Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-11-2011, 20:34   #181
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Efekt zdecydowanie przerósł jej oczekiwania. Coś co wyglądało na zwyczajny kamień, spłonęło tak szybko i z takimi efektami pirotechnicznymi, że Samantha z wrażenia krzyknęła i odsunęła się odruchowo od kominka. Poczucie triumfu przetoczyło się przez jej ciało dodając odwagi i energii. Byli więc w stanie całkowicie unicestwić coś z czego najwyraźniej wynurzała się Ciemność. Musiała się tym wszystkim jak najszybciej podzielić z resztą towarzyszy.
Te myśli jednak szybko zostały zepchnięte na bok, gdy tylko usłyszała pełen boleści krzyk Lucy. Przestraszona zobaczyła jak kuzynka rzuca się po podłodze wywracając płonące świece. Młody policjant rzucił się natychmiast by gasić płomienie, a Sam przypadła do kobiety unieruchamiając ją zdecydowanie.
Gdy się nachyliła do jej nozdrzy dotarł dziwny zapach... jakby... spalonego mięsa?
Pospiesznie podciągnęła do góry szeroki rękaw wieczorowej sukni, którą pożyczyła krewniaczce na wieczór. Zbladła na widok ran jakie zobaczyła na jej ciele. Jak to się stało? Kiedy? Czy to spalenie kamienia tak okaleczyło Lucy? W oczach panny Halliwell pojawiły się łzy. Nigdy świadomie nie sprowadziłaby na nikogo takiego cierpienia.
W tym momencie usłyszała głos rannej dziękującej jej za... wyzwolenie?
Przez jej umysł przebiegło wspomnienie z koszmarnego snu. Słowa: „Ból trzyma je z daleka” i widok człowieka wbijającego w swe ciało gwoździe. Może była to tylko wyobraźnia, ale w jej wspomnieniach wzory na ciele mężczyzny bardzo przypominały te na ciele Lucy.
Więc może jednak jej uczynek miał pozytywny skutek mimo bólu jaki musiał wywoływać? Może przez jakiś czas jej kuzynka będzie bezpieczna?
A więc zniszczenie kamieni było dobrą rzeczą i należało zniszczyć także pozostałe.
- Proszę połóż ją na łóżku. Tylko uważaj na jej ręce. Są całe poranione. Musimy ją jak najszybciej zawieść do szpitala. Czy hotel ma do dyspozycji jakiś środek transportu?
- Nie
– Policjant pokręcił głową – ale pójdę na dół po paru mężczyzn. Zaniosą ja tam z pewnością.
- Dobrze
– Samantha skinęła głową – tylko koniecznie muszą zabrać ze sobą jak najwięcej lamp. Dużo światła. Pamiętaj! Musisz im koniecznie nakazać, by nieśli ze sobą światło! - Dla podkreślenia ostatnich słów postukała go palcem w pierś.

Gdy Wilkox wybiegł z pokoju sprowadzić pomoc dla Lucy, panna Halliwell zabrała się za przetrząsanie bagaży w poszukiwaniu trzech kamieni, które zabrali z domu wynajmowanego przez wuja. Musiały gdzieś tam być. Pamiętała że schowali je do sakiewki.
Po chwili rzeczywiście ja znalazła. Niestety! Była pusta!
Co gorsza osmolona i miała w sobie jakby wypalone trzy dziury. Czyżby kamienie w jakiś sposób wydostały się same na zewnątrz? Mimo absurdu tej myśli wiedziała, ze już nigdy nie będzie uważać że coś jest niemożliwe. Ostatnie dni zdecydowanie zmieniły jej pogląd na świat i na to co można w nim spotkać.
Westchnęła.
Tak wiele pytań przebiegło przez jej głowę przez zaledwie kilka mgnień. Potrzebowała kogoś z kim mogłaby się naradzić, porozmawiać.
Pomyślała o mężczyznach na komisariacie, którzy nie mieli pojęcia co dzieje się w mieście. Nie wiedzieli, że Ciemność jest już w Bar Harbor i że to prawdopodobnie właśnie oni sami sprowadzili ją do miasta!
Musiała koniecznie się z nimi spotkać.
Jeszcze raz przetrząsnęła ekwipunek i udało jej się znaleźć dwie z flar przyniesionych przez Dufrisa z garażu Reda. Przycisnęła je do piersi niczym najcenniejszy skarb.

W tym momencie wrócił policjant z kilkoma mężczyznami. Nieśli nosze.
- Czy komisariat jest w tym samym kierunku co szpital? Czy jest daleko? - Spytała młodego funkcjonariusza.
- Tak, to po drodze i niezbyt daleko.
- Idziemy więc na komisariat. Miej w pogotowiu swoja latarkę. Panowie wy pamiętajcie o zabraniu kilku lamp.

Choć patrzyli na nią jak na dziwaczkę, słysząc polecenie policjanta nie oponowali szczególnie i wzięli ze sobą lampy oliwne z hotelu.

Mimo obaw Samanthy bez przeszkód dotarli na posterunek. Niestety zamknięty na głucho. Mężczyźni niosący Lucy poszli dalej.
- Nie masz klucza? - Coraz bardziej zdenerwowana dziewczyna popatrzyła na towarzyszącego jej mężczyznę.
Kobieta przyjrzała się oknom. Były zamknięte i zabezpieczone okiennicami. Dostanie się przez nie było zdecydowanie bardziej skomplikowane niż wyważenie drzwi.
Pokręcił głową:
- Niestety jestem za niski rangą, ale wiem gdzie mieszka sierżant. Może wróci pani do hotelu, a ja pójdę do niego?
- I co mu powiesz? Że potwór z ciemności zaatakował miasto? Myślisz, że ci uwierzy i tak po prostu da klucze?

Jeremiah wyglądał na zmieszanego.
- Nie możemy się rozdzielać. - Sam była coraz bardziej przerażona, a jednocześnie na krawędzi wybuchu wściekłości. Zaczęły ją dopadać najczarniejsze myśli. - To nie są żarty! To coś wykończyło całe Bass Harbor! Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale musimy się dostać do środka i to natychmiast! Nie rozumiesz? Oni tam są całkowicie bezbronni. Przecież tam jest ciemno! - Dwie łzy potoczyły się po jej policzkach.
 
Eleanor jest offline  
Stary 26-11-2011, 22:40   #182
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

JUDITH DONOVAN


Jak niewiele trzeba, aby człowiek odkrył w sobie pokłady niezbadanej, zrodzonej ze strachu odwagi. Judith właśnie przekroczyła jakąś granicę. Drzwi do kuchni, w której skryła się z żoną właściciela domu i jej synkiem, wyginały się i trzeszczały we framugach. Judith widziała już kilka razy, co ciemność robi sobie z takimi przeszkodami i nie miała złudzeń, co stanie się, gdy żądny ludzkich ciał demon wedrze się do środka.

Jednak tym razem miała broń. Światło i ogień. Oraz najważniejszy oręż – odwagę zrodzoną z wyrzutów sumienia i determinacji.

W końcu stało się to, co nieuniknione. Drzwi puściły z trzaskiem pękającego drewna i ciemność zaczęła wlewać się do środka. Jak żywy, wygłodzony dym, który pochłaniał wszystko na swojej drodze.

Chłopiec i jego matka zaczęli wrzeszczeć w panice, kiedy macki ciemności wyciągnęły się w ich stronę. Judith chwyciła latarnię i stanęła na przeciw demonicznej ciemności. Objaw męstwa, albo głupoty. A może i jednego i drugiego ...



