17-09-2009, 00:53 | #11 |
Reputacja: 1 | Wtorek, 25 październik 2016. 8:50 czasu lokalnego. **Zbliża się dziewiąta, a Everett stoi! Takiego oblężenia nie pamiętam, a mieszkam już w tym mieście ładne kilkanaście lat! Czy to przez nowego Boeinga czy przez policyjne blokady na rogatkach, prawda jest taka, że lepiej przejść się na poranny spacer, niż wsiadać za kółko! Teraz będzie coś na uspokojenie nerwów, a zaraz Paul i jego cogodzinne wiadomości, gdzie może powie coś więcej o tych dziwnych blokadach.** Lotnisko zbliżało się powoli. Nawet bardzo powoli, samochód za samochodem. Nie wiadomo jak wielu ludzi było zaproszonych, ale praktycznie wszyscy najwyraźniej używali własnych czterech kółek. No i dochodziła sprawa blokad, które tylko pogarszały sytuację. W takim dniu! Oczywiście nie obyło się bez kilku stłuczek, kiedy coraz bardziej wkurzeni i zniecierpliwieni kierowcy próbowali przeciskać się do przodu. Owocowało to w tylko jeden możliwy sposób: jeszcze większym zatorem. Ale nawet to co złe w końcu się kończyło. Przy wjeździe ustawiono dwie bramki, którymi wpuszczano wszystkich z zaproszeniami na uroczystość. Wszystkie loty były albo odwołane, albo przeniesione do Seattle, co już samo w sobie było dużym osiągnięciem - tanie linie co prawda upadły jakiś czas temu, ale samoloty wciąż korzystały z tutejszego lotniska regularnie, jako, że było tańsze od tego w stolicy stanu. Ale dzisiejszy dzień, przynajmniej ta jego część, przeznaczona była tylko do prezentacji. Co ciekawe, nie było nigdzie widać ów ogromnego Boeinga 777, przynajmniej na razie nie był podstawiony nawet przed hangary. Liberty pokazała wejściówki jakiemuś porządkowemu przy bramce. Ten oderwał od nich kawałek, uśmiechając się tym wymuszonym, służbistym uśmiechem i wskazał kierunek. -Witamy, parking na lewo. Mają państwo miejsca w sektorze C. Oddał bilety, dodając do nich ulotkę, na której oczywiście widniał odnowiony Boeing 777. Zajęta szukaniem odpowiedniej drogi kobieta nawet nie zwróciła na nią uwagi, ale Nathan pożerał ją wzrokiem. -Piszą tu, że największa wersja zabiera aż 777 pasażerów! Wow! Takiego ponoć pokażą. Ma zastąpić dotychczasowe i przestarzałe Boeingi 777. Ale to musi być potwór! Montrose znalazła wreszcie powiększony, specjalnie wydzielony na uroczystość parking. Był już w większości wypełniony samochodami, ale miejsce znalazło się bez problemu. Wyszli i skierowali się do lotniskowego autobusu, mającego dowieźć pod same, ledwo stąd widoczne, trybuny. Bilet Thomsona był znacznie szybszy w obsłudze, ale nie obejmował darmowych ulotek. Porządkowy tylko skinął głową, wskazując na parking. W końcu przyjechał tu do pracy, nie na podziwianie samolotu. To samo w sobie tak na prawdę nie interesowało żadnego z dwóch mężczyzn, ale obaj, chociaż z innych powodów, to jednak nie mogli się za bardzo od tego wywinąć. Zresztą kto tu podejrzewał jakieś kłopoty? Godzinka czy dwie patrzenia na wielki samolot i wysłuchiwania nudnych przemówień i będzie można się zwijać. Ten dzień i tak zapowiadał się na bardzo długi. Wysiedli z wozu, parkując go tuż przy czerwonym hummerze i również weszli do autobusu. Nieco zaskoczeni spojrzeli na kobietę spotkaną wcześniej w komisariacie, ale cóż, tego dnia Everett było jeszcze mniejsze niż zwykle. Wszyscy pędzili w jedno miejsce. Ilu ludzi miało tu być? Ponad tysiąc, może nawet kilka? Autobus ruszył, zapełniwszy się ludźmi. Nie musiał przebyć dalekiej drogi, lotnisko nie było duże, a nawet jeśli, to trybuny ustawione były tylko ze dwieście czy trzysta metrów dalej, naprzeciwko głównego pasa lotniska. W lekkim półkolu, metalowo-plastykowa konstrukcja, otaczała spory postument, na którym ustawiono mikrofon i kilka krzeseł. Dwa z nich były już zajęte. Sektor C był drugim licząc od strony parkingu, prawie centralnym względem postumentu. W nim tylko pomieściło się kilkaset osób, które teraz tłumnie zajmowały swoje miejsca. Lekko skośna konstrukcja pozwalała swobodnie widzieć wszystko również tym na tylnych siedzeniach. Nathan wyciągnął z plecaka lornetkę, uśmiechnięty od ucha do ucha. Razem z Liberty zajęli swoje miejsca. Thomson i White stanęli nieopodal, policji najwyraźniej nie zapewniano miejsc siedzących. Zresztą dojrzał tylko kilka znajomych twarzy, tak jak i on sam - nikt praktycznie nie należał do czynnie działających w terenie gliniarzy. Cała ta krzątanina trwała jeszcze dobre dwadzieścia minut, aż wreszcie tłum uspokoił się trochę i przestali dojeżdżać nowi widzowie. Samolotu nigdzie nie było widać, ale chociaż mgła rozrzedziła się trochę a deszcz wciąż nie zaczął padać, chociaż ciężkie chmury wisiały nad Everett. Jeden z ludzi na postumencie wstał nagle, unosząc dłonie by uciszyć resztę tłumu. Wszędzie były głośniki, ale nienaganny garnitur i pedantyczny wygląd uświadamiały, że człowiek, który wstał, zdawał sobie sprawę z tego kim jest i umiał korzystać z tej pozycji. Zresztą kto czytał czasem gazety czy oglądał telewizję, mógł poznać w nim tutejszego prezesa Boeinga. Mężczyzna uśmiechnął się na pokaz, podchodząc do mikrofonu. -Miło mi powitać was wszystkich, na naszej małej prezentacji! Jak pewnie wielu już wie, nazywam się Erlich Boguwtow i przyjdzie mi zaszczyt zaprezentować nasz najnowszy model Boeinga 777. Długo czekaliśmy na tę chwilę, by nasz trzypokładowy samolot jako pierwszy na świecie zabrał w przestworza ponad siedemset osób! Pewnie zastanawiacie się, gdzie obiekt naszej prezentacji? - zrobił teatralną ciszę, w której wszyscy usłyszeli ryk silników odrzutowych, zbliżających się do lotniska - Dokładnie tak, oto i on! Boeing 777! Ogromna sylwetka samolotu wynurzyła się z mgły, podchodząc do lądowania. Clint MacGregor nie był za bardzo przestraszony sytuacją, w której się znalazł. Widział już rannych, umierających i zabitych, widział nawet momenty, w których ludzie ginęli. Ten tutaj nawet nie był szczególnie paskudnie poturbowany, ale musiał zrozumieć reakcję swojego nieprzyzwyczajonego do takich widoków wnuka. Jechał dość szybko, chociaż zarówno stary grat jak i boląca noga nie pozwalały osiągnąć takiej prędkości, jaka by zadowalała kogoś, kto jechał ratować życie. Dodatkowo, by pojechać objazdem, musiał nadłożyć trochę drogi po tych najgorszych, wąskich i wertepiastych uliczkach, jakie pokrywały okolicę Everett. Gdy wreszcie wjechał na trzynastkę, ranny jęknął, chociaż nie ocknął się. Myśliwy-amator miał na oko jakieś trzydzieści pięć lat, a nieprzyjemny wyraz twarzy sprawiał wrażenie, jakby miało się przed sobą kogoś, kto niezbyt szanuje prawo a z więzienia wyszedł ledwie kilka dni temu. I przez ten czas na dodatek się nie mył. Ratowanie życia to jednak ratowanie życia, nawet jeśli człowiek był kłusownikiem polującym w lesie na wszystko, niezależnie od sezonu. Natrafienie na korek było tylko kwestią czasu. Tutaj na wąskiej jezdni był jeszcze bardziej uciążliwy, gdy samochody stały w pojedynczym sznurku. Tylko nie było na to czasu. Clint wcisnął klakson i zjechał na przeciwny pas, korzystając z tego, że z tej strony nikt z miasta o tej porze praktycznie nie wyjeżdżał. Zatrzymał się dopiero przed wściekle machającym lizakiem policjantem, ale nawet temu wystarczyło zerknięcie na rannego, któremu krew przesączała się przez prowizoryczny opatrunek na głowie. Kiwnął tylko, przepuszczając starego pickupa. Jakiemuś niecierpliwemu facetowi, który zrobił to samo co były żołnierz, ta sztuczka się nie udała i prócz straty czasu będzie miał na głowie spory mandat. Blokada policyjna szybko oddalała się w bocznym lusterku. Do