Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-07-2014, 11:44   #21
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
W opowieści że ludzie znikają bez śladu, tak zwyczajnie znikają, jakby się nagle rozpłynęli w powietrzu Olsen nigdy nie wierzył i nawet nie był wstanie sądzić, że uwierzyć byłby zdolny. Był realistą. A do tego mężczyzną pod pięćdziesiątkę, który niejedno nieszczęście w życiu już widział, o niejednym tajemniczym zaginięciu słyszał, i wiedział że zawsze za zagadkową legendą leśnej Baby Jagi, wodnika, czy diabelskiego psa terroryzującego okolicę kryje się banda zdegenerowanych oprychów, zdradliwe torfowisko, albo banalna sfora zdziczałych psów czy wyjątkowo rozmiłowanych w ludzkim mięsie kojotów.
Ludzie giną. W wyniku nieszczęśliwych wypadków, nieuwagi, beztroski, z rąk innych ludzi...
Giną, ginęli i będą ginąć. Tak to już jest. Statystycznie wcale nie częściej ani rzadziej od przedstawicieli innych gatunków i fakt ten tłumaczył sobie zawsze za swego rodzaju dziejową sprawiedliwość.

Zawsze aż do tej fatalnej nocy.

Wypadki tej koszmarnej nocy z każdą mijającą godziną trwalej wywracały do góry nogami wszystko w co wierzył, brał za pewnik i co swoim analitycznym rozumem był w stanie ogarnąć. Ludzie znikali! Dosłownie rozpływali się w powietrzu poza krwawymi plamami nie pozostawiając nic po sobie, a co straszniejsze działo się to wszystko bez jakiegokolwiek ostrzeżenia i niemal na jego oczach!!
O ile po początkowym ochłonięciu z zaskoczenia po odkryciu tragicznej śmierci Solomona Craiga wszelkie jego obawy dotyczyły jedynie stopnia trudności terenu, jakim zmuszeni okolicznością nocy musieli się poruszać w karkołomnym pościgu za bandą Harpera, po odkryciu zbroczonych krwią koni Jacoobsona i Hemerlaya całą swoją uwagę poświęcał już tylko temu, by nie odstawać. Nie znaleźć się przypadkiem dalej niż na to pozwalał mrok od KOGOKOLWIEK. Widzieć i słyszeć wciąż kogoś przed i za sobą. Nigdy jeszcze przebywając pośród ludzi nie czuł się tak samotny.

Zaczajonego w mroku Indiańca nie zauważyłby, gdyby nawet nań najechał koniem. Nerwy miał w strzępach, a spanikowany umysł co i rusz podsuwał mu wizje czających się dokoła żądnych krwi białych dzikich. Tylko nadludzkim wysiłkiem woli nie krzyczał co chwila – Dziki!! - i nie walił ze wszystkiego co miał w magazynkach do mijanych kaktusów i skalnych załomów. Wiedział że histeryzuje. Że strach ma wielkie oczy. Wiedział, że znajduje się pośród z górą dwudziestu jeźdźców – skołatany umysł bankiera nawet nie potrafił doliczyć się dokładnej liczby tych, którzy wciąż brnęli przez jary Messy Diabła – a jednak panika oblewała go falami zimnego potu.
Bał się. O siebie. O pozostałych. Ale przede wszystkim bał się, że nie zdąży. Że gdzieś tam, dokąd zmierzali niewidzialne niebezpieczeństwo dopadło już bandę Roda Harpera i wtedy jemu pozostanie już tylko szukanie wiatru w polu. Że zrabowanych pieniędzy nie odzyska.

Dlatego kiedy Wolf, Jordan, Wesołek i Black, a potem jeszcze Spencer, Tower i Brown postanowili jechać dalej nie zważając na opór Szopa Mullera Olsen w milczeniu powiódł konia w kierunku tej grupy i wmieszał się ciągnąc za sobą muła w sam ich środek. Nie wiedział, czy postępuje dobrze czy źle. Słusznie czy głupio. Wiedział tyle, że zwłaszcza teraz, w obliczu niewidzialnego zagrożenia musi się śpieszyć, oraz że już nie uwierzy w legendarne stalowe jaja Mullera. Ten traper zobaczył coś o czym nie zamierzał mówić pozostałym i wykalkulował, że ryzyko jest zbyt duże jak na spodziewane zyski.
Tak, Szop Muller się bał, a on, Egon Olsen bał się tej nocy już zbyt długo, by nie rozpoznać strachu u innego człowieka....

Dwóch tchórzy naraz to wystarczająco wiele, by coś mogło pójść nie tak...
 
