|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
20-07-2017, 01:46 | #131 | |
Reputacja: 1 | Tai’atalai Oczy Malaga Bóle były nie do zniesienia. Ten atak wydawał się Bahitaltowi o wiele dłuższy i o wiele boleśniejszy niż wszystkie poprzednie. Od dziecka zmagał się z chronicznym bólem kręgosłupa, nic się w tej materii nie zmieniło, raz na dwa, trzy tygodnie cierpienie paraliżowało go na przynajmniej kilka godzin. Teraz katusze trwały już o wiele, wiele dłużej. - Przodkowie! Ratujcie – krzyknął, kwiląc z bólu w puchach własnego łóża. Ale Przodkowie nie ratowali. Bahitalt ciężko oddychał, pot płynął z niego strumieniami, podgryzał poduszkę w dzikim szale i zaciskał do białości knykcie na drewnianych nogach łóżka. Przez cały ten czas był niedysponowany. Państwem zarządzali jego protegowani, ale najważniejsze sprawy stały w miejscu, bo do nich dostęp miał mieć wyłącznie Bahitalt. Tymczasem krzyki dobiegające z jego sypialni mroziły krew w żyłach całego pałacu. Krzyki jednak ustawały stopniowo, gardło się zdzierało. Ból jednak nie zamierzał odstępować biednego kaleki. Bahitalt pogrążał się w straszliwych wizjach. Od swego poczęcia w łonie matki był przeklęty, dotknięty taltem Przodków i całe życie zastanawiał się, za co. Za grzechy swojego ojca? Dalszych przodków? Czy też Przodkami kierowała zwykła, sadystyczna chęć zadania bólu niewinnego, nienarodzonemu dziecku? Jedynym pocieszeniem Bahitalta była władza i jego syn Yanuk. Tylko dla tych dwóch rzeczy skłonny był żyć i walczyć z przewrotnością losu. Nigdy nie mógł zdzierżyć faktu, że jego ducha Przodkowie przyoblekli w tę żałosną powłokę, podczas gdy jego starszy brat Ramituk, kretyn i pijak, cieszył się cudownym zdrowiem, psując je co najwyżej własnym opilstwem. Jakże wielkie było to marnotrawstwo. Albo Suiuk. Ta pokraka nie powinna nigdy cieszyć się dobrym zdrowiem, skoro Bahitalt cierpiał. Bo po co mu ono było? Po to, by siedzieć cały dniami w zamkniętej celi ze swoim ukochanym Huetetem, marnując czas na wzdychanie i płacz? Żałosna kupa gówna, zawsze tylko zawadzała mi w drodze po władzę, przeklinał go w myślach Bahitalt. *** Czwartego dnia tego ataku, Wanaharat nakazał sięgnąć po niezbyt zdrową, ale dosyć skuteczną alternatywę dla bezskutecznych prób uśmierzenia jego bólu przez konowałów dworskich. Zażył narkotyk, który wcześniej podawano kapłanom, cierpiącym z powodu Bliźniaczego Słońca. I to zażył solidnie, mocno przekraczając wskazywaną dawkę, świadom jednak, że jego bóle są znacznie większe niż jakichś prostych kapłanów z prowincji. Dało to efekt. Ból ustał, ale regenta zaczęła ogarniać ogromna senność. W kolejnych dniach spał często, ale równie często się budził. Śnił koszmary, przedziwne koszmary, o treści zbliżonej do tej, o której mówili poddawani działaniu narkotyku kapłani. Wysoka, ognista postać, ze święcącymi oczami i włócznią w dłoni wpatrywała się w niego, powodując nieopisany strach, który najczęściej prowadził do pobudki. A że narkotyk przyjęty w takiej dawce działał długo, Bahitalt po kilku chwilach zasypiał ponownie i historia się powtarzała. Aż do tego jednego koszmaru. Każdy kolejny sen, miał wrażenie, przybliżał do niego ognistą postać, choć jego wspomnienia często rozmywały się zaraz po przebudzeniu. Zauważał jednak coraz więcej szczegółów sennej ułudy – postać stała na tle jakiejś osady, a może miasta, w oddali wznosiły się kamienne, stożkowate budowle. Trawił je ogień. Pod jego stopami, posiniaczonymi i krwawiącymi, była spalona ziemia pozbawiona trawy, a otaczające go drzewa przypominały popalone patyki. Postać również nabrała szczegółów. Ubrana w prosty, lekki, wiązany jakimiś cienkimi nićmi pancerz, jakby ze skorup żółwich, unosiła nad głową włócznię, do której przywiązane były uderzające o siebie maleńkie główki, niektóre wydały mu się znajome. Bahitalt szybko rozpoznał pośród nich okrwawioną głowę Xennophantesa, Hegemona Nesjan, pozbawioną oczu. Odbijała się od niej zdeformowana czaszka jednego z jaszczurów, którzy niegdyś zaatakowali ziemie Tai’atalai, ale jej już zindentyfikować nie potrafił. Oprócz tych dwóch, były i inne, dokładnie cztery, ale te już nic Bahitaltowi nie mówiły. Jasne było, że pochodzą od istot różnej proweniencji. Twarz, pośród której nadal największą uwagę zwracały oczy, nabrała także cech indywidualnych. Jaszczurczych. Ale innych niż pyski tych, którzy niegdyś najechali Krainę Słońca i Księżyca. Twarz postaci z koszmaru była bardziej kolista, bliższa wyglądowi cywilizowanych ludów. Bahitalt miał niezrozumiałe wrażenie, że gdzieś już tę twarz widział. Wtedy po raz pierwszy obraz przestał być statyczny. Olbrzymi jaszczur podszedł do niego powoli, ostrożnie stawiając pazurzaste stopy. Bahitalt wpadł w panikę, spróbował wstać, ale poranione stopy odmówiły mu posłuszeństwa. Poczuł, jak pot spływa mu po czole, a serce kołacze w szalonej arytmii. Nie mógł uciec. Nagle dotarła do niego ta ponura myśl. Za jego plecami napotkał rękoma rozgrzany od palącego słońca kamień i natychmiast puścił go, by nie poparzyć dłoni – jak się okazało, nie mniej sfatygowanych niż nogi. Obie nogi, co kaleka dopiero teraz zrozumiał. Za późno jednak było na dziwienie się. Postać podeszła i chwyciła go silnie za poszarpaną szatę, uniosła do góry niczym szmacianą lalkę. Bahitalt z trwogą patrzył w tę nieludzką, pozbawioną mimiki twarz. Wtedy jaszczur przemówił głosem niskim, dudniącym, który echo poniosło daleko, zapewne aż do piramid, które widział w oddali. - Spójrz w oczy Malaga. Spojrzał. A wtedy jaszczur go puścił. Ciało Bahitalta padło na wysuszoną ziemię, a jego oczy bezwładnie spojrzały w niebo. Było znajome. Było czerwone. Nowy, wspaniały Wanaharat Dnia kolejnego lament Yanuka słyszano w całym pałacu. Jego ojciec, zasłużony mąż stanu, oddał ducha w sile wieku i to właśnie w tym czasie, kiedy to Yanuk miał wejść w dorosłe życie. Nagła, poprzedzona kilkudniową agonią, śmierć ojca bardzo poruszyła młode serce jego syna. Yanuk bowiem, co może dziwić, patrząc na historię dworu w Quetz-hoi-atalai, naprawdę kochał ojca i wierzył, że ojciec kochał i jego. Młody atal bardzo liczył, że gdy już zostanie taiotlanim, a patrząc na marność panującego Tahatlisui powinno to nastąpić prędko, wtedy to ojciec zasiądzie po jego prawicy, by wspomagać go radą i doświadczeniem. Jeden niespodziewany atak przekreślił te plany. Inni nie zareagowali tak emocjonalnie na śmierć Bahitalta. Ba, w wielu prowincjonalnych miasteczkach urządzono krótkotrwałe festyny. Lokalne elity wciąż ze złością wspominały wścibskość Bahitalta, jego wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Humory w Radzie Teologicznej były zróżnicowane. Protegowani Bahitalta, których wprowadzał masowo ostatnimi laty, korzystając z pomoru kapłanów, zachowywali się comme il faut, żegnając swojego protektora. Stara gwardia, tak zwani legaliści, zacierali dłonie na myśl o odsunięciu od władzy uzurpatora. Śmierć Bahitalta sprawiła jednak, że kraj pozostał bez faktycznego kierownictwa, co spowodowało, że Hetepetisekem musiało podjąć decyzję. Najpierw zawezwano przed oblicze Rady taiotlaniego. Suiuk po aż pięciu dniach, najwyraźniej nękany dosyć długo, wydał krótkie oświadczenie, podbite własną pieczęcią, że nie zamierza opuszczać swojej komnaty. Rozzłościło to legalistów, ale i wanaharatyści byli niepewni swego – Tahatlisuia Suiuk był już w wieku męskim, powinien objąć samodzielne rządy, ale odmawiał zrobienia tego. W innej sytuacji Rada Teologiczna oddaliłaby jego kandydaturę, ale taiotlani był koronowany, a detronizacja nie wchodziła w grę. Zawiązał się niebezpieczny precedens. Po jakimś tygodniu burzliwych obrad Yanuk, który postanowił dla dobra kraju przerwać żałobę po ojcu, przybył przed oblicze Hetepekisekem i przedstawił własną kandydaturę na stanowisko Wanaharata. Wzbudziło to gniew legalistów, ale wśród wanaharatystów także wzbudziło pewne obawy – teraz, gdy nie było już Bahitalta, poparcie Yanuka w razie niewybrania go na Wanaharata stawiałoby ich w bardzo niewygodnej sytuacji. Po kolejnych kilku dniach, które syn Bahitalta spędził na nerwowym kręceniu się po pałacu, rozmyślaniu i próbie zdobycia poparcia kapłanów, Rada miała przejść do głosowania. Pech chciał, że umarł na kilka godzin przed tym jeden z legalistów i należało kooptować nowego radnego. A więc z trzech dni zrobiły się dwa tygodnie. Po tym czasie Yanuk nie wytrzymał – kraj był zostawiony sam sobie, a tymczasem trwały w najlepsze układy z potencjalnymi kandydatami na radnych. Rozdrażniony Yanuk zwołał czym prędzej z własnej kieszeni grupkę najemnych zbirów, wsparł się lojalnymi członkami straży pałacowej i wtargnął do siedziby Rady, nakazując jej głosować tu i teraz, nawet w niepełnym składzie. Wobec takiego argumentu, należało przyspieszyć czynności. YANUK