szpitala dotarł szybko, nie było to daleko. Nie zastanawiając się, zaparkował na awaryjnym postoju dla karetek i z pomocą Tima wyciągnął nieprzytomnego z szoferki. Uch, jak on cuchnął! Całkiem podobnie do tych meneli, co czasem się spotykało już z samego rana pod sklepem. Na szczęście nie musieli pokonywać sami zbyt długiej drogi, gdy z otwartych drzwi szpitala wybiegło dwóch sanitariuszy z łóżkiem na kółkach. Szybko położyli na nie rannego, a jeden z nich zwrócił się do Clinta. -Zajmiemy się nim, dziękuję. Gdzie go znaleźliście? -W lesie, powalił go niedźwiedź. -Cholera, mocną ma głowę. Niech pan przestawi samochód i zgłosi się jeszcze na poczekalni. Lepiej byśmy poznali wszystkie szczegóły. Pchnęli łóżko, podłączając już kroplówkę. Szybko zniknęli im z oczu w szpitalnym korytarzu. Olbrzymi samolot wylądował twardo, z piskiem opon uderzając w asfalt pasa startowego. Pasażerami musiało w środku nieźle rzucić, ale usiąść gładko takim kolosem podczas takiej pogody to pewnie byłaby niezwykła sztuka. Za to idealnie prawie wyliczono czas i długość hamowania, gdyż wielka sylwetka Boeinga 777 wyłączała silniki, zatrzymując się powoli, ale dostojnie tuż za postumentem. Ruszyły samochody ze schodami, a gdy wycie odrzutowca umilkło, prezes koncernu znów przemówił. -Oto nasza duma i nasz skarb! Powitajmy go i również powitajmy pierwszych pasażerów, którzy wspólnie z załogą pobili rekord wszech czasów! Sam gubernator stanu Waszyngton zgodził się uczestniczyć w tym projekcie. Powitajmy go teraz! Ruchome schody podjechały, otworzyły się drzwi z przodu i z tyłu. Według ulotki był to pełen automat, całkowicie bezpieczny. Coś jednak chyba było nie tak, bo przez chwilę nikt nie wychodził. Nathan potrząsnął Liberty, podając jej lornetkę i pokazując na kabinę pilotów. Zaciekawiona kobieta przyłożyła szkła do oczu, z zaskoczeniem stwierdzając, że szybę pokrywa od środka jakaś ciemna substancja, powoli spływając w dół. Nagle pojawiła się tam przerażona twarz jednego z pilotów. Była wyraźnie okrwawiona, a grymas bólu i otwarte usta powodowały, że łatwo było się domyślić, że człowiek krzyczał! Przerażona opuściła lornetkę, chcąc już o tym powiadomić chociażby stojącego nieopodal Thomsona, ale oni również patrzyli jak zauroczeni na scenę, która rozgrywała się przed drzwiami samolotu. Detektyw i reporter widzieli dokładnie, jak kilku ludzi wybiega z odrzutowca w wyraźnej panice. Jakaś kobieta w szpilkach stoczyła się po schodkach, tuż pod nogi zaskoczonego całą sytuacją porządkowego. Nikt nawet nie pospieszył jej z pomocą, wszyscy jak oniemieli patrzyli na kolejnych wybiegających ludzi. A za nimi byli kolejni, wychodzący już powoli. Tak się przynajmniej wydawało, bowiem sunęli tłumnie, nie uginając kolan, tak jakby coś zablokowało im stawy. Milcząca widownia słyszała przerażone krzyki, tych, którzy chcieli uciec. Ale zareagowała dopiero, gdy jednej z owych postaci się nie udało. Przeciskając się przez tłum, prawie wyrwała się na schodki, ale w tej samej chwili rzucił się na nią jeden z nich i powalił. Stoczyli się kilka schodów w dół. A potem milczący, porażeni widowiskiem widzowie ujrzeli jak jeden człowiek wgryza się w szyję drugiego. Trysnęła tętnicza krew, a kilkutysięczny tłum ogarnęła nagle panika. Kobiety wrzeszczały, dzieci płakały, a niesłyszany już przez nikogo prezes koncernu Boeinga wrzeszczał na porządkowych i policjantów. Liberty, Nathana, Alexandra i Davida pochłonęła masa przerażonych do granic ludzi, którzy jak jeden mąż rzucili się najpierw w dół trybun, a potem czym prędzej w kierunku parkingu. Byle dalej, byle szybciej. Tylko tu nie było wyjść awaryjnych, a pojedynczy wyjazd z lotniska na pewno nie wytrzyma tego, co się tu działo. A pierwsze powolne, nieporadne i koślawe postaci bladych ludzi zeszły już ze schodów, kierując się prosto w stronę trybun. Tim nie chciał już wchodzić do środka budynku, zostając przy samochodzie i oddychając głęboko. Wciąż był zielonkawy, a nie było po co go ze sobą ciągnąć. Clint wszedł więc sam do w połowie wypełnionej poczekalni szpitalnej. Była tu też przychodnia, więc nie dziwiła obecność kilku dzieciaków, smarkających i kaszlących. Jakiś staruszek o lasce właśnie wychodził z gabinetu, powoli krocząc przez pomieszczenie. W kącie włączony był telewizor, a lokalna stacja pokazywała właśnie lądowanie tego nowego Boeinga. Głos był wyłączony, ale z samolotu wychodzili ludzie. Kilku z nich stoczyło się z podstawionych schodków, a zaskoczony MacGregor zauważył, że prezenterka najwyraźniej jest bardzo podniecona i zaniepokojona i był pewien, że gdyby włączyć głos, to by właśnie krzyczała. Od oglądania dziwnego widowiska odciągnął go miły, spokojny żeński głos. -To pan nam sprowadził tego leśnego nieszczęśnika? Głos należał do ładnej, chociaż mającej już na pewno więcej niż czterdzieści lat lekarki w białym kitlu. Uśmiechnęła się przyjaźnie, podając miękką dłoń na przywitanie. -Chyba przeżyje, właśnie zawieźli go na operacyjną. Jestem doktor Helena Kruger. Opowie mi pan wszystko od początku? Ta rana, którą otrzymał wydaje się za mała, ale może ma jeszcze jakieś inne, których nie widziałam na szybkich oględzinach. Były żołnierz zaczął już opowiadać, gdy przerwał mu krzyk z sąsiedniej sali. Zaskoczeni obrócili się w tamtą stronę, widząc jak przez podwójne drzwi wychodzi nieprzytomny jeszcze przed chwilą mężczyzna! Na jego twarzy widać było krew, a on sam powłóczył nogami, kierując się prosto na staruszka, który minął dopiero połowę długiej poczekalni. Blada twarz mężczyzny miała w sobie coś upiornego, podobnie jak niski, cichy warkot, jaki wydobywał się z jego na wpół otwartych ust. Za nim wybiegł sanitariusz, trzymając się za krwawiące przedramię. -Ugryzł mnie! Zatrzymajcie go, do cholery! Clint tylko kątem oka dojrzał, że lekarka wręcz zzieleniała, nie mogąc zrobić nawet kroku. |
17-09-2009, 02:09 | #12 |
Reputacja: 1 | ~Niezłe wejście. Ten facet musi być kompletnie popieprzony, albo zasrany niedźwiedź zaraził go jakąś mutacją wścieklizny. Ale ja mu pokażę!~ Te myśli plątały się w głowie Clinta, podczas gdy jego dłoń odruchowo zmierzała do przyczepionej do pasa kabury rewolweru. To odruch jeszcze z wojska i często łapał się na tym, że kiedy czuł się zagrożony sięgał po broń, nawet gdy nie miał jej przy sobie. Po prostu nie potrafił tego powstrzymać. Tym razem jednak pomarszczone palce trafiły na znajomy, zimny metal i pewnym chwytem złapały uchwyt rewolweru, a palec spoczął tuż przy spuście gotowy w każdej chwili na niego opaść. - Uspokój się synu! Rozumiem, że możesz być kłusownikiem i nie chcesz siedzieć. Zaczął od typowej gadki w takich sytuacjach. Tym razem jednak postać zdawała się głucha, a jej oczy nawet nie patrzyły na jego twarz. Coś było nie tak. Cholera, coś było bardzo nie tak i nikt włącznie z samym staruszkiem nie wiedział co się dzieje. Próbował dalej. - Zaatakowałeś człowieka do jasnej cholery! Jeśli nie przestaniesz iść w moją stronę mogę strzelić w obronie własnej! Clint podniósł trzymany wcześniej nisko pistolet i wycelował w głowę nieznajomego. ~Cholera, każdy by się w takiej chwili zatrzymał! Ten facet jest powalony, na sto procent!