NORMAN DUFRIS, JAMES WALKER


Złamane Wiosło zawodził swoje indiańskie mantry, grzechotał swoją grzechotką, a adumbrali wypełniał sobą przestrzeń przed nimi, na drodze. Pieśń starego Indianina zmieniła rytm. Stała się bardziej energiczna, bardziej rytmiczna, bardziej pierwotna.

Towarzyszący mu mężczyźni widzieli, jak demon zwija się w rytm muzyki, niczym egzotyczny wąż zwodzony dźwiękiem piszczałki. Widzieli, jak skręca, niczym sprężyna, jak zwija się wokół swej osi, niczym dym wirujący na wietrze, aż w końcu maleje, znika zmieniając w jeden, dobrze im znany kamień. Taki sam, jak ten, który Judith podniosła w domu Reda. Taki sam, jakie James widział w domku wynajmowanym przez profesora Willburyego.

Stary Indianin szybko przykucnął przy kamyczku i z wprawą, jakby wybierał kasztany z ognia, uniósł go z ziemi i wrzucił do czaszy niesionej latarni.

Nie mieli jednak czasu na ulgę. Złamane Wiosło nie zatrzymywał się. Z zadziwiającą jak na jego wiek szybkością pomknął w stronę domu, z którego doszedł do ich uszu krzyk kobiety. Obaj mężczyźni nie mieli zamiaru zostawać sami w mroku i popędzili za Indianinem.’

Po sforsowaniu furtki Złamane Wiosło znów chwycił za grzechotkę i rozpoczął swoje szamańskie hokus – pokus i przekraczając wyłamane drzwi zniknął we wnętrzu domu.

I wtedy ujrzeli jakiegoś mężczyznę, który szedł w ich kierunku od strony drogi, z której przed chwilą przybiegli.

Mężczyzna nie zatrzymywał się, ale jego chód był dziwnie sztywny. Norman poczuł dreszcz na ten widok. Widział już, jak Bruce Wright szedł w podobny sposób. Bez wątpienia nieszczęśnik nie był już człowiekiem. Lecz czymś, co udawało człowieka. Łowcą. I nie był sam. Tuż za nim podążało jeszcze dwóch podobnie kroczących ludzi. Ruda czupryna na głowie jednego z nich wyraźnie zdradzała tożsamość. Red, którego znali już nie istniał. Drugim był zapewne jego stary znajomy.

Nie mieli wątpliwości. Ich ucieczka z Bass Harbor sprowadziła do drugiego miasteczka pradawne zagrożenie.

Stary szaman zajęty był egzorcyzmami nad demonem, który zaatakował mieszkańców domu. Zatem powstrzymanie dwójki łowców adumbrali przez jakiś czas została w rękach Jamesa i Normana.

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie w ułamku sekundy rozumiejąc, jaka jest ich sytuacja. Podobnież w takich sytuacjach rodziły się największe przyjaźnie. Cóż. Jeśli była to prawda, to James i Norman byli na drodze, by stać się prawdziwymi braćmi broni w boju, którego niewielu ludzi na świecie miało okazję doświadczyć. I bali się, że ciemności nie da się powstrzymać. Wszak, jak nauczali księża, to z niej zrodziło się wszystko.



SAMANTHA HALLIWELL


Troje mężczyzn odeszło w mrok, kierując się w stronę szpitala z poparzoną Lucy, a Sam i Wilcox zostali przy zamkniętym komisariacie. Kiedy światła ich dotychczasowych towarzyszy rozpłynęły się w mroku, Samantha poczuła dziwny niepokój. Przez chwilę pomyślała, że może nie najlepszym pomysłem było rozdzielanie się na grupki, ale szybko przegoniła te niespokojne myśli.

Wilcox wziął się raźno do pracy. Najpierw obejrzał teren wokół wejścia – najwyraźniej miejscowi policjanci ... chowali klucz za jedną z cegieł, lub za doniczką z jakaś ozdobną rośliną przy wejściu. Albo w skrzynce na listy.

W pewnym momencie uśmiechnął się promiennie i pokazał z miną psiaka żądnego pochwały coś, co wyciągnął z jednej z takich zaimprowizowanych skrytek. Klucz. Uśmiech Samanthy dodał młodemu posterunkowemu skrzydeł.

Nie zwlekając już więcej policjant podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Na to, co zdarzyło się później, ani Sam ani nieszczęśnik Wilcox nie byli przygotowani.

Najpierw poczuła odór, niczym zgniłych ryb i rozkładającego się mięsa. A potem ... potem jakiś odrażający, cuchnący kształt odepchnął Wilcoxa i wyskoczył na zewnątrz. Przez chwilę Sam widziała jakąś pokraczną, bladoskórą hybrydę, - niczym oślizgły jak ryba humanoid – która to hybryda wskoczyła w ciemność nocy.

Sam o krzyknęła z przestrachu i o mało nie zemdlała, ale na szczęście kreatura, czymkolwiek była, nie miała wrogich zamiarów. Znikła w mrokach nocy, pozostawiając w progu oszołomioną Samanthę i zwiniętego w kłębek, bełkoczącego coś niezrozumiale Wilcoxa. Ze wstrętem, ale i litością dziewczyna ujrzała ciemniejszą plamę z przodu spodni chłopaka. Najwyraźniej młody policjant zobaczył tej nocy o jedno okropieństwo za dużo.



SOLOMON COLTHRUST


Solomon usłyszał jakieś hałasy pod komisariatem, które szybko jednak ucichły. Potem jednak wyraźnie usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i krzyk. Ten krzyk rozpoznał by już na końcu świata. To krzyczała Samantha. Był tego pewien.

Cokolwiek robiła pod komisariatem, właśnie chyba wypuściła przemienionego Malcolma w mroki nocy.



JUDITH DONOVAN


Potwór z ciemności nie tracił czasu po sforsowaniu drzwi. Macki w jedną chwilę oplotły kobietę zasłaniającą ciałem własnego synka. Judith skierowała na demona światło latarni, ale nie dało to zbyt wielkich efektów. Dwie z wielu macek oplotły nogę dziennikarki, zbyt szybkie, by zdążyła przed nimi odskoczyć.
Znajome, lodowate zimno przeszyło łydkę Judith paraliżującym skurczem. Zachwiała się, a demon szarpnął z siłą, którą już miała okazję widzieć u stwora w domu Reda. Judith upadła w tył, tłukąc boleśnie tyłem głowy o ścianę.
Przez chwilę aż zaszumiało jej w uszach, a wszystko zdawało się zwolnić – jakby czas został zamrożony przez nieznane siły.

Demon ciągnął ją w stronę drzwi – tam, gdzie znajdowało się jego centrum.

I nagle macki puściły ją i, jak Judith zauważyła kątem oka, także kobietę.

Szum w uszach spowodowany uderzeniem głową o ścianę znikł i wtedy dziewczyna to usłyszała. Grzechotanie i jękliwe, indiańskie śpiewy. A potem ujrzała, jak żywa ciemność skręciła się, zwinęła w kłąb smolistego niby-dymu i w końcu zmieniła w znany dziewczynie mały, owalny, czarny jak smoła kamyczek, który stuknął o deski.

A kiedy jej wzrok powrócił do dawnej formy Judith ujrzała ich wybawcę. Był nim stary Indianin trzymający w jednej ręce grzechotkę, a w drugiej dziwną, wręcz prymitywnie wyglądającą lampę oliwną.
 