Bogdan jest offline  
Stary 14-07-2014, 19:08   #22
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
W ciszy, jaka zapadła po słowach starego Tiggeta, można było dosłyszeć krótkiej, dynamicznej dyskusji pomiędzy panią Reed a Peterem Pricem. O ile nawykła do sytuacji towarzystkich zleceniodawczyni mówiła absolutnie niesłyszalnym dla postronnych szeptem, to ochrypły "szept" starego rewolwerowca zdawał się donośniejszy niż cykady i kojoty. W międzyczasie kolejnych wypowiedzi, deklaracji, gestów dało się wyraźnie wyłapać słowa:

"Nie i tyle.", "Bo wcześniej, droga pani, szło o to gdzie pojedziemy RAZEM. W tym terenie, z tym rozeznaniem okolicy, my razem jesteśmy grupą pościgową, a oni trójką debili proszących się o strzałę." "A w dupie mam czy mnie słyszą"

- Słuchać hołota. - zachrypiał w końcu na głos podjeżdżając na koniu do Tiggeta. - Klecha mówi mądrze, a wieśniak jeszcze mądrzej. - wskazał głową kolejno Wielebnego i Wikebawa - Ciemno czy nie, indiańce czy nie, nie powinniśmy się rozdzielać. A ja wam powiem jeszcze jedno. Zabierając się z grupą zgodziliśmy się na dowództwo szanownego szeryfa Tiggeta, brałem udział w niejednej takiej wyprawie i stare kości każą mi zaufać raczej jemu niż trójce postrzelonych żółtodziobów, którzy gotowi są dać sobie dupsko odstrzelić żeby udowodnić, jak bardzo się nie boją. Spróbowaliśmy, nie udało się, gówno w tych warunkach znajdziemy, nie Dzikiego Diabła. Jeśli naprawdę wam zależy, bardziej się przysłużycie jego udupieniu, jeśli powyciągacie łepetyny z dupsk i wrócicie do szeregu, a nie dacie się powybijać jak owce.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 14-07-2014 o 20:30.
Gryf jest offline  
Stary 14-07-2014, 20:25   #23
 
kretoland's Avatar
 
Reputacja: 1 kretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodze
Do cholery jasnej. Siedzieli w miejscu zabiją ich, jadą też ich zabijają. I to jeszcze ani słychy ani widu. Pieprzenie, że to Indianie. Nawet oni nie potrafili by być tak cicho i tak precyzyjnie zabijać w nocy. To miejsce faktycznie musi być przeklęte. Ogarnął go strach.

Gdy zeszli i okazało się, że kolejna osoba nie tyle co po prostu nie żyje, a zabrali go, Brian zaczął się modlić w duchu. Miał pozbyć się diabła z tego świata, nie mógł jeszcze zginąć. Wiedział to, ale i tak się bał. A teraz najgorszy z możliwych scenariuszy grupa się zaczynał dzielić. Nie wytrzymał i drżącym głosem powiedział:
-Ludzie jak się podzielimy to jeszcze szybciej śmierć nas dosięgnie.

Sam już nie wiedział czy jechać czy zostać. Uznał, że zrobi tak jak większa część. W końcu w większej grupie mieli większe szanse na przeżycie. Chyba...


Pokrzepiające słowa wielebnego jak i ostre Prica sprawiły, że Brian uznał za odpowiednie trzymać się właśnie tych ludzi. W końcu kto jest większym głupcem. Głupiec czy ten, który za nim podąża.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-07-2014 o 06:50. Powód: usunąłem poprzedni post wklejając dane tutaj. Wolę, jak gracz ma 1 post w sesji, chociaż - dodanie 2 - było OK
kretoland jest offline  
Stary 14-07-2014, 20:47   #24
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Nocna jazda w nierozpoznanym terenie, wymuszona brakiem rozwagi i jakimiś niepotrzebnie naszpikowanymi demokracją decyzjami, wprawiły Jeba w podły nastrój. Minę miał oczywiście kamienną, nie dawał po sobie poznać, jak bardzo zirytowało go to, że musiał usłuchać głosowania ludzi ewidentnie nie mających pojęcia o zasadach prowadzenia walki, rozpoznania walką, zwiadu, czy na litość Miłosiernego, zdroworozsądkowego i rzeczowego rozpatrywania sytuacji.

Niczym ślady na skórze, jakie zawsze pojawiały się po noclegu w brudnym zajeździe, kąsały Harrisa też myśli o tym, że zmuszono go do usłuchania woli osób, które nie zapracowały sobie w żaden sposób na jego uznanie, a w dodatku ich status społeczny daleki był od wymarzonego. Trudno, poświęcił już tak wiele, by pomścić panienkę Josephine, że zniesie jeszcze garść, czy dwie garści upokorzeń. Ale już nie więcej.

- Szeryf nami dowodzi, jego wola winna być wolą oddziału. Wyruszenie z obozu kosztowało nas kolejne straty. Ci indianie po mistrzowsku władają arkanami i inną bronią, w wąwozie jesteśmy gotowi do wyjęcia, jak homary z lobster potów. Szukajmy osłon, ufortyfikujmy obóz i módlmy się do Dobrego Pasterza, żeby pozwolił nam wypatrzeć jakiegoś kolorowego i zrobić z niego sito.