~ Myślał coraz bardziej wystraszony MacGregor. - Odsuńcie się od niego, wszyscy! - Wrzasnął do zebranych. Nikt nie miał nawet cienia odwagi sprzeciwić się wrzeszczącemu facetowi z bronią w ręku. Poodsuwani pod ściany ludzie przyglądali się z przerażeniem i fascynacją. Tradycyjne Amerykańskie kino było takimi scenami przesycone do granic i chyba każdy tylko czekał i po cichu liczył na rozlew krwi. - Ostrzegam Cię po raz ostatni chłopcze! Wycofaj się i pozwól lekarzom zrobić swoje, policja pewnie zaraz tutaj będzie. - Tamten posykując nadal szedł, a jego usta zaczęłu się już otwierać do ataku. - I tak nie zwiejesz! Zaczynał się poważnie bać. W końcu nikt jeszcze nie szedł do niego wyglądając jak chodząca śmierć, w dodatku zdawał się mieć kompletnie w dupie, że grozi mu się bronią! ~Facet ma jaja większe niż mózg!~ Stwierdził Clint dodając do rosnącego zaniepokojenia spore rozbawienie. I to było to. Znów był w zagrożeniu i znów czuł ten dreszczyk, co w Iraku. Uśpione instynkty ze skrzypieniem zaczynały wracać do niego i w jakiś sposób czuł, że już dawno powinien nacisnąć spust. - Masz trzy sekundy sukinsynu! - Wrzasnął tonem dowódcy prowadzącego musztrę. - Dwie! Tamten szedł dalej i dzieliły ich może trzy metry. Zdawał się być zupełnie nieobecny, jakby myślał kompletnie o czym innym i niesiony wyobraźnią szedł nie wiadomo po co. ~Jest na prochach, jak nic! Inaczej nawet by nie wstał z tymi ranami!~ Dwa i pół metra. - Jedna! Niecałe dwa metry, a tamten w dodatku zdawał się przyspieszać. - Zero skurwysynu! (Zero, motherfucker!) Clint nie miał wyboru i pociągnął cyngiel spustu. Lufa wypluła z siebie z hukiem kawałek ołowiu, który popędził niemal w sam środek czoła. Ludzie nie byli nawet w pobliżu, kiedy kula uderzyła z głuchym puknięciem w ścianę za trafionym typkiem. Ten opadł na ziemię i przez chwilę zdawał się próbować czołgać, po czym zgasł już kompletnie. Tim słysząc strzały wbiegł do poczekalni może minutę później niosąc już przygotowaną strzelbę. Bał się o dziadka. W końcu był dla niego niemal jak drugi ojciec i nawet nie próbował tego ukrywać. - Chryste! Myślałem, że coś Ci się stało dziadku! - Dopiero teraz zauważył trupa. - To przecież ... ale ... jak? - Ćpun. - Wykrztusił z siebie pogrążony w szoku staruszek. Całe lata minęły od kiedy ostatni raz kogoś zabił. Przez dobre kilka minut z twarzami kompletnie bez wyrazu wpatrywali się w leżące na środku poczekalni ciało. Nie było ani drgawek pośmiertnych, ani czegokolwiek innego. Po prostu leżał tam sobie dokładnie tak samo, jak leżał wcześniej w lesie. Makabryczna wariacja na temat dejavu. - Co tu się do cholery dzieje ... to ... to nie może być prawdziwe. - Zaczął mruczeć pod nosem młodzieniec. - Przecież ...przecież to jest jakieś chore! - Wiem, ale już się skończyło. - Powiedział Clint przytulając do siebie chłopaka. - Już się skończyło... - Powtórzył. Ostatnio edytowane przez QuartZ : 17-09-2009 o 02:18. |
20-09-2009, 13:53 | #13 |
Reputacja: 1 | Kiedy musiała stać w gigantycznych korkach Liberty utwierdzała się przekonaniu, że życie z dala od industrialnej cywilizacji, to dokładnie to czego w życiu potrzebuje. Posuwające się w żółwim tempie do przodu samochody najwyraźniej nie tylko jej pogarszały nastrój. Z różnych miejsc co chwile dobiegały jej uszu niecierpliwe dźwięki klaksonów, a w oknach mijanych samochodów widziała zniecierpliwione twarze. Jedynie Nathan w swej ciągle dziecięcej radości życia z ekscytacją opowiadał co zaplanowano na dzisiejszy dzień i zasypywał ja gradem retorycznych pytań. Kobieta uśmiechała się lekko, kiwała głową i starała się w miarę sprawnie kierować swym potężnym samochodem. Byle do przodu. W końcu udało im się dotrzeć do bramki kontrolnej. Chłopak z duma pokazał wygrane przez Dorothy zaproszenia, dostali w zamian informator i mogli spróbować znaleźć jakieś sensowne miejsce na parkingu, co przy gabarytach Hammera nie było wcale sprawą łatwą, zwłaszcza jeśli chciało się zaparkować blisko miejsca pokazu. W końcu znalazła odpowiednie miejsce, prawie na skraju parkingu i dość daleko od trybun. Na szczęście do przewozu widzów przewidziano autobusy z lotniska. Liberty z pewnym zaskoczeniem zauważyła stojącego niedaleko jej miejsca policjanta, który przesłuchiwał ja rano po incydencie z wariatka – naciągaczką. Uśmiechnęła się do niego lekko i skinęła głową. Towarzyszył mu drugi mężczyzna, którego chyba widziała wcześniej, ale zupełnie nie mogła sobie ułożyć gdzie właściwie to było. Po krótkiej jeździe autobus zatrzymał się i mogli poszukać swojego sektora. Organizatorzy najwyraźniej dobrze przygotowali się do tego pokazu. Skonstruowane specjalnie na dzisiejszy dzień, ogromne trybuny, zapewniały wszystkim widzom doskonałą widoczność. Z pewną ciekawością przyglądała się konstrukcji, która w najwyższym punkcie miała dobrych kilka metrów. Zbudowano ją z metalowych rurek, połączonych sworzniami w skomplikowane układy, a na wierzchu przykręcono drewniane podesty do chodzenia i ławki dla widzów. Miejsca w sektorze C zapewniały bardzo dobrą widoczność, nie były numerowane więc Liberty postarała się, by rozlokowali się z Nathanem jak najbliżej krawędzi bocznej, w ten sposób zapewniając sobie to, że nie będzie trzeba zbyt długo przepychać się do wyjścia. Już spokojna, ze dotarli na czas kobieta zaczęła rozglądać po otoczeniu. Oczywiście jak to zwykle w takich miejscach pełno było roznosicieli napojów, popcornu i bakalii w cukrowej polewie. Chłopak zabrał się za dokonywanie zakupów, a Montrose znowu zobaczyła stojącego niedaleko, poznanego dziś stróża prawa. Zbyt długo żyła wśród ludzi, którzy wielkie znaczenie przywiązują do znaków, by nie zacząć się zastanawiać czy to nie ma jakiegoś głębszego znaczenia. Od tych rozmyślań oderwało ją pojawienie się na trybunie obecnego prezesa firmy Boeing z duma opowiadającego o planowanym na dziś pokazie, nigdzie jednak nie było widać najważniejszego obiektu dzisiejszego widowiska. Jego nieobecność wyjaśniła się w kolejnych słowach mężczyzny, a potem w niewielkiej kropce, która stała się widocznym na tle zachmurzonego nieba, najbardziej niezwykłym wytworem współczesnej ludzkiej cywilizacji – obiektem latającym – czyli nowoczesnym pasażerskim samolotem. Wszyscy z fascynacją patrzyli jak zbliża się do lądowania i w końcu dotyka ziemi. Liberty sporo odbyła lotów w swym życiu i nie mogłaby powiedzieć, że to co zobaczyła było przykładem kunsztu pilotów w zakresie manewru podchodzenia do lądowania. No ale w końcu nie to przecież było przedmiotem dzisiejszego przedstawienia, tylko sam samolot, który trzeba przyznać, zachował się dobrze i nie rozpadł przy tak gwałtownym spotkaniu z ziemią. Zatrzymał się za to idealnie, dokładnie przed trybuną honorową. Zaraz podjechały do niego specjalne zautomatyzowane stopnie, a drzwi otwarły się i dumni uczestnicy pierwszego pokazowego lotu, mogli zejść na płytę lotniska. Znowu dziwne przeczucie ścisnęło jej serce, a gdy Nathan wcisnął jej do ręki lornetkę i wskazał na kabinę pilotów, wiedziała już z całkowita pewnością, że nie powinna była ignorować dzisiejszych swoich odczuć. Przerażona obejrzała się w kierunku stojącego niedaleko policjanta, ale on najwyraźniej już zorientował się w sytuacji: Nie tylko w kabinie pilotów działo się coś strasznego. Pasażerowie Boeinga w panice próbowali opuścić pokład tratując się i spadając z wysokich schodów. A potem wyszli oni... Liberty widziała w swoim życiu dostatecznie wiele horrorów o zombie by się zorientować prawie natychmiast z czym mają do czynienia. Niestety nie był to kolejny film kategorii D, ale cholernie realna rzeczywistość! Trzęsącymi się rękoma cisnęła lornetkę do leżącego na podeście plecaka Nathana. Schwyciła nadal z fascynacją wpatrującego się na widok na dole chłopaka za rękę i powiedziała półszeptem: - Natychmiast stad zwiewamy. Trzymaj się mnie! Poderwała się do góry, a tłum wokół także