Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-07-2011, 18:22   #91
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
- W razie czego możemy iść do Mirandy- Cotlhurst powiedział do Jamesa by przerwać ciszę mąconą jedynie dudnieniem deszczu o dach i czerwone deski ścian kościółka.

- Faktycznie. Choć mam nadzieję, że w kościele bylibyśmy bezpieczniejsi. - odrzekł Walker.

Strugi deszczu. Nieustannego. Jakby coś się zepsuło w niebie. Był taki deszcz, który zimię i duszę obmywał. Oczyszczał. Dawał życie. Czarne chmury kłębiące się nad wyspą były matką całkiem zgoła innego. Bo ten deszcz spadał z niebios jak kara. Miarowo, zajadle i bezlitośnie. Jakby miał lub chciał utopić tę przeklętą ziemię w morzu łez, pomyślał James. Nie. Nie łez. Raczej szczyn diabła.

Kiedy stara kłódka w końcu ze zgrzytem puściła zardzewiały mechanizm, weszli do kościoła. Uderzył zapach stęchłego powietrza i zawieszonej w przestrzeni wilgoci, którą można było kroić nożem.

James sięgnął ku misie przy wejściu, lecz nie było w niej święconej wody. Wyschnięta lub opróżniona.

Rozejrzal się. Kościół popadał w ruinę. Jednym słowem był opuszczony. Tylko przez kogo? Przez ludzi. Żadna świeca nie płonęła przy tabernakulum, więc nie wiedział czy Chrystus jest obecny w domu ciałem, czy tylko duchem. Z pochyloną głową, powoli wszedł na prezbiterium i uklęknął oddając cześć ołtarzowi. Tam sprawiany był rytuał krwawej ofiary. Cielesnego zmaterializowania Boga pod postaciami chleba i wina. Ciała i krwi. Prowadzony na rzeź Baran ofiarny oddany ludziom na pożarcie. Czy jest na świecie bardziej drastyczny i brutalny kult, gdzie oddanie życia jest największą formą miłości i zjednoczenia z Bogiem? Czy ten indiański w Bass Harbor również był tak krwawy jak kanibalizm ludzkiego ciała Boga? Czy to raczej bogowie pożerali wyznawców? Niektóre plemiona spożywały serca wrogów...

Przymknął oczy zatapiając się w modlitwie. A właściwie wpadając w studnię pustego milczenia. Osamotnienia. Wiedział, że w chwilach takiego wyprowadzenia na pustynię On jest najbliżej oczekując trwania przy nim bez żadnych oparć ludzkiego umysłu. Komfortu psychiki. Wierna rozmowa milczenia.

Walker dawno odszedł od prawdziwej wiary. Jak syn marnotrawny otworzył ramiona umysłu na świństwa świata wypuczając tym Boga. Ot wierzył, a raczej wiedział, że Stwórca jest na pewno obecny w rzeczywistości stworzeń, lecz szukał jego innych twarzy. Podważał jedynie słuszny obraz malowany ręką Kościoła. I Niego samego. Jakby w otwartości ludzkiego umysłu chciał sprawdzić czy twarz Boga nie była maską. Bo przecież każda kultura religii widziała Go inaczej. Zwątpił w monopol objawienia, wcale nie przestając wierzyć. Zwłaszcza kiedy zobaczył Szatana twarzą w twarz. Jego ostre rysy wymalowaną makijażem z krwi, potu i szczyn Wielkiej Wojny. Wtedy wiedział, że spadła maska Upadłego Anioła. Przynajmniej jego. Tego, który kryje swoją mroczną obecność w cieniu oświecenia umysłów. Że diabeł nie jest taki straszny jakim go malują. Bo tak naprawdę go nie ma.

Podniósł głowę. Jednak tabernakulum było otwarte! Podszedł bliżej drżącą ręką uchylając drzwiczki. On tam był! Hostia Chrystusowego ciała. Zawilgocona i zaniedbana. Z pewnością na wpół zgniła... Kim jest ten cholerny ksiądz! Gniew zapłonął żywym ogniem w Jamesie, kiedy przeniósł wzrok na prezbitera.

- Księże Malcolmie. - James zaczął zdecydowanym głosem - czy ksiądz tutaj w ogóle odprawia msze? Bo raczej na to nie wygląda... A jeszcze wczoraj ksiądz mi mówił, że w parafii wszystko w porządku... Dlaczego ksiądz kłamie? - zapytał bezczelnie z nieukrywanym gniewem. - Do końca chcesz księże się zapierać?! Co tu się dzieje na wyspie?! Okultyzm? Mów człowieku, bo jak Pan mi świadkiem...! - zagroził ręką wskazując na bezbronnego Boga.

Ksiądz nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.

- Nie wypuszczę księdza, póki nie otrzymam odpowiedzi. - stwierdził w progu szybkim krokiem wyprzedzając proboszcza.

James zagrodził mu drogę. Zamknął drzwi.

- Proszę się odsunąć, panie Walker. Nie ma teraz czasu na pana pytania. - przemówił duchowny, który cudownie przypomniał sobie nazwisko Jamesa, po raz pierwszy wymawiając je bezbłędnie.

- Czas był wczoraj zanim zaczęli cierpieć ludzie. Jest i jeszcze teraz zanim zacznie cierpieć więcej. Czy ksiądz nie widzi, że jestem po księdza stronie? Chyba, że jesteś przeciwko mnie... I nie ma już czasu na pytania! Jest tylko czas na odpowiedzi, więc mów co wiesz człowieku! - Walker zrobił groźną minę zdecydowanego na wiele.

- Proszę zejść mi z drogi. Po raz ostatni to mówię. - zagroził tamten.
- A ja pytałem po raz ostatni i nigdzie nie schodzę! - odwarknął James.

James stał. Nie pamiętał, kiedy ksiądz wyszedł. Pamiętał tylko, jak oczy duchownego zrobiły się … wielkie, jak studnie bez dna, jak ciepłe słowa ukoiły jego umysł. Nie pamiętał, co powiedział duchowny, ale pamiętał, że odsunął się wtedy na bok. Ale to musiało być coś wyjątkowo przekonywającego. Tak sądził. Tylko ta dziwna pustka w głowie, jakby ostatnie kilkanaście czy może i kilkadziesiąt sekund przestało istnieć.