Wszystko wypowiedział spokojnym, nawykłym do wydawania poleceń głosem. Nikt nie domyśliłby się, jak bardzo źle czuje się Jebediah w ciemności.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 15-07-2014, 17:40   #25
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Shilah pokręcił w milczeniu głową. Spojrzał na Szopa, Tigetta i wysłuchał pozostałych. Chciał dostać w swoje łapy Harpera, ba! uważał, że chciał tego najbardziej (zresztą pewnie nie on jeden). Jednak by spotkać się twarzą w twarz z Dzikim Diabłem musiał przeżyć. A rozdzielenie się na terenie wrogich Indian było pewną śmiercią.
Cała sytuacja zresztą go dziwiła. Czerwonoskórzy zwykle dawali ostrzeżenie gdy bronili świętych, czy też przeklętych miejsc. Ostrzeżenie mniej agresywne niż poderżnięcie komuś gardła. Sytuacja go niepokoiła i co raz bardziej dawał wiarę przerażającym historiom jakie słyszał o Mesie. Inni mogli uważać to za zabobon ale Shilah wiedział, że lud jego matki dysponuje dużą wiedzą i mądrością. Ciężką do zrozumienia dla innych jednak prawdziwą.
Mocniej chwycił łuk i rzucił krótko:
- Zostaje.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 15-07-2014, 18:53   #26
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Hawkes jednym uchem przysłuchiwał się toczącej rozmowie, zastanawiał się bowiem ile już jechali. Godzinę, dwie, trzy? Ile jeszcze zostało do świtu?
Odpowiedzi na te pytanie go bardziej interesowały, niż ściganie przez Wolfa wiatru w polu.
Zapalona zapałka oświetliła tarczę zegarową, a sam Jimmy powoli i spokojnym głosem zaczął mówić.
-Na mój rozum to sytuacja może rozwinąć się dwojako panie Wolf. Albo to jest Diabeł zarzynany przez Indiańców i już żeście się spóźnili na jego ubicie. Albo to nie jest Diabeł i znajdziecie tam inne trupy. Tak czy siak ganiając po nocy na oślep nic tam nie zyskacie. O ile dotrzecie tam żywi.- wzruszył ramionami dodając z ironicznym uśmiechem.- O ile dotrzecie, bo te czerwonoskóre sukinkoty uwielbiają polować na odizolowane grupki naszych towarzyszy. Dlatego zgarnęli czujki, dlatego to jadący na końcu zniknęli.
Uśmiechnął się spoglądając na Wolfa z obliczem oświetlonym nieco demonicznie przez dopalającą się zapałkę.- Jeśli o mnie chodzi to może pan jechać. Ba, nawet wziąć ze sobą kilku chętnych. To będzie z waszej strony szlachetna ofiara… bowiem wątpię by ktokolwiek z was dotarł żywy do miejsca skąd padły strzały. Ale przynajmniej odciągnięcie indiańców od reszty pościgu. Co do mnie…
Rozejrzał się.- Pan… Harres… Harris.. ma rację. Należy przeczekać resztę nocy w jakimś miejscu z którego nie mogliby nas bezkarnie wybrać. Należy się zebrać do kupy niczym banda kurczaków pod tłustą kwoką i czekać świtu. Należy zapomnieć o intymności…- tu spojrzał znacząco na jedyną kobietę wśród nich.-... i przytulić się do siebie tak mocno, by ubytek choćby jednego z nas nie przeszedł niezauważony. Skoro nie możemy ich zgubić, to musimy ich przeczekać…
Światło zapałki zgasło, a Hawkes dodał spokojnie.- Możliwe, że nie są dość liczni by nas otwarcie zaatakować. Możliwe też, że uszczuplają naszą siłę ognia przed swym atakiem o świcie. Tak czy siak… ranek przyniesie odpowiedzi.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 15-07-2014 o 18:55.
abishai jest offline  
Stary 15-07-2014, 22:40   #27
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Rozsądek wziął górę nad gorącym pragnieniem zemsty na Dzikim Diable. Mały bunt Wolfa zakończył się fiaskiem. Nie wiadomo, czy to przez zmianę decyzji bankiera Olsena, czy słowa Price’a albo Hawkesa przekonały Wolfa i jego popleczników, ale również oni zrezygnowali z nocnego pościgu.

Mężczyźni, starając się nie tracić nikogo z oczy, rozkulbaczyli konie i rozbili kolejne już dzisiejszej nocy obozowisko. Tym razem jednak bez ognia i jadła, chociaż tu i ówdzie zalśnił w ciemnościach żar cygara lub fajki, a do woni zwierząt i ludzkiego potu dołączył aromat wypalanego tytoniu.

Wolf i jego poplecznicy podkreślali swoje niezadowolenie trzymając się na uboczu, lecz jakoś nikomu to nie przeszkadzało.

W ten sposób, w milczeniu i napięciu, doczekali świtu.



