem klienta - spojrzał na Oreję - więc trzymałem otwarte. Tylko zadzwonię do żony. Pewnie i tak nie będzie się martwiła, ale nie chcę jej robić pretekstów do kłótni. Wąż zniknął. Zmienił się w siwy dym. - Pewnie amigo. Poczekam na zewnątrz. Oreja wyszedł i zaciągnął się mocno wieczornym powietrzem. - Kurwa, gdzie jesteś Psie? Co tu się kurwa dzieje? Złapał za telefon i jeszcze raz wybrał numer do szefa SV. Tym razem odebrał. Wezbrane emocje wylały się pomyjami słów.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |
16-11-2018, 22:36 | #48 |
Reputacja: 1 | Puta! Kiedy z twardego sicario stał się miękką pipką, której jakaś jebana w dupę olbrzymim murzyńskim kutasem puta, odbiera broń? Był wściekły. Wściekły na siebie za to, że dał się podejść z taką dziecinną łatwością. Może to kwestia tej akcji w szpitalu, może tego, że dawno nie miał tequili w ustach, ale coś zdecydowanie było z nim nie tak. I to dziwne przeczucie żeby przyjść właśnie tutaj… Juan ty chory pojebie - przeszło mu przez myśl. Ta pierdolona cipa wyglądała na taką, która zdąży pociągnąć za spust zanim Alvarez odbierze jej broń. Wdech i wydech, wdech i wydech, jak przy strzale z dużej odległości. Przecież nie był całkiem bezbronny. Za paskiem ukryta spoczywała druga sztuka broni. No i ta puta czegoś od niego chciała, a to już można było rozpatrywać w kategoriach szansy. - Tylko spokojnie z tą spluwą laleczko bo komuś stanie się krzywda. Kim jesteś i o jakich “nas” mówisz? - Nie czujesz tego? Nie dostrzegasz? W jej głosie było coś naprawdę przyjemnego. Coś hipnotycznego. Wpływał niczym miód przez uszy i owijał ciepłym kokonem wokół umysłu Juana. Usypiał czujność, uspokajał i łagodził. - Budzą się. Wypełzają z cieni. Wychodzą z ukrycia marząc o tym, co kiedyś mieli i czego nie mają. Myślą, że Węże im to dadzą. Że pomogą osiągnąć. Ale Węże się nie liczą. Nic się nie liczy. Poza jednym. Aby spali dalej i ON razem z nimi. To ON zabrzmiało groźnie. Twardo. Zawzięcie. - Sam go widziałeś, prawda? Widziałeś, jak pożarł Uccoza. Widziałeś, jak wypełznął z cienia. Widzę to w twojej głowie. Twój pot śmierdzi strachem. I słusznie. Masz powód, aby się bać, wężu. Oni chcą waszej śmierci, nim ON was naznaczy. Już zaczęli polowanie. Teraz, w tej chwili, osaczają was. Jak zwierzynę. On was nie ochroni. My możemy. Powiedz. Ile byś dał, aby ocalić siebie. Swoich kumpli? Jak wiele byś za to oddał? Westchnęła. Teatralnie i ciężko. - Nie wiesz o czym mówię, prawda? Zagubiony szczeniaczek, który myśli, że z tą spluwą i twardym charakterem zawojuje świat. Też taka byłam. Dawno temu. Może dlatego… Urwała w pół słowa. - O nie! - syknęła. - Już tutaj są. Ostrzeż swoich nim będzie za późno. Ja spróbuję dać wam czas. A potem, o północy, spotkajmy się przy głównym wejściu do Acuario Mazaltan. Jeśli przeżyjecie. I nagle Juan usłyszał wiatr, taki dmący, jak mały huragan, i zamaskowana kobieta zniknęła. Za to spluwa, jego spluwa, znów tkwiła na swoim miejscu, tam gdzie ją nosił. Kurwa… znowu jakieś majaki? - Pomyślał Juan Widział przecież wyraźnie kobietę celującą mu prosto w twarz. Widział i czuł, że został rozbrojony, a potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kobieta zniknęła, a broń pojawiła się na swoim miejscu. Juan wierzył w cuda. Zdecydowanie. Ale w cuda, które są spowodowane mocą jedynego i dobrego Boga, a nie jakichś dziwnych mocy. Nie wiedział już czy może ufać swojemu instynktowi. Bo o ile wąż z ciemności na pewno go przerażał to drugie widziadło było już bardziej “przychylne”. Drugi majak potwierdzał istnienie pierwszego… pojebana sytuacja… I teraz co dalej? Co powinien zrobić? Faktycznie ostrzec chłopaków? Wparować do środka knajpy? Zaufać tej kobiecie, której istnienia nie był pewien? Znów wziął głęboki wdech, rozejrzał się wokoło i wyciągnął telefon. Wybrał numer Hernana i mimo wątpliwości zadzwonił by go ostrzec, że coś jest nie w porządku. Zajęte. Sygnał świadczył o tym, że Hernan albo gada, albo wyłączył telefon. - Puta! - zaklął. Nie zostało mu nic innego jak wejść do lokalu i ostrzec chłopaków. Postanowił wejść tylnym wejściem. Tylne wyjście prowadziło do kuchni, w której uwijali się trzej czarni kucharze - krojąc, siekając, mieszając w garach. Wszystko śmierdziało tłuszczem i smażonymi owocami morza oraz mięsem. I było cholernie gorąco. Pot lał się po półnagich mężczyznach jak w saunie.