Armiel jest offline  
Stary 03-12-2011, 16:36   #183
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Muzyka






Złamane Wiosło wiedział co robić. Kładąc kłam swoim słowom, że niewiele może, mógł bardzo dużo. Ciarki przeszły po plecach Walkerowi na myśl, że jeżeli Indianin miał na myśli jeszcze większe demony, a nie tego typu zagrożenia, które teraz uziemiał. Adumbrali zwinął się w sobie, jak cofający się dym w odwrotnym procesie kopcenia. Kurcząc się zupełnie zniknął. James mógł tylko sparaliżowany strachem patrzeć. Odruchowo zrobił krok z Dufrisem, który zaczął chyba biec w stronę chaty, jednak głowy nie odwracał od szamana. Złamane Wiosło uwięził demona. W swojej koszykowej, rytualnej lampie. Bo zły duch ciemności nim przyoblekł sie w cielesną formę ludzkiego materiału, był tylko eteryczną substancją o wizualnych właściwościach dymu w kolorze czarnym. Jak się teraz okazało był też czymś więcej. Kamykiem. Walker przypomniał sobie, że wdział już go wcześniej. Niechybnie. W chacie Winterspoonów najętej przez Adriana. Cielesną formą lub raczej skorupą było hebanowe oczko małego kamyka wielkości guzika. Jak się okazywało czekało ich jeszcze sporo niespodzianek a ich wiedza na temat tego z czym walczą rzuciła światło tylko na fragment ciemności. W cieniu kryło się jeszcze wiele mrocznych zagadek.

Walker pobiegł a raczej zesztywniały ruszył szybkim krokiem za Normanem i czerwonoskórym starcem wprost na podwórko ogródka domu, z którego dało się słyszeć krzyk i trzaskanie drzwiami. Widząc znikające w drzwiach plecy Indianina już miał wbiec na schodki prowadzące do budynku, gdy ruch na ulicy przykuł jego uwagę. Powoli odwrócił głowę a mięśnie policzkowe zadrgały na na policzkach mężczyzny. Do furtki zbliżał się niespiesznie Red. To co niego zostało. Jego postać jak kukła w ramionach aktora sztywnym krokiem dreptała opętane duchem, który uczył się oswajać z motoryką nowej świątyni ludzkiego ciała. Za rozwianą czupryną czerwonych włosów sunął nogami jak potępieniec drugi paralityk.

Kierowali się wprost w ich stronę. Ich zamiary nie były ukryte. Od domu dzielił ich chodnik, furtka i krótki dystans spod niej do drzwi wejściowych.

- Idź precz Szatanie! – warknął James przezwyciężając krępujące go pęta strachu. Lęku, który pełzając po członkach zacieśniał się jak wąż. Podszeptem beznadziei i stracenia. Bezsilności. Grozy. I braku nadziei.

- Idź precz! – mówił rozgorączkowany zatrzaskując za sobą drzwi.

W pomieszczeniu było ciemnawo. Blask wpadał do środka przez drzwi w których widać było plecy Złamanego Wiosła. Dobiegała z stamtąd indiańska pieśń. Szaman odprawiał rytuał w rytmie grzechotki. Walker z satysfakcją odetchnął. Nie chciał być w skórze demona. Rozszerzonymi ze strachu oczami omiótł wzrokiem pokój. Wzrok padł na lampie. Znalazł to czego szukał. Odwrócił się aby zamknąć drzwi. Zamek. Cholera jasna! Zamek jest wyrwany. Batko Boska! Trzeba było zapierać drzwi. Ale przed dwoma opętańcami? A jak wejdą oknem? Norman już był przy firankach. Swicił latarką zza kotary w stronę nadchodzącego niebłagalnie ryżego demona. Nie było dane Jamesowi widzieć efektów snopa przeszywającego strumieniem ciemność nocy. Podjął decyzję.

Dopadł do lampy i zapalił ją plecami zapierając o się drzwi. Trwało to dużo szybciej niż przypuszczał, że będzie. Po chwili stał z trzęsącym się płomieniem w rękach. Szukał wzorkiem mebli, które mogły zabarykadować wyłamane drzwi. Jak długo uda mu się powstrzymywał napór demonów? Bo, że rzucą się do szturmu domu, to było pewne jak księżyc na niebie. Rozglądał się po pomieszczeniu zwracając uwagę na otoczenie, umeblowanie oraz rozkład okien. Starał się wykorzystać teren w zbliżającej się walce uwzględniając wszystko co mógłby użyć przeciw upiorom w walce. Zwłaszcza łatwopalnego. Przygotowywał sobie w naprędce drogę ucieczki gdyby miało do tego dojść. Gorączkowo oceniał szanse wyskoczenia oknem wybitym przez lecącego w pobudzonej wyobraźni Jamesa z trzymanym przed sobą krzesłem.

Obaj łowcy zbliżali się powoli, lecz niubłaganie. Złamane Wiosło wchodził właśnie w środkową frazę swego zaklęcia, jak można było ocenić po rytualne odprawionym na ulicy. Grzechotki przyspieszały tempa, wchodziły w szaleńcze. Dzikie rytmy.

James przykucnął i przystawił przerażone oko do dziury po zamku.

Oboje Łowcy byli już na podwórzu. Ich sylwetki zdawały się być nie do końca cielesne. Odmieniony Red i jego sztywny towarzysz. Jak na komendę, zatrzymali się tuż przy schodach do wejścia. Coś, być może zawodzenie Złamanego Wiosła, wydawało się powstrzymywać ich przed wtargnięciem.

Walker odetchnął z ulgą podkręcając płomień, aby i blask odstraszał zjawy, a i jemu dodawał odwagi. W jasności jest nadzieja. Oświetlaj drogę którą mam kroczyć! – zakołatał wers w głowie mężczyzny. You bet.

W kuchni szaman pogromił demona. Sytuacja zdawała się być bardziej znośna, bo z pewnością za chwilę Wiosło poradzi sobie z intruzami na zewnątrz. Kiedy sylwetka Indiania poruszyła się z pewnością aby zebrać to co zostało z demona, James zobaczył w kuchni Judith. Wyrzut sumienia skurczył mu serce chwytając za gardło. Obiecał jej kiedyś opiekę. I, że nie zostawi. W kącie była też druga kobieta zakrywająca ramionami dziecko. James jednego był pewien. Demony nie miały łatwego przystępu do dzieci. One. Niewinne i czyste. To właśnie one. Najpiękniejsze odbicie twarzy Boga musiały być paradoksalnie najsilniejsze w walce z demonami. Ile zostało dziecka w Walkerze? Normanie? I Judith? Samatha! Lucy! Czyżby i one były w tym domu? Dlaczego? Coś musiało wydarzyć się w hotelu.

- Judy! – krzyknął. – Wszystko okay z Sam i Lucy? - pytał dociskając plecy do drzwi.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 03-12-2011 o 16:38.
Campo Viejo jest offline  
Stary 03-12-2011, 20:53   #184
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Pewnych rzeczy ludzie sobie nawet nie wyobrażają, innych z pewnością nie chcą nigdy zobaczyć na oczy. Solomon odnajdywał się w obu kategoriach, szczególnie biorąc pod uwagę większość wydarzeń, których w ostatnim czasie był świadkiem. Złe rzeczy działy się w tej chwili z jego psychiką, ktoś się nią zabawiał, zmieniał i manipulował narażając ją na uszkodzenia. Zresztą, można już chyba przyjąć za rzecz pewną, że Solomon nie jest do końca człowiekiem poczytalnym. Nie po tym czego był świadkiem na wojnie, ani tym bardziej teraz. Kto wie? Może dobrze pasował do swojego sąsiada z celi? Obaj być może równie szaleni i gotowi do poświęcenia życia dla swych celów. Celów odmiennych i zapewne inaczej ocenianych, lecz czy to coś zmieniało? Nie różnili się widocznie aż tak bardzo jak Solomon raczył przypuszczać. Ile razy siedząc w tej celi myślał o zabiciu Malcolma? Trzy, cztery? To o nim dobrze nie świadczyło. Zdawał sobie z tego sprawę.