Kiedy pierwsze promienie słońca zaróżowiły niebo na wschodzie, nieśmiało i powoli przeganiając mroki nocy, ludzie wygrzebali się ze swoich derek, rozpostarli kości. Po dwóch lub trzech udali się za okoliczne skały, by oddać naturze poranny hołd. Z zapasów rozdzielono ubywające racje żywnościowe, z rąk do rąk powędrowały piersiówki z whiskey i bukłaki z wodą. Rozpoczęła się dobrze wszystkim znana krzątanina.

Zmęczeni, lecz w komplecie, mogli w końcu znów wskoczyć na siodła i ruszyć dalej. Nieco spokojniejszy Szop Muller prowadził pościg korytem wyschniętej rzeki.

Rozciągnięty sznur jeźdźców z obu stron otaczały zerodowane, prawie pionowe skały, a końskie kopyta niebezpiecznie ślizgały się po pokruszonych kamieniach stanowiących podłoże. W tym starorzecznym kanionie, nawet po wschodzie słońca, panował niepodzielnie mrok, który ustępował zapewne dopiero dużo, dużo później, kiedy słońce wznosiło się wysoko nad skałami mesy. Nic więc dziwnego, że ludzie oglądali się na boki z rękoma na kolbach karabinów i rewolwerów.

Po kilkunastu minutach niezbyt szybkiej, podyktowanej warunkami, jazdy dotarli do miejsca w którym kanion rozwidlał się, niczym język węża, w dwie strony. Szop Muller zatrzymał się i jął uważnie badać okoliczne kamienie szukając przejazdu ludzi Dzikiego Diabła. Szybko skierował pościg w lewą odnogę.

Kolejne pół godziny podążali w nerwowym milczeniu, aż w końcu kanion, którym jechali, rozszerzył się wyprowadzając ich w rozległą dolinę, otoczoną ze wszystkich stron postrzępionymi iglicami skał. Niektóre z tych kamiennych wieży wyglądało tak, jakby bezimienni giganci ułożyli jedne głazy na drugich, czasami w sposób zdający się być jawną kpiną z praw boskich i sił natury.


Przekrwione z niedospania oczy ludzi wypatrywały jakichkolwiek śladów życia pomiędzy tymi dziwacznymi formacjami skalnymi, ale bez rezultatu. W końcu zauważyli coś na drugim końcu doliny. Ostrożnie, nadal gotowi do odparcia potencjalnego ataku, ruszyli w tamtą stronę.


Ciała leżały wszędzie. Było ich kilka, lecz policzenie zakrawało na naprawdę trudną sztukę, z ludzi bowiem pozostały jedynie szczątki i strzępy rozwleczone co najmniej w promieniu dwunastu metrów. Nad miejscem niewątpliwej masakry brzęczały muchy i osy. Lśniące ciała owadów połyskiwały na organicznych ochłapach. Pomiędzy krwawymi plamami i kawałkami pozieleniałego mięsa lśniły łuski – wyraźna wskazówka, że trafili na miejsce wczorajszej strzelaniny.

Kilku ludzi nie wytrzymało i wymiotowało hałaśliwie gdzieś z boku, wszyscy założyli chusty na twarz, by choć trochę ochronić się od smrodu jatki. Resztki śmierdziały już całkiem paskudnie, chociaż słońca nadal znajdowało się zbyt nisko, by nagrzać Mesę Diabła swoim pustynnym żarem.

Szop Muller krążył pomiędzy szczątkami odkopując co cenniejsze znaleziska – dłoń nadal zaciskającą się na kolbie rewolweru, zegarek na łańcuszku, porzuconą dwulufową dubeltówkę z oberżniętą na krótko lufą.

Ci, którzy tropili Dzikiego Diabła od pewnego czasu wiedzieli, czego szuka. Dwóch charakterystycznych rewolwerów, jakich używał bandyta. Ciężkich, o charakterystycznie ozdobionych rękojeściach – posrebrzanych i inkrustowanych w wężowe łby. Strzelając z nich do ludzi Harper śmiał się, że całuje ich wąż. Każde zabójstwo osławiony el banditto zwykł nazywać „pocałunkiem węża”.

- Nie ma go tutaj – powiedział Szop Muller po kilku minutach uważnej krzątaniny. – Jest Derenger, ten jego piekielny pomocnik, ale Harpera nie ma wśród tych …

Nie dokończył. Splunął na resztki, wzbudzając zamieszanie wśród os i much.

- Trzech, czterech ludzi uniknęło masakry i zwiało tam – wskazał ręką labirynt skałek i wąwozów zaczynający się zaraz za doliną. Są pieszo, mają nad nami jakieś cztery godziny przewagi.

Wolf, do tej pory pobladły i milczący poprawił kapelusz na głowie.

- Nie wiem, jak wy, panowie, ale ja mam serdecznie dosyć. Nie wiem kto zmasakrował ludzi Harpera tak, że wygląda to jak atak stada rozszalałych wilków, ale na pewno nie byli to Indianie.