__________________ --------------- Rymy od czasu do czasu :) |
17-11-2018, 09:57 | #49 |
Reputacja: 1 |
|
23-11-2018, 20:10 | #50 |
Reputacja: 1 | - Tito - odezwał się Javier, gdy zostali sami w gnieździe a bliźniaki zajęli się swoimi sprawami. - Obejrzysz mnie i dasz mi jakieś mocne przeciwbólowe gówno? Xavi z wysiłkiem zdjął podartą i zakrwawioną koszulkę. Miał mnóstwo świeżych sińców i zadrapań, zaś na czole i przedramieniu opatrunki. - Spieprzałem przed Aztekami i był wypadek - wyjaśnił. - Rozbawiło ich to, skurwysynów, uwierzysz? Pies zabił Camello, żeby zadowolić tych skurwieli. Głupi, poczciwy Camello chciał pomścić Dolores, postrzelił kumpla El Spectre. Bastardos, wszyscy zginą, już niedługo, niedługo... - Orozco ewidentnie nie był w najlepszym stanie, nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. - Puta madre! Wyglądasz jakby się gówno zesrało. Tito poświęcił chwilę by z grubsza obejrzeć obrażenia chłopaka. Ot tak rutynowo, by sprawdzić czy nie ma tam czegoś gorszego niż poobijanie - jakieś złapania, widoczne, czy możliwe do wyczucia uszkodzenia organów wewnętrznych, przez chwilę poświecił nawet latarką z telefonu w oczy w poszukiwaniu wstrząsu mózgu. Po zakończonych oględzinach wziął szklankę i napełnił do połowy tequilą. Wrzucił do niej dwie potężne tabletki rozpuszczalnego tramadolu, na wpół pokruszone, wyciągnięte z niemiłosiernie pogniecionych torebek które najwyraźniej cały czas trzymał w tylnej kieszeni w niedorzecznych ilościach. - Masz, na dobry początek wystarczy. Ubierz się, straszysz dziwki. - mruknął przesuwając szklankę w stronę Javiera i napełniając własną. - Camello był jednym z nas, a Dolores była fajną dupą. Żałuję, że Camello nie zabił tego azteckiego skurwysyna. Potrzebujemy sojuszników, żeby przeżyć, Pies zrobił co musiał, ale te chujki na motocyklach nie pozostaną bezkarne na zawsze. - Stary sicario przez chwilę się zawahał, bardzo starannie ważąc kolejne słowa. - Węże.. prochy.. możesz mi powiedzieć o co z tym chodziło? Xavi wychylił duszkiem pół szklanki, wziął głęboki oddech i po chwili, krzywiąc się, dopił do dna. - Też je widziałeś, prawda? - spojrzał z niezdrowym błyskiem w oku na Tito. - Juan mówił, że wąż pożarł duszę Eusebio Uccoza. Ja z nim rozmawiałem, z Wielkim Wężem. Zostaliśmy przez niego wybrani, by mu służyć, chcemy tego czy nie. Jeśli się nie zgodzimy sami zostaniemy złożeni w ofierze. Nie mamy zbiorowej halucynacji, Tito, jesteś lekarzem, wiesz, że to nie możliwe. Stary Alvarez wstał, zajrzał na korytarz po czym zamknął drzwi, wrócił do Xaviego i ponownie rozlał trunek do szklanek. - Niewiele wiem o psychiatrii i halucynacjach, ale umiem rozpoznać Diabła gdy go widzę - powiedział po długiej chwili milczenia. - Nie widziałem węża.. ale słyszałem jego głos. Widziałem indianina.. - znów zrobił dłuższą pauzę by pozbierać myśli i ubrać