Kto wie, czy zadecydował argument siły, czy i bez niego Yanuk zostały wybrany nowym Wanaharatem. Cieszył się bowiem niemałym poparciem w Radzie Teologicznej i niewykluczone, że to by wystarczyło. Nowy Wanaharat nie zamierzał jednak przyglądać się bezczynności radnych, podczas gdy kraj ogarniała coraz to kolejne omeny Bliźniaczego Słońca. Nowy Wanaharat dobrze wiedział jednak, że choć problemów roi się co niemiara, to musi uważać także na swoich wrogów, bo choć posiadał znaczące poparcie, był jednym z tych atalów, których się albo kochało, albo nienawidziło. O czym szepczą pałace? Wici zostały rozpuszczone po całej Tenokinrze. Zamieszanie z władzą centralną odbiło się na ambicjach i nadziejach zarządców prowincjonalnych. Wielu z nich liczyło, że władzę obejmie legalny władca, Tahatlisuia, i prowadzić będzie bierną politykę, która umożliwi im na rozwinięcie skrzydeł. Kiedy więc dowiedziano się o wyborze Yanuka na regenta, westchnienia zawodu mieszały z okrzykami gniewu. Yanuk zawsze stał murem za ojcem i prowadzoną przez niego linią polityczną, a to oznaczało dalszy ciąg rozbuchanego centralizmu. W przeciwieństwie do Hetepekisekem zarządcy umieli porozumieć się błyskawicznie, gdy zaszła potrzeba. Ledwie Yanuk objął swą nową posadę i wydał pierwsze rozkazy, w stolicy zaroiło się od posłów z prowincji. Każdy z licznym, zbrojnym kordonem. Zainteresowanie młodego Wanaharata wzbudził fakt, że żadne z tych poselstw nie było najwyraźnie adresowane do niego. Najczęściej wiadomości docierały do światyń i prywatnych posiadłości kapłanów, mistrzów cechowych, nawet handlarzy niewolników – słowem wszystkich atalów, którzy mieli coś do powiedzenia w tym mieście. Atmosfera wyraźnie zgęstniała – a przynajmniej tak się wydawało Yanukowi, czującemu się wyraźnie ignorowany w sprawach, jak widać, ważnych i nie cierpiących zwłoki, skoro zaangażowały tak szerokie spektrum wpływowych person. Birukajski synkretyzm Nie jest jasne, czy odnowione wierzenia nesjańskie istniały już wcześniej, czy też powstały dopiero teraz. Faktem jest, że dopiero w tych latach wzmianka o nich pojawia się w bardzo szczątkowej formie w Kronice królewskiej Iti’akuiego. Znany dziś fragment, być może dłuższy w oryginale, mówi: Cytat:
Faktem stało się jednak, że nowa forma religijna szybko dorobiła się wielu wyznawców i własnych chramów, w większości ukrytych w jaskiniach i lasach, gdzie niewolni Nesjanie pełnili swój kult, dodając do religijnej mozaiki Tenokinry synkretyczne i sprymitywizowane wyznanie, łączące elementy staronesjańskie i tai’atalskie. Żniwo Bliźniaczych Słońc O ile przeciętny Tenokinryjczyk mógł w tych dniach myśleć, że w wielkiej polityce państwowej nie jest inaczej niż zazwyczaj, to już musiał zauważyć, ze zmiany powodowane przez Bliźniacze Słońce sięgają najpewniej apogeum. Najbardziej dawały o sobie znać upały. Zbiory wschodziły coraz rzadsze, wiele dawnych upraw porzucono, wiele ziem stało się niezdatnych do użytkowania po seriach pożarów, które już przez cały rok nawiedzały Tenokinrę. W skutek ich pojawiły się także po raz pierwszy w krajobrazie tych ziem wypalone polany, które niczym sito poprzedzały odwieczna puszczę. Liczba potwornych porodów wzrastała, a już najszczególniej pośród niedożywionych i słabych Biruków. Kapłani rozgłosili też, prawdziwie czy nie, że każda ciąża powstała ze stosunku atala i Birukai kończy się urodzeniem potwora. Nie wpłynęło to bynajmniej na proceder wykorzystywania seksualnego ani stręczenia niewolnic. Populacja niewolnych Nesjan lawinowo spadała. Wydawało się, że to oni najbardziej przeżywają problemy ze słońcami. Kobiety birukajskie częściej rodziły potwory, częściej umierały w połogu. Szybko podchwycono więc, że Nesjanie są rasą mniej odporną i pośledniejszą. Ale i wśród normalnych, odżywionych, zdrowych atali ta przypadłość pojawiała się coraz częściej, a że poród potwora kończył się często zmasakrowaniem przez niego macicy matki, wiele kobiet pozostawało bezpłodnych – wielu mężów porzuciło wtenczas swe żony, a kobiety bezpłodne coraz częściej traktowano niczym istoty skażone złem Drugiego Słońca. Same potwory również wydawały się ewoluować wraz z każdym rokiem fatalnego fenomenu. Stawały się szybsze, sprawniejsze, z większą ilością odnóży i twardszym pancerzem. Zauważono też, że niektóre grupy tych potworów zaczęły wracać do miast i wdzierać się do spichlerzy, zabijając tych, którzy stali im na drodze. Stało się prawdziwą plagą miast mniejszych i wsi. Życie przeciętnego mieszkańca stało się niepewne i niepokojące. Na każdym rogu czaiło się coś, co mogło wywrócić jego życie do góry nogami – wyjątkowo gorące lato, które zniszczyło plony, atak rozgniewanych komand poczwar rodzonych w Tenokinrze, czy też samo urodzenie takiej maszkary i śmierć małżonki. Nie sprzyjało to spokojowi społecznemu. Na szczeblu władzy także nie było radośnie. Rzadko komu tam brakowało jadła czy picia, ale śmierć u kapłanów zbierała coraz większe żniwo. Doszło do tego, o czym mówiono od dawna – świątynie niejednokroć stały puste, bo brakowało kapłanów, którzy mogliby tam pełnić posługę. Takie opuszczone świątynie często stawały się celem przedstawicieli obrzydliwej profesji świętokradców. A że czasy były, jakie były, ludzie chętnie nabywali dewocjonalia, licząc, że uchronią ich przed choćby narodzinami potwornego potomka. Rada Teologiczna rotowała składem jak szalona, a że kooptacja nowych członków trwała bardzo długo, zajmowała się praktycznie wyłącznie tym. Liczne śmierci w ostatnich latach Bahitalta pozwoliły mu na wyniszczenie dawnej opozycji, z czego teraz zapewne bardzo by się cieszył. Brak kapłanów był jednak znacznie bardziej dotkliwy, bo choć w tym środowisku wielu było przeciwników Wanaharata, to i stąd rekrutowali się wszelcy myśliciele i filozofowie, a z ich braku nastąpiło wyludnienie Szkoły pod Taltem i całkowity zastój w rozwoju cywilizacyjnym na kilka dobrych lat. W ostatnich dniach zeszła na ulice gęsta, czerwona mgła i dotarły z P. A. N. S. plotki samozwańczych proroków, wieszczących koniec świata. Jeżeli współcześni jakkolwiek go sobie wyobrażali, to właśnie w sposób, jaki się aktualnie realizował. | |
29-08-2017, 23:25 | #132 | ||
Reputacja: 1 | Czy wiesz jak modlić się trzeba? Wiesz jak ofiary składać trzeba? - Haggalóhven, 'Pieśni Najpotężniejszego'
~Król Pankracy, XVI tego imienia, ostatni władca 'Sokolików'; z zapisków zagrzebanych pod Wiecznym Lodem, w ruinach fortecy Zbaras, ostatniego bastionu imperium o Zapomnianej Nazwie Legenda o Ymirze Pierwszym, Wyzwolicielu na podstawie ustnych podań o dziejach pradawnych Słyszeliście kiedyś o krainie na wszechdalekiej północy? O lodowcach potężniejszych niż góry, o długiej nocy i wiecznym dniu? I ja tylko słyszałem, tak bajają dziadki młodym, kiedy w kołysce berbecia lulają. 'Wykuci z lodu' - powtarzali ci, co żyli w liczbie nieprzeliczonej na umysł Jotunnowy. 'Do pracy, kopalni i transportu; bezwolne umysły, powolne ruchy, siła pięciuset robotników'. 'Podistoty'. - Kajdany kajdany, mroźne kajdany; śpiewają babki młodym wnuczętom, strasząc bajami o zapomnianej przeszłości. O przeszłości niechlubnej dla olbrzymiego rodu, niewolniczej, lecz jednocześnie mistycznej i legendarnej. Obrośniętej w kłamstwa, ubarwiane i wymyślane, a więcej w nich herosów mocarnych niż kamyków w zupie dla zbrojnego wojska. 'Sokolicy', 'Sokoły', 'Ptaszyny' - tak zwiemy baśniowy lud, potężnych umysłem lecz nikłych w ramieniu. Wyglądem byli niczym nasze źródlane odbicie, lecz kilka dobrych razy pomniejszone. Mali choć liczni. Słabi lecz inteligentni, pomysłowi, budowniczowie starego imperium. Zapomnieli się w swojej pysze, zgubiła ich własna potęga. W czasach kiedy ryk nasz nie był jeszcze tak piękny i doniosły jak teraz, kiedyśmy tępo przed siebie patrzyli i dziwowali każdym drzewkiem, krzakiem czy chmurą, Sokolicy zakładali nam kajdany i kazali sobie usługiwać. W górach, w lodowcach, pod ziemią w okropnie głębokich jamach, gdzie promienie nikłej, słabej tarczy Potężnego nie docierało, pracowaliśmy dzień i noc, na grzbietach ich wożąc, zabawiając własną tępotą. Płacili nam krwią, bólem i włóczniami. Myśleli, że ryki nasze niczym zwierząt gwara, jedynie pomrukiem świadczącym o pustej głowie. Nie rozumieli nas, nie chcieli tego, zajęci własnymi sprawami. Lecz nasze oczy większe od ich oczu były, uszy szersze i łby ogromne nie od parady nosiliśmy. Latami pojmowaliśmy ich śmieszne gesty, piski i dziwaczne pokrzykiwania. Był wśród nas najstarszy, najwyższy i najsilniejszy. Jotunnów protoplasta, Ymir Pierwszy, co Kajdany zrzucił. Tak mówią, gdyż to on zrozumiał jak nienawiść przekuć w czyn. Jak wyciosać maczugę na wzór ich oręża, jak przemawiać do braci, by za nim niczym za ojcem szli. Kiedy Ymir nauczył nas jak władać olbrzymią furią - rozpoczęła się krwawa i długa wojna. Upadały ich fortece pobudowane z pysznego kamienia. Żarliśmy mury, łykaliśmy małe domy wypełnione 'sokolim' mięskiem, okrutny był w czynie swoim szczep jotunnowy. Trawiliśmy zmyślne maszyny wojenne, co ciskały w nas głazy i oszczepy, a oni uciekali wciąż dalej i dalej. W skomplikowanych grodach chowali się myśląc, że nie przekroczymy tytanicznych murów, nas samych wielkością przewyższające. Mylił się i płakał ludek sokoliczy, którego liczbami niepojętymi ubywało. Miażdżeni, rozrywani, zjadani - tak upadali, a myśmy po trupach przekroczyli ich świat zepsuty, ruszyli na południe - wolni, potężni i niepowstrzymani. Jeżeli młody Jotunnie przystaniesz kiedyś w lesie ciemnym, kątem błękitnego oka ujrzysz ruch prędki i nieolbrzymi - wiedz, że to