Wolf spojrzał w stronę, z której tutaj przyjechali.

- Ja wracam – oznajmił grupie i milczącemu Tiggetowi. – Mam dość. Żadna nagroda nie jest tego warta.

- Tchórz cię obleciał, Wolf? – Mac Arthur wypluł coś z ust na piasek i kamienie. – Nocą chciałeś rzucić się na ślepo za Diabłem, ale zobaczyłeś kilka trupów i sikasz w portki ze strachu.

- Trupów się nie boję, Mac Arthur – Wolf wydawał się być niewzruszony słowami zastępcy szeryfa. – Szop dobrze wie, że żadne zwierzę nie robi czegoś takiego. Tutaj coś jest, panowie. Pomiędzy tymi przeklętymi skałami. Ukrywa się tutaj jakiś diabeł i nikt, kto tutaj dłużej zostanie, nie przeżyje.

- Skamlesz jak stara, indiańska squaw, Wolf – Tigget w końcu włączył się do dyskusji. – Jedyny diabeł, jaki się tutaj ukrywa to ten, któremu w majestacie prawa, mam zamiar posłać kulkę między oczy. Wiesz co ja o tym sądzę, Wolf. O tej masakrze.

Powiódł ręką po okolicy wskazując rozrzucone szczątki i schlapane krwią skały, kamienie oraz poczerniały piasek.

- To Harper. Zabił swoich mniej ważnych kumpli, by nas wystraszyć. Zabrał pieniądze z rabunku i kilku najbardziej zaufanych ludzi, poszatkował tych, co weszli mu w drogę i skrył się pomiędzy skałami. Ot, cały sekret tej bezrozumnej rzezi. Chcesz, to wracaj. Uciekaj, jak kundel z podkulonym ogonem.

- Idź pan do diabła, panie Tigget. Żałuję, że dałem się panu namówić na ten szaleńczy pościg.

Wolf spiął konia i zawróciło w kierunku, z którego przybyli.

- Ktoś jedzie ze mną? – rzucił, nie patrząc jednak na to, kto go posłucha.
Po chwili jeszcze czterech ludzi – wśród nich Jordan i Black – jego poplecznicy z dzisiejszej nocy, oraz dwóch poganiaczy – Forman i Prood. Cała piątka, nie zatrzymywana przez nikogo, bo pewnym było, że żadne argumenty do nich nie przemówią, zniknęła w wylocie kanionu, którym tutaj przyjechali.

- Nic nam po nich – podsumował incydent Tigget, kiedy po Wolfie i jego grupie opadł kurz. – Nie potrzeba nam tchórzy. Diabeł został z trzema, góra czterema ludźmi przy boku. Nas jest osiemnaścioro. I to nie byle jacy ludzie, lecz ludzie, którzy wiedzą, czemu trzeba dopaść tego wściekłego psa i uczynić wszystko, co w naszej mocy, by dosięgła go sprawiedliwość. Zgodzicie się ze mną panowie i pani, oczywiście.

Odpowiedział mu pomruk aprobaty, mniej lub bardziej entuzjastycznych głosów.

- Szop. Prowadź.

Przewodnik skinął głową, poprawił swój postrzępiony kapelusz i ruszył w stronę skał z nosem przy ziemi.


Poruszali się bardzo powoli, bo teren był niezwykle trudny dla koni i ludzi, a ślad Harpera i niedobitków z jego bandy trudny do wypatrzenia pośród rdzawych kamieni i głazów. Otaczało ich prawdziwe, skaliste pustkowie – zapomniane przez Boga, wyjałowione i niegościnne. Mesa Diabła.

Szybko przekonali się, że nie jest taka pusta, jak im się wydawało.

Grzechotniki – trafiali na nie co i rusz, za każdym razem zmuszeni uspokajać spłoszone konie. Jaszczurki – zwinnie czmychające w cień, kiedy tylko któryś z ludzi zbliżył się do nich zanadto. Owady – głownie żuki o szarych, chropowatych pancerzach. Same pełzające plugastwo.

Godzinę po rozstaniu z Wolfem i jego poplecznikami wpadli w pułapkę, tak dobrze przygotowaną, że nawet Szop w nią wpadł.

Sygnałem ostrzegawczym był potężny huk i nagle jedna ze skał, obok której jechali, wąska u podstawy, przechyliła się w bok, na ich stronę i runęła w dół, niosąc śmierć na spanikowane konie i zaskoczonych jeźdźców.

To był dynamit! Przeklęty dynamit, który ktoś odpalił z ukrycia w stosownym miejscu.