Wpatrywał się w drewnianą podłogę surowego kościółka. Z niedowierzaniem i dezorientacją przekrzywił głowę. Nie potrafił zebrać ani jednej myśli. Nie musiał. I nie chciał. Głowę wypełniała szczelna kojąca pustka aserce delikatnie piekło jakby ogrzane po brzegi otuchą. Ciepły spokój wylał się z duszy na ciało. Otępiając ruchy jak we śnie. Lub po przebudzeniu. Przez chwilę wszystko było jaśniejsze, czystsze i prostsze. Jakby Walker został przeniesiony w epicentrum czasu. Do miejsca przed czasem. Stracił kilkanaście sekund jakby ich nie było. Świadomy tylko konsternacji i zostawionego wrażenia łaski. Ogołocenia zarazem.

Księdza nie było.

Solomon przerwał stan zawieszenia w jakim zastygł Walker. Z trudem zaczął zbierać myśli. Czuł jak zaczyna powracać do nogi łaszący się, pełzający strach. Colthurst usłyszał krzyk, a przynajmniej tak mu się wydawało. James nie zarejestrowałby choćby własnego w stanie w jakiego wychodził, lecz nieświadomy tego co się z nim dzieje, szczerze się zdziwił. Że on nic nie słyszał.

Za oknem grzmiało i zacinał z ukosa bezlitosny deszcz. Jak chłosta.

Kiedy towarzysz zaproponował sprawdzenie plebani, gdzie zostały ich kobiety, Walker zgodził się z nim, że to trzeba sprawdzić. Bliżej nieokreślony krzyk mógł dobiegać z kościoła. Poddasza. Wieży. Lub piwnicy.

Drzwi na zakrystię były zamknięte. Zupełnie nie jak w kościele, który wręcz powinien otwarty był na kłódkę. Teraz zakrystia. A tabernakulum - jedyne miejsce, które powinno być strzeżone na klucz pod obecnością Chrystusowego Ciała - stało byle jakim otworem lekceważąco niedomkniętych drzwiczek.

Cholerny ksiądz! Przypomniał sobie, że wielebny okłamał go wczoraj, a dzisiaj unikał tematu. Już ja sobie z nim porozmawiam!

Potem wywarzył barkiem drewniane drzwi na zakrystię.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 30-07-2011 o 18:29. Powód: literowki
Campo Viejo jest offline  
Stary 30-07-2011, 19:52   #92
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Duchowny wpuścił ich do kościoła, Colthrust nie odzywał się do niego poświęcając swoją uwagę wnętrzu. Budynek w środku był równie prosty co na zewnątrz. Próżno było się doszukiwać wyszukanych zdobień i obrazów z Trójcą. Zapewne dawniejsze kościoły wyglądały właśnie tak, bez przepychu, ale za to z wyczuwalną atmosferą świętości. Jakby Jezus rzeczywiście tkwił gdzieś pośród śpiewających i pogrążonych w modlitwie wiernych. Nie potrzeba było bogactw, wystarczyła wiara. Tutaj jednak Solomon nie wyczuwał tej aury, jakby znalazł się w kolejnych budynku w Bass Harbor, który tylko częściowo różnił się od pozostałych. Z słów księdza wynikało, że wierni nie byli ostatnio zbyt chętni do odwiedzania kościoła, Solomonowi wydawało się to nieco dziwne. Zdawało mu się, iż właśnie w takich miejscach jak to ludzie spotykali się przed krzyżem w myśl zasady Jak trwoga to do Boga. Zaskakujące było to, iż nawet sam ksiądz zaniedbał swoje obowiązki. Solomon postanowił, że wypyta go później o wcześniejszego duszpasterza, w końcu ponoć za jego czasów sprawa religii wyglądała normalnie.

Przyglądał się dokładnie wnętrzu podczas, gdy Walker rozprawiał z księdzem. Stali dalej, nawet ich nie widział, także rozmowa tylko częściowo dochodziła do uszu żołnierza. Nie skupiał się jednak na niej, chłonął woń kościoła, która kojarzyła mu się z czasem spędzonym we Francji. Pamiętał jak ukrywał się przed wrogami w podobnych miejscach, które jeszcze mocniej wypełniał zapach wilgoci i pleśni. Mieszkańcy często w pośpiechu opuszczali swoje domostwa poświęcając je na rzecz ucieczki, budynki żyły zaś własnych losem i niekiedy Amerykańscy żołnierze wykorzystywali je do swoich celów.

Jego krótkie rozmyślania i wspomnienia zostały rozwiane wraz z krzykiem jaki usłyszał, jego instynkt nagle zaczął wariować, jakby przeczuwał, że stało się coś złego. W innej sytuacji zapewne od razu by zareagował, lecz teraz brakowało mu dawnej pewności. Nie ufał swoim zmysłom. Nie po tym co ostatnio widział i słyszał. Mimo to jego mięśnie spięły się mocno i odruchowo zaczął się rozglądać. Nie wiedział czy jego umysł znów nie płata mu figli. Wreszcie spojrzał na swojego towarzysza, który właśnie zabrał się za sprawdzanie kościoła.

- James - zwrócił się do niego Solomon, głos miał niezbyt pewny, ale widać było, że jest skupiony- Słyszałeś to? - spytał po chwili.

- Nie. Co takiego? - Zaniepokojony Walker zaczął rozglądać się między ławkami. - Myślisz, że nie jesteśmy tutaj sami? - Jego wzrok spoczął na stojącym nie opodal konfesjonale.

- Nie wiem, ten krzyk - dodał nasłuchując - Nie jestem pewien, ale chyba dochodził z bliska.

- Krzyk? - Przez chwilę Walker wyglądał jakby słowa Colthrusta przyniosły mu ulgę, lecz kilka sekund później przyjął znów zaskoczony wyraz twarzy, wydawał się być napięty. - Z bliska? Ale z kościoła czy z zewnątrz? Nie słyszę. - Przytknął ucho do drzwi prowadzących na zakrystię - Nic nie słyszę - powtórzył i spojrzał na sufit kościoła.

- Z zewnątrz - stwierdził Solomon - Lepiej sprawdzę co z kobietami. Idziesz czy sprawdzasz dalej, James?

- Racja! Zobacz czy są bezpieczne. I uważaj na ks. Malcolma. Jest jakiś... taki... Okłamał mnie wczoraj... A tutaj sam widzisz, wioska odwróciła się od Pana... - Jego dłoń wylądowała na klamce od zakrystii, a spojrzenie, nieco nieobecne, spoczywało na ołtarzu. - A ja zobaczę czy to oby nie zza tych drzwi dobiegł ten krzyk - rzekł i wyciągnął swoją broń - Jak usłyszysz - znacząco skierował lufę ku górze - to znaczy, że nie bez powodu i że nie jest dobrze - dodał.