bojaźliwe stworki przed majestatem twoim czmychają, legendami o korzeniu wspólnym dzieci swoje w ukryciu strasząc. Być może moja niechęć budzi się z tych niepokojących snów, które nawiedzają nasz ród od czasu, kiedy wydrążyliśmy pierwsze sale? Tak sobie tłumaczę to głupstwo, a tu chodzi o tę maszkarę. O dziecko, które urodziłam. Ono, ono... Może to potomkowie tej bestii, moje wnuki... nie nie, nie w taki sposób będę myśleć! Zaprzestać pracy, uspokoić ducha góry, któremu nie podoba się nasza praca. Robi wszystko bylebyśmy tylko sobie poszli, przestali penetrować jego wnętrzności, niszczyć skarby, które przez eony niepodzielnie chronił nieprzebytą warstwą pysznego kamienia. Piękne ołtarze rozstawiliśmy, odłożyliśmy narzędzia i śpiewamy, okraszając jaskinie wonnym dymem, człapaniem w spokojnym tańcu. Och Ormie, ukochany! Gdybyś tu był, wiedziałbyś co robić... A gdyby mało nam było trosk, zwiadowcy donieśli, że zauważono ślady ragnarowego plemienia. Heretyków i morderców, szaleńców opętanych! Odeszliśmy przecież w swoją stronę, a oni za nami? Głupie osiłki chcą iść na kolejną wojnę, zabijać się w imię ormowego trupa. Nieprawda, wiem, że dla własnej zemsty chcą bić, zabijać tych, którzy pokradli im mężów, żony i dzieci! Rozumiem furię nimi targającą, lecz to Volóndr rómu powinno być oczkiem w naszej wspólnej głowie, Nadsilnego Plemienia Jotunnowego! Taką nazwę wymyśliłam dla naszej sprawy, podzielę się pomysłem tym na jutrzejszej uczcie. Przekrzykiwali się, wrzeszczeli i bili stronnicy wojny i niewojny. Patrzyłam tylko znużona, umykałam czasami od lecących skał, pieńków, zmarnowanej strawy. Pozwoliłam się wojownikom wyszaleć, gdyż tylko oni tu pozostali. Każdy z nas urodzonym jest żołnierzem, bo kto inną parał się robotą, pozostał w starej osadzie, a po katastrofie podążył za herezją Ragnara. Potrzebujemy więc siły, okładania się po mordzie i gorzkiego piwa. Oczy na mnie wywalili kiedy tęgo im przerwałam, rozdając każdemu dwa kamyczki - gładko szlifowany i z ostrymi krawędziami. Zaś we wrzawie umknęło im, że na środku pomiędzy stołami Knut na rozkaz mój ustawił ceber na głosy przeznaczony. Mieli wrzucić doń kamyczek według własnego uznania. Gładki - symbol niewojny; zaostrzony - znak nowego konfliktu. Mruczeli coś pod nosem, lecz każdy wypełnił rozkaz. W dalszej części hucznej uczty paru nawet pochwaliło dziwaczny mój wymysł, który pozwoli zadecydować o sprawie ważnej, bez rozbitych czaszek oraz połamanych oczodołów. Zabawa trwała dzień cały i pół długiej nocy. Pogrążyliśmy się w pijaństwie, bójkach i namiętnej miłości, zapominając o trudach szarego dnia, złych duchach przeszłości, o utracie rodzin. Kiedy jednak przyszło nam wreszcie sprawdzić ceber dla podliczenia głosów - z zażenowania twarz schowałam w obie dłonie. Ile gładkich kamyczków tyle też i ostrych. Nie rozstrzygnęliśmy niczego. - Siostry i bracia, jutro bijemy się z samego rana. Każdy komu zależy na rozwiązaniu tej sprawy, stawi się tutaj na szerokim polu, bez broni i zbroi, o gołych pięściach. - rzuciłam twardo ze złością i wściekłością swoją walcząc. Wygłupiłam się, zamiast od samego początku los sprawy powierzyć w ręce Potężnego. Lecz oni radośni przyszli następnego dnia, a stawił się każdy z plemienia. Jako, że i w takiej bitce wszyscy mieli "prawo do głosu", spodobał się pomysł mordobicia. Drużyny były równe, a oznaczyliśmy członków każdej z nich innym kolorem. Myśmy całe opałki jagódek zmieszali z tłustą oliwą, co dało nam barwy purpurowego nieba. Przeciwnicy postanowili usmarować się krwią zarżniętych wilczków, pokazać, że należy Ragnara o życie skrócić. Rzuciliśmy się na siebie, a kiedy starły się nasze umięśnione ciała - nawet górskie sale echem zadudniły. Laliśmy się po mordach, brzuchach, kopaliśmy po tyłkach i ciskaliśmy się wzajemnie w gęsty śnieg. Kiedy ostatni w czerwonej farbie ubabrani legli, całkiem z sił pobici, zatriumfowała nasza słuszna niewojna. Lecz przeciwnicy nie pogniewali się o to, gdyż Knut Stary i Mądry wbił im do głowy prawdę, która mówiła - "Potężny zadecydował". Wrócili więc do wyścigów o głowy pokonanych insektów i do pracy nad pospieszną rozbudową naszego domu, Volóndr rómu. Ostatnio edytowane przez Szkuner : 29-08-2017 o 23:36. | ||
15-09-2017, 11:38 | #133 |
Reputacja: 1 | Wyplenicie Y’krai wpierw z mężczyzn, a wówczas wydacie na świat potomstwo, które weźmie sobie we władanie ziemię i niebo, góry najwyższe i wody najgłębsze. Wyplenicie Y’krai ze świata mego. - przepowiednia Szar. Jedno z wyobrażeń Sek'Ti Mężczyźni, dźwigający zaopatrzenie na swych barkach, stanowili zewnętrzną część grupy wraz z Kro'Meri. Wewnątrz swe miejsce miały Szasz'Meri oraz Lumri. Na czele stała jedna z Szir wraz z Szasza'Krei. Tylną straż stanowili Kro'Krai oraz Kro'Sokko. Tak przynajmniej rzekły jej „Oczy”. Na wieść tą Sek'Ti nakazała im ruszać. Celem ich zaś było położone na północy Sarm Sorro. *** Przybysze stawili się w umówionym miejscu o umówionej porze. Stali około trzydziestu kroków od palisady zza której wyglądały ciekawskie spojrzenia. Przez zgromadzonych co i rusz przetaczała się fala pomruków i szeptów. W pewnej chwili wszystkie spojrzenia skierowały się w głąb osady, a rozmowy ucichły. Wojownicy stojący przy bramie rozstąpili się ponaglani dodatkowo przez wojowniczki. Utworzonym przejściem wystąpiły bogato odziane kobiety. Niektóre w rynsztunku bitewnym, inne zaś w szatach. Zza nich wyłoniły się cztery zamaskowane wojowniczki odziane w mieszankę pancerza i szaty. Po chwili i te ustąpiły miejsca przepuszczając Szaraszonę i stając bezpośrednio u jej boku. Przywódczyni miała odzienie podobne do zamaskowanych, lecz bogatsze. Czoło, nadgarstki oraz szyję zdobiła biżuteria, zaś przy pasie prezentowało się doskonale wykonane ostrze. Jedna z odzianych w szaty przemówiła w narzeczu nesjańskim: *** W masie bezładnych odgłosów wychwyciła charakterystyczny zgrzyt oręża, jęki rozciąganej skóry oraz wydawane twardym głosem rozkazy. Znak, iż jej rozkazy zostały wcielone w życie. Oto wyruszały małe oddziały zbrojne w cztery strony świata, by założyć posterunki. Wraz z tym, jak ciężkie żołnierskie kroki milkły zastępowało je beczenie kóz. Nie kilku. Nie kilkunastu, a dziesiątek, jeżeli nie setki. Oznaczało to ni mniej ni więcej, iż Sziresz wkrótce stanie się całkowicie samowystarczalne. Słowniczek: Ostatnio edytowane przez Zormar : 15-09-2017 o 13:48. |
19-09-2017, 23:54 | #134 | ||
Reputacja: 1 | Tura 27 - Panowanie Tahatlisui, anokat Katenotletila
Po „Złotym Wieku Yanikaina” nastąpił okres zwany przez historyków epoką wanaharyzmu. Charakteryzuje się on odsunięciem od władzy taiotlaniego i izolowaniem go od polityki dworskiej, a przejęciem rządów przez regenta. Tendencje te można zauważyć już w czasie wanaharatii Ai’ahala, tyle że silna osobowość następcy tronu doprowadziła do przywrócenia realnej władzy monarchy. Jak jednak wiadomo z licznych przekazów i utworów literackich, Tahatlisuia nie posiadał takiej siły charakteru jak jego ojciec. Choć wiele później powstałych opisów zapewne przesadza, zarzucając mu homoseksualizm i całkowite zaniedbywanie swoich obowiązków, to nie ulega wątpliwości, że polityka tenokinryjska w czasie jego rządów była kreowana najpierw przez jego stryja, Bahitalta, a później jego syna, Katenotletila. Obaj sprawowali władzę z pozycji wanaharata, co było o tyle niezwykłe, jak na dotychczasowe standardy monarchii taiotlanich, że Tahatlisuia już dawno osiągnął wiek pozwalający na sprawowanie rządów. To właśnie wtedy słowo „wanaharat” przestało oznaczać regenta, a zaczęto tym mianem określać palatyna, swego rodzaju wezyra królewskiego. - fragment wykładu poświęconego historii starożytnej Tenokinry Delikatna woń olejków i kadzidełek mieszała się z ciężkim zapachem potu. Katenotletil wyciągnął się na poduszkach i wydał pomruk zadowolenia, trzymając w swoich ramionach dwie śpiące kobiety. Ich nagie, wysmarowane olejkiem i wonnościami kształtne ciała były miłe w dotyku i anok chętnie przesuwał po nich dłońmi. Jako następca tronu miał prawo do haremu, i postanowił z niego skwapliwie skorzystać, mimo iż dopiero co skończyły się uroczystości weselne i ledwo przed godziną opuścił komnatę swojej małżonki, spełniając należycie obowiązek pana młodego. Tej nocy musiał jednak rozładować te wszystkie nerwy, jakie nim targały przez ostatnie miesiące, a nie chciał okazać zbytniej brutalności wobec swojej żony. Niegdyś dziwił się, patrząc na to, jak często jego zmarły ojciec zaglądał do kielicha, jednak widocznie to był jego sposób na radzenie sobie ze stresem. A miał go w swoim życiu pod dostatkiem, pomyślał anok ze smutkiem. Kapłani z Hetepetisekem, ciągle będący w opozycji, rządcy z innych miast, którzy lekceważyli jego rozkazy, plaga nowych demonów, niepokoje wśród biruków, można by wymieniać bez końca. Wielu miało Bahitalta za jakiegoś tyrana, czy uzurpatora, jednak Katenotletil widział przede wszystkim człowieka, który starał się, tytanicznym trudem, podźwignąć ciężar władzy, jaki na niego spadł. Mimo to, wszędzie wokół niego byli sami wrogowie... A przecież nie tylko to brzemię musiał nosić, pomyślał palatyn. Nieraz słyszał, jak ojciec krzyczał przez sen „Ramituku!”, wołając swojego zmarłego brata. Choć zawsze wypowiadał się o nim w złych słowach, to najwidoczniej tęsknił za nim i szukał go w swoich snach. Nic dziwnego, że nie chcąc stracić też młodszego brata wychował go w izolacji, na nieszczęście swojego syna. Katenotletil mimowolnie zaklął pod nosem wspominając list, jaki otrzymał od niego. Podczas gdy on, jako anok i bratanek chciał nawiązać nić porozumienia ze stryjem, by godnie sprawować urząd i wspierać się wzajemnie po odejściu tylu krewnych, to Tahatlisuia całkowicie odrzucił jego prośby o kontakt, lekce sobie ważąc własne obowiązki i otwarcie deklarując, że spędzi resztę życia na oglądaniu małych chłopców trwając w objęciach Hueteta, tego starego pierda. Wanaharat zazgrzytał zębami na samą myśl o tym, a przecież nie były to jedyne jego zmartwienia. Królestwo dalej trapiły wszystkie te problemy, z jakimi do swego zgonu borykał się jego biedny ojciec, nie mówiąc już o nasilających się efektach Przeklętego Słońca, które zagościło obok Inki na niebie. Anok ciężko westchnął, po czym zawołał na służbę, aby przyprowadzono mu kolejne konkubiny z haremu. By ponieść dalej ten ciężar będzie potrzebował chyba jeszcze kolejnej rundy. ...W roku tym oświecony Anok, oby żył w szczęściu i zdrowiu, powołał do istnienia zakon dla kobiet odrzuconych w wyniku Skażonych Porodów, nad którym przewodnictwo swe mądre objął i któremu cele i granice wytyczył. Siostrzeństwo owo miało zająć się niesieniem ulgi cierpiącym, których wiele w tej dobie było, jak również zaprząc te porzucone przez swoje rodziny i wyklęte przez patriarchów rodowych do pracy pożytecznej a dla nich zbawiennej, jako że to na chwałę Przodków i ich potomków, także w osobie prześwietnego Katenotletila, którego gwiazda niech zawsze świeci. Widząc też, że klątwa niemocy powaliła tylu kapłanów, że niemożliwym się stało sprawowanie kultu i oddawanie należytej czci Tlakalukom, Wcielenie Mądrości postanowił dać też możliwość tym z Inai, którzy cieszyli się dobrą opinią wśród ludzi i ich żywot budził uznanie nawet kapłanów, by mogli czynić drobne posługi w świątyniach, wyręczając w ten sposób taia’tlakai od takich ciężkich, acz koniecznych dla kultu prac jak dźwiganie palankinów z relikwiami, czy krzesaniem świętego ognia przodków na początku każdego głównego wezwania podczas liturgii. W ten sposób świątynie znowu zaczęły być należycie utrzymywane, co podniosło ducha ludzi, ufających, że Przodkowie nas wybawią od kolejnej klątwy demonów. - fragment kroniki pióra Iti'akuia, kanclerza królewskiego Narodziny Księżyca Mit o powstaniu Killi Po śmierci Tohetli'inki świat był opromieniany tylko przez blade światło Odległych Gwiazd, Uketiquillurai. Po kataklizmie Amalihutlani świat doznał wielu szkód, a dużo roślin wymarło. Ziemia przestała zagarniać wody Wirikum i światło przestało razić oczy Ducha Ciemności, jednak Tezkatilpoka ogarnęło przerażenie na widok tego, co zrobił. Przemierzając świat zobaczył zaś potworne istoty, które wychynęły z podziemi, gdy nastała Wieczna Noc. Były to demony, które do tej pory, bardziej niż Władca Ciemności lękały się złotego światła Pierwszego Słońca, ale gdy ono zanikło zaczęły plugawić ziemię. Rośliny których dotykały zaczęły rozwijać kolce, ich kwiaty poczęły rozpylać trujące zarodniki, zaś ich owoce stały się zabójcze. Gdziekolwiek postąpiły, niosły zepsucie. Jednakże największym ich złym sprawunkiem było skażenie mórz i oceanów, które stały się od tamtej chwili niezdatne do picia. Widząc to, Tezkatilpok zrozumiał zło jakie uczynił dla świata oraz na własne nieszczęście i zapłakał z żalu. Łzy jego, które wpadły do mórz zamieniły się w perły, natomiast te, które padły na glinę lub kamień uzyskały magiczne właściwości. Duch Ciemności łkając przemierzył świat i gdy zauważył, jak wszystko co żyje bez pomocy słońca zaczyna obumierać powziął decyzję, by odkupić swe winy. Zstąpił zatem do podziemi i wykopał najwspanialsze diamenty, jakie potrafił znaleźć, po czym umieścił je na firmamencie, tworząc konstelacje Gwiazd Mocnych, Bahiquillarai. Ustawił je tak, aby łapały i potęgowały światło Uketiquillurai, w których wciąż płonął ogień Pierwszego Słońca. I choć zaświeciły się one srebrnym blaskiem, to wciąż dawały zbyt mało światła, by przepłoszyć demony i ożywiać rośliny. Tezkatilpok wdrapał się zatem na Tuirami ponownie i spojrzał na martwe słońce. Straciło ono swój złoty ogień, jednak Duch wyczuwał od niego wciąż życiodajne ciepło. Wziął je zatem w swoje ręce i wyciągnął je w górę, by światła dawane przez Bahiquillarai skupiły się na nim i zapaliły je. I stało się tak, jednakże ogień jakim martwe słońce zapłonęło nie był złoty, lecz srebrny, i nie raziło ono już oczu Tezkatilpoka. Tak zatem Tohetli'inka odrodził się jako Killa, Księżyc. Władca Ciemności odczuł ulgę, gdy Killa rozbłysła nowym światłem, jednak zmartwiło go to, że jej blask nie docierał wszędzie, tak jak niegdyś. Postanowił zatem przyjąć wieczną pokutę za zabójstwo Pierwszego Słońca i aż do końca czasów ciągnąć Księżyc po niebie, by każdy skrawek Ziemi mógł zaznać jego światła. I tak Tezkatilpok porusza Killą przez nieboskłon aż do dnia dzisiejszego. Gdy Killa pierwszy raz zaczęła przemierzać niebiosa rośliny zareagowały ożywczym ozdrowieniem, zaś te demony, które nie zdążyły uciec poza zasięg jego blasku zginęły, a wnikając w ziemię skaziły ją w tych miejscach, tworząc bagna i moczary. Ponieważ Tezkatilpok nie był jeszcze nawykły do wiecznego dźwigania Księżyca czasem zstępował na ląd, by chwilę odpocząć. Tam, gdzie na czas postoju położył Killę zrodziły się później żywe stworzenia, które musiały zjadać inne istoty lub rośliny, znające jeszcze blask Pierwszego Słońca. Stąd też rośliny, którym wystarczy samo słońce do życia nazywa się Dziećmi Słońca, a zwierzęta, które zrodziły się dzięki łagodnemu światłu miesiąca są przezywane Dziećmi Księżyca. Przemierzając niebiosa w swej wiecznej pokucie Tezkatilpok tęskni bardzo za swoimi ojczystymi morzami. Dlatego właśnie gdy dotyka go rozrzewnienie i pragnienie powrotu do domu przyciąga on do siebie wody podniebne, by choćby z daleka je lepiej widzieć. Na tym właśnie polegają pływy morskie. SŁOWNICZEK wanaharat - regent anok - dziedzic, następca tronu, desygnowany przez króla spośród członków rodziny
__________________ "- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych? - Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk | ||
28-09-2017, 14:48 | #135 |
Reputacja: 1 | Gość w dom... Aisymnetai – nesjański urząd z czasów rządów Synodu. Wybiernay w sytuacjach nadzwyczajnych, zwłaszcza, gdy Hegemon nie mógł pełnić swoich obowiązków. Pierwszym Aisymnetai był Isaios Dytrymonides z rodu Telonioi Cała ta sprawa od początku nie wyglądał dobrze. Oddział szturmowy wysłany do przetrząśnięcia gekatzajskich podziemi przyprowadził ze sobą jedynie małą grupkę zdegenerowanych i odurzonych horimtulai, z którymi nie szło nawiązać kontaktu. Z ich ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot, byli apatyczni i na skraju śmierci. Znalezione wraz z nimi nesjańskie kobiety także nie potrafiły rzucić światła na to co stało się z zakonem. Ich opowieść wskazywała jednak na to, że przynajmniej wyższe warstwy mnichów pogrążyły się w totalnej degrengoladzie. Z pewnością nie mały wpływ na ich zachowanie miał Dissoi Helleloi, trawiący ziemię od i ludzi od lat. Nie mniej udało się od nich pozyskać jedną ważną informację. Wyjawiły bowiem, że jeden z wciąż pozostających przy życiu Tettaroncheires to nikt inny jak sam Przeor. Aisymnetai wielce ucieszył się słysząc te wieści, gdyż niczego tam w życiu nienawidził jak gekatzai i ich fałszywych wierzeń. Postanowił więc, że spełni prośbę nesjańskich kobiet i da im wolność. Wolność od wszelkich problemów, na zawsze. Pozbywszy się jedynych trzeźwych świadków upadku horimtulai Aisymentai zaczął zastanawiać się co począć z Przeorem, o ile ten wrak rzeczywiście nim był. Kazał, więc wezwać przed swoje oblicze miejscowego przywódcę gekatzai. Z racji, że Isaios nie pełnił de facto urzędu Hegemona, który należał się Hypattesowi, nie przeniósł się również do jego siedziby i nie urzędował w niej. Mógł co prawda zasiadać na szczycie schodów Świątyni Posedaiona i Allatu, ale od czasu buntu Kammedich wszyscy odczuwali dziwny niepokój na myśl o prowadzeniu polityki w świętym miejscu. Ostatecznie, więc Aisymnetai władał P.A.N.S. z rodowej siedziby Telonioi. Znajdowała się ona na obrzeżach Boreios, zbudowana z miejscowego kamienia i wypalanej cegły na niewielkim, sztucznie wzniesionym pagórku. Swym wyglądem przypominała fortecę, nie zaś posiadłość możnego rodu synodalnego. Było to spowodowane tym, że gdy przodkowie Isaiosa wznosili budowlę obawiano się, iż orcze hordy Xattroi przepłynął Morze Pelajskie i dokończą dzieła zniszczenia. Teraz czasy wciąż były niespokojne, a groźny wygląd warowni współgrał z surowym i wojowniczym charakterem Isaiosa. Liczyło on, że nestor gekatzai zlęknie się i nie będzie sprawiał problemów. Stary okazał się jednak dużo twardszy. Nie chciał współpracować i odpowiadać na pytania Aisymentai, gdy wprowadzono rzekomego Przeora nawet nie zareagował. Jednak Isaios miał na to receptę. -Na kolana go- krzyknął ostro do strażników i wskazał na Tettaroncheires jednocześnie sięgając po zatknięty za pasem brązowy toporek. Dopiero, gdy Dytrymonides wznosił ramię do zadania ciosu nestor opamiętał się. -Tak, to on. To Przeor!