Mac Arthur nie miał szans na ucieczkę. Zginął przygnieciony razem z koniem potężnym, skalnym blokiem, który nagle runął na oszołomionych przedstawicieli prawa. Tigget miał więcej szczęścia. Jego koń, spłoszony hukiem eksplozji, stanął dęba, zrzucając szeryfa z siodła, a potem wyrwał do przodu, prosto pod padające kamienie. Jednak szeryf nie cieszył się szczęściem zbyt długo. Walący się ostaniec jeszcze w powietrzu rozpadł się na mniejsze części i jeden z takich odłamków zmiażdżył Tiggetowi nogi.
W piekle walących się głazów, w zbitym pyle, dało się słyszeć jedynie wrzaski przerażonych i ranionych ludzi oraz kwiki koni.

Kiedy pył opadł oczom ocalonych ukazało się potężne rumowisko, z którego wystawała końska noga.

Straty nie były jednak aż tak wielkie, jak to się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

Poza Mac Arthurem zginął jeszcze Tower oraz Brown. Wesołek był ranny, kiedy sporej wielkości odłamek skały trafił go w głowę, a Spencer stał pośród zadymionego rumowiska i najwyraźniej szukał kapelusza.

Reszta miała szczęście i kiedy skała runęła w dół, znajdowali się za daleko, by zagroziła ich życiu. Olsena zrzucił z siodła spłoszony koń, który teraz uciekał w panice gdzieś w bok, na szczęście bankier nie zrobił sobie nic, poza kilkoma stłuczeniami. Rebeca Reed również spadła z siodła i teraz leżała bez ruchu, pośród piachu i kamieni. Shilah Willkinson próbował zapanować nad przerażonym zwierzęciem, ale bez rezultatu i teraz gnał, trzymając się kurczowo uzdy, próbując nie wypaść z siodła oddalając od reszty pościgu. Wielebny oberwał odłamkiem skały w lewe ramię, ale utrzymał się w siodle, mimo, że ciało promieniowało bólem, jak diabli. Pozostali byli cali i udało im się zapanować nad spanikowanymi końmi.

Tigget klął krzyczał z bólu, a cudem ocalony Szop próbował wygrzebać szeryfa spod sterty kamieni, która przysypała go do połowy ciała.

Spencer w końcu znalazł kapelusz i podniósł go oszołomiony, z radosną miną. Huknął strzał z karabinu i ze skroni Spencera trysnęła struga krwi.

Diabeł tu był! I strzelał do tych, których ominęła skała, bezpiecznie ukryty gdzieś, pośród zerodowanych głazów. On i jego ludzie.

Faktycznie, wpadli w pułapkę!
 
Armiel jest offline  
Stary 16-07-2014, 15:24   #28
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Kiedy był w banku, bo był wtedy w banku owego feralnego dnia, kiedy banda Harpera niszczyła cały dorobek jego życia, nie wierzył by kiedykolwiek dane mu było znaleźć się w większych tarapatach. Huk wystrzałów, krzyki, ogień...!
Te w sumie niedawne wydarzenia Olsen poświęcając całą uwagę na tym co dzisiaj i przed nim, zatracony w pogoni za złodziejami spychał w niepamięć i choć powracały, zwłaszcza w snach, uważał że szczęśliwie pozostawały gdzieś dalej i dalej. Za nim. Tam gdzie ich miejsce. W przeszłości. Dawnych wspomnieniach z których kiedy wszystko dobrze się skończy, być może kiedyś będzie się śmiał przy szklaneczce burbona rozparty na leżaku w cieniu swojej werandy.

Liczył na to i powoli nawet zaczynał wierzyć. W końcu jakże mogło by być inaczej? Zimne zasady statystyki wskazywały na jedno. Wszyscy bandyci kończą źle. Rabują, gwałcą, zabijają, a koniec końców zawsze i tak kończą z kulką w plecach, na stryczku a jeśli mają szczęście to w więzieniach. Nie wróżył Harperowi długiego życia. Nie żeby pokładał w obecnej grupie pościgowej jakiś szczególny rodzaj wiary. Byli to bądź co bądź ludzie tacy sami jak bandyci których ścigali. Ludzie Diabła byli pewnie bardziej brutalni. Pozbawieni kręgosłupa moralnego i zasad, jednak niewiele się różniący od całej reszty populacji Nowego Meksyku, gdzie żeby przeżyć trzeba było zwyczajnie nie dać się zjeść innym. Sam nie był święty. Kradł i oszukiwał kiedy nadarzała się okazja i szanse na uniknięcie konsekwencji. Nie z bronią w ręku, nigdy w konflikcie z prawem a jednak czuł się, był już synem tej ziemi. Dzikiej, pełnej miejsc takich jak Mesa Diabła. Miejsc o których krążyły opowieści a jedynym sposobem żeby je zweryfikować było zapuścić się tam i szczęśliwie wrócić z powrotem.