najwyraźniej doszedł do podobnych co ona wniosków, bo ożył rzucił się do ucieczki. Spanikowani ludzie zaczęli zbiegać w dół do wyjścia na oślep, nie zważając na innych. Teraz liczyło się tylko to kto jest silniejszy i sprawniejszy. Wizja tłoczącego się na dole, przepychającego w panice tłumu, była przerażająca. Kobieta nigdy nie uważała by miała jakieś problemy z enochlofobią, ale taki tłum stanowił realne zagrożenie. Najczęściej ludzie ginęli zaduszeni lub stratowani przez innych i ofiar tych było zdecydowanie więcej, niż od realnego zagrożenia przed którym uciekał tłum. Przytrzymała Nathana, który najwyraźniej już ruszał za tłumem: - Nie! Musimy się wydostać inną stroną. Ludzie potrącali ich przebiegając obok, ale przytuliła chłopaka i razem jakoś przetrwali najgorszą falą, a potem kiedy zrobiło się luźniej poderwała się i ruszyła w kierunku boku trybuny. Oboje z Nathanem byli wystarczająco sprawni fizycznie by poradzić sobie z zejściem po stalowej konstrukcji. Na szczęście nie lubiła zbytnio kobiecych wdzianek i ubrała dziś jak zwykle jeansowe spodnie i wygodne adidasy. Przewiesiła torebkę przez ramię i przeszła na druga stronę balustrady. Z aprobata skinęła głową, widząc, że Nathan podąża jej śladem. W miarę łatwo dawało się znaleźć oparcie dla rak i nóg w tej plątaninie stali. Po kilku chwilach byli już na dole. Liberty w głowie wyobraziła sobie układ lotniska i miejsce na parkingu, w którym zostawiła samochód. Postanowiła nałożyć trochę drogi i dotrzeć do parkingu jakby z boku. Może to pozwoli im uniknąć przepychania się przez tłum i ewentualnego rozjechania przez kierowane przez spanikowanych kierowców samochody. Nathan bez zastrzeżeń ruszył za nią biegiem. Była mu wdzięczna za to pełne zaufania posłuszeństwo. Nie miała może najlepszej kondycji, ale strach i adrenalina dodawały jej sił. Część ludzi także wpadła na ten sam pomysł, ale na szczęście nie było ich tak wielu jak tych biegnących najprostszą drogą. W końcu zdyszana dopadła do swojego samochodu. Teraz z wdzięcznością pomyślała o wariatce, dzięki której, przyjechała dużo później i musiała się zadowolić miejscem na skraju parkingu. Wolała nawet nie myśleć o piekle, które rozgrywało się w jego środku. Wskoczyli do samochodu i Montrose pospiesznie uruchomiła silnik, cały czas analizując kierunek, w jakim powinna pojechać. Kierowanie się do centrum było obecnie całkowita porażką. Decyzja była więc prosta: Należało okrążyć lotnisko od tyłu i tamtędy przedostać się do domu. Pewnie chwyciła kierownicę i ruszyła. Jakiś człowiek wyskoczył jej przed maskę, ale nie jechała szybko i w ostatniej chwili lekko skręciła unikając zderzenia, o mały włos nie wpadając na ruszający ze stanowiska obok samochód. Na szczęście z tej strony nie było takiego tłumu, a widok potężnej bryły Hammera odstraszał nawet najbardziej zdesperowanych. Oczywiście nie udało się przedostać bez jakiejkolwiek kolizji. Kilka razy otarła się o inne pojazdy. Charakterystyczne odgłosy tarcia i uderzeń mówił jej, że na idealnych powierzchniach lakieru właśnie pojawiają się kolejne rysy i wgniecenia. To nie miało jednak znaczenia, najważniejszą sprawą było teraz jak najszybciej wydostać się z tego okropnego miejsca. W końcu wyminęła inne pojazdy, kierujące się do wyjazdu z lotniska i ruszyła prosto przed siebie. Po kilku chwilach zobaczyła otaczające cały teren ogrodzenie z solidnej siatki. Maksymalnie docisnęła pedał gazu i ruszyła w jego kierunku. Siła zderzenia szarpnęła nimi gwałtownie do przodu.. Na szczęście oboje z Nathanem pomyśleli o zapięciu pasów. Metalowe łączenia nie wytrzymały zderzenia z rozpędzonym kolosem. Siatka rozerwała się a metalowe słupki mocno przygięły do ziemi. Tero już jednak panna Montrose nie oglądała zwolniła, a potem skręciła kierując się na droga do domu dziadków. Pomyślała, że być może jej upodobanie do terenowych samochodów właśnie uratowało im życie. Nie wyobrażała sobie co musi się dziać przy głównym wyjeździe. Ostatnio edytowane przez Eleanor : 20-09-2009 o 23:06. |
20-09-2009, 22:54 | #14 |
Reputacja: 1 | Pogoń za sensacją. Nieokiełznany, nie do opanowania bieg. Wciąż i wciąż. Mega news z dupy. Krew, flaki, blask fleszy. Słyszałeś tą opowieść, o dwóch reporterach, którzy spowodowali wypadek samochodowy wschodzącej gwiazdki, tylko po to by sfotografować jej powyginane ciało rozciągnięte w zmasakrowanym wraku? Cóż.. to prawda. Branża. Ona wszystko Ci powie. Ofiary śmiertelne się sprzedają. A gdy jeszcze ubrane są w drogie garnitury i tryskają szkarłatnymi fontannami... To jest dopiero mega news z dupy. Koniec końców chodzi o sławę. Nie pojmuję jednej rzeczy. Właśnie krew chlusnęła na śnieżnobiałe poszycie Boeinga, właśnie bezwładne ciało stoczyło się po wysokich schodach, rozbijając czaszkę o płytę lotniska, właśnie jakaś kobieta krzyczy z bólu, gdy inny furiat wbija w nią swoje zęby. A ja? Ja szukam aparatu fotograficznego w teczce. Cudowny krajobraz, nic nie znaczy bez swojego malarza. White nerwowo grzebał w aktówce. - Gdzie on jest, do kurw... - wycedził przez zęby. Obok niego przelewał się dziki tłum. Krzyczący i panikujący. Przerażająco nieświadomy. Dupki. Stańcie na chwile, frajerzy. Ty. Na co dzień, może i jesteś szczęśliwa. Przynajmniej tak Ci się wydaje. Dom, praca, samochód, dwójka dzieci, kochanek, poranny jogging i mąż. Kolejność nieprzypadkowa. Teraz z wyrazem szaleństwa na twarzy, pędzisz do wyjścia, wrzeszcząc panicznie. A nawet nie wiesz, że mogłabyś zostać bohaterem. Prawdziwym herosem XXI wieku. Kimś wielkim. Zamiast ku wyjściu biegniesz ku samolotowi. Po drodze wyciągasz telefon, potykasz się upadasz i wstajesz. Biegniesz dalej, włączając tryb wideo. Kierujesz obiektyw na mężczyznę, który właśnie wygrzebuje flaki z ciała kobiety. Obiad, na który zostało zaproszonych kilka tysięcy osób. Wyszli jednak przed daniem głównym. Nie spodobał im się występ błazna. Nagrywasz kilkunastu sekundowy filmik. Koniecznie z samolotem w tle. Zbliżenie, na zastygłą w przerażeniu twarz kobiety też będzie dobry. Historyczny materiał. Kilka tysiaków, za kilka chwil pracy, to dobry wynik. Tylko uważaj. Bohater musi być samotny, bo inaczej nie jest bohaterem. Strażacy, policjanci, żołnierze, lekarze. Wielki, grupowy, niedoceniany heros-nic. A Ty pragniesz z całego serca być dostrzeżony, prawda? Gdy będziesz kręcić, nie złap w obiektyw przypadkiem innych takich samych jak Ty. A raczej, takich samych jak ty. Hien. Sępów. Ludzka śmierć na sprzedaż! Przecena! Atrakcyjna cena! Zapraszamy do naszego stoiska! Nie sfilmuj, blondyna w niebieskim płaszczu. A jeśli to zrobisz, możesz być pewien, że uśmiechnię się do Ciebie szeroko. Redaktor White stał, przy barierkach kilka sekund temu oddzielających tłum od płyty lotniska. Z aparatem przy oku, łapał ostrość na najbliższego psychopatę rozbijającego czaszkę młodej kobiety o asfalt. Piękne ujęcie. Tylko, oby nie za bardzo drastyczne. Opinia publiczna nie lubi krwi. Oglądalność ją uwielbia. Z przeszywającym chrupotem, włosy i skóra rozwarły się, ukazując miękki środek. Szaro, różowa papka. Mózg, znaczy się. Tamten, włożył w pęknięcie, brudne palce i rozerwał je jeszcze bardziej. Włosy kobiety, kiedyś blond, teraz szkarłatne rozsypały się w nieładzie. Z dziury powoli sączyła się na zewnątrz galaretowata maź. Człowiek, zwierze wpakowało sobie duży kawał do ust. Danie główne. Zdjęcie za zdjęciem. Co się właściwie dzieje? Czemu? Jak to w ogóle mogło się stać? To teraz nieważne. Będzie setki hipotez, które zobaczy w wieczornych wiadomościach. Potrzebowali tam tylko jeszcze kilku dramatycznych ujęć. Dla dopełnienia całości. Gubernator stanu Waszyngton rozwłóczony po ziemi. Ciągnące się za nim pasmo krwi. Biała koszula upstrzona bordo kropami. Doskonale. Musiał to mieć. To mogło nawet przebić Altmana. Choć za niego i tak dostanie Pulitzera. Aleksander rozejrzał się. Kilku toczących się psycholi, rozrywało poranione zwłoki. To już sfotografował. To już ma. Czemu oni to robią? Co w nich wstąpiło? Potrzebował Gubernatora. Rozejrzał się. Nie rozpoznawał go w żadnej z zniszczonych twarzy. Rzucił wzrokiem na samolot. Droga była wolna. Może jednak zostanie bohaterem. Pieprzenie. Sława i pieniądze. Przewiesił aparat przez ramię i przeskoczył przez barierki. Był na płycie. Każdy uciekał z tego miejsca i dlatego miał szanse. Skulony, przesuwał się w stronę samolotu. Gdziekolwiek jesteś, znajdę cię. Jedno dobre ujęcie. Żył tylko dla tych sekund. Miał ich pełną świadomość. Takie piękne i doskonałe. Ostatnio edytowane przez Lost : 20-09-2009 o 23:00. |