Siedzenie w celi sprzyjało jak widać rozmyślaniom doprowadzając Solomona do dziwnych wniosków, z którymi wcześniej zapewne by się nie zgodził. Z drugiej strony, co innego miał do roboty? Miał przyglądać się wciąż Malcolmowi?

Jego psychika po raz kolejny została wystawiona na ciężką próbę, gdy Malcolm wreszcie pokazał do czego prowadziły te jego tajemnicze rytuały. Zmieniał się, a Solomon nie mógł nic zrobić, nie mógł się nawet poruszyć. Z tym widokiem przegrał, nie miał już siły by cokolwiek z siebie wydusić, by myśleć. Mógł jedynie patrzeć. Solomon ledwie zdołał nad sobą zapanować, nie krzyknął, nie zwymiotował, chociaż odór gnijącego mięsa zmieszanego ze smrodem morskiego dna drażnił jego nozdrza.

Duchowny spojrzał w stronę Colthrusta, żołnierz przez kilka sekund wystraszonymi oczami spoglądał na niego po czym zaczął się cofać. W końcu jego rozpalone, oblane potem ciało natrafiło na zimną ścianę, dalej już nie mógł uciec. Chwilę później ohydne ciało Malcolma przecisnęło się przez kraty. Wyszedł i po kilku minutach po raz ostatni spojrzał na żołnierza nim zniknął mu z oczu.

Został sam ze swoim strachem. Osunął się na ziemię i wciąż tkwiąc przy ścianie starał się uspokoić swój oddech. Serce waliło mu jakby miało za moment wyrwać się z jego piersi. Malcolm nic mu nie zrobił, ale to nie miało znaczenia. Sam widok wystarczył by spokojny zazwyczaj żołnierz nie potrafił uspokoić drżenia rąk.

Wzdrygnął się, gdy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, a chwilę później również i krzyk. Poznałby ten głos nawet gdyby znajdował się już na dnie samego piekła. To była Samantha. Zdołał zebrać się w sobie i błyskawicznie poderwał się na nogi. Sam była w niebezpieczeństwie, musiała napotkać Malcolma.

- Sam
– szepnął pod nosem po czym zbliżył się szybko do krat – SAMANTHA! – krzyknął na całe gardło – Co się dzieje?

Usłyszał lekkie kobiece kroki, a po chwili również jej głos - Gdzie jesteś?

- W celi – odparł z ulgą - Sam! Malcolm uciekł! Musisz ostrzec pozostałych!

Samantha kluczyła po budynku próbując odnaleźć cele, w której uwięziony był Colthrust. Żołnierz domyślał się jak okropne musiało być to dla niej przeżycie. Znosić ten smród i walczyć z panującym wszędzie mrokiem. Wreszcie pojawiła się na korytarzu, na jej czole pojawiły się już krople potu, tak widoczne w świetle jej latarni. Solomon zmrużył oczy próbując przyzwyczaić się do blasku. Przez kilka chwil kuzynka patrzyła na niego ze strachem, w tym świetle jego oblicze musiało wyglądać przerażająco. Cienie tańczyły na jego pobladłej twarzy, a w oczach widać było prawdziwą grozę.

- Co tu się stało? Gdzie są pozostali? Jakaś cuchnąca poczwara uciekła gdy otworzyliśmy drzwi, ale nie widziałam Malcolma - powiedziała zbliżając się do niego.

Solomon podszedł do krat, teraz światło latarni już całkowicie oświetliło jego postać, nie wyglądał dobrze. Zbyt wiele czasu spędził z wielebnym.

- To Malcolm - rzucił - To był Malcolm! Zamienił się w to... coś. Wzywał tych swoich bogów... Nic nie mogłem zrobić...

- Ciemność dotarła do Bar Harbor. Obawiam się, że to my ją tu przynieśliśmy. Pamiętasz te kamienie, które zabraliśmy z domu wynajmowanego przez wuja Adriana? One się z niej wynurzają! – Była wyraźnie wzburzona. - Można je zniszczyć wrzucając do ognia. A gdzie James i pan Dufris? Strażnicy? Zostawili cię tu samego? – Wyczuwał w jej głosie mieszankę strachu i oburzenia.

- Wypuścili ich – wyjaśnił starając się ukryć swoje zdenerwowanie, nawet jeśli jego oczy zdradzały całą prawdę o prawdziwym stanie - Strażnik poszedł po lekarza, gdy Malcolm zaczął wariować... Co z tobą? Wszystko w porządku? Gdzie Judith?

- Judith się uparła ze musi poszukać Indianina. Nie widziałam jej od tego czasu. Ciemność zaatakowała Lucy. Jest ranna. Ludzie z hotelu zanieśli ją do szpitala. Muszę poszukać kluczy.

Na kilka minut zniknęła, na szczęście znalezienie kluczy nie było zadaniem trudnym. Jedyny strażnik, który ich pilnował, nie zadbał o to by je ze sobą zabrać. Klucze wisiały za biurkiem „Szefa” i okazały się łatwą zdobyczą.

- Potrzymaj – powiedziała, Solomon wysunął rękę za kraty i wciąż drżącą dłonią chwycił lampę.

- Musimy się pośpieszyć.

Samantha starała się jak najszybciej oswobodzić Solomona, jednak i ona była zbyt przerażona by poradzić sobie z zamkiem. Dopiero po kilku próbach udało jej się przekręcić klucz. Odebrała lampę od Colthrusta i otworzyła drzwi.

- Poszukajmy jakiegoś dodatkowego źródła światła w biurze – zaproponowała - To przecież jedyna szansa na obronę przed ciemnością

Solomon pokiwał głową, razem z Sam udał się do pomieszczeń przeznaczonych dla strażników i zabrał się za przetrząsanie szafek i biurek. W jednej z nich natrafił zresztą na zarekwirowane przez nich rzeczy, w tym swoją torbę oraz Colta, który szybko wylądował za jego paskiem. Znaleźli również dwie sporych rozmiarów latarnie karbidowe, jakieś latarki i parę lamp naftowych. Solomon starał się jak najwięcej upchnąć w swej torbie, jeśli miała to być ich jedyna broń przeciwko Ciemności, to chciał czuć, że ma przy sobie prawdziwy arsenał.