Solomon kiwnął głową, wypowiedzieć jego towarzysza zabrzmiała niepokojąco i miał nadzieję, że ten czarny scenariusz nie będzie miał miejsca. Walker potrafił jednak o siebie zadbać, nie wiedział czy to samo może powiedzieć o trzech kobietach, które zostawili. Poprawił kapelusz i wyszedł na zewnątrz. Pogoda wciąż nie ulegała poprawie tylko wzmagając ogólne wrażenie przygnębienia. Przytłaczająca atmosfera sprawiła, iż na moment się zatrzymał i spojrzał ostatni raz na kościół. Na zewnątrz nie widział póki co nic bardziej niepokojącego, więc ruszył by sprawdzić co z kobietami.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 30-07-2011, 20:02   #93
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Podczas pracy zerkała co jakiś czas na towarzyszkę. Lucy wyglądała na bardzo głęboko pogrążoną w czytaniu, ale natychmiast zwróciła uwagę na jej przerażenie wywołane widokiem kamieni. Tak jakby też ją obserwowała... Musiałaby robić zeza rozbieżnego, żeby widzieć cokolwiek, ale najwyraźniej panna Cartenberg była osobą o wielu talentach.

- Co tam masz ciekawego, Judith? – zapytała Lucy

- Ja... - Przez chwilę, bardzo krótką, ale intensywną, Judy zapragnęła skłamać, ukryć swoje znalezisko, nie dzielić się nim z nikim. To przeszło, ale pozostawiło jakiś wewnętrzny niepokój, jakby zły smak w ustach. - To są kamyki, chyba z meteorytu, które znaleźliśmy w domu profesora. Ale ja ich nie zabierałam, o ile się nie mylę, to James je wziął. I było ich wcześniej trzy...

- Mogę zerknąć?

- Proszę. - Podała jej woreczek nawet bardziej niż chętnie. Było coś w tych kamykach, że chciała trzymać wobec nich znaczny dystans.

- Hmmm- mruknęła pod nosem panna Cartenberg, zajmując się znaleziskiem. Uciskała, dmuchała, oglądała pod nikłym ognikiem świecy. Wyglądało na to,że jest gotowa go nawet polizać, ale na szczęście się powstrzymała. Judy nie była pewna wytrzymałości żołądka, gdyby miała obejrzeć coś takiego.

- Co oznacza to “hmmm”? – Uniosła brew. Czyżby nawet panna „wiem-to-wszystko” Cartenberg miała jakiś trudny orzech do zgryzienia?

- To wygląda bardziej jak żywica lub smoła. Nie jak kamień. Jest miękkie.

- Nigdy nie dotykałam. – Odparła Judy z lekkim obrzydzeniem. - Profesor pisał o nich... ummm... gdzie to... - Przeszukała notatki, ale nie mogła trafić na odpowiednia kartkę. - W każdym razie, to chyba jakiś artefakt, amulet potrzebny do rytuałów...

Przeanalizowała swoje wspomnienia na ten temat, ale poza jakimiś krótkimi, nic nie znaczącymi wzmiankami u profesora nie było nic na ten temat. W pamiętniku... Z tłumaczenia, które czytała nie wypisała nic na ten temat. Ale przecież sama myślała, że czegoś tam brakuje, może to to? Może ktoś szykuje się do wykonania jakiegoś potwornego rytuału. Może to dlatego napadł na biedną Melindę... nie, Mirandę.

Zaskakujące, nigdy nie miała problemów z zapamiętaniem nazwisk i imion, w końcu to była część jej zawodu... Szaleństwo.

- Amulet? Rytuałów?- pokręciła sceptycznie głową. - Adrian nigdy nie wierzył w takie rzeczy.

„Tak, bo przecież do Bass Harbour wcale nie sprowadziła go wizja skarbu jakiegoś nieistniejącego indiańskiego szamana, który wzywał demony...”, pomyślała Judy zgryźliwie, ale nie zdążyła już tego wyartykułować, bo rozległ się hałas i kobiecy krzyk. Krzyk Samanthy.

Obie zerwały się jak oparzone, ale tylko archeolog zdołała pobiec na pomoc, bo Judith uzależniona od chorej nogi opadła natychmiast z powrotem na miejsce.

To też nie wydawało się jej normalne, to, że noga wciąż i wciąż nie tylko potwornie bolała, mimo bardzo silnych leków igrających sobie z umysłem kobiety, ale nie nadawała się do użytku. Oparzenie nie było tak duże, łydka ledwie się zaczerwieniła, dlaczego więc, pomimo interwencji lekarza, ciągle coś z nią było nie tak? A może powinna zapytać, czy nie działo się to „dzięki” owej interwencji...

Czy to czary, czy tylko imaginacje jej nafaszerowanego czymś umysłu, teraz nie miał nawet kto tego sprawdzić.

Judy za to miała właśnie okazję, jakiej nie zamierzała przepuścić. Bardzo szybko, jednym rzutem ciała znalazła się po stronie Lucy i spojrzała w jej notatki. Same śmieci... Coś o Meksyku (przynajmniej w pewien sposób potwierdzało opowieść archeolożki), jakiś Joung („Kto to był? Straszny bełkot”) i coś o ciemności i kultach solarnych. Nic ciekawego ani przydatnego...

Zaraz! Co?! Po co ona właściwie szpieguje tę kobietę?! Co to miało być? Szansa? Gdyby ktoś ją teraz przyłapał, grupa profesora wyrzuciłaby ją na zbity pysk i Judith nawet by się temu nie dziwiła. Oszustka, którą dopiero co odkryli już robi coś podejrzanego...

Co się z nią działo? Zaczynała wariować przez ten klaustrofobiczny klimat małej, odciętej od świata wyspy, wspomagany przez te ciągłe ulewy i sztormy...
 