21-09-2009, 22:20 | #15 |
Reputacja: 1 | Był pewien, że ten dzień będzie chujowy. Spodziewał się, że zakończy się późno i z potężnym bólem głowy, na który lek będzie tylko jeden - whiskey i sen. Ale tego to przewidzieć się nie dało. Stał przez chwilę oniemiały, na łaskawie wydzielonym mu przez organizatorów miejscu i tak samo idiotycznie jak te setki zebranych tu ludzi - gapił się z rozdziawioną japą na widowisko. Powinien zareagować od razu. Wyciągnąć broń, wymachiwać odznaką, wzywać pomoc i biec ku nie do końca znanemu zagrożeniu. W końcu był tym pierdolonym gliniarzem, do cholery! Ale nie, detektyw David Thomson na początku stał jak kołek, a potem było za późno na cokolwiek. Owszem, wyjął spluwę i poprawił odznakę, ale jego przepity i niski głos natychmiast zagłuszyła jakaś wrzeszcząca baba tuż obok. -Po kolei! Bez paniki! Ta, jasne. Równie dobrze mógł sobie krzyczeć, by się rozebrali i robili jakieś pieprzone pajacyki. Posłuch byłby identyczny. Zrobił kilka kroków razem z tłumem, w pędzie ku najbliższemu wyjściu z matni. Szybko zajarzył, że nie tędy droga i kilka następnych chwil poświęcił na rozglądanie się. Wiele widać nie było, ale sporo ludzi złaziło po barierkach i rusztowaniu, w tym również ten cholerny reporter, który najpierw oczywiście sięgnął po aparat a potem gdzieś zniknął. A on był za tego idiotę odpowiedzialny! Mógł nie opanować burdelu, nikt nie będzie go winił, ale jak zgubi świadka w czymś, co wcale niekoniecznie mogło być planowanym samobójstwem, to awans ma zapewniony. W dół! Wolał nudną robotę za biurkiem niż przemianowanie na sekretarkę lub frajera machającego lizakiem na skrzyżowaniu. Nie widząc innych rozwiązań, ruszył za blondynkiem, który zaczął pstrykać jak tylko zlazł na sam dół. I ten debil pobiegł w kierunku całkiem przeciwnym od tego, w który biec się powinno! Thomson sapał, nieprzyzwyczajony do ćwiczeń fizycznych, a już przy samym zejściu pewne trudności się pojawiły. White na szczęście zatrzymywał się co chwilę, by zrobić zdjęcie, toteż w końcu go dopadł. I całe szczęście, bo to coś, co wyglądało wypisz wymaluj jak żywy trup, było już tuż obok! Wycelował i pociągnął za cyngiel. Raz, drugi. Huk wystrzałów ze służbowego rewolweru zagłuszył nawet wrzask czyniony przez ciżbę. Pierwsza kula poleciała panu Bogu w okno, druga trafiła w pierś. A ten skurwiel nawet nie zwolnił! Thomson poprawił, tym razem pocisk wbił się w mózg, rozchlapując wszędzie kawałki ścierwa. A cielsko znalazło się na płycie lotniska. Tylko co z tego, jak szło tego znacznie więcej?! Chwycił reportera za fraki, mocno pociągając w tył. Dobrze, że z dawnych lat pozostało mu jeszcze trochę siły. -Rusz się kurwa, bo nie będę się potem tłumaczył, dlaczego te ksurwysyny cię zjadły! Miał ochotę rozjebać mu ten aparat, ale nie było na to czasu. Na poły ciągnąc, na poły popychając, dołączyli wreszcie do tłumu. Jacyś nieliczni gliniarze strzelali, ale efekt był marny. Wezwano już pomoc, więc David postanowił ratować siebie. Zupełnie niezawodowo. Może jeszcze przy okazji nieszczęsnego reportera. Gdy doskoczyli do samochodu, czerwony Hummer, prowadzony przez tę zajebiście ładną blondi, ruszał właśnie, prawie taranując kilka innych samochodów. Kobitka miała łeb, bo nie pchała się do głównego wyjścia, a po prostu nie dbając o brykę, miała zamiar wyjechać stąd taranem! Było to niezłe rozwiązanie, toteż Thomson odpalił silnik i ruszył z piskiem opon, kierując się prosto w przetorowaną przez wielkiego terenowca uliczkę. A gdy już dojeżdżali, wystawił na dach koguta. Zawyła syrena, która powinna pomóc przy przedzieraniu się przez miasto. Chrzanić nieuzasadnione użycie. -Nie wiem gdzie ona jedzie, ale równie dobrze, możemy pojechać za nią. W komisariacie mają na pewno burdel, a ja nie mam zamiaru służyć jako drużyna do zwalczania chodzących trupów! Bohaterem to on nie był, oj nie. |
23-09-2009, 20:53 | #16 |
Reputacja: 1 | Wtorek, 25 październik 2016. 9:45 czasu lokalnego. **Widzieliście to?! To wyglądało jak jakiś makabryczny horror! Zagazowali tych biednych ludzi w samolocie?! Wyglądali jak kompletnie naćpani psychopaci! Na razie nie mamy żadnych konkretnych informacji, ale przekażemy je natychmiast po zdobyciu! Everett wciąż zakorkowane, a teraz wkrada się też panika, uważajcie! O wypadek nie trudno. Chwila muzyki na ochłonięcie i zaraz wracamy.** Panika narastała każdą chwilą, z każdym przepchniętym człowiekiem, z każdym kobiecym krzykiem i każdym krokiem tych dziwacznie zachowujących się ludzi z samolotu. Chciałoby się powiedzieć, że szczęściem w nieszczęściu było to, że środek, który musiano im podać, lub który dostał się do ich organizmów, zablokował najwyraźniej ich stawy, bowiem poruszali się jak niepełnosprawni lub ciężko chorzy, powolnie krocząc ku ogarniętemu szaleństwem tłumowi. Dzięki temu reporter, gnany zawodową chęcią zdobycia najlepszych materiałów, zdołał dotrzeć prawie na samą płytę, gdzie leżało już kilka trupów. Jakiś człowiek właśnie wgryzał się w innego, wyrywając z mlaśnięciem kawał mięcha z jego szyi. Krew bryzgała na wszystkie strony i nie ominęła również White'a, który w tej chwili nieszczególnie się na tym skupiał. Dostrzegł sensację, dostrzegł swoją szansę i ruszył dalej. Przyłożył cyfrówkę do oka i pstryknął zdjęcie. W tej samej chwili, gdy krew jakiegoś nieszczęśnika ochlapała mu część obiektywu. To będzie oryginalne zdjęcie, na pewno. Chociaż gdyby nie niezrównoważony do końca detektyw, nikt by go nigdy nie zobaczył. Thomson najpierw zaczął strzelać, a dopiero zastanawiać się, dlaczego to robi. Czy nie za to przypadkiem został sprowadzony do roboty za biurkiem? Mało było chyba w nim prawdziwego policjanta z powołania, bowiem po wystrzeleniu kilku pocisków, złapał reportera za fraki i pociągnął za sobą, oddalając się od tego wszystkiego. Nie wszystkim się to udało. Nieliczni policjanci raczej starali się tylko osłaniać uciekających, a i oni szybko zaczęli strzelać, po pierwszych nakazach zatrzymania się. I tak jak szybko zaczęli, tak szybko skończyli. Zapasowej amunicji zwykły mundurowy to nie nosił za wiele, jeśli w ogóle. W końcu uciekli za tłumem, pozostawiając tych, którym się nie udało, w tym kilka stratowanych i nieprzytomnych osób. Tylko jeden próbował być bohaterem, wskakując w ciżbę "zarażonych", by uwolnić jakąś małą dziewczynkę. Już stamtąd nie wyszedł, a innych chętnych nie było. Tłum ludzi zalał parking samochodów, niektórzy z nich pewnie pobili swoje sprinterskie rekordy wszech czasów. A tu czekało na nich