- W jakim stanie jest Lucy? Ona znała rytuał, wiedziała jak się bronić – spytał, gdy już uporał się z pakowaniem.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 03-12-2011, 20:59   #185
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Samantha przyglądała się jak Solomon przetrząsa szuflady i schowki komisariatu i pakuje wszystko co może okazać się przydatne.
- Z Lucy jest źle - westchnęła, a potem pokrótce opowiedziała mężczyźnie o tym co wydarzyło się w hotelu. O tym jak Judith uparła się by iść poszukać Indianina. O kuzynce zaatakowanej przez ciemność. Jej wychłodzonym ciele i braku reakcji. Zniszczeniu kamienia i braku pozostałych, a także o śladach na ciele Lucy i o tym, że przypominały jej znaki ze snu.
- Ten miły pan Wilkox był bardzo pomocny, ale widok Malcolma, albo raczej tego co się z nim stało, to było chyba trochę za wiele na jego nerwy.
Zakończyła wskazując ręką na młodego policjanta siedzącego pod drzwiami. Wyglądał żałośnie. Puste spojrzenie i mokre w okolicy kroku spodnie były wyraźną wskazówką, że ostatnie wydarzenia przekroczyły u niego poziom przyswajalności.
- Musimy spróbować przywrócić go do przytomności. Widział atak Ciemności i jest jedynym świadkiem że nie zwariowaliśmy.
Podeszła do chłopaka i potrząsnęła jego ramieniem. Nie zareagował. W tym stanie najwyraźniej nie było możliwości nawiązania z nim jakiegokolwiek kontaktu. Sam miała jednak nadzieję, że w końcu dojdzie do siebie.

- Obawiam się, że mało wiarogodnym - stwierdził ponuro Solomon obserwując jej poczynania i chowając Colta - Nie uda nam się ich przekonać. Jesteśmy zdani na siebie.
- Nie możemy go tu jednak zostawić. Może odstawmy go do szpitala?
- W porządku. Potem poszukamy Indianina, przy odrobinie szczęścia spotkamy u niego pozostałych. Nie mam lepszych pomysłów.

Samantha popatrzyła na krewniaka. Coś w tonie głosu mężczyzny zaniepokoiło ją. Mimo pozorów spokoju dostrzegła, że i on jest na granicy psychicznej wytrzymałości. Podeszła do niego i dotknęła dłoni:
- Sol? - Popatrzyła na niego uważnie - Możesz mnie przytulić?
- Słu-słucham?
- spytał nieco zaskoczony, najwyraźniej pytanie Sam wyrwało go z rozmyślań i nie bardzo wiedział jak powinien się zachować. Dopiero po chwili podszedł do niej i objął:
- Będzie dobrze - zapewnił ją. A być może chciał zapewnić również siebie...
Przywarła mocno do ciepłego, silnego ciała. Przesunęła dłonie na jego plecy i rozłożyła palce by dotykać jednocześnie jak największej przestrzeni. Przez chwilę trwali tak bez ruchu. Potem dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i powiedziała cicho:
- A teraz mnie pocałuj.
Spojrzał na nią i przez kilka chwil wyglądał naprawdę bezbronnie. Jego oczy przybrały nienaturalny wygląd, nie było w nich ani dawnego spokoju, ani też chłodu jaki objawiał się w obliczu niebezpieczeństwa. Być może była to jedyna chwila, gdy nie udawał kogoś kim nie był.
- Chyba nie po... - rzucił lecz urwał w połowie, nie namyślając się dłużej odgarnął jej włosy i pocałował.
Z westchnieniem przyjęła pocałunek. To było coś normalnego i dobrego. Ludzkie odczucia, namiętność i jej odczuwanie dawały pewność, że nie zatracili się jeszcze do końca w szaleństwie ostatnich dni. Odpowiedziała rozchylając wargi.
Czuł jej delikatne, ciepłe usta, zatopił się w nich i na moment opuścił ten zły świat. Nie było Malcolma, nie było Ciemności. Był tylko on i Sam, tylko to się liczyło. Rozluźnił się... Pierwszy raz prawdziwie się rozluźnił.
Od razu poczuła zmianę w jego postawie. Mięśnie pod dłońmi stały się wyraźnie mniej napięte. Wolno przesunęła je ponownie do przodu i przejechała nimi po jego piersi i szyi, na koniec obejmując policzki. Odsunęła usta i uśmiechnęła się:
- Już jest lepiej prawda?
Uśmiechnął się delikatnie, wciąż wpatrywał się w nią tym samym wzrokiem, lecz rzeczywiście wyglądał inaczej.
- Tak, lepiej. Dziękuję Sam. Dziękuję.
- Nie masz za co dziękować
- Pogłaskała go z czułością po nieogolonym policzku - Mnie też było to potrzebne. Chodź zaprowadźmy tego biedaka w miejsce gdzie się nim zajmą i zmierzmy się z Ciemnością. - Ponownie posłała mu delikatny uśmiech. - Teraz przynajmniej wiemy, że nie jest niezniszczalna.
- Dobrze, ruszajmy
- wypuścił ją z swych ramion, powoli, niechętnie, i ruszył w kierunku nieszczęśnika - Pomogę mu iść.
 
Eleanor jest offline  
Stary 03-12-2011, 22:58   #186
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

NORMAN DUFRIS, JAMES WALKER, JUDITH DONOVAN

Grzechotka Złamanego Wiosła znów zaczęła wyznaczać rytm starożytnej, indiańskiej melodii. Tym razem jednak był nieco inny. Bardziej melodyjny, jak szum wiatru w koronach drzew, albo trele ptaka.

Norman i James trzymali wyrwane drzwi, a które zaczęły uderzać potwornie silne ciosy. W miejscu, gdzie trafiały pięści opętańców drewno rozczepiało się, pękało, jakby ktoś przywalił w mnie młotem. Judith klęczała na podłodze w kuchni koło matki i dziecka, dygocąc wraz z nimi z przerażenia. Mimo, że noc dopiero się zaczynała, nerwy dziennikarki już dawały za wygraną. Mogła jedynie siedzieć na podłodze i obserwować horror rozgrywający się na jej oczach.

Indianin podszedł bliżej drzwi i dopiero wtedy Norman i James dostrzegli, jak zmęczony jest Złamane Wiosło. Wyglądał, jakby zbliżał się do kresu swoich sił. Najwyraźniej ten dziwaczny zaśpiew, ta – nie bali się już użyć tego słowa – rytualna magia, wyczerpywały zarówno psychicznie, jak i fizycznie starca. Jednak nie dawał za wygraną.

Grzechotka w jego rękach drżała arytmiczne, ze spierzchniętych warg wydobywała się owa dziwaczna melodia, a oczy błyszczały dziwną siłą. Widać było, że Indianin nie odpuści. Nie da za wygraną, choćby miał paść martwy na tym progu.

Ale to adumbrali przegrali. Ponownie. I po chwili dwa kolejne kamyki znalazły się w dziwacznej lampie z plecionki. Po ludziach, których przypominali, nie pozostał najmniejszy ślad. Dopiero wtedy Złamane Wiosło usiadł ciężko na krześle.

- Muszę odpocząć – powiedział. – Zaprowadźcie mnie do mojego domu. Spotkamy się rankiem. O wschodzie słońca.

Chcieli coś powiedzieć, lecz Indianin uciszył ich ruchem ręki.

- Jutro. O wschodzie słońca – powtórzył stanowczo. – Wy też będziecie potrzebowali sił. Zabierzcie swoich przyjaciół. Każda para rąk będzie na wagę złota.

Posłuchali go. Nie mieli wyjścia, jeśli chcieli utrzymać ten sojusz.

Po kilku minutach mogli zobaczyć, jak starzec zamyka za sobą drzwi do swojej chaty nad brzegiem oceanu. Prowadząc Judith i dwójkę ocalonych ruszyli w drogę powrotną do hotelu.




SAMANTHA HALLIWELL, SOLOMON COLTHRUST

Do szpitala doszli bez problemów. Natknęli się w nim na znanego już im doktora. Ten spojrzał na Wilcoxa i bez pytania zabrał go na stronę.