- Isaios uśmiechnął się triumfalnie. Gotów był wówczas pójść na ugodę z gekatzai, zatrzymać trwający okres napięć religijnych, ale odmowa nestora nie pozostawiła władcy zbyt wiele pola do manewru. -Ściąć Czterorękiego i wysłać jego łeb do Tenokinry. A ten głupiec niech zdechnie w lochu- brzmiały ostatnie słowa Aisymnetai nim opuścił komnatę. Wieść o buncie Nesjan na Altenis rozbudziła wiele umysłów w P.A.N.S. Niektórzy już planowali inwazję, ostrzyli włócznie i polerowali spizowe pancerze. Inni z kolei przestrzegali przed nierozwagę. Przypominali, że w nie tak odległym Dissoi Notis wciąż rządzą zbuntowani Kammedi wraz ze swymi poplecznikami. Poza tym jak głosi plotka tam właśnie znajduje się nowo obrany Hegemon, którego należy uwolnić. Następni zaś przypominali Isaiosowi, że palona słońcem ziemia nie rodzi tak obficie jak dawniej, zwierzęta w lasach są nieliczne, a te które żyją pośród Nesjan stały się słabe i niewiele warte. Dlatego też wszelkie wyprawy wojenne powinny poczekać, aż sytuacja się uspokoi. Aisymentai wsłuchiwał się z uwagą w każdy z tych głosów. Jego serce rwało się do walki. Gdyby mógł jeszcze dziś rozkazałby wciągać kotwicę okrętów i wypływać. Jednak jego rozum podpowiadał, że kolejna wyprawa może się skończyć upadkiem nie tylko jego, ale i całego P.A.N.S. Należało czekać do momentu, gdy opadnie mgła i będzie można wziąć odwet. Nieszczęścia chodzą parami, twierdzi nesjańskie powiedzenie. W wypadkach ostatnich lat należałoby raczej mówić–dziesiątkami. Isaios Dytrymonides myślał gorliwie w swej posiadłości, a faktycznie małej fortecy, na obrzeżach miasta. Myślał o przyszłości rasy Nesjan, o losach wojny, ale o spodziewanym końcu swiata. Szybko odrzucił te myśli, był człowiekiem czynu. Należało się skupić na zdradzieckich Kammedich, o tym jak ich wybić i dowiedzieć się, a to przede wszystkim, gdzie jest Hegemon. Stary Telonioi podrapał się nerwowo po swoich siwych, rzadkich włosach. Nigdy nie spodziewał się, że spadnie na niego taka odpowiedzialność, nie zamierzał jednak w takiej chwili się poddawać. Nagle przed nim zaczął opalizować okrąg znaczących rozmiarów. Pojawił się zupełnie znikąd i przez kilka sekund mienił się różnymi barwami, potem zaczął świszczeć. Dytrymonides wstał i chwycił za toporek, który zawsze miał przy boku. W tym momencie portal zniknął, a w jego miejscu pojawił się wysoki, skrajnie wychudzony starzec podobny do Nesjanina, lecz o znacznie bledszej skórze, dyszał ciężko i miał błędny, jakby przestraszony wzrok. Momentalnie otrząsnął się z tego stanu. Wygładził włosy, poprawił zmierzwioną brodę i uśmiechnął się przymilnie w kierunku Isaiosa. - Witaj, przyjacielu! – wyrzekł radośnie, jakby witał starego kamrata. – Chodzą słuchy po świecie, że to ty teraz rządzisz tą anarchią, którą nazywacie domem. Mam dla ciebie propozycję. Intratną propozycję i radzę, abyś mnie wysłuchał. Obaj możemy sobie zaoferować coś, na czym bardzo nam zależy… przyjacielu. – po czym wyszczerzył zęby w przedziwnym uśmiechu. Isaios mocniej zacisnął dłoń na drewnianym trzonku toporka i zmierzył przybysza wzrokiem. -Co to za jaszczurze sztuczki! Gadaj kim jest, podstępna kreaturo!-Starzec zacmokał z udawaną dezaprobatą. - Tak przybysza podejmujesz? Gdzie twoja gościnność, Isaiosie?- -Nie miewamy na Boreios gości, którzy zjawiają się w domu gospodarza wychodząc z ognistych okręgów. Gadaj kim jestem i czego chcesz?- tymczasowy władca P.A.N.S. nie dał się wyprowadzić z równowagi, mimo protekcjonalnego tonu Starca. - Nie macie gości, powiadasz - zaczął czarownik, poświęcając swą uwagę czarnofigurowej wazie, stojącej na stole przy ścianie; podniósł go - nie dziwię się. Kto chciałby przyjeżdżać na takie zadupie.- Rozbił wazę o podłogę i zaśmiał się, jakby był to najprzedniejszy żart. - Do rzeczy, Dytrymonidesie. Nie mam zamiaru przebywać tu dłużej niż to konieczne. Masz coś, czego ja chcę, więc powiedz mi najpierw, czego chcesz ty w zamian. Nie krępuj się, mogę dać ci wiele, jeśli nie wszystko - ujawnił żółte zęby w niesympatycznym uśmiechu. Nesjanin zacisnął usta. Kimkolwiek był przybysz, pozwalał sobie na dużo, bardzo dużo. Musiał być, więc albo szalony, albo rzeczywiście niezwykle potężny. Przez sekundę przez głowę Isaiosa przeszła myśl, że wolałby pozostać z tą niewiedzą na temat przybysza. Jednak wzgardliwy ton gościa powodował, że Aisymnetai był gotów podjąć ryzyko. -[i]Mawia się u nas, nie kupuj ryby, co jeszcze w wodzie się pluska. Cóż więc tak ważnego jest tutaj, na tym zadupiu? Czego chcesz, bezimienny?[i]- odparł Isaios, wciąż dzierżąc w dłoni toporek. - Sztuki dialogowania także nie pojęliście tutaj? Ech, nic dziwnego, że jeszcze nie odwiedziłem tych ziem. Jesteście żałośni, Aisymnetai. I śmieszni w swej żałosności. - poprawił rękawy szaty, bacznie obserwując zmiany na twarzy Isaiosa. - Powiedziałem przecie, byś pierwszy wyraził czego ci potrzeba. Ale jeśli w swej podejrzliwości, całkowicie nieuzasadnionej, odmawiasz, pozwól, że powiem wprost. Prośba ma jest malutka, dla tak potężnego władcy jak ty to dosłownie drobnostka. Wydaj mi stworzenie, które przetrzymujesz, a obdarzę cię, tym czego twa dusza pragnąć będzie. - uniósł kącik ust, ledwie zauważalnie. Nesjanin wpierw prychnął, a potem zaniósł się szczerym śmiechem. -Pukasz do złej muszli, przybyszu. Mienisz się wielkim mędrcem, znawcą wszelkich sztuk i światowcem. Tymczasem zachodzisz do psiej budy, pytając kundla, czy gospodarz podzieli się kubkiem wody. Byle omułek z borejskiej plaży ma więcej rozsądku- rozbawienie w mgnieniu oka zniknęło z twarzy Isaiosa. Jego twarz stężała. -Jedyną osobą, która może Ci wydać małpę jest Hegemon. Sprowadź go z Dissoi Notis i ukaż buntowników, a z pewnością dojdzie z Tobą do porozumienia- brew Starca zargała spazmatycznie. - Kim jesteś, ludziku, by mi doradzać, co mam uczynić?! Co za świat! Nigdzie indziej nie spotkałem takiej bezczelności! - ochłonął trochę. - Dziwny jesteś, Dytrymonidesie. Taki z ciebie patriota, a odrzucasz jedyną realną szansę na poprawę waszego losu. Nieroztropnie. Nie bawmy się w te ceregiele - stwór jest w twoim posiadaniu i łajno do tego Hegemonowi. Jego nieobecność zwalisz na niesubordynację służby, powiesz, że zdechło i kazałeś zakopać, wszystko jedno. Nikt cię z tego nie rozliczy, postaram się o to. Proszę o tak niewiele, a ty odmawiasz. W zamian oferuję ci góry ze złota, a ty odmawiasz. Mam w mocy przywrócić panowanie twojego ludu na kontynent, nie pragniesz tego? Czy nie tego chce twe starcze, żółnierskie serce?- Isaios oddychał głęboko i powoli. Wciąż bił się z myślami, nadal nie był pewny co zrobić. Z jednej strony, pełnił tylko funkcję zastępcy Hegemona, nie posiadał władzy nadanej przez Synod. Nie mógł w takim razie w pełni rozporządzać majątkiem należącym do P.A.N.S. Z drugiej zaś mógł zapsiać się po wsze czasy w historii Nesjan. Oddając przybyszowi tę bezużyteczną małpę mógł poprowadzić swych rodaków do Angialos Kalo, na Piękna Brzegi skąd wywodzą się Nesioi. Czyż można sobie wyobrazić bardziej chwalebny czyn? Aisymnetai opuścił spiżowy toporek, który dotychczas tkwił na wysokości piersi jego rozmówcy. Westchnął głośno. -Kontynent, taaak. To marzenie każdego Nesioi, chociaż nikt z obecnie żyjących nie pamięta już czasów, gdy Królowie Rybacy władali w Oikeme. Nie ma też nikogo kto widział na własne oczy ostatniego z dawnych królów, Trygajosa. Ledwie garstka żołnierzy i żeglarzy odwiedziła Angialos Kalo. A mimo to wciąż o nim marzymy- Isaios odłożył broń na stół. Już zdecydował chociaż nie miał pojęcia jakie konsekwencje będzie miała jego decyzja, jak zareaguje na nią Synod i obywatele. Jednocześnie był pewien jednego, przy obecnej liczebności Nesjan utrzymanie Pięknych Brzegów było niemożliwe. Padłyby zaraz pewnie łupem kolejnej hordy orków. Dytrymonides skrzyżował ręce na piersi i wyprostował się. -Oddaj pod borejskie panowanie całą wyspę Altenis, wówczas oddam Ci małpę. Nie dostaniesz jej jednak wcześniej, nim nie będę miał pewności, że dotrzymałeś słowa- odparł wreszcie i w napięciu wyczekiwał odpowiedzi przybysza. Starzec wyszczerzył swoje nieestetyczne, popsute zęby. - Mylisz się, Isaiosie. To ja stawiam warunki. W swej dobrotliwości zamiast zrównać z ziemią tę osadę, proponuję uczciwą, cywilizowaną wymianę. Ale nie kłóćmy się już, to bez sensu.- Zaczął czynić jakieś dziwne gesty, między jego dłońmi zmaterializował się z fioletowego światła ogromny, purpurowy kamień oprawiony w złoto, na łańcuszku z tego samego metalu. - Nie mam czasu prowadzić dla ciebie teraz kampanii na Altenis. Zbytnio się spieszę. Wydajesz mi, jak to określiłeś, małpę, a ja daję ci ten łańcuszek. Zawarty jest w nim potężny duch, spętany przez jeszcze potężniejszego maga. Załóż go na szyję ty lub twój Hegemon, a nie oprze wam się żadna armia. - wyciągnął rękę trzymającą wisior, bacznie spoglądając Aisymnetai w oczy. Nesioi nie wahał się i niemal od razu wyciągnął rękę po wisior. Jeśli przybysz mówił prawdę stała przed nim niesamowita okazja, szansa jakiej nie miał jeszcze żaden Nesjanin. -Niech i tak będzie, małpa jest twoja- Isaiosa trapiła jeszcze jedna rzecz- Jeśli rzeczywiście jesteś tak potężny jak mówisz, przybyszu, to wiesz może kiedy ów słoneczny rydwan i jego klątwy przestaną nas nękać?- Starzec uśmiechnął się przebiegle. Brzydko, bardzo brzydko. - Kiedy pytasz? A choćby i teraz.- Wtedy stało się coś, czego Aisymnetai nie pojął do końca swoich dni. Niebo rozjaśniało, dusząca zaczęła opadać na ziemię, a od morza powiała lekka, zimna bryza. Spojrzał w szoku na Starca. - Idę po “małpę” i lepiej by mi ją wydano. Ale widzę, że ta karczemna sztuczka zrobiła na tobie kolosalne wrażenie, Dytrymonidesie. - zaśmiał się. - Może wasz Posedaion się teraz do was uśmiechnął? Może Boska Allatu wzięła wreszcie lud w swe objęcia, może jej serce zabiło wreszcie jak serce żywej istoty? Żegnaj, Aisymnetai. I nie rozstawaj się ze swym medalionem. Wiedz, że kosztował cię wiele.- Zniknął. W jednej chwili. |