Sileana jest offline  
Stary 30-07-2011, 21:15   #94
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ciężka stalowa skrzynia była wyposażona zarówno w podwójną rączkę jak i powykręcane i nierówno obracające się kółka. Te ostatnie nie znajdywały jednak specjalnie dużego zastosowania na bruku wyspiarskich dróg. Ciągnięcie więc skrzyni przez rozmokłą drogę było na tyle ciężkie i wycieńczające, że Norman z początku nie przejmował się mrocznym tchnieniem wymarłego miasteczka. Ślizgając się po błocie z niemałym trudem brnął w stronę latarni. Dopiero przed lasem znów to poczuł. Pasożyt, z którym nie umiał walczyć. Coś co wgryzło się w tutejszy mrok tak głęboko, że nie pomagała morfina. Że nie motywowali zapatrzeni w siebie miastowi. Że nawet niepokój o ojca nie mógł…

Zatrzymał się na chwilę sapiąc ciężko. Zostało mu jeszcze prawie pół mili. Mimo pustki poczuł jednak wyraźnie czyjeś spojrzenie na sobie. Rozejrzał się. Ktoś mu się przypatrywał. W zagajniku przed nim. Deszcz zdawał się zacinać coraz mocniej. Woda gęstymi strumieniami spływała z kaptura zniekształcając przez swój pryzmat obraz okolicy.

Norman uchylił nieco czoło kaptura i zmrużył oczy. Kto by mógł w taką pogodę siedzieć w gęstwinach??? A jednak ktoś tam chyba był. Zdawał się bacznie przygotowywać Normanowi z półmroku krzewów. Jak niechcianemu intruzowi.

Odnalazł dłonią rękojeść Wessona i skierował się dalej drogą ku latarni. Bacznie przy tym przyglądając się postaci. Ta nie drgnęła. A jednak cały czas zdawała się patrzeć prosto na mozolnie przemieszczającego się Normana. Do czasu aż… okazała się krzakiem cisu. Pieprzoną rośliną. Wariuje tu. Jak nic wariuje.

Do jasnej cholery!

Szarpnął kufer mocniej i z zaciętym wyrazem twarzy ruszył dalej.

***

Dziwne dźwięki słyszał jeszcze ze sto jardów przed podejściem do na klif. Metodyczne, głuche uderzenia stali o stal. Dochodziły z budynku latarni. A on tam zostawił otwarte drzwi… Upuścił rączkę kufra i puścił się biegiem po skalistej dróżce. Z bronią w dłoni zajrzał przez otwarte drzwi. Uderzenia zdawały się dochodzić z podpiwnicza. Z pomieszczenia gdzie został zepsuty generator…
- Niee… - szepnął i niebaczny na ostrożność zbiegł schodami na dół.

- Rzuć to Bruce!
Jakieś kilka metrów przed nim konstabl spokojnie rozwalał w drzazgi resztki tego co było kiedyś agregatem prądotwórczym. Robił to bez złości, gniewu, czy nawet zmęczenia. Po prostu walił wielkim młotem do rozkruszania zmarzlin w szczątki urządzenia jakby zwyczajnie oddychał. Stojąc bokiem do Normana wydawał się chorobliwie, by nie rzec śmiertelnie, blady.
- Powiedziałem rzuć to! – krzyknął ponownie. Głos mu drżał tak bardzo, że sam nie miał pewności, czy zabrzmiało to bardziej jak prośba niż rozkaz. Konstabl uderzył raz jeszcze. Pokrzywiony kawał blachy odskoczył pod nogi Normana – Jak Boga kocham Bruce, zastrzelę cię, rozumiesz? Cholera jasna Bruce! Czy ty mnie w ogóle pamiętasz?
Dopiero teraz twarz konstabla skierowała się w jego stronę. W mroku podpiwnicza wydawała się… żywa. Ale takim podskórnym życiem. Jak pod trupim całunem białej skóry wił się rój robactwa. Była o niebo bardziej przerażająca niż wielki młot, który nadal pozostawał w jego dłoniach.
Fakt, że strzelił pod nogi Bruce został mu uświadomiony przez huk broni.
- Dobry Boże…
Potem gdy Bruce otworzył usta, a z nich zaczęły ulatywać smugi ciemności strzelił już świadomie. Celując w ramię konstabla. Kula przeleciała przez jego ciało wyrywając z niego ciemne pasma czegoś jakby… mroku… A Bruce… Zaczął się zmieniać… Mrok jakby gęstniał…
- Nie… Nieeee!!!
Norman odwrócił się i popędził na górę. Już nie myślał o niczym. Chciał tylko zamknąć za sobą drzwi latarni i poczuć na twarzy ten upiorny deszcz…
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 30-07-2011, 21:59   #95
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JAMES WALKER


Drzwi na zakrystię stanęły otworem. Drewno nie wytrzymało i pękło z cichym trzaskiem. James wszedł ostrożnie do środka spodziewając się...

Właśnie. Czego się spodziewał?

Bo ujrzał jedynie proste, surowe pomieszczenie. Zwyczajne zarówno w konstrukcji, jak i w wyposażeniu wnętrza. Z zakrystii wychodziły dwoje kolejnych drzwi. Jedna z nich prowadziły w dół, zapewne do piwnic, o których wspomniał ksiądz. Drugie, sądząc po szumie deszczu wyraźniej słyszalnej, wychodziły na zewnątrz kościoła. Tędy zapewne ksiądz wchodził do kościoła z plebani by odprawić nabożeństwo.

To, co zwróciło uwagę Jamesa, to ciemna płachta powieszona na drzwiach do piwnicy. Tchnięty niespodziewanym impulsem zerwał ją gwałtownie. Ujrzał pod nią znak, który przypominał odrobinę jeden z symboli znalezionych w notatkach u Mirandy.



Na zewnątrz deszcz zdawał się padać z większą, niż dotychczas siłą. Przez grubą kurtynę sztormowych chmur skrywających niebo, zdawało się robić prawie tak ciemno, jak nocą.

James poczuł dreszcz niepokoju przenikający jego zmarznięte ciało. Nagle wszystko wokół niego zawirowało – ściany, sufit, deski – wszystko zdawało się rozmywać w upiornym, szaleńczym tańcu.

Zdążył jeszcze zrobić jeden krok, nim jego bezwładne ciało upadło na wilgotne deski.



SOLOMON COLTHRUST


Kiedy tylko wyszedł na zewnątrz ściana wody i porywisty wiatr o mało nie zwaliły go z nóg. Działo się coś złego, coś wyjątkowo złego. Czuł to, jednak nie potrafił nic z tym zrobić. Buty grzęzły mu w błocie, ślizgały się po nim. Przy kolejnym kroku nie utrzymał równowagi. Pośliznął się i upadł prosto w kałużę.