Mężczyźni, których Samantha znała z hotelu, powitali ją zmęczonymi uśmiechami. Widać było, że przerasta ich cała sytuacja. Personel pielęgniarski wskazał drogę do miejsca, gdzie przeniesiono Lucy. Okazało się, że położono ją w tym samym pokoju, w którym spała Miranda. Nauczycielka nadal nie odzyskała przytomności, za to kuzynka Lucy patrzyła na nich, kiedy weszli do sali.
Ręce na pościeli owinięta były świeżymi bandażami, ale Samanthcie nadal wydawało się, że czuje w powietrzu zapach spalonej skóry. Oczy Lucy lśniły od łez, ale widząc wchodzących zacisnęła szczękę.

- Widziałam ... – wyszeptała cicho – Ich ... dom...

Łza popłynęła po jej bladym policzku, a oczy rozszerzył strach.

- Są tam ... ich ... miliony.

Szept kuzynki powodował zimne dreszcze.

- Czekają... głodne... by ... tu przyjść.

Potem zamknęła powieki i zasnęła, nie zważając na obecność krewnych. Jakby zrzuciła z piersi wielki ciężar.

Odczekali chwilę i ruszyli w drogę do domu Indianina. Tylko to mogli teraz zrobić.




WSZYSCY


Spotkali się w połowie drogi. Najpierw ujrzeli światła swoich latarni, a potem rozpoznali się w ciemnościach. Nie wyglądali najlepiej. Żadne z nich. Potrzebowali snu i wypoczynku. Z drugiej jednak strony bali się zamknąć oczy. W końcu tam, pod powiekami, czaiła się jedynie ciemność. A tej mieli już zdecydowanie dosyć.

Od słowa do słowa zrozumieli, w jakim położeniu się znajdują. Nie mogli nic zrobić do wschodu słońca. Nie mogli oszukiwać dalej swoich ciał. Rozsądnym pomysłem było wrócić do hotelu i tam doczekać świtu.

Tak też zrobili.

Wrócili do hotelu.
 
Armiel jest offline  
Stary 16-12-2011, 07:32   #187
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Walker bez wahania podążył za Indianinem upewniwszy się, że Dufris z kobietami i dzieckiem udadzą się na noc do hotelu. Planowali spotkać się rano u szamana, który był wyczerpany walką z demonami. Potrzebował regeneracji. Jak oni. Albo i jeszcze bardziej.

Starzec był bardzo gościnny. Gdy tylko przekroczyli próg chaty Złamane Wiosło bez słowa położył się na posłaniu i odpłynął w objęcia snu. W swietle skaczących płomyków paleniska wyglądał jakby miał ponad sto lat. Bruzdy zmarszczek orały mu policzki czoło a spokojnie oddychając był jak bezbronny staruszek na łożu śmierci. Ciężar wysiłku jaki włożył w pokonanie Adumbrali teraz spadł na jego niemłode już ciało. James żałował, że szaman nie jest młodszy ze dwadzieścia lat. Kto będzie pilnował bramy kiedy go zabraknie? A wiec jednak wierzył. Miał nadzieję, że sobie poradzą, tak jak kiedyś radzili sobie Abenaki.

Walker położył się na ziemi przy ogniu opatulając się w skóry zwierząt. W środku pachniało przyjemnie ziołami i beztroskim, delikatnym dymem, który przywodził na wspomnienie wigwamy rezerwatu.

Obudził go dopiero zimny poranek i krzątanina Złamanego Wiosła. Zaparzał kawę zbożową, której mocny aromat wraz z hałasem jaki towarzyszył jej przyrządzaniu odegnał resztki senności Jamesa. Indianin z porcelanowym dzbanuszkiem i filiżankami pamiętającymi zapewne herbaciany szlak miały indyjskie kształty i wzory. Dopiero teraz zwrócił uwagę jaki bałagan miał szaman w chacie. Pod sufitem, okadzane dymem suszyły się zioła. Na ścianach rozwieszonej skóry upolowanych zwierząt patrzyły na Walkera pustymi dziurami po oczach. Dziadek chyba szukał cukru lub czegokolwiek tam chciał dodać do kawy przestawiając rozłożone na stole talerze, garnki, tomahawk i dziwnych kształtów worki oraz drewniane pudełka. Widać bez squaw żaden prawdziwy facet sobie rady nie da. A zwłaszcza Indianie. W końcu pomrukując i marudząc w swoim dialekcie, którego słowa nie były obce Walkerowi, znalazł mleko, którym potrząsł. Potem powąchał. Widać dobre jeszcze było, bo dolał go do filiżanki dorzucając kawałek suchego korzonka wyraźnie zadowolony. Dymiąca ciecz musiała być niemal wrzątkiem lecz starzec pewnie ujął naczynie w swoje powykręcane starością palce i upiwszy łyka westchnął wyprostowując się aż szczeknęło w krzyżu. James usiadł chrząkając.

- Dzień dobry. – odezwał się pierwszy.

Indianin uśmiechnął się dobrotliwie, podając mu filiżankę. Jednak kilka godzin snu potrafi czynić cuda. Szaman zdawał się być w świetle dnia jakby bardziej krzepki a oblicze miał nieco bardziej wypogodzone. Przez do połowy zasłonięte szyby wpadało światło poranka tworząc w pomieszczeniu przyjemny półmrok. Od ogniska było ciepło i kawa była wyborna. W legowisko o dziwo Walker wyspał się. Potrzebował odpoczynku. Czekała ich długa walka z tymi, którzy nie są ograniczeni doczesną niedoskonałością ludzkiej natury. James zerknął na zegarek. Było wcześnie, lecz lada moment należało się spodziewać przybycia jego towarzyszy.

- Złamane Wiosło, czy umiesz w narzeczu Penobscot? - zapytał Walker kiedy z wdzięcznością skosztował kawę gospodarza ostawiając naczynie.

- Znam abnaki. Język moich przodków, Abenaków. Ale penobscot też. Wschodni abnaki to starożytna mowa, którą posługiwało się moje plemię.

- Bo tak zastanawiam się, czy... Jeżeli by się dało... Bo też umiem... - James nie wiedział ja zapytać aby nie urazić szamana. - Może mógłbys zdradzić mi sekret tej piesni, abym pomógł ci walczyć z demonami? Rytuałem?

- Uczyłem się jej wiele lat od mojego dziadka. To moc podarowana mi przez samego Kechi Niwaskw. Nie wiem czy będę w stanie nauczyć jej kogoś tak szybko. Ale mogę zacząć. By wiedza nie umarła wraz ze mną. Skoro lud Abenaki nie może już strzec bramy... Może muszą to zrobić biali. Ci którzy już zetknęli się z adumbrali. Może taka jest wola Kechi Niwaskw.

Plemiona z wybrzeża Maine w większości zostały przesiedlone do Quebec. Niektóre zaś szczepy zamknięto w rezerwacie na północy Maine, który stał się od kilku lat również drugim domem Walkera. Dlaczego Abenaki i Pebnoscot opuściły Arkadię? Dzięki zasługom plemienia oficjalnie mieli prawo żyć pośród białych. Dlaczego zostawili Bramę pod opieką jednej rodziny? Czyżby łudzili się, że blade twarze nigdy więcej nie otworzą piekielnych wrót? Że ludzie, którzy wierzą w Jezusa Chrystusa nigdy nie pokuszą się na odprawianie pogańskich rytuałów? Mogło tak być. Skąd mieli wiedzieć, że XX wiek przyniesie na wielką skalę takie niedorzeczności jak ateizm, feminizm i kult nauki odchodząc od prostej wiary? Obca religia okazała się być w sama w sobie niewystarczającym strażnikiem. Kechi Niwaskw czy Jahwe... Jakie to w sumie miało teraz znaczenie Jego imię...