kolejne piekło, tym razem komunikacyjne. Tam gdzie mogło się zmieścić dwa tysiące ludzi, nie mogło się zmieścić nawet stu samochodów. A tych było znacznie więcej. Szpital zamarł w tej samej chwili, w której niedoszły kłusownik zastygł na posadzce w nieco groteskowej pozie. Dym z lufy rozwiewał się już, ale ludzie nie poruszali się jeszcze przez dłuższą chwilę, w milczeniu obserwując to wszystko. Jakieś dziecko rozpłakało się nagle i wespół z Timem przerwało ten impas, w którym dało się dosłownie wyczuć, że stało się coś złego. I to niekoniecznie musiało być powaleniem tego człowieka. Lekarka bowiem nie odzyskała kolorów, a jej dłonie zaczęły trząść się gwałtownie, gdy podeszła do trupa i przykucnęła, przyglądając się mu. Założyła rękawiczki, lekko dotykając bladej skóry. Matki zakrywały dzieciom oczy, wyprowadzając je z sali. Zdecydowana większość osób miała skórę prawie tak samo bladą jak ten trup. Tylko dziadek ponownie podjął swój powolny marsz do wyjścia, tak jakby nic wielkiego się tu nie wydarzyło. Pojawili się inni lekarze, odprowadzając ugryzionego sanitariusza. MacGregora otoczyły przerażone lub wściekłe głosy, wiele z nich zadawało to samo pytanie. Co właściwie się tu wydarzyło? Wreszcie ktoś zwrócił się bezpośrednio do samego Clinta. I była to ta sama kobieta, która badała trupa, a teraz stała przed nim, blada, ale wciąż atrakcyjna. -Dziękuję za pomoc. Proszę mi zostawić swój telefon, zresztą - to mój. - podała mu wizytówkę - Obawiam się, że nie możemy teraz liczyć na szybką pomoc policji, a ten tutaj mógł być zarażony czymś poważnym. Najlepiej niech pan pojedzie do domu. Nie miał pan wyjścia. Uśmiechnęła się do niego, ale słabo, bez przekonania. Ta kobieta wciąż była przerażona, ale nie przestawała działać. Sanitariusze już wywozili zwłoki, a ona zwróciła się do wszystkich zebranych. -Przepraszamy państwa, ale osobnik ten mógł być zarażony czymś bardzo poważnym. Nie przenosi się to powietrzem, więc nie ma powodów do obaw, ale proszę o opuszczenie tego pomieszczenia, musimy wyczyścić to miejsce, a nie chcemy, by ktoś przypadkiem ucierpiał. Bardzo proszę, wszyscy zostaną dziś na pewno przyjęci. Ludzie niechętnie zaczęli się zbierać. Jacyś inni lekarze pilnowali by nie zbliżyli się za bardzo do miejsca zdarzenia, kobieta najwyraźniej miała pewien posłuch i wiedziała na tyle dużo, by nikt nie dyskutował, chociaż nie wydawała się być nikim w rodzaju dyrektora. Sama Helena podeszła do staruszka, pomagając mu w przemieszczaniu się. Nie było za bardzo wyjścia, należało się zbierać. Ten dzień zaczynał być na prawdę zwariowany. W tym negatywnym sensie. Droga przez miasto, nawet w kierunku innym od tego, w którym cały czas utrzymywały się potężne korki, zdecydowanie nie należała do przyjemności. Dodatkowy stres związany z wydarzeniami pchał do przodu trochę za szybko, niż powinien. Ale chociaż policyjne kontrole zniknęły w wielu miejscach, gdy gliniarze dostali nowe, zdecydowanie poważniejsze zadanie. Cokolwiek tu robili, nie miało najwyraźniej większego znaczenia od tego, co wydarzyło się na lotnisku. Wiedzieli już o tym niemal wszyscy - nadawało radio zwykłe, skrzeczało też CB-Radio, gdzie podekscytowani kierowcy zdawali sobie relacje. A co człowiek, to inna opinia, toteż toczyło się to od zwykłych ćpunów aż po straszliwe mutanty rodem z komiksu. Liberty prowadziła coraz spokojniej, również oddech powoli wracał do normy, zwłaszcza, gdy wyjechała już na dojazdówkę do lotniska. Pozostało jednak drżenie rąk i bladość cery. I wcale nie chodziło tu o uszkodzenia Hummera, które same w sobie nie były za duże, ale swoje kosztować będą. Nathan był jeszcze bardziej rozdygotany i dopiero kilka minut później opanował się na tyle, by wyciągnąć komórkę i wybrać odpowiedni numer. -Mamo? Widziałaś wiadomości? -Tak, to prawda. -Nic nam nie jest, tylko samochód trochę poobijany. Jedziemy do cioci, odezwę się potem. Odłożył telefon i popatrzył na Montrose. Wzrok odzyskał już dawną przejrzystość, a chłopak usilnie się nad czymś zastanawiał. -Ciekawe co się stało w tym samolocie. Może to atak terrorystyczny? Słyszałem, że produkują takie mutageny, gotowi uderzyć w Amerykę! Zatrząsł się, przypominając sobie najwyraźniej wydarzenia z lotniska. Czerwony Hummer wyjechał na przedmieścia Everett. Thomson i White nie rozmawiali. Detektyw szybko zwinął z dachu koguta, nie chcąc zwracać na siebie zbytniej uwagi. Reporter przeglądał na małym ekraniku aparatu zrobione przez siebie zdjęcia. Słychać było tylko warkot silnika i radio, nastawione na policyjną częstotliwość. **Do wszystkich jednostek! Z polecenia komendanta okręgu Everett: porzucić dotychczasowe czynności. Radiowozy centralnego i południowego okręgu mają udać na lotnisko. Sytuacja krytyczna, dozwolone użycie broni. Pozostałe zgłosić się do swoich komisariatów. Powtarzam...** Nie brzmiało to dobrze. Sam Thomson jednak nie łamał żadnych nakazów, jego samochód do radiowozów nie należał. Widział mijające ich wozy na sygnałach. Jechały też karetki, chociaż mniej licznie. A detektyw kurczowo trzymał się czerwonego punktu przed nim, jakby Hummer był ratunkiem na obecne wydarzenia. Powoli wyjeżdżali z miasta. Oba wozy zatrzymały się na podjeździe domu Montrose - ładnego, piętrowego dworku, umieszczonego w małym lasku, tuż za miastem. W okolicy niewiele było innych budynków, a jeśli nie liczyć by ciężkich chmur, z których właśnie zaczynał padać niewielki deszczyk oraz coraz bardziej utrudniającej widoczność mgły, miejsce byłoby bardzo przyjemne. Można było tu przeczekać kłopoty, bowiem Thomson najwyraźniej nie miał innych planów. No, może jeszcze zaliczało się do nich pilnowanie Alexandra. Clint jechał tą samą drogą, widząc przed sobą oba samochody, ale nie zawracając sobie nimi głowy. W tej bowiem kłębiły się chmary nieprzyjemnych myśli, poczynając od tej, że znowu zabił człowieka. Zapomniał już jakie to uczucie, chociaż to nie była wojna. Z Timem rozmawiał tylko chwilę, zresztą chłopak nie naciskał. Swoje rozumiał, w końcu nie był głupim szczeniakiem. A wszystko zaczęło się od zwykłej chęci pomocy. Ciekawe co sprowadził do szpitala, jeśli tak wystraszył lekarkę. CB radio w końcu ściszył, nie mogąc znieść podekscytowania kierowców. Zresztą był już na wąskiej drodze, prowadzącej wprost do jego domu. Wtedy też dostrzegł dwa samochody zatrzymujące się pod domem Liberty Montrose, raczej sympatycznej, chociaż prawie mu nieznanej, najbliższej sąsiadki. Kobieta często wyjeżdżała do jakiś egzotycznych krajów, a nawet jeśli była, to widywali się rzadko. Teraz dojrzał, że jej Hummer był pobijany, a sama kobieta blada, gdy wysiadała z terenówki. Za nią stanął zwyczajny Ford, tyle, że z wyłączonym kogutem na dachu. I również miał kilka wgnieceń w karoserii, przy czym tu ciężko było zgadywać, czy pochodzą z dziś. Zatrzymał się, zaciekawiony, pozdrawiając kobietę skinieniem głowy. |
26-09-2009, 21:56 | #17 |