Nie miał sił wstać. Wszystko wokół wirował w obłędnym tańcu. Powieki miał, jak z ołowiu.

Przypomniały mu się błotniste okopy.

Znów poczuł smród trupów, a kiedy pełna błota woda dostała mu się do ust, zwymiotował.

Potem, mocno osłabiony, przetoczył się na plecy, pozwalając by ulewa oblewała mu twarz ciężkimi kroplami.

Wiedział, co się stało. Domyślał się. Zioła w herbacie, wcale nie były tak niewinne, jak zapewniał duchowny. Zostali otruci.

Przetoczył się raz jeszcze, wpadając pomiędzy słoneczniki. Solomon walczył z ogarniającą go słabością. Jednak po chwili przegrał tą nierówną walkę.



JUDITH DONNOVAN


Widziałaś, jak Lucy uspokaja kuzynkę i spogląda w bok. Słyszałaś, jak mówi coś do kogoś, zapewne do księdza. Ale zarówno słowa, jak i obraz zaczynały się od ciebie oddalać. Twoje ciało stawało się dziwnie ospałe, dziwnie znużone. Głowa ciążyła ci, niczym po kilku nieprzespanych nocach.

Nim straciłaś przytomność ujrzałaś jeszcze, jak ksiądz doskakuje do kuzynki Lucy i uderza ją w głowę wyjętą nie wiadomo skąd pałką.

Straciłaś przytomność.



SAMANTHA HALLIWELL


Znów poczułaś napływ senności. Nawet widok księdza uderzającego w głowę Lucy nie zadziałał na ciebie pobudzająco. Siedziałaś otępiała na kanapie i wpatrywałaś się w rozgrywającą na twoich oczach scenę, jak na senny majak.

Po chwili faktycznie zasnęłaś.



SOLOMON COLTHRUST


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Aa34Q7mDHSg[/MEDIA]

Obudziłeś się po nie wiadomo, jak długim czasie. Nadal leżałeś wśród słoneczników, na pół utopiony w błocie. Deszcz lał tak jak w momencie, gdy odpłynąłeś.

Coś było nie tak. Cholernie nie tak. Usłyszałeś, mimo ulewy, jakiś hałas.

Dziwne szuranie i dźwięk rozcinanego błota.

Wyjrzałeś ostrożnie ze swojej kryjówki. Widziałeś jakiś niewyraźny kształt w mroku – chyba kogoś ubranego w sztormiak – kogoś, kto ciągnął za sobą jakiś kształt. Innego człowieka.

Tym człowiekiem była twoja kuzynka Samantha!

I wtedy zobaczyłeś, że z kościoła dochodzi blask kojarzący się z zapalonymi świecami i jakieś słyszalne nawet przez ulewę zawodzenia. Jakby grupa ludzi zebrała się, aby odprawić jakieś nabożeństwo.

Człowiek w sztormiaku ciągnął Samanthę prosto w stronę kościoła.



JUDITH DONNOVAN, JAMES WALKER


Obudziliście się mniej więcej w tej samej chwili. Pierwsze, co usłyszeliście, to był dźwięk deszczu wlewającego się do środka kościoła. Bo to był kościół.

James wisiał na wyciągniętych do bólu ramionach, zawieszony pod powałą linami na belce. Judith tuż obok niego.

Widzieli księdza Malcolma Storma, który stał przed ołtarzem wznosząc ręce do małego zgromadzenia ludzi. Naliczyli nie więcej, niż dziesięć osób.

Ale to, co przykuło położony na czerwonym suknie paskudny sztylet, wśród drobnych monet.



Duchowny odwrócił się w ich stronę. I ujrzeli jego oczy, a w nich zapowiedź tego, w jakim celu ma posłużyć ten nóż.

- Niech władca morskich głębin, nasz bóg, Dagon, przyjmie tych niewiernych w swoje ramiona i ochroni nas przed tym, co nadciąga z ciemności! – wykrzyknął ksiądz ujmując sztylet i znów odwracając się w stronę zgromadzonej garstki wiernych.

- Niech ich krew da nam spełnienie, a martwe ciała rafią w odmęty oceanu, by nakarmić jego dzieci.

-Ia ia Dagon fhtagn!- wrzasnął ksiądz przekrzykując szum ulewy i wznosząc dziwaczny sztylet w górę.

Światło kilku świec odbiło się w wypolerowanej i na pewno piekielnie ostrej klindze.


NORMAN DUFRIS


Uciekał przed tym czymś, co udawało Bruca. Przed czymś, co nie miało prawa istnieć na tej ziemi. W te kilka sekund zrozumiał strach miastowych, zrozumiał ich panikę, ich irracjonalne lęki przed mieszkańcami Bass. Zrozumiał, ale niewiele mu to teraz dawało.

Wpadł na kręte schody, przeskakując po kilka stopni na raz, o mało nie spadając tak, jak wcześniej nieszczęsny latarnik.



Czy właśnie to go spotkało? Czy uciekał przed tym ... demonem ... pośliznął się i zleciał?

W pół drogi zorientował się, że nikt go nie ścigał. Wpadł na górę, do maleńkiego pomieszczenia na szczycie latarni. Widział szalejący sztorm, wielkie fale z łoskotem roztrzaskujące się na klifach w dole, w rozbryzgach białej piany. Widział skłębione chmury na niebie, smagane wiatrem drzewa w lesie. Nigdzie jednak nie widział ... tego czegoś!
Serce biło mu coraz spokojniej. Wyciszał się. Po dłuższej chwili znów mógł myśleć rozsądniej.

Ponad drzewami widział domy w Bass. Tylko w kilku paliło się światło. Te maleńkie punkciki dające nadzieję.

Usiadł opierając się o ścianę, wpatrzony w drzwi. Zaciskał zęby z przerażenia. Czekał. W końcu jednak będzie zmuszony podjąć jakąś decyzję.


SAMANTHA HALLIWELL


Tym razem sen przyszedł jeszcze szybciej i był jeszcze bardziej pokręcony.
Widziałaś tego samego mężczyznę, co wcześniej. Tym razem dużo dokładniej. Siedział całkowicie nagi przy biurku. Na krześle widziałaś złożony strój, jak szaty duchownego.

Mężczyzna miał wąską, nieprzyjemną twarz i oczy szaleńca. W jednym ręku trzymał młotek, w drugim gwóźdź. Po chwili wbił sobie gwoźdź w udo. Blada skóra poddała się naciskowi, z rany pociekła krew, spływając strugą po ciele i skapując na podłogę.