- Nie wiem jaka jest wola niebios. Niezbadane są ścieżki pana... Ale jeżeli i ty uważasz, że to może pomóc teraz i na przyszłość to spróbujmy. - podsumował Walker. - Nie zniosę myśli, gdy przegramy, że nie zrobiłem nic aby wykorzystać wszystkie możliwości jakie daje przeznaczenie.

- Odamôwôgan? - zapytał. - Czy palisz fajkę? - dodał po chwili po angielsku z uśmiechem na twarzy.

- Tak. - odpowiedział James siadajac po turecku przy palenisku.

- Nim twoi przyjaciele przyjdą o ile przyjdą, zjemy posiłek i przygotujemy się do drogi. Potrzebujemy zmyślnego planu.

- A kiedy lekcja tańca z pieśnią? - dopytywał się Walker patrząc jak Wiosło przygotowuje fajkę.

- Nie trzeba tańczyć. Tylko poznać święte słowa i rytm.

James z uszanowaniem kiwnął głową.

- Ustalimy plan z nimi, aby dwa razy się nie powtarzać - powiedział James odbierając od Wiosła fajkę z namaszczeniem godnym Komunii Świętej.


Ujął w dłonie długi drewniany kalumet o kamiennym cybuchu zakończony gładkim glinianym ustnikiem.


Wyprostowany dumnie jakby połknął kołek, przyłożył trzymany oburącz kamulet do ust i pociągnął dym. Wypuszczał go za każdym nowym ciągiem, na cztery strony świata oraz w kierunku ziemi i nieba. Zioła delikatnie gryzły w podniebienie i gardło będąc znacznie mocniejszymi od Jamesowych tytoniowych skrętów. Dawno nie próbował indiańskiego ziela i miał nadzieję, że nie parsknie krztusząc się podczas palenia. Wiedział, że receptura zawiera również środki halucynogenne. Żadna jednak wizja nie była w stanie przebić tego co zobaczył w ciągu ostatnich kilku dni. Zjawy były tak namacalne jak materia. Miał nadzieję, że fajka pokoju odpręży jego umysł i oczyści znużoną psychikę uspokajając skołatane nerwy.

Kończąc obrzęd niechętnie rozstał się z rytualną fajką pokoju w milczeniu obserwując powtarzającego tę samą czynność Indianina. Tyle, że robiącego to sprawnie i naturalnie.

Potem Złamane Wiosło rozpoczął śpiew a w chacie wypełnionej siwym dymem zawisła też melodia indiańskiej pieśni z przeszłości. Przenosząc w czasie. James mógł tak siedzieć i słuchać wpatrując się w ogień, lecz wiedział, że musi się skoncentrować. Sięgnąwszy po długopis i kartkę spisywał fonetyczne brzmienie słów, których poprawnej pisowni choć rozumiał znaczenie to nie znał. Po chwili zaczął nucić pod nosem wraz z szamanem naśladując rytm rytualnej pieśni. Z każdym wersem coraz odważniej.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-12-2011 o 07:39. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-12-2011, 13:46   #188
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zlany potem i targany dreszczami przerażenia, obudził się zrywając z siebie filcowy koc. Serce waliło jak młotem. Kłuło boleśnie. Pełnymi strachu oczami przez ułamek sekundy rozpoznawał otoczenie.

Długi pogrążony w półmroku hol hotelowego piętra. W powietrzu ciężka woń spalenizny, a za oknem na końcu korytarza akadyjska noc. Co dwa-trzy metry tliły się pozapalane lampy naftowe osadzone w ścianie, lub na stolikach. Pamiętał je. Sam je wszystkie pozapalał. Słabe skręcone do minimum płomienie były mierną namiastką otuchy. Tląc się jak grobowe świece prawie nie rozpraszały mroku. Niemrawo tylko oświetlały ściany wyłożone szaro-zieloną tapetą o wzorze jakichś skłębionych liści.

Odetchnął kilka razy i opuścił nogi na podłogę. Siedział, na służącej mu do tej pory za łóżko starej kanapie, która wyglądała jakby pamiętała jeszcze czasy Lincolna. Przez chwilę zastanawiał się co tu robił. Zaspany pracownik hotelu z pewnym przerażeniem wręczył mu klucz do pokoju. Norman jednak nie dotarł na miejsce. Panna Halliwell i pan Colthrust poszli spać kilka drzwi dalej, a panna Donovan i ta dwójka... Mary i Sam... tu obok. Wtedy został sam. Słabo pamiętał to wszystko.

Wymacał dłonią Wessona pod połami zwiniętej marynarki. Jego i policyjną latarkę. Policja... skojarzenie narzuciło się samoistnie wspomnieniem rozmowy z komendantem Youngiem. Następne potoczyły się już siłą rozpędu... miastowi... Malcolm... Miranda... Evansowie... Bass... Ciemność.

Tak strasznie dużo tego.

Spowodowany nocną marą strach zdawał się szybko ustępować. Norman nie miał żalu. Nawet nie pamiętał co mu się śniło i wcale nie chciał sobie przypomnieć. Miejsce lęku zajęło jednak jakieś takie nieprzeparte otępienie. On. Świetny konstabl. Obiecujący agent. Naprawdę przecież był.... BYŁ w tym dobry. A teraz nic. Nie mógł tego w sobie odnaleźć. Po prostu nic. Jakieś zwierzę się w nim telebało. Ogłupiałe, zastraszone i zamęczone. Wzorkiem umykał od ciemniejszych kątów do jakich nie docierało światło lamp ustawionych w holu. To rozmowa ze Złamanym Wiosłem była tą ostatnią cuma, która trzymała go w rzeczywistości. Chciał pomyśleć o Mirandzie. Że udało im się ją przywieźć. Że ten indianin rzeczywiście może pomóc... nie miał siły. Ostrożnie położył się z powrotem na kanapie i wpatrywał w sufit póki sen go ponownie nie zmorzył.

***

Jego dalszy sen był nadal niespokojny. Budził się często, zawsze wystraszony i za każdym razem nie pamiętając o czym śnił. Wiedział o czym. To siedziało w nim. Czarne oczodoły Bruce’a zdawały się nie odstępować go ani razu. Gdy noc zaczęła w końcu ustępować szarości poranka, podniósł się z kanapy i poszedł do łazienki. Umywszy się zszedł na dół i jakoś tak odruchowo skierował do pustej o tej porze restauracji hotelowej. Nastawił kawiarkę i usiadł przy jednym ze stolików zapatrzywszy się dość bezmyślnie na szarówkę za oknem. Chwilę to trwało. Czuł się... sam nie wiedział. Na granicy włączenia.
Wypił kawę i zjadł zimną drożdżówkę. Do świtu nie pozostało dużo czasu. Żując ostatni kęs bułki narzucił na siebie brudną marynarkę i wyszedł na zewnątrz by rozejrzeć się po mieście.

Powszedniość. Nic się nie wydarzyło. Jakiś chłopak na rowerze jechał rozwożąc mleko. Ktoś wychodził z domu. Pierwsi przechodnie na ulicach. Barr nie zdawało sobie sprawy, co do niego przywieźli uciekinierzy z Bass. A jeśli nawet to w postaci bardzo nielicznych mieszkańców. Najlrozsądniej byłoby znów pójść na posterunek. Nie zrobił tego. Wymagałoby to za dużo inicjatywy. A zgłaszać napaści w domu tych dwoje też nie było sensu. Sąsiedzi zrobią to gdy tylko zrobi się widno i zobaczą sfatygowany front domu. Wrócił do hotelu.