Reputacja: 1 | Policyjny kogut migający na dachu wysłużonego samochodu widocznego w tylnym lusterku zaskoczyła trochę dziewczynę, nie miała jednak ochoty na zatrzymywanie się i wyjaśnienia przynajmniej nie w tym miejscu. Objechała pospiesznie tereny lotniska i skręciła na drogę do domu. To była cicha przystań, której potrzebowała w tym morzu chaosu. Policjant szybko wyłączył alarm, ale jechał uparcie za nią. ~Co za upierd!~ pomyślała Liberty ~Trzeba nie mieś po kolei w głowie by w takiej sytuacji przejmować się samochodem łamiącym drobne przepisy drogowe!~ No może jej przewiny nie były takie całkiem drobne, w końcu skasowała ogrodzenie lotniska, ale dzisiaj naprawdę nie to powinno stanowić główny problem policji. Zwolniła nieco, ale przedstawiciel prawa jadący za nią jakoś nie kwapił się do wyprzedzania. Ostatecznie doszła do wniosku, że najpierw dojedzie do domu, a potem będzie martwić się mandatem za naruszenie cudzej własności. Nathan był dziwnie cichy, najwyraźniej wydarzenia na lotnisku mocno nim wstrząsnęły. Po chwili z troską świadcząca o jego dojrzałości zadzwonił do Dorothy. Jednak o jego wzburzeniu dobitnie świadczył fakt, że zwracał się do niej mamo, czego nie robił już od kilku lat. Przecież jej siostra była tylko żoną jego brata. Wychowywała go wprawdzie od czwartego roku życia, ale odkąd zaczął rozumieć tę różnicę nie odzywał się tak do niej. Wyłączył telefon i po raz pierwszy od lądowania samolotu odezwał się bezpośrednio do Liberty. Jego pytanie idealnie odzwierciedlało obawy kobiety. - Zadzwoń jeszcze raz do Dorothy i powiedz jej by zabrała natychmiast dzieci i przyjechała do domu dziadków. Lepiej byśmy w takiej sytuacji byli razem. Kiedy wraca twój brat? Liberty pamiętała, że wyjechał z jakiejś sprawie służbowej do Olympii, gdzie firma, w której pracował miała główna siedzibę, ale nie miała pojęcie o terminie jego powrotu. - Ma wrócić pojutrze – Powiedział chłopak ponownie wybierając numer jej siostry. Przekazał prośbę Liby i rozłączył się. - Weź teraz mój telefon i poszukaj numeru szeryfa Hagertyego. Spróbujemy się dowiedzieć co jest grane. Szukaj pod hasłem Frank – Skręciła na drogę do domu, samochód za nią zrobił to samo. Najwyraźniej nie miał zamiaru się odczepić. - Nie odpowiada, co robimy? – Nathan popatrzył na nią pytająco. Wzruszyła ramionami i zahamowała przed domem: - Próbuj co jakiś czas, ja pójdę pogadać z tym policjantem, który tak uparcie cały czas za nami jedzie. Wyłączyła pojazd, wyjęła kluczyki, poprawiła w lusterku włosy i spokojnie wysiadła z Hummera. Ruszyła w kierunku policyjnego Forda. Odpowiedziała skinieniem głowy na pozdrowienie najbliższego sąsiada. Spokojnego, emerytowanego żołnierza, który wprowadził się kilka lat temu do pobliskiego domu. Ostatnio edytowane przez Eleanor : 26-09-2009 o 23:38. |
27-09-2009, 13:36 | #18 |
Reputacja: 1 | Mogłem zginąć na własne życzenie. A może już nie żyje? A może nikt tu nie oddycha? Może nie musi? Auto sunęło polną ścieżką. Czerwony hummer torował drogą. White nie odzywał się. Powinien być wdzięczny policjantowi. Ten w końcu rzucił się w środek bandy psycholi, by uratować nieznajomego. Zaryzykował swoje życie, wystrzelił kilka razy i wyszarpał niebieski płaszcz prosto z piekła. Naprawdę powinien być mu wdzięczny. Ale jakoś nie mógł się zmusić. Jakoś nawet nie próbował. Zresztą na czym polega wdzięczność? Miał mu wcisnąć w dłoń kilka banknotów, zasłonić kiedyś własnym ciałem, odprowadzić córkę do przedszkola? O to w tym wszystkim chodzi? Czy dzięki temu spłacę dług? Chyba nie. Chyba tak. A może według starej chińskiej tradycji Thomson był teraz za niego odpowiedzialny do samego końca swojej egzystencji? Może tej pożyczki nie da się spłacić? A może ona nie istnieje? Może nic wielkiego się nie stało? A może powinien dać się rozszarpać na kawałki? Nie. To nie. Na pewno nie to. Nie zostanie zdjęciem wyświetlanym przez kilka sekund na ekranie. Jedno z wielu innych. Uśmiechniętych ludzi, pełnych szczęścia i rozkoszy. A w tle lecieć będzie smutna muzyka. I głos z offu poinformuje, że gdy umarłem moja rodzina przeżywała trudne chwilę. Tak jest im ciężko od kiedy mnie nie ma. To takie straszne. Ale nie płaczcie. W zamian grupa pozytywnie zakręconych projektantów zbuduje wam prawdziwą wille! Śmierć za nowy dom! Korzystna wymiana! Tylko teraz! Tylko u nas! Pieprzyć to. Nie mam rodziny. Aleksander przeglądał zdjęcia. Pierwsze: Kobieta uciekająca w stronę reportera. Kilka centymetrów za nią pochlapane krwią postacie. Ostrość na wykrzywioną przerażeniem twarz kobiety. Tamci nieostrzy. Drugie: Kobieta leży. Tamci padają na nią, jeden po drugim. Jeden ciągnie ją za włosy. Drugi wgryza się w ramię. Trzecie: Kobieta znika pod stosem ciał. W tle Boeing Czwarte: Postacie zbliżają się do reportera. Piąte: Strzelający policjanci. Na pierwszym planie młody chłopak, bez policyjnej czapki, pociąga za spust. Ognik wystrzału. Szóste: Uciekający tłum. W środku kadru płaczące dziecko. Siódme: Ochlapany krwią kadr. W tle jeden z tych psycholi. Ósme: Rozmazane niebo. Krew dalej w kadrze. Krew i śmierć w obiektywie. Prawie jak korespondent wojenny. Dostanie za to kilka tysięcy. Może kilkanaście. Otworzył okno. Wystawił przez nie aparat. Jednym kliknięciem uwiecznił sekundę. Pewnie był w szoku. Albo był samotny, możliwe, że tylko nieśmiały. Stawiałbym jednak, że żadne z powyższych. Po prostu nie chciał rozmawiać z nikim. A auto powoli wytracało prędkość. |
27-09-2009, 14:14 | #19 |
Reputacja: 1 | Czuł się jak idiota, jadąc za tym cholernym czerwonym Hummerem. Wiedział jakie są jego obowiązki i co powinien teraz zrobić, ale i tak wlókł swóją starą, policyjną dupę za samochodem jakiejś kobity, którą znał z widzenia, a i to było naciągane. Może gdyby nie ten zasrany reporter, siedzący tuż obok, to zrobiłby co innego, ale teraz było za późno. Po co go ratował, do cholery? Ten szajbus jak gdyby nigdy nic przeglądał sobie teraz zdjęcia! Policyjne radio nie wygrywało teraz optymistycznej melodii. Thomson wierzył, że wezwano wojsko i oddziały specjalne, ale i tak dolą gliniarza Everett było mierzenie się ze wszystkimi przeciwnościami losu. Dobre sobie. Banda jakiś zarażonych biedaków wyłażących z samolotu przeciwnością losu. Śmiałby się do rozpuku, gdyby nie chmara innych czynników sprawiających, że raczej miał ochotę kląć. Wsłuchał się w komunikaty, zwłaszcza te rozpaczliwe, gdy jakaś jednostka dotarła już do celu. ** Tu piętnastka, widzę obiekty! Boże święty, dorwali jakiegoś dzieciaka! ** Paf, paf. Trzeszczące w głośnikach odgłosy wystrzałów słabych policyjnych rewolwerów, służących głównie do postrachu niż robienia krzywdy. A potem krzyk, którego nie mógł znieść. Wyłączył radio. Powinien im pomóc, ale cenił swoje bezwartościowe życie. Zupełnie bezsensownie. Gdy wyjeżdżali z miasta, nie wytrzymał i wyjął telefon, wybierając jeden z tych nielicznych numerów, co do których wiedział, że nie robi tego bezcelowo. Chwilę to trwało, ale w końcu usłyszał znajomy głos. Przełączył na głośnomówiący, by rozmowa nie przeszkadzała w prowadzeniu wozu. -David! Myślałem, że jesteś tam na tym cholernym lotnisku! -Byłem. Zwinąłem się, gdy wyszły te ćpuny. Normalnie jakbym oglądał Świt Żywych Trupów czy inny szajs! -Wszystkie jednostki tam kierują, przed chwilą pojawiło się FBI. Wszyscy dookoła świrują! Nawet interesantów wywalają z komisariatu! -Wiesz coś jeszcze? Tam padły trupy, dużo trupów. Wezwali wojsko? -Nie widzę innego wyjścia! Najciekawsze, że chyba uaktywniła się Umbrella, widziałem jednego gościa od nich. Mówię ci, śmierdzi strasznie! Wracasz tutaj? -Nie, jadę za miasto. Bill, ja rozwaliłem jego z tych... Oby to był ostatni! Mam tego świadka od Altmana ze sobą, ale nie wracam tam! -Dobra dobra, szefa i tak nie ma. Włącz sobie radio lub telewizję, wszędzie mówią o jakiś niespotykanej fali agresji i przemocy! Na moje to stało się coś zajebiście dużego! -Bill, na twoim miejscu spakował bym manatki i trzymał się jak najdalej od tego burdelu. Trzymaj się. -Bez odbioru stary, odezwę się jak czegoś się dowiem. Thomson zamilkł, rozłączając rozmowę. Umbrella? Te cholerne korporacje zawsze śmierdziały. Ale