- Stop ze, het kind – powiedział torturujący się sam mężczyzna. -Voorafgegaan door de duisternis! Je moet een ritueel uit te voeren! Uil zal je leiden! Zoeken waar de vlam de weg lat zien! Word wakker, ik sterf! Al!

Potem poczułaś, że twoje ciało jest mokre, i ktoś dość obcesowo ciągnie je po błocie. Czułaś zimno i deszcz zalewający ci ciało.
 
Armiel jest offline  
Stary 04-08-2011, 17:12   #96
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Minęło kilka chwil nim otworzył oczy, powieki były ciężkie, lecz w końcu zmusił się do ich uniesienia. Nie miał pojęcia ile czasu minęło odkąd stracił przytomność, jednego był jednak pewien - ksiądz ich otruł. Przygotował mieszankę, która zwaliła z nóg nawet Solomona. Wszyscy byli więc w niebezpieczeństwie jeszcze większym niż wcześniej. Błoto i słoneczniki pośród których leżał najwyraźniej uchroniły go przed znalezieniem, lecz pozostali nie musieli mieć już tyle szczęścia. Wiedział, że musi to wykorzystać, zacząć działać nawet jeśli wciąż czuł się osłabiony.

Jego instynkt szalał, a niepokój wzmógł się jeszcze, gdy po wyściubieniu nosa z kryjówki ujrzał jakąś postać. Bez wątpienia był to miejscowy, potrafił to stwierdzić nawet bazując jedynie na niewyraźnej sylwetce. Zdawało mu się, że mężczyzna odziany jest w sztormiak, ciągnął coś po błotnistej ziemi. Nie wyglądał ani na człowieka mocarnego, ani też słabeusza, raczej dysponującego przeciętną siłą. Do Solomona ustawiony był bokiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę co dokładnie ciągnie mężczyzna. Delikatne kobiece ciało nurzało się w błocie. Ciało Samanthy.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=v1mWEGJhpcs[/MEDIA]

W tej właśnie chwili coś w nim pękło. Jego oczy zapłonęły, każda część jego ciała spięła się jak u dzikiej bestii. Gniew połączony z adrenaliną przejął kontrolę nad jego ciałem. Powrócił dawny Łowca. Ten, który pozwolił mu przeżyć wojnę. Dzięki, któremu wyrwał się z niemieckich więzów. Dzięki, któremu w pojedynkę zabijał ich. Dzięki, któremu przetrwał kryjąc się w lesie. Wyparty przez alkohol i częściowo zapomniany ukrywał się w duszy Solomona niczym nieuchwytny, nieznany nikomu brat bliźniak. Wrócił i ponownie rozgościł się w jego ciele. Błoto mu już nie przeszkadzało, było niczym innym jak tylko kamuflażem. Oczyszczający deszcz miał zmyć z niego grzechy, uwolnić go. Czuł to.

Przestał po prostu widzieć i słyszeć, teraz dokładnie rejestrował, przyswajał swoje otoczenie. Stawał się jego częścią. Kościół - poświata, zgromadzenie, wierni, niebezpieczeństwo. Świątynia nie była opuszczona. Nie tkwił w niej Bóg. Demony! Jeden z nich ma Samanthę. Wyrządza jej krzywdę. Rani ją. Ból zadany bliskim. Bez procesu, bez przebaczenia, jest tylko wyrok i jego wykonanie. Musi zginąć.

Mięśnie napinają się jeszcze bardziej, jakby lada moment Łowca miał skoczyć. Runąć na plecy przeciwnika. W jego dłoni błyska wredne ostrze, już wie co robić. Do tego go stworzono.Tylko trzy, cztery kroki dzielą go od celu. Chce się przeczołgać, pozostać w mroku, stać się cieniem. Powoli, bez pośpiechu. Wszystko musi być staranne. Każdy ruch musi mieć cel. Rozejrzeć się, sprawdzić sytuację, wybadać teren. Czy jest ktoś jeszcze? Wreszcie cicho przeczołgać się bardziej za plecy przeciwnika. Wstać. Doskoczyć. Złapać lewą ręką za twarz, mocno, stanowczo przycisnąć dłoń do jego ust. Drugą zaatakować nim ofiara się zorientuje. Nim zacznie się bronić. Ciąć w szyje, potem wbić nóż, całe ostrze. Powoli opuścić ciało, cicho. Nie myśleć, wykonywać ruchy automatycznie. Uratować Sam.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 04-08-2011, 22:06   #97
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Strach, który zagościł w ciele Sam powoli zmieniał się w otępienie. Nie była w stanie już nawet się bać. Obojętność przykryła umysł, niczym całun zwłoki złożone na marach. Tak właśnie czuła się w tym momencie Samantha Halliwell, podziwiana na Broadway'u Czarna Dalia, gwiazda estrady. Jak pusta i martwa lalka. Odrzucona w kąt marionetka, na sznurkach, za które nikt już nie pociąga. Zastygła, martwa niczym maska twarz bez wyrazu, nie pokazała emocji, gdy duchowny uderzył kuzynkę Lucy. Sam patrzyła obojętnie. Jak kobieta osuwa się na posadzkę.


Czuła tylko zmęczenie i senność. Wszystko musiało być tylko snem. Wkrótce obudzi się w swym apartamencie w New Yorku i będzie się śmiała z jego dziwaczności. Tak zdecydowanie wszystko było tylko marą. Koszmarem, który nachodzi ludzi w najgorszą godzinę nocy. Wtedy gdy cienie wypełzają spod łóżek I szaf, a po starych zamkach przechadzają się dawni właściciele z własną głowa pod pachą.
Zdecydowanie wszystko było snem...
Sam zamknęła oczy ostatecznie poddając się słabości.

Sen...
Świat, który istnieje tylko w naszej podświadomości.
Lęk, którego nigdy nie możemy z nikim dzielić, bo we śnie zawsze jesteśmy sami. Zdani na siebie obserwujemy szaloną nierzeczywistość.
Kalejdoskop zdarzeń.
Obrazy i ludzie, którzy dawno odeszli, których nigdy nie spotaliśmy, którzy nigdy nie istnieli.
Sen...
Paradoks wyobraźni.
Mieszanina wspomnień i cudzych opowieści.
Tak bardzo realny horror od którego nigdy nie możemy uciec.