Był jednym z nich i był taki jak oni. Kilku dni wystarczyło by przekonać się, że jak pozostali bał się i odczuwał trudy podróży. Że jak inni posiadał silną motywację by dognać i dopaść Harpera, i że jak on, pozostali mają też chwile słabości. Wolf, Jordan, Black, Forman i Prood... Nawet osławiony Szop Muller... Olsen wstydził się za swoją nieoczekiwaną woltę, jakiej dopuścił się kiedy mieli już wyruszać w dalszą pogoń. Może... może i dobrze zrobił, bo wciąż żył, ba, nie zginął ani nie zaginął tej nocy nikt więcej, a jednak wstyd palił go nie mniej niż pragnienie i ból w mięśniach... zwłaszcza przed miss Reed, której przypadkowych spojrzeń unikał. Co się zrobiło, tego się nie cofnie, a tłumaczenia swojej decyzji banalnym rachunkiem prawdopodobieństwa, szansy na powodzenie osiągnięcia celu w liczniejszej grupie jak sądził mało tu kogokolwiek obchodziły. Nie był bohaterem, żadnym samotnym łowcą zbiegów i bandytów potrafiącym odszukać, osaczyć i schwytać wyjętego spod prawa. To pustkowie to nie był jego ogródek. Tak jak wielu z otaczających go ludzi bezradnie rozłożyło by ręce mając do czynienia z wekslami, prawem własności czy zastawem lokaty, tu on był całkowicie zależny od nich. Miał za zadanie dopełniać stan liczebny grupy, nie dać się zabić i w odpowiedniej chwili dopilnować by Diabeł nie wyzionął ducha nim nie wyciągnie z niego gdzie przechowuje jego zrabowane dolary.

Dobre sobie.... nie dać się zabić.... W obliczu ostatniej nocy gdzie śmierć rozdawała razy na prawo i lewo brzmiało to makabrycznie. I jakoś naiwnie. Ilu ludzi stracili? Czterech? Sześciu? W takim tempie zostało im z górą trzy - cztery dni nim nie będzie komu łapać Harpera, a oni się cholera jasna nawet nie zbliżyli do bandy Diabła na odległość strzału! Jedno na co liczył, to że szczęśliwie opuścili już terytorium dzikich, albo że tamci nasyciwszy się krwią odpuszczą. Różne rzeczy słyszał o Indianach i choć nie było w tych opowieściach nic o ich miłosierdziu, łudził się że kolejnej nocy doskwierać będą mu najwyżej złe sny.

Łudził się do momentu, kiedy dotarli na miejsce.... jak nazwać to co zastali.... masakry?.... krwawej jatki?.... Zgroza nie pozwalała znaleźć odpowiedniego słowa. To było... makabryczne.... skromne śniadanie samo znalazło drogę wyjścia i to wcale nie tę typową, do ogólnego makabrycznego obrazu dodając kolejny, nic nowego nie wnoszący ornament. Ten widok... i smród! Wiara i podziw dla umiejętności tropiciela wracały, kiedy z oddalenia, z obrzydzeniem patrzył jak Szop Muller przetrząsa pobojowisko, mało tego, zwięźle raportuje ilu ludziom i którędy udało się wyrwać z tej rzezi. Sam nawet nie zsiadł z konia. Nie miał ochoty przyglądać się zmasakrowanym trupom. Nie chciał ich pamiętać. Nie chciał, by twarz któregokolwiek z nich tej nocy zerkała na niego z cienia tak, jak twarz Solomona Craiga. Odłączenie się Wolfa i jeszcze czterech skwitował niczym. Mało go to w obecnych okolicznościach po prostu obeszło. Bardziej wstrząsnęły nim słowa Wolfa zanim odjechał. O diable, co się ukrywa między skałami i o tym, że nie przeżyje nikt kto tu pozostanie. Nie mógł cholerny pastuch znaleźć lepszej scenerii do wygłaszania tego rodzaju wieszczeń!

Ale miał rację. Diabeł w istocie czaił się między skałami, Dziki Diabeł Rob Harper mianowicie. Przynajmniej dla niektórych przepowiednia Wolfa co do niechybnej śmierci okazała się prawdziwa. Mac Arthur, Tower i Brown zginęli pod gruzowiskiem. Olsen gramoląc się w żwirze zobaczył jak odpada odstrzelony kawałek głowy Spencera. Ludzie padali, inni pędzili na oślep lub kryli się w rozpadlinach, wrzask i kwik koni mieszał się z echem wybuchu i łoskotem osuwających kamieni.
BYŁY większe tarapaty niż te w jakie popadł przed kilkoma dniami w Artesia! BYŁY. I on tkwił w nich po uszy!!
- Matko przenajświętsza!! - darło się coś w Olsenie, człowieku wcale przesadnie nie religijnym – Co robić? Co do stu tysięcy diabłów robić?!!
Przyklejony do ziemi przez trwającą wieki chwilę patrzył z przerażeniem na chaos wokół siebie. Widział uciekającego konia, z którego dopiero co spadł, Szopa Mullera i szeryfa z wyciem próbującego wydostać połamane nogi spod kamieni, Rebecę Reed leżącą bezwładnie i Spencera walącego się w piach z odnalezionym kapeluszem.
- Strzelają! Schowaj się!! Skąd? Gdzie? - nie wiedział. Wszystko stało się tak nagle i potoczyło tak szybko. Przez chwilę, krótką jak mgnienie przeszła mu przez głowę myśl by nie robić nic. Leżeć i udawać trupa. I choć była to myśl nęcąca, nie wiedział czy starczyło by mu resztki samokontroli by długo uleżeć.
Zerwał się nagle i jakby bez udziału woli zaczął biec nawet nie szukając celu, gdy nagle potknął o coś miękkiego i poszorował po kamieniach. To była Rebeca Reed. Kobieta – memento – wobec której czuł ogromny wstyd. Czy żyła? Była przytomna? Nie wiedział i puki co nawet nie zamierzał tego sprawdzać. Zerwał się by ją unieść i osłonić przed ostrzałem w szczelinie skalnej jaką upadając dostrzegł niedaleko przed sobą.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 17-07-2014 o 11:50. Powód: Estetyka nic więcej
Bogdan jest offline  
Stary 16-07-2014, 17:00   #29
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
“Biada ziemi i biada morzu -
bo zstąpił do was diabeł,
pałając wielkim gniewem,
świadom, że mało ma czasu "