obłęd który był jego udziałem w słowa. - Widziałem.. Byłem... indianinem, który złożył Uccoza w ofierze. Diabeł.. Wąż.. pokazał mi się w trakcie operacji, zjawił się gdy tylko uśpiłem pacjenta. Powiedział że nie odbiorę mu jego ofiary… a potem po prostu go zabił.. moimi rękami.. O nic nie pytał, nic nie proponował, niczym nie groził, po prostu to zrobił. - Bo może, na pewno może - rzekł Javier. - Ale chce, żebyśmy mu służyli chętnie. Może to i Diabeł… wiesz co jest zabawne? Ukazał mi się pod postacią księdza. Ale przecież kiedyś w tym kraju byli inni bogowie. Tacy, którym składano ofiary z ludzi. Tito, co jeśli oni się obudzili? - Jest tylko jeden Bóg. - Uciął krótko Tito. - W jego drużynie nie gramy już od dawna. Ten Wąż.. ksiądz, mówił ci czego konkretnie chce? Orozco napił się tequili. Dłoń trzymająca szklankę trochę mu drżała. - Powiedział, że dowiemy się w swoim czasie - odpowiedział. - Że razem zmienimy wszystko. I przywrócimy Mu siłę. Kimkolwiek On jest. Tito milczał długo, tak długo że zdawało się że minął tydzień gdy w końcu powiedział: - Czyli jest słabszy niż się przedstawia i nas potrzebuje. Dobra wiadomość ale nadal gówno wiemy. Układ z Uccozami już i tak jest o kant dupy rozbić, zdaje się to z nimi miał główny problem. - wypił zawartość swojej szklanki jednym haustem. - środki powinny cię trzymać jakieś sześć godzin, staraj się nie forsować. Na razie proponuję nie wdawać się w debaty o Wężach i Bogach z niewtajemniczonymi, możemy robić swoje i udawać durniów jak Pies i Alfredo. Choć mam wrażenie że Alfredo nie udaje. Muszę zadzwonić w parę miejsc. Daj znać jakbyś dowiedział się czegoś konkretnego o tym gównie. Javier skinął tylko głową, bo zadzwonił telefon pozostawiony mu przez Psa. Rozeszli się po pokojach i zajęli rozmowami. Gdy po pół godzinie spotkali się znów w salonie, Xavi usypał sobie małą kreskę na blacie stołu. - Hernan kupuje od negros informacje, kto sprzątnął Cristiana i Flagencio - zrelacjonował. - A Ucho wyciągnął od el Maniveli kto zlecił Narwańcom zabicie braci Uccoz. Jakiś indianin. Elsombre. Indianin, Tito. Niby nie brakuje indian w Sinaloa, ale jak dla mnie to nie jest, kurwa, przypadek. - Też mi się nie wydaje. Tito swój czas na gorącej linii poświęcił na ponowne próby przebicia się przez autyzm Campy, w celu ustalenia czy nie dowiedział się czegoś o wrogach Uccozów. Obdzwonił też starego Rico, ojca Enrique, handlarza bronią w sutannie... w zasadzie każdego starego wariata znanego mu z czasów gdy przemierzali meksyk na motorach i ostatni raz zajmowali się wielkim kartelowym gównem. Słowem - starał się po prostu rzetelnie wypełnić polecenie psa. Nie spodziewał się dowiedzieć dużo nowego... ale po akcji w szpitalu musiał czymś się zająć, by do reszty nie opierdoleć.
__________________ Show must go on! Ostatnio edytowane przez Gryf : 24-11-2018 o 19:18. |