Sam oczami widza obserwowała scenę przy stole. Miała tylko oczy. Jej oczy nie miały powiek. Nie mogła ich po prostu zamknąć i odciąć się od nieprzyjemnych widoków. Skazana na patrzenie bez końca...
Scena samookaleczania...
i słowa w języku który wydawał się całkowicie obcy.

I nagle jak w każdym koszmarnym śnie gwałtowna pobudka. Przebudzenie, które nie kończy koszmaru.
Błoto, deszcz i zimno doskonale potrafią przywrócić człowieka do przytomności.
Rzeczywistość potrafi być gorsza od koszmaru.

Sam poczuła przypływ energii. Jakby płynęła do niej z niezrozumiałych słów umartwiającego się człowieka. Wolną ręką złapała swojego oprawcę za nadgarstek dłoni, którą ją trzymał i z całej siły wbiła w ciało swoje długie, starannie wypolerowane paznokcie.
W tym momencie miała zamiar kopać, gryźć i zrobić wszystko by tylko się uwolnić.
Gdzieś w podświadomości kołatała się myśl, że właśnie walczy o życie i nie miała zamiaru zmarnować wszystkich możliwości.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 05-08-2011, 22:57   #98
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
James wyważył drzwi nie wiedząc czego ma się spodziewać za nimi. Najpewniej źródła dźwięków. Krzyku, który usłyszał Solomon lub czegokolwiek, co mogło wskazywać na trop dziwacznego zachowania księdza. I parafian. Był zdezorientowany. Odbezpieczając rewolwer skupiał się tylko na potencjalnym napastniku.

Zakrystia okazała się jednak pusta. Odruchowo skierował się w stronę piwnicy, gdyż tylne wyjście z kościoła było zamknięte. I takim chciał je zostawić. Zerwał płachtę zawieszoną na drzwiach do podziemi, tylko po to by odkryć symbol, który widział już wcześniej w domu Mirandy.

Zgrzytnął zębami na przebierańca Malcolma.

Teraz już nie będzie rozmawiał z nim grzecznie. Dreszcz niepokoju przeszył przemoczone do suchej nitki ciało Walkera kiedy zrobił krok. Aby chwycić za klamkę.

Zakrystia zawirowała zostawiając przed oczami Jamesa brąz surowego drewna jak kręcąca się deska na gwoździu.


***


Ocknął się dyndając bezwładnie. Zawieszony nad ziemią. Otworzył oczy kiedy usłyszał znajomy dzwięk lejącej sięwody. Z pluskiem kapała na deski. Kościół. Szarpnął rękoma linę. Na próżno.

Później obrócił głowę. Zobaczył kłamczuchę. Przewrócił oczyma. Pięknie. Nie dosć, że wpadł z gówno to jeszcze z balastem!

Machając nogami okręcił się w półobrocie chcąc zobaczyć kim są wierni Malcolma. Stali twarzą do ołtarza za plecami wisielców. Było ich około dziesięcioro. Sami meżczyźni. Dwóch widział w "Pirackim Skarbie" a chyba w lesie...

- Niech władca morskich głębin, nasz bóg, Dagon, przyjmie tych niewiernych w swoje ramiona i ochroni nas przed tym, co nadciąga z ciemności! – wykrzyknął ksiądz ujmując sztylet i znów odwracając się w stronę zgromadzonej garstki wiernych.

Kurwa. Dagon. Walker kipiał z wściekłości, która mieszała się ze strachem. Dyndał w doborowym towarzystwie. Razem z oszustką przed katolickim szarlatanem. Jednak czuł się odpowiedzialny za sprowadzenie towarzyszy wprost w łapy kultu. Z deszczu pod rynnę. Z mroku ciemnosci wprost pod blask ofiarnego ostrza pogan. Zamarkował omdlenie a kapłan krzyczał zapowedź krawego losu pojmanych ludzi. Niewiernych! Skurwysyn.

James nie mógł oderwać wzroku od ołtarza, które przyobleczone było czerwonym całunem. Gorączkowo uczepił się myśli o przetrwaniu. Zachowaniu zimnej krwi. Chcieli go zarżnąć złotawym sierpem. A że wszystko wskazywało, że odbędzie się to na kamieniu ofiarnym, dopóty wisiał był paradoksalnie bezpieczny. Okultyści. Sataniści? Nie. Poganie. Czczący bóstwo wodne. Każda ceremonia ma określony rytuał i szczęściem w niedoli kapłan nie spieszył się do climaxu krwawej ofiary podgrzewając atmosferę inkantacją do swojego boga z morderczym wznoszeniem rytualnego sierpa na zapowiedź spełnienia obietnicy.

Walker poruszając barkami ciężarem ciała i siłą mięśni rozluźniał ścięgna i naciągnięte bólem stawy. Nie zamierzał ani targać się, szamotać ani wrzeszczeć. Udawał półprzytomny kawał mięsa, który bezwładnie wisi zrezygnowany na wszystko mentalnie i fizycznie.

Dlaczego mnie opuściłeś? Zdeterminowany wzrok utkwił w otwartym tabernakulum. Dlaczego ja opuściłem ciebie... Serce pękało ze strachu i bólu. Oszukania. Zradzenia. Wykorzystania. Wyłączył się emocjonalnie, tłumiąc natłok myśli. Skupiał się tylko na jednym. Aby nie dać się zabić.

Przymykając powieki lustrował każdy ruch maniakalnego księdza. Stojący w kościele wierni zaprzątali jego umysł tyle o ile. Od prezbiterium do pierwszych ławek dzielił ich krótki dystans z przeszkodą drewnianej barierki.

Obrócił jakby bezwładnie głowę zadzierając wzrok ku sklepieniu, gdzie przez otwartą belkę przewieszona była lina, krępująca nadgarstki. Poruszył drętwiejącymi dłońmi sprawdzając możliwości chwytu rąk, czy oby da radę podciągnąć się wyżej w odpowiednim momencie. Jeślinie. Cóż. To sprzeda siarczystego kopa podchodzącemu Malcolmowi. Z obu nóg. Uderzeniem obliczonym na powalenie kapłana i jednoczesne odbicie się od niego, aby wprawić się w ruch wahadłowy. Przy odrobinie szczęścia, kiedy tylko jego wyciągnięte stopy znajdą następny punkt zaczepienia ambonie lub barierce, to rozhuśta się bardziej od ściany aż po sufit. Byle wylądować na żerdzi belki pod dachem lub choćby z rozmachem kopiąc okultystów bujać się dalej. Może lina się zluzuje. Przedrze. A jak go ogłuszą to woli nie być świadomym zabójstwa na ołtarzu.