24-10-2017, 02:07 | #136 |
Reputacja: 1 | TURA 28 FENOMEN BLIŹNIACZYCH SŁOŃC Mieszkańcy tego świata, od Dissoi Notis, przez Volóndr rómu i Sziresz aż do najodleglejszych krańców tajemniczej Tenokinry nie wierzyli, że zjawisko, które popularnie dziś nazywa się Fenomenem Bliźniaczych Słońc, kiedyś ustanie. Wiara w nadejście końca czasów była tak silna, że niewielu kontestowało ten fakt. Pełno było w świecie przepowiedni, wróżb i guseł związanych z Fenomenem, szczególnie w okręgu kultury ludowej. Tym większym zaskoczeniem stało się nagłe, jeśli wierzyć podaniom, absolutnie przypadkowe ustąpienie objawów tego zjawiska. Powszechnie przypisano do działaniu bóstw – każdy lud według swej wiary. Jednego dnia, po południu najpewniej, czerwona mgła zaczęła opadać, najwcześniej na obszarze Ponteii, która stanowiła z niewyjaśnionych do dzisiaj powodów epicentrum zmian, które przyniosły koniec Fenomenu. Gdy opadła mgła, niebo przybrało normalną barwę. W kolejnych dniach temperatura zaczęła gwałtownie spadać i zaczęły się obfite opady deszczu. Od tej pory również żadne z nowopoczętych dzieci nie narodziło się potworem. Ognisty rydwan przemierzający nieboskłon dnia trzeciego od ustania mgły skierował się ku ziemi – według Tenokinryjczyków na zachodzie, według Szarla’szaszeri i Jotunn na południu. Więcej ognistego jeźdźca nie widziano. Nastąpiły liczne święta i ogromny wybuch radości. Na chwilę cały świat jakby zastygł, rozradowani odratowaniem od niechybnej zagłady mieszkańcy świata radowali się przez wiele dni, wiele złożono ofiar bogom, także krwawych. Szkoda tylko, że radość ta była efemeryczna. Biedni ówcześni nie wiedzieli, że coś się kończy, coś zaczyna… Jotunn Nieprzychylne spojrzenia wojowników Alfia była z siebie zadowolona. Udało jej się powstrzymać destrukcyjne zapędy swojego ludu i kolejny rozłam. Pogoń za zdrajcą nie miałby sensu i na szczęście udało się go uniknąć. Tanna liczyła po cichu, że powoli, krok po kroku, uda się zahamować rozszalałą żądzę krwi jej ludu, zachęcić do tego, by wreszcie osiedli i przestali żyć tylko wyprawami wojennymi i łupiestwem. Szkoda, że była jedną z niewielu o podobnym podejściu. Najwyraźniej tego zaznała, gdy idąc pośród zewnętrznej osady, pewnego dnia jeden z wojowników splunął pod jej stopy. Wzięłaby to zapewne za incydent, ale zaczęła baczniej zwracać uwagę na humory swych poddanych. Jotunnowie byli rozdrażnieni, nerwowi, wiecznie poirytowani. Patrzyli na nią albo z niechęcią, albo z gniewem. Szczególnie wtedy, gdy nakazała zakończyć prace w głębi góry z powodu kłopotów z duchem ją zamieszkującym. Mimo swych trafnych decyzji, sukcesywnie traciła zwolenników. Wielu starszych odwróciło się od niej, niektórzy tanowie jawnie ignorowali wezwania na radę. Alfii wydawało się, że jest już władczynią tylko z nazwy, że plemię nienawidzi jej i najchętniej obrałoby innego Jar-Tana. Miała rzecz jasna swoich bliskich doradców i pewną grupę zwolenników, ale z dnia na dzień popularność przywódczyni malała. Beznadziejna niemożność Alfia rozmyślała o tym wszystkim, leżąc na futrach. Obok niej spał kolejny kochanek, których ostatnio zmieniała jak rękawiczki. Nie wiązała się na stałe – postanowiła do śmierci być wierną Ormowi, ale mimo to była kobietą, a chlubą kobiety było liczne potomstwo. Tymczasem wyłączając ową szkaradę, którą porodziła jeszcze, gdy żył Orm, nie udało jej się nigdy już zajść w ciążę. Od owego porodu ustały także jej krwawienia miesięczne, a współżycie powodowało ból. Po tylu latach prób, zmuszania się, walki o chociaż to jedno dziecko, musiała powiedzieć sobie wprost: czymkolwiek był ten potwór, pozbawił ją szansy na dzieci. Skazał na wstyd przed własnymi poddanymi. Zbędnym jest dodawać, że było to wodą na młyn dysydentów. Incydent wewnątrz góry Na wybuch wyeskalowanej niechęci nie trzeba było czekać. Prace w górze przerwano już dawno i nic nie wskazywało, by można było je wznowić. Ofiary również zdawały się nie satysfakcjonować istoty, którą zaczęto nazywać potocznie Królem Gór. Alfia natomiast trwale stała przy swojej poprzedniej decyzji. Jotunnowie ściśnięci niemal jeden na drugim w skromnej osadzie przez wejściem do jaskini wpadli wreszcie w szał. Grupa mężczyzn ruszyła do góry z kilofami i pracowała tam całą noc. Rankiem wrócili, dumnie niosąc kilofy i spoglądając na tych, którzy trwożnie modlili się do Króla Gór. Wtedy to właśnie wojownik splunął pod stopy Alfii, która czując jednocześnie złość i upokorzenie, nie mogła nie przyznać przed samą sobą, że popełniła błąd i doznała blamażu przed własnymi poddanymi. Sen Alfii Tej samej nocy coś gnębiło ją strasznie. Nie mogła zmrużyć oka. Coś sprawiało, że z każdą chwila, gdy próbowała zasnąć, wpadała w panikę. Paranoja? Nie, Alfia była kobietą rozsądną i umiarkowaną, nie imały się jej takie rzeczy. A jednak coś nie pozwalało spać. Tej nocy, kolejnej i kolejnej… chodziła niewyspana, nieobecna, niezdolna do twórczego myślenia. Aż w końcu kolejnej nocy podczas kolejnej próby znalezienia upragnionego snu, zasnęła. I śniła. Śniła o dziwnym stworzeniu, długim i chudym, jakby stworzonym z cienia o zgniłozielonej barwie. Stworzenie miało długie szpony u rąk i u nóg, w miejscu głowy czaszkę jelenia. Było odwrócone tyłem, pochylone na czworakach. Ciekawska Alfia, ledwie wytrzymując silny ból głowy, podeszła do stwora, obeszła go, by sprawdzić, co ono robi. Zobaczyła ciało Jotunna i to tego męża, który wczoraj poszedł dalej kopać w środku góry. Leżał martwy, z równą rozciętą klatką piersiową, a stworzenie wyjadało jego wnętrze. Kiedy podeszła, monstrum zerwało twarz wojownika i wchłonęło ją, nie gryząc. Ich spojrzenia spotkały się. Alfia i dziwny stwór. Ten drugi nie zareagował agresywnie ani nerwowo. Wręcz przeciwnie. Ze spokojem, powoli, wskazał długim pazurem na trupa, a potem wyjął zeń serce i podał jej, wyraźnie czegoś oczekując. Alfia poczuła strach. Rankiem obudziła się obolała. Nie pamiętała, co było dalej. Murarstwo Czas spędzony na zewnątrz, także przy budowie palisady, przyniósł jednak cos dobrego. Kilku sprytnych wojowników codziennie udawało się z niewiadomej przyczyn w doliny. Wracali po kilku dniach niosąc miechy pełne gliny. Wielu Jotunnów pukało się w czoło na takie marnowanie czasu, ale jako że roboty nie było wiele z powodu zamknięcia dostępu do kopalni, przymykano na to oko. Dzięki temu łańcuchowi przypadków Jotunnowie poznali wkrótce techniki wyrobu glinianych cegieł, których praktyczne zastosowanie prędko znaleziono w budowaniu chat okalających ich górę. Murarstwo Nesioi Nosił wilk razy kilka Starzec był zadowolony. Lubił robić wrażenie na prostakach. Trochę był zły na siebie, że cieszą go takie prymitywne zabawy, ale cóż zrobić, taki już był. Było jednak w spektaklu, który przedstawił Isaiosowi, coś osobliwego i interesującego, czego nie mógł się już doczekać. Owszem, odsunął efekty Fenomenu na kilka chwil, ale dobrze wiedział, że nawet on nie jest wszechmocny. Kiedy więc odbierze swoje bezcenne, pierwsze wcielenie i zniknie w owalu portalu, na niebo znowu powrócą czerwone barwy, a mgła na nowo opadnie na ziemię. Bo Starzec wiedział więcej niż jakakolwiek istota na świecie. Na przykład to, że to jego szuka płomienny jeździec na swym rydwanie. Ale go nie dostanie. O nie, nigdy. Niech szuka, niech zabija, niech się wścieka. Ale mierne jego nadzieje, bo Starzec weźmie jedyną istotę, która łączy go z tym światem i zniknie znowu w innym świecie. A tam sobie poczeka, aż piekielny rydwan Malaga ponownie go odnajdzie, a wtedy znów ucieknie. Kotek i myszka, kotek i myszka. Bez słowa i ruchu siłą woli skręcił kark strażnikowi, który pilnował celi. Nie dotykając brudnego prostaka mentalnie wyjął klucz i przekręcił zamek. Poczuł dziwny odór, skrzywił się. A potem wszedł do celi. - NIE! Nie mógł uwierzyć, to nie mogła być prawda. - Nie! Isaiosie Dytrymonidesie, zakpiłeś ze mnie! Zakpiłeś ze Starca! Niech cię wszyscy diabli, ja cię… ja cię… Nagle zobaczył, jak jego ręce się… starzeją. W ciągu sekund zaczęły pojawiać się na nich zmarszczki, uwypukliły się żyły. Głos zaczął się zmieniać, słowa z trudem wychodziły z gardła. Włosy zaczęły wypadać, broda się przerzedziła. Starzec - teraz już w pełni znaczenia swego miana – zastękał i upadł pod ciężarem własnego ciała. Obraz rozmył się mu się przed oczami. *** Stał wśród piramid. Miedzy grobowcem Trygona IV i Idi’ahui. Spoglądał na zachodzące słońce. - Panie. – Służący pojawił się znikąd. – Twój ojciec, Malag, oczekuje. - Niech wejdzie – odrzekł Starzec, wyrwawszy się z zamyślenia – Władcy się nie ponoć nie odmawia – wyszczerzył gadzie zęby. – Ojcze, jak mi… Ale nie było już pokoju. Nie piramid i nie było żaru lejącego się z nieba. Nie było też ojca. Był płomienny jeździec z rydwanu, z zakrwawioną włócznią, do której przyczepiono kilka małych główek. Za nim płonęło miasto. - Malag… – Jego głos znów był głosem Starca. – Malag… proszę. Ognista postać nic nie odrzekła. Jej oczy zapłonęły gniewnie. Ze spokojem, z namaszczeniem skierował swoją włócznię do gardła Starca. - Tato… – zapiszczał ostatkiem sił. Ale jeździec nie posłuchał. *** - Aisymnetai! Prędko, na bogów! Tam się stało coś straszliwego! – krzyczał niemal szambelan, a Isaios biegł trzymając swój podręczny toporek w garści. - To tu? - Tak, tak, prędko! Przed celą leżał martwy strażnik. Kark miał wygięty pod dziwnym kątem. Isaios zatrzymał na nim wzrok tylko przez chwilę, to, po co tu przyszli, wydarzyło się w samej celi. - Spójrz, panie, spójrz… – nerwowo prosił szambelan. A Dytrymonides patrzył. Na środku sporej celi, obok kratki odpływowej, leżało zapadnięte, małe ciało starego człowieka. Starzec miał puste oczy i przerażenie odmalowane na twarzy. Isaios sprawdził – nie żył. Brak jednak było jakichkolwiek śladów walki, obrażeń na ciele czy jakiejkolwiek poszlaki. Wyglądało to tak, jakby jego niedawny rozmówca przeszedł kilka kroków i upadł, doznając zawału serca. I postarzenia w tempie błyskawicznym. Dopiero potem Aisymnetai zobaczył drugiego trupa. Mniejszego, tłustszego i bardziej owłosionego. Stworzonko siedziało oparte o słup, w kałuży krwi i patrzyło przed siebie z otwartą lekko paszczą. Tiglitati miała miecz w brzuchu. Nesjański miecz wojsk Hegemona. Giganci z Dissoi Notis Gdy mgła opadła, na nowo ożyły szlaki handlowe, a miasta nesjańskie jakby się nowo narodziły. Wszędzie trwał handel, okręty przypływały i wypływały, a borejskie domy uciech nie nadążały z obsługą klientów. Tak, Nesjanie się cieszyli. Oto Posedaion po raz kolejny ocalił swój lud od zagłady i co ważniejsze – można było znowu wszcząć handel z innymi miastami i z Tenokinrą. Szybko też statki kupieckie mogły donieść co nieco o sytuacji w okupowanym Dissoi Notis. I doniosły – o tym, że rebelię zdławili… olbrzymi. Gdy statki nesjańskie chciały podpłynąć do brzegu, by zacząć wymianę, zostały obrzucone głazami przez wielkie istoty o prymitywnych pyskach. Na przystani kręcili się co prawda liczni Nesjanie, ale wszyscy oni pracowali pod komenderą jednego z wielkich dzikusów. Nie było jasne, co tam zaszło i jak wygląda sytuacja. Dla Isaiosa jasne było jednak, że tak sprawy zostawić nie może, bo nie dość, że to nesjańska ziemia, to przebywał tam najważniejszy mąż na świecie – hegemon Hypattes. A kimkolwiek byli przybysze, nie powinni liczyć na to, że wygonią Nesjan z ich odwiecznych siedzib. Nikt nigdy nie powinien już na to liczyć… Raport z Altenis Symmachedes nie zaprzestał widać liczyć na większą pomoc P. A. N. S., bo regularnie wysyłał do metropolii raporty z pola bitwy. Niewiele one wnosiły, bo Isaios miał swoich ludzi na wyspie, ale za to utwierdzały władzę w przekonaniu o prawdomówności Symmachedesa, który dość naiwnie wyjawiał wiele szczegółów na temat powstania i powstańców. Niestety sytuacja nie wyglądała dobrze. Partyzancka walka nadal była oczywiście skuteczna, ale powstańcom zabrakło wreszcie jedzenia i czystej wody, co poskutkowało licznymi zgonami. Wysłani z ojczyzny konstruktorzy co prawda uczyli podwładnych Symmachedesa budowy maszyn, ale cóż z tego, skoro nie było materiałów do ich budowy ani urządzeń do obróbki. Symmachedes w nerwowym, rwanym liście pisał do Aisymnetai, że jeśli wkrótce nie otrzymają zbrojnego wsparcia, powstanie upadnie. I to teraz, gdy jaszczuroludzie byli najsłabsi, przetrzebieni dziwną chorobą dotykającą magów. - Teraz albo nigdy – pisał Symmachedes rękoma swych ludzi. – Przyślij swych ludzi teraz, mój panie, bo przyjdzie nam tu umrzeć. A my chcemy umierać w wolnym Altenis. Gekatzajscy bezpaństwowcy Co piąty mieszkaniec Ponteii nie radował się z innymi. Co piąty mieszkaniec był wściekły i zaszczuty. Co piąty mieszkaniec był gekatzai. Nestor powrócił od Aisymnetai wzburzony i od razu przekazał swej gminie złe wieści: Isaios pojmał ich duchowego przywódcę, ostatniego Przeora horimtulai i skazał na śmierć w mękach! Te informacje rozpaliły umysły nesjańskich uczniów Kat’zai. Kilkudziesięciu z nich podczas nocnego świętowania pierwszego od dawna Święta Plonów wyszło na ulice pod bronią i dokonały masakry świętujących, nie oszczędzając kobiet i dzieci. Potem podłożyli ogień pod nowowybudowaną świątynię Pleitosa, boga świata podziemnego. Następnego dnia, gdy Isaios przechadzał się ulicami Boreios, na murze drugiej świątyni w mieście, poświęconej boskim małżonkom, Posedaionowi i Allatu, zobaczył napis: Śmierć idolom i ich sługusom. Chwała Prorokowi. Szarla’szaszeri Wielka Woda Szarla’szaszeri byli jednym z tych ludów, na których los Fenomen wpłynął najbardziej. W końcu to właśnie spowodowane nim zmiany klimatyczne zmusiły lisi lud do opuszczenia dotychczasowych miejsc życia i podążenia na południe. Wkrótce miało się okazać, czy przedziwne zjawisko nie miało ich także z południa wygnać. To, że w górach lud topnieje wiedzieli w Sziresz wszyscy. Trudno było wiedzieć, skoro woda niekiedy wypływa z kotlin, podmywając las dookoła miasta. Było to osadnikom na rękę, bowiem oszczędzało roboty z wycinką drzew potrzebnych do właściwie do wszystkiego. Poza tym woda zatrzymująca się w różnych nieckach skracała mieszkańcom drogę po wodę, więc nikt na ten stan rzeczy nie narzekał. Od przybytku głowy nie boli, można by rzec. A tu jednak zabolała. Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie zniknęły omeny, jakie ostatnimi laty widziano na niebie. Z nimi nadeszły intensywne deszcze. Padało bez ustanku i to musiało się stać. Najpierw zeszła lawina błotna, niszcząc barykady i grzebiąc śmiertelnie kilka istot. Dwa dni później spłynęła woda. Woda zmiotła dosłownie liche namioty półnomadów i zebrała o wiele większe żniwo niż błoto. Woda wsiąkła w ziemię dopiero po kilku dniach, a gdy już się to stało, odsłoniła ogrom znisczeń. Sziresz wyglądało jak pobojowisko. Strzępy namiotów, resztki barykad walały się wszędzie w bezładzie, ostatnie dnie poddani Szaraszony spędzili pod otwartym niebem. Coraz częściej dało się słyszeć głosy zachęty do odejścia z powrotem na północ, szczególnie po wieściach, które przyszły potem… Śmierć w mieście jaszczurów … ale nie po tych, które teraz zostaną opisane. Pomysł ustawienia licznych posterunków we wszystkich kierunkach świata był bardzo trafiony. Posterunkowi z południa prędko wyczuli, że w Khwangwala Chisa, mieście straszliwych jaszczurów, coś się działo. Część stacjonujących tam mężczyzn podeszła pod mury Khwangwala, by tam zinfiltrować jaszczurów. Ku ich zdziwieniu miasto było opustoszałe. Ani jednej żywej duszy. Było za to liczne pale na nich wymizerniałe, wyjedzone przez ptaki cielsko piekielnych gadów. Po ptasim ludzie, który uciskali nie było śladu, poza tym co zostawili – pozostałościami jedzenia, porzuconymi i podartymi namiotami i porozbijaną nesjańską ceramiką. Nad całym miastem unosiła się nienaturalna, dojmująca cisza. Tylko kruki raz na jakiś czas dawały znak, że przetrwało tu jakieś życie. Gwiazda Północy Gwiazda Północy, jak zwały dawny Sluepburg plemiona koczownicze, rozbudzała serca wszystkich istot obu półwyspów. Dla wielu ludów miejsce to stało się obiektem kultu religijnego, miejscem pielgrzymek. Niektórzy, szczególnie Kenku, do Sluepburga wysyłali najcięższych złoczyńców, by zginęli rażeni piorunami, które nieustannie siekły stare budynki półmitycznego ludu Ulliarich. Gwiazda fascynowała również Szaraszonę. I jak jedna z wielu wodzów, pragnęła oczyścić ją ze splugawionej magii lub przynajmniej wybadać, do czego miejsce to mogłoby jej się przydać. W tym celu założono niewielki przysiółek w niewielkim oddaleniu od ruin, by sprawdzić, jak na Szarla’szaszeri poskutkuje silna magia tego miejsca. Wyniki były mało spektakularne. Odesłani tam osadnicy żyli całkowicie normalnie, nie licząc chronicznych bolów głowy i częstych wymiotów. Mimo tych dolegliwości, przetrwali tam całkiem sporo czasu, co stało się potwierdzeniem dla przywódczyni, że przynajmniej poza murami miasta, jest stosunkowo bezpieczne. Czy jednak owe dolegliwości nie są zbyt znaczne, by snuć jakiekolwiek plany wobec tego miejsca? Ragnar zwany Nieśmiertelnym Ponownie posterunek południowy dał popis swoich możliwości. Choć tym razem wieści, które przynieśli zaniepokoiły Szaraszonę i cały lud. Dały też wodę na młyn tym, którzy woleliby powrócić do życia zbieracko-łowieckiego. Posterunkowi donieśli o odkryciu miasta, należącego do morskiego ludu Nesioi, które zwano w ich języku Dissoi Notis. Na tym jednak nie