***

- Nie mają Państwo jakichś krewnych, lub przyjaciół w Barr? - spytał bladą i nadal jakby nieobecną kobietę. Wstrząs był dość widoczny. Lepiej chyba trzymał się chłopak. Spojrzał na Normana gdy matka nie udzielała odpowiedzi.
- Ciocia Mabel mieszka po drugiej stronie Barr
- Matthew powinien się już zbierać do pracy -
szepnęła kobieta - Spóźni się...
Dufris obejrzał się na pannę Donovan. Ciężki żal malował się na jego twarzy. Westchnął odwracając wzrok.
- Odprowadzę ich tam - powiedział do Judith. Dziewczyna wykazała jednak więcej samozaparcia niż jego by teraz było na nie stać. Zdziwiony uśmiechnął się do niej słabo i skinął głową.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 16-12-2011 o 22:19. Powód: zmiana reakcji Judith
Marrrt jest offline  
Stary 16-12-2011, 22:08   #189
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Judith była w głębokim szoku, że po raz kolejny udało się jej zachować życie. Tak jakby, mimo jej utyskiwań, ktoś na górze o nią dbał. No, może nie do końca na górze, skoro jej wybawcą był stary Indianin, ale liczyły się intencje.
Tyle że wspomagające ją siły nie mogły być bardzo potężne. Indianin w pewnej chwili wyglądał jakby sam miał się rozsypać, rozwiać na wietrze. Rozprawienie się z trzema potworami przygarbiło go, powłóczył nogami i oddychał tak ciężko, jakby zaraz miał się udusić.
Patrzyła na to z niepokojem, bo przecież był ich jedyną nadzieją... Nie mogli go stracić właśnie wtedy, kiedy dopiero co go zyskali. Gdyby umarł, równie dobrze mogliby sami się zabić, uprzedzając tortury ciemności.

W końcu jednak Walker odprowadził Indianina do jego chaty, a ona z podopiecznymi ruszyła za Duffrisem do hotelu. Tam Sam opowiedziała, co się stało z Lucy, i zniknęła w pokoju Solomona. Judith nawet nie zamierzała jej osądzać, nie tej nocy, podczas której ona sama myślała o schronieniu się w czyichś mocnych ramionach.

* * *

Umieściła wdowę z synem w pokoju, nie zdradzając słowem w recepcji, dlaczego tak nagle potrzebuje kolejnego pokoju ani kim jest kobieta. Nie chciała zostać znowu zamknięta za morderstwo. Zresztą kobieta zachowywała się tak, jakby ostatnich kilka godzin nigdy się nie wydarzyło. Cały czas powtarzała, że musi wrócić do męża. Judy popatrzyła na chłopca, który nie do końca rozumiał, co się dzieje i był gotowy uwierzyć w każdą wersję. Trzymał się kurczowo matki, ale mimo wszystkich szaleństw nie płakał. Judith kompletnie nie wiedziała, co ma powiedzieć tej dwójce, zapewniła ich tylko, że rano znajdzie dla nich bezpieczne miejsce.

Położyła się spać po bardzo długiej kąpieli, którą wymusiła na obsłudze pokaźną łapówką. Przewracała się z boku na bok, zalewana powracającymi obrazami ataku, niepokojem o siebie, a także swoich podopiecznych. Indianin wyglądał jak nadłamana trzcina, czy w ogóle przeżyje kolejną próbę rozprawienia się z ciemnością? Jak wyobraża sobie pokonanie tego piekielnego pomiotu?

Jak wiele żyć pozostało jej, Judith Donovan, zanim ktoś straci cierpliwość i zdmuchnie jej świeczkę?

* * *

Ranek przyjęła jak wybawienie, chociaż zdołała przespać się parę godzin. Niewiele, ale i tak była zadowolona, że udało się jej uciec rzeczywistości.
Zgodziła się z propozycją Duffrisa, słuchając go tylko jednym uchem, tak bardzo zajęta była wpatrywaniem się w podopiecznych i szukaniem w nich... czegoś. Niestety, sen nie przyniósł ulgi kobiecie. Ciągle majaczyła o mężu, tak jakby wciąż żył. Jej syn wyglądał trochę lepiej, choć na jego twarzy malował się wielki znak zapytania.
- Pójdziemy tam razem. - Powiedziała w końcu do Duffrisa, odwracając wzrok od dziecięcych oczu patrzących na nią z wyrzutem.
Obiecała im to. Potem niech się dzieje, co chce, ale ona musi im znaleźć schronienie.
 
Sileana jest offline  
Stary 16-12-2011, 23:55   #190
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Opowiedzenie spotkanej po drodze Judith i detektywowi tego co się działo w hotelu i na posterunku nie zajęło wiele czasu. Tak niewiele słów zawierających w sobie tyle szaleństwa. Jednak sam starała się obedrzeć opowieść z ładunku emocjonalnego, który ją przepełniał. Bała się otworzyć umysł na odczuwanie i próbę zrozumienia. To co się działo nie pyło pojmowalne dla racjonalnego ludzkiego umysłu. Rozmyślanie o tym było droga do szaleństwa. Nie miała ochoty skończyć jak Wilkox, żałośnie unurzana we własnych ekskrementach.
W hotelu nie wahała się nawet chwili. Wracanie do zniszczonego pokoju napawało ja dziwnym wstrętem. Nie chciała być tam gdzie pojawiła się ciemność. Przysunęła się do Solomona i powiedziała cicho, ale stanowczo:
- Nie chcę zostać sama. Zaprowadź mnie do swego pokoju.
Mężczyzna nie skomentował jej słów. Skinął głową i wskazał drogę. Od pocałunku na posterunku był dziwnie milczący, co akurat dla niego było rzeczą zwyczajną, ale w oczach świeciło się jakieś światło.
- Nawet nie myśl o pełnym poświęcenia spaniu na podłodze – uśmiechnęła się nieznacznie gdy weszli do środka. - Łóżko jest wystarczająco szerokie dla nas obojga. Pozapalajmy jednak wszystkie światła i może weźmy jeszcze jakieś z korytarza?

Sam nie była zmęczona. Dzięki nasennej tabletce przespała przecież większość dnia. Jednak czuła się wyczerpana psychicznie. Potrzebowała kojącej obecności drugiego człowieka. Jego ciepła i wsparcia.
Myśl o samotnej nocy w ciemnościach była koszmarem. Zastanawiała się czy zawsze tak już będzie.
Uświadomiła sobie, ze nie zabrała ze swego pokoju niczego do spania, a jej wieczorowa suknia raczej nieszczególnie się do tego nadawała. Na szczęście Sol pożyczył jej jedną ze swoich koszul.
Potem położyli się na łóżku:
- Po prostu mocno mnie przytul - powiedziała do mężczyzny. Wraz z otaczającymi ją ramionami nadeszły spokój i odprężenie. Nawet nie wiedziała kiedy zasnęła.
Wbrew ostatnim doświadczeniom, noc minęła spokojnie.
Gdy się obudziła za oknem świeciło słońce.
Odwróciła głowę i zobaczyła wpatrujące się w nią intensywnie oczy:
- Dzień dobry – powiedziała i przeciągnęła się z rozkoszą.
Przez chwilę nie było ani ciemności, ani czyhającego na nich niebezpieczeństwa.
 
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172