Nie zarżną go jak barana prowadzonego na rzeź. Nie bez choćby cienia próby walki.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 06-08-2011, 17:42   #99
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Po raz kolejny obudził ją ból. Tym razem jednak, ból usytuowany był wyżej ponad jej głową... Ocknęła się i pierwszą myślą, było wstać, pomóc Lucy! Tylko... już stała, a jej stopy nie dotykały ziemi... Wisiała z rękoma zawieszonymi pod sufitem na jakiejś belce. „Jak to możliwe?”, zapytała samą siebie, jakby to było rzeczywiście istotne.

Jasność umysłu wracała powoli, przedzierając się przez oczadziałe lekami zwoje mózgowe. Herbata! Wiedziała, że nie powinna pić tego świństwa, przecież wcale nie miała takiego zamiaru... Leki? Doktorek tez pewnie był zamieszany. Obróciła głowę – obok wisiał James, popatrzył na nią z wyrazem skrajnego obrzydzenia na twarzy. Cudownie. Teraz mogła być pewna, że choćby i udało mu się zerwać, jej nie pomoże. Czy zasłużyła sobie na to, na śmierć w męczarniach?

- Niech władca morskich głębin, nasz bóg, Dagon, przyjmie tych niewiernych w swoje ramiona i ochroni nas przed tym, co nadciąga z ciemności! – wykrzyknął ksiądz ujmując sztylet i znów odwracając się w stronę zgromadzonej garstki wiernych.

- Niech ich krew da nam spełnienie, a martwe ciała trafią w odmęty oceanu, by nakarmić jego dzieci.

-Ia ia Dagon fhtagn!- wrzasnął przekrzykując szum ulewy i wznosząc dziwaczny sztylet w górę.

Kiedy usłyszała jak ksiądz wymawia litanię, nie do Boga, ale do jakiegoś demona wstrząsnął nią dreszcz. W jego słowach było bardzo dużo mocy. I Dagon... pamiętała wzmianki o tym imieniu z profesorskich dzieł. Coś z wodą... Bóstwo wody. Rybacy modlący się do starożytnego demona przerazili ją bardziej niż chciała przyznać. I ten język, tak jakby te przedziwaczne zbitki wyrazów już znała, słyszała albo widziała. Gdzie?, nie wiedziała, jedno było pewne - czas najwyższy, by wiać.
Obejrzała dokładnie otoczenie, także belkę, na której wisieli. Nie było wielkich szans przerwania liny, była zbyt mocna – w końcu to wioska rybacka. Ale belka... Tak, belka mogła pójść dość łatwo – po latach nasiąkania morską wodą, nie miała szans utrzymać się długo pod odpowiednim naciskiem...

Zobaczyła jak Walker zaczyna się szarpać, balansując ciałem, jakby chciał sięgnąć barierek nogami. Tylko po co? Musiała dać mu jakoś znak. Nie mogła krzyczeć, zebrana grupka, póki co, była w transie, ale wszystko mogło zakłócić skupienie.
Ręce miała odrętwiałe, liny bardzo mocno wrzynały się w delikatne ciało, ale udało się jej podciągnąć trochę. Próbowała ciągnąć linę, by uginać belkę jak najmocniej. Nie zamierzała dać się zarżnąć bez walki. Na potężny sierp spojrzała tylko raz, ale to wystarczyło, by stał ciągle przed jej oczami, błyszczący i jakby drwiący z jej wysiłków. Ale nie ustawała w swych próbach, za mocno ceniła życie. A jeżeli oni chcieli je z niej wyrwać, mogli się spodziewać zażartej walki.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Yiqq98tVtQ8[/MEDIA]
 
Sileana jest offline  
Stary 06-08-2011, 22:07   #100
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Trrrrrrach…

Czarne wodogrzmoty. Nie widział ich. Tylko słyszał. Ale wiedział, że są czarne. Tu nie było innych kolorów. Bass całe pogrążyło się w tym odcieniu. Czarne wodogrzmoty.
Skryty w kuckach pod ślepą lampą Norman panicznie oczekiwał każdego ich odgłosu. Jakby właśnie one przypominały mu o tym, że jeszcze żyje. Demony wody, których myślał, że bał się najbardziej w świecie. Mimowolnie sprzymierzeńcy. Już zaraz musi być następny. Teraz…

Trrrrrrach…

Boże, Boże, Boże, Boże… Co się dzieje? Co się dzieje???!!!!
Znów miał osiem lat. Bezradny. Zupełnie bezradny. Nie ma tu nikogo kto by mu pomógł. Nikogo!

***

Nie wiedział ile czasu minęło od momentu jak tu wbiegł. Bass jakby wypadło poza czas. Jakby chwile odmierzał tu już tylko rytm tego przeklętego morza.
Wstał i drżącą ręką sięgnął do kieszeni. Fiolka była na swoim miejscu. Z trudem połknął na sucho okrągłą pastylkę. Na efekt trzeba było poczekać, ale chciał choć częściowo zmierzyć się z potworem bez pomocy. Na zimno. Samemu. Musiał zobaczyć co z generatorem. Zejść w ogóle na dół. Bruce… Czy to był Bruce? To… coś. Człowiek rozmywający się w ciemności. Jak tamten w gospodzie. Ale wtedy był niemal pewien, że mu się to wydawało. Czy teraz również? Nie. Nie. Nie, nie, nie, nie, nie. Walker miał rację. Narwany urzędas miał rację. Zło zamieszkało w Bass i…

Zamknął oczy z całej siły. Nie mógł teraz o tym myśleć. Musiał się skupić.

***

Piwnica była pusta. Tak jak i parter. Nie było tu prawie niczego co by potwierdziło, że demoniczny Bruce w ogóle tu był. Nawet ciemność jakby ustąpiła nieco miejsca słabemu światłu wpadającemu z zewnątrz. Pozostał tylko ciężki młot i doprowadzony do całkowitej ruiny generator. Tego już nikt nie naprawi.
W ścianie znalazł wbity pocisk z Wessona.
W latarni nie mógł już nic więcej zrobić. O ile w ogóle cokolwiek mógł… Tu nie w ludziach było zło, a w…

Evans…

Czas było odwiedzić szmuglera.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172