koniec. Choć zwyczajnie mieszkali tam Nesjanie, aktualnie miasta było okupowane i przez nie byle wroga – armię gigantów prowadzonych przez giganta-maga. Przywódca ten, zwany Roegnare, miał dysponować potężną mocą zdolną niszczyć mury i miotać ogniem. Miał też być żądny krwi i zdecydowanie nie poprzestawać na Dissoi Notis. Roegnare nie może jednak przeprawić się przez morze – gdzie ponoć są dalsze ziemie niebieskich ludzi – bo brak mu wystarczająco wielkich okrętów, a jego poddani nie umieją żeglować. Mimo to mag nie zamierzał rezygnować z podboju, a aktualny pat wprawiał go w prawdziwą wściekłość. Kto wie, czy wkrótce nie obróci swego wzroku ku północy… Tai’atalai … I że cię nie opuszczę aż do śmierci Śmierć Hueteta nie zdziwiła nikogo. Był chyba najstarszym żyjącym atalem i co złośliwsi powiadali, że sami Nahakai trzymają go przy życiu. Jeśli istotnie tak było, Nahakai odpuścili, a Huetet umarł pewnego dnia spokojnie we własnym łożu w bardzo, bardzo podeszłym wieku. Nikt by pewnie nie rozpamiętywał tego faktu, gdyby fakt ten nie stał pierwszym ogniwem łańcucha fatalnych konsekwencji. Tahatlisuia zamknął się w sobie jeszcze bardziej po śmierci Hueteta. Nie tylko nie wychodził ze swej komnaty, co było normą, ale też stracił całkiem kontakt ze światem zewnętrznym, odmawiając nawet przyjmowania posiłków i wody. Kiedy w końcu strażnicy pałacowi postanowili siłą wejść do zatęchłej nory taiotalniego zobaczyli straszny widok. Pośród wszędobylskiego smrodu moczu, kału i wymiocin, na haku od świecznika, powiesił się pierwszy z żyjących. Na kawałku marnie splecionego sznura. I to jednak nie stanowiło problemu. Wszyscy wiedzieli, że pierwszy z żyjących od lat był jedynie popychadłem i narzędziem politycznym w ręku czy to wanaharata, czy to Hetepetisekem. Nie, to nie taiotlani był problemem. Problemem był jego testament. Nikt nie spodziewał się, że Tahatlisuia w ogóle ma zamiar czymkolwiek dysponować, a wpływowi możni na pewno nie podejrzewali, że zechce dysponować… własnym państwem. W liście, jaki taiotlani miał przy sobie, gdy zawisł, oprócz płomiennych wyznań w stronę Hueteta i zapewnień, że nie może bez niego żyć, znalazły się inne, znacznie ciekawsze zapisy. Na przykład o tym, że z jego upoważnienia cofnięte zostają wszystkie nadania na stanowiska kapłańskie, administracyjne, sędziowskie, jakie wydano pod jego imieniem. Tahatlisuia nie oszczędził dosłownie nikogo, wypisując z imienia i nazwiska urzędników, którzy mieli złożyć urząd – a były to same tuzy, ze wszystkich dziedzin władzy. Wreszcie – osobnym akapitem – zmarły taiotlani wyraźnie orzekł, że: My, taiotlani Tahatlisuia, władca wszystkich atalów, Pogromca Tygrysów, potomek Przodków, Pan Świata, syn Yanikaina i potomek wszystkich świętych taiotlanich, rzeczemy: Yanuka syna Bahitalta, który władze w imieniu naszym do tego czasu sprawował jako anok, mocą ostatniego naszego postanowienia z funkcji tej odwołujemy. Nie dość było tego absurdu. Powyższy fragment miał jeszcze ciąg dalszy: W miejsce Yanuka syna Bahitalta, jako naszego anoka i spadkobiercę władzy taiotlanich, mianujemy Dolkuka, syna mego umiłowanego Hueteta, by rządził po naszej śmierci legalnie i w zgodzie z wolą naszą i Przodków. Na końcu testamentu było zaś krótkie, napisane malutkim, niedbałym druczkiem postscriptum: Wszyscy, których listem tym odwołuję – niech was Nahakai pochłoną za zaszczucie mnie i za wszystkie lęki, przez które budziłem się z krzykiem! Żywię wielką nadzieję, że poprzez moją ostatnią wolę zaznacie choć cząstki grozy, która nawiedzała mnie w koszmarach przez całe moje życie. Przewrót pałacowy Wiadomość o śmierci Tahatlisui rozeszła się po całym państwie w tempie błyskawicznym. Wiedza o testamencie pozostała ściśle tajna i ograniczona do wąskiego grona Hetepetisekem. Kapłani nie zamierzali się nią dzielić, szczególnie, że realizacja postanowień testamentu wiązałaby z utrata stanowisk przez wielu z nich. Na to zgody być nie mogło, ale niektóre przepisy były bardzo korzystne, tak że grzechem byłoby ich nie wykorzystać… Yanuk nie mógł spodziewać się przewrotu. Sądził, że los się do niego uśmiechnął i jako anok miał już wkrótce przejął władzę po tragicznie zmarłym stryju. Problemy mogła sprawić tylko Rada Teologiczna, ale skali tych problemów nie przewidział. Pod osłoną nocy, gdy Yanuk był ze swą żoną w łożnicy, do ich sypialni wtargnęli zbrojni. Anok i jego żona nie mieli szans. Pojmano ich oraz ich niemającą jeszcze roku córkę, zarzucając Yanukowi bezprawne tytułowanie się anokiem. Syn Bahitalta spędził wraz ze swoją rodziną całą długą noc w lochach. Nomen omen tych samych, w których więziony był jego ojciec. Nad ranem przyszedł Pierwszy z Rady Teologicznej, światobliwy Akatulla, i przyniósł ze sobą pięknie zdobiony list oraz inkaust. Przemówił do Yanuka tymi słowami. - Jasnym jest myślę dla ciebie, że to koniec twoich buńczucznych rządów, chłopcze. Jasne też powinno być, że zginiesz nim wzejdzie słońce. Wciąż jednak możesz przyczynić się do nadchodzącej potęgi Świętej Krainy Słońca i Księżyca i nadto ocalić skórę swojej żony i córki. Wystarczy, że podpiszesz ten dekret. Podaj mu list. Yanuk wyrwał go z jego ręki i zaczął szybko czytać. List był już prawie gotowy, mówił o tym, jakoby anok żałował nadużytej nielegalnie władzy i całkowicie dobrowolnie przyjmował wymierzoną karę, jednocześnie przekazując Hetepetisekem prawo dysponowania tytułem anoka wedle własnego uznania. List był prawie gotowy – brakowało tylko podpisu. Anathema sit! Wystarczyło tylko kilka dni chaosu na najwyższych szczeblach władzy, by hydra uniosła głowę. Radni Hetepetisekem, uznając arbitralnie, że w aktualnym stanie rzeczy, do czasu wyłonienia nowego taiotlaniego, do nich należy zarząd państwem, wydali dekret, który rozwiązywał wreszcie kwestię dręczącą kapłańskie umysły zdecydowanie zbyt długo. Bądźcie wyklęte, głosił dekret, który odczytano we wszystkich miastach Tenokinry. Bądźcie wyklęte, samozwańcze kapłanki-zakonnice, których zakon do istnienia powołał bezprawny anok Yanuk. Wszystkie jego decyzje są nieważne, tak samo więc ta ustanawiająca żeńskie zakony na cześć Przodków. Przodkowie nie zakpiliby z samych siebie, pozwalając kobietom na sprawowanie zaszczytnych funkcji kapłańskich i Rada Teologiczna niemal jednogłośnie oznajmia, że należy zakon Wasz, szerzący ciemnotę i herezję, natychmiast poddać kasacie. W imperium zawrzało. Same zakonnice na walnym zgromadzeniu orzekły, że nie zamierzają uginać się pod naciskiem Rady i usłuchają wyłącznie głosu legalnego taiotlaniego. Po ich stronie opowiedziały się ogromnie ilości ludu, który w sprzedawanych totemach, medalikach, świętych ziołach i błogosławieństwach widziały moc, która odgoniła ze świata Drugie Słońce – nie bez przyczyny jego zniknięcie poprzedziło zawiązanie żeńskiego zakonu. Nadto zakonnice miały jeszcze jedną istotną zaletę – pochylały się nad biednymi i uciśnionymi, dożywiały głodnych i opiekowały się chorymi, podczas gdy stare kapłaństwo tkwiło w świątyniach i podróżowały w lektykach, z pogardą obserwując umierających na ulicach żebraków. Nie było jednak tak, że kapłani nie mieli poparcia. Wszystkie elity państwowe poparły Hetepetisekem w tym sporze niemal jednogłośnie, poparcie dla zakonnic było domeną gminu i uchodziło w wyższych sferach za objaw nieuctwa. Jeśli więc istniało jakieś kryterium, według którego dzieliło się poparcie dla stron konfliktu, było to kryterium klasowe. I być może cały incydent zakończył się stagnacją do czasu wyboru nowego taiotlaniego, gdyby nie fakt, że w lochach przy królewskim pałacu odbywała się właśnie bardzo ważna rozmowa. Polecony z P. A. N. S. Korespondencja dla taiotlaniego, choć od lat trafiała faktycznie do regenta, tworzyła coraz większą stertę. Co ważniejsze listy przechwytywali kapłani i odpowiadali na nie, ale był szereg mniejszych spraw, głównie prowincjonalnych, które nie uznano za priorytetowe na tyle, by się nimi teraz zajmować. Rzadko jednak do pałacu przychodziły paczki. A takie paczki to stanowiły wręcz rarytas. Nie dziwota, że Hetepetisekem od razu przywołał do siebie nesjańskiego posła i zobligowała go do przekazania ustnego posłania. - Szanowni przyjaciele z Tenokinry! – rozpoczął poseł – Do posłania mego załączam przedmiot, który powie wam o wiele więcej niż słowa, które mógłbym wygłosić. Powiem więc krótko: problem rozwiązany. W tym momencie młody, lekko zdenerwowany nesjanin wyjął z torby zakrwawione zawiniątko i zdjął kryjącą ją płachtę. Przez salę przeszedł szmer. - Oto głowa naszego wspólnego wroga, ostatniego przeora horimtulai – mówił poseł wyraźnie zadowolony z atencji. – Jego pobratymcy nigdy nie będą nas już niepokoić. Nowa technologia Kalendarz Ostatnio edytowane przez Kerm : 20-12-2017 o 16:45. |
07-01-2018, 18:58 | #137 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Zormar : 07-01-2018 o 19:08. |
28-01-2018, 12:00 | #138 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Szkuner : 28-01-2018 o 12:02. |
13-02-2018, 14:04 | #139 | ||
Reputacja: 1 | Tura 28 - regencja Akatulli
__________________ "- Panie, jak odróżnić buntowników od naszych? - Zabijcie wszystkich. Będzie zabawniej." - Taltuk | ||
|
| |