wolał nie zastanawiać się, co to wszystko mogło oznaczać. Spojrzał na reportera. -Daleko mieszkasz? Bo coś czuję, że możesz szybko do siebie nie wrócić. Dali mi ciebie, więc bądź łaskaw i nie zwiewaj. I nie daj się zabić w pogoni za pierdolonymi zdjęciami. Pokręcił zrezygnowany głową. Dojechali już najwyraźniej do celu, nieco innego niż się spodziewał. Domek za miastem? No dobra, ale wyglądało to minimum głupio. Co miał powiedzieć tej kobiecie? Odpiął pas i wyszedł z wozu, czekając spokojnie aż się zbliży. Pokazał odznakę, na wszelki wypadek. -David Thomson, nie wiem czy pani pamięta. Ciężki dzień. Ostatnie stwierdzenie było idiotyczne, ale trudno, już padło. Zdecydowanie łatwiej było strzelać, niż gadać. -Proszę wybaczyć to najście, ciężko mi nawet je uzasadnić. Rozłożył bezradnie ręce. -Powierzono mi świadka, pana White'a, za panią chyba pojechałem automatycznie, by bardziej oddalić się od tego... zdarzenia. Oficjalnie nie jestem mundurowym, a na komisariatach i tak mają już za wiele roboty. Kobieta, która zupełnie nie takiej spodziwała się reakcji ze strony policjanta przez chwilę patrzyła na niego w oszołomieniu, szybko jednad doszła do siebie i powiedziała: - Oczywiście nie ma ptoblemu. Zapraszam do siebie. Potem dodała: - Ma pan jakieś informacje na temat tego co właściwie sie wydarzyło? Próbowałam sie skontaktowac z szeryfem, ale nie odbiera telefonu. Ruszyła w kierunku budynku, najwyraźniej oczekując, że mężczyźni udadzą się za nią. -Dziękuję, ratuje mi pani głowę. Bo chyba po drodze ją straciłem. Dogonił kobietę, kiwając na Alexandra. Miał nadzieję, że ten świr się ruszy. -Nie wiem wiele, ponoć jest niezłe zamieszanie. Wszystkich kierują do lotniska. Mój znajomy ma dać mi znać, gdy będzie wiadomo coś więcej. Jeśli to nie problem, możemy skorzystać z łazienki? Zastrzeliłem jednego i on... Liberty pokiwała głową: - Oczywiście nie ma problemu - Wskazała na wychodzacego do nich z samochodu chłopaka - To mój siostrzeniec Nathan Fermick. Nie było potrzeby na tłumaczenie skomplikowanych powiązań rodzinnych, więc nie wdawała się w szczegóły. Otworzyła drzwi i zaprosiła wszystkich do środka: - Toaleta jest tam - Wskazała mężczyśnie kierunek - Drugie drzwi na lewo. Weszli do domu, który bardziej przypominał zabytkowy dworek, w którym ktoś sobie muzeum etnograficzne urządził. Ta kobieta chyba miała podobnego świra co White! Nie skomentował nic, kiwając jej głową. Hummera miała, to i telewizr się znajdzie. Najpierw jednak wszedł do łazienki, zdejmując kurtkę. Na szczęście odprysków było niewiele. Zanurzył twarz w zimnej wodzie. Przez chwilę nie myślał o tym, że to dopiero początek dnia. Łeb zabolał mocniej, przypominając o wczorajszej whiskey. |
28-09-2009, 20:52 | #20 |
Reputacja: 1 | Clint po wszystkim był chyba najbardziej zawiedziony polowaniem. Martwił się o młodego, ale dziwnym trafem żołnierska część jego osoby gdzieś w środku wyparła wspomnienie o trupie, o zastrzeleniu człowieka i minach ludzi zebranych w szpitalnym korytarzu. To było jak czysta statystyka rannych i poległych, które czytał jako dowódca. Prawie, jakby się w ogóle nie zdarzyło. Jego wnuk był w trochę gorszym stanie i jedynie dygotał nie odzywając się ani słowem. Potrzebował czasu, żeby dojść do siebie i chyba nie należało teraz nijak na niego naciskać. Bardziej przydałaby mu się teraz jego własna matka, albo kubek gorącego kakao i coś na wyciszenie. Tak na prawdę staruszek nie był dobry w pocieszaniu. Potrafił skopać dupę każdemu żołnierzowi tak, że z załamania rzucał się w bojowym nastroju do walki, ale o dziwo nie potrafił sobie poradzić z młodym chłopaczkiem, który po prostu przechodził okropne chwile załamania i przede wszystkim ogromnej traumy. Jechali przez miasto i po raz ostatni spróbował dobić się do zamkniętego w sobie wnuka. - Słuchaj. - Zawahał się. - Wiem, że przeżyłeś właśnie coś okropnego. Na prawdę to wiem. Nie będę się starał tego ułagodzić, ani obrócić w żart jak w tanich filmach. Po prostu pozwól, że coś Ci opowiem. Tim chyba po raz pierwszy spojrzał na swojego "papcia" od kiedy wsiedli do samochodu. Jego oczy były pełne łez i pod nimi zaczęły się już pojawiać nieprzyjemne, napuchnięte wory. Był w złym stanie, ale zdołał wreszcie się skupić na tym, co do niego mówiono. - Opowiem Ci o czymś, czego na ogół wolę nie poruszać. - Spojrzał na chłopaka wzrokiem skierowanym nie na niego, ale gdzieś daleko w przeszłość. - Jak byłem w wojsku, niewiele z resztą starszy od Ciebie, wysłali nas na naszą pierwszą misję. Cały oddział młokosów tuż po szkoleniu. Chłopak przyglądał się uważnie, był chyba całkiem zaciekawiony. Najwyraźniej pozwalało mu się to kompletnie oderwać od świeżych wspomnień pojawiających się w głowie raz po raz jak powtórki na meczu po pięknej bramce. Nie odpowiedział, ale skiną głową, więc był żołnierz ciągnął swoją opowieść dalej. - Dowodził nami Ernest Kovalsy. Tak, tak się chyba nazywał. Stary wyga i w dodatku wredny był z niego skurwysyn. - Zaśmiał się. - Ale niestety wymagał od chłopaków za dużo. To była noc, taka okropna i ciemna jak w większości opowieści o heroizmach sryzmach. W każdym razie dostaliśmy za zadanie wykonać zwiad i wrócić do bazy. Niby nic trudnego, prawda? Znów odwrócił wzrok od dogi i spojrzał kątem oka na krewniaka. Ożywił się lekko i wyprostował. Działało więc. - Wpakowaliśmy się wtedy na patrol bojowników. - Odchrząknął. - Mieli nad nami trzykrotną przewagę, a ten dupek kazał nam ruszyć do ataku. Pewnie chciał jakiś medal do kolekcji za entą brawurową akcję i może by go nawet dostał, gdyby nie gniazda kaemów jakieś sto metrów dalej. Nie zauważyliśmy ich... Chłopak już wiedział co będzie dalej i lekko wystraszony znów zaczął pogrążać się w jakiejś mentalnej blokadzie. Miał na dzisiaj dość trupów i nawet opowiadanie dziadka było dla niego zbyt drastyczne. Wyjęczał słabo: - Dziadku, proszę ... - Słuchaj mnie chłopcze! - Powiedział stanowczo, chociaż spokojnie. - Nie chcę Cię straszyć. Po prostu wiedz, że wtedy JA po raz pierwszy zobaczyłem jak ktoś umiera. Zobaczyłem jak na ziemi leży mój najlepszy kumpel z oddziału i widok ten został we mnie do dzisiaj. - Przerwał na chwilę, by opanować emocje. Nie chciał pokazywać łez, kiedy miał przecież być tym twardzielem. - Po prostu ... Po prostu chcę żebyś wiedział, że wiem co czujesz i że doskonale wiem jak bardzo nie chce się wtedy zostawać samemu. W Timie nagle coś zaskoczyło. Ożywił się, otarł łzy i wziął bardzo głęboki oddech. Potem drugi i trzeci. Wreszcie odezwał się nadal łamiącym się głosem. - Dziękuję. - Nie ma za co mały, na prawdę. Od czego innego miałbyś takiego starucha, co? - I tak będę na Ciebie mówił papciu. - Zaśmiał się słabo. W tym momencie Clint wybuchł serdecznym śmiechem i poklepał chłopaka po ramieniu. Na szczęście odzyskiwał już równowagę. Jeszcze będą z niego ludzie. Po kilku kolejnych milach dojechali do domu sąsiadki. Stała tam ona i jakiś policjant. Poobijany samochód wskazywał na to, że miała kłopoty. - Chodź młody, oderwiesz się już całkiem od tego wszystkiego. Pewnie usłyszymy historię o sfrustrowanej kobiecie, która staranowała jedną z tych blokad. - Puścił oko do wnuka. - Nie chcę. - Chodź. Potrzebujesz teraz poprzebywać z ludźmi. Nie ma innego lekarstwa. Wysiedli więc z samochodu zabezpieczając uprzednio trzymaną tam broń przed kradzieżą i ruszyli w stronę podjazdu, gdzie trójka ludzi rozmawiała, po czym ruszyli do środka. - Widzisz? Nie dostała nawet mandatu. Chodźmy się przywitać, w końcu nawet ja jej dawno nie widziałem. |