Zbyt często i zbyt długo Wielebnemu towarzyszyła śmierć, by teraz wzdrygał się na widok porozrzucanych części ciał. Gdy tylko po raz pierwszy wyciągnął broń wczorajszej nocy miał przeczucie, że będzie ciężej niż myśleli wszyscy. Kiedy jednak odnaleźli zmasakrowane ciała, a właściwie części ciał drużyny Diabła, zaczęło robić się naprawdę niebezpiecznie. Wątpił w teorię Tiggeta, chyba że Harper oszalał. Początkowo myślał o jakimś dzikim, lecz oni nie zabierali ze sobą swoich zmarłych. Przynajmniej nigdy o tym nie słyszał. Jedyne co przemawiało za pomysłem szeryfa był fakt, że poza ciałami diabelskiej drużyny nie było innych zwłok w pobliżu. Część z nich nie zdążyła nawet sięgnąć po broń, choć niektórym się to udało. Atak musiał nastąpić nagle, niespodziewanie. Czy od dawna to planował? Czemu nikt nie został ranny i co najważniejsze - po co tracić czas na masakrowanie nieboszczyków?
Teoria szeryfa, że zrobił to tylko po to by ich wystraszyć nie trzymała się kupy, do tego sprawiła, iż reszta ruszyła za odgłosami walki. Jeremiah'a nie zamierzał modlić się za śmierć tych bydlaków, bowiem w jego słowniku nie było takiego pojęcia jak “miłosierdzie”.


Nie istniało wytłumaczenie dla nikogo, kto mógł wpaść w pułapkę...i to w taki dziecinny sposób Grupa doświadczonych ludzi dała się podejść jak banda smarkaczy. Dobranie się do nich było mniej skomplikowane, niż zaliczenie kurwy w salonie. Nie było jednak czasu na biczowanie się i samokrytykę, bowiem rozpętało się piekło. Kule latały, a rannych przybywało. Kawałek skały trafił Wielebnego w ramię i, choć ten utrzymywał się w siodle, zdawał sobie sprawę że nie posłuży mu ono w tej chwili do niczego. Spencer zaliczył kulę w łeb, jego bezwładne ciało runęło na glebę. Serce Wielebnego zaczęło szybciej bić, adrenalina skoczyła mu do góry sprawiając, że na chwilę mógł zapomnieć o bólu. W mgnieniu oka wróciły do niego te wszystkie chwile i momenty, gdy znajdował się pod obstrzałem, a śmierć zaglądała mu w oczy. Nie było czasu na kalkulację ani zastanawianie się, więc podążył za instynktem. Wyjął nogi ze strzemion i wylądował płynnym ruchem na ziemi. Nisko pochylona głowa, na mocno ugiętych nogach ledwo dosięgała do owych strzemion, tak że z jednej strony był całkowicie chroniony - przynajmniej taką miał nadzieję. Peacemaker znalazł się w jego sprawnej ręce, gdyż strzelba została już wcześniej odrzucona na bok. Wprawne oko Wielebnego zaczęło poszukiwać celu. Uniesiony lekko do góry Colt zamierzał dać komuś rozgrzeszenie i odkupienie win. Czas sądu widać był bliski. Wszystko pozostawało w rękach Pana, oraz samych sprawiedliwych.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 17-07-2014, 08:00   #30
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Było to niemal dokładnie 20 lat temu. Jeb stawał się powoli mężczyzną, na swoje dwunaste urodziny otrzymał pierwszy sztucer, wykładany macicą perłową europejski cud techniki o dwóch lufach umieszczonych nad sobą. Dostał też ojcowskie błogosławieństwo, by użyć go na dorocznych zawodach strzeleckich w Marietta, gdzie na pewno zobaczy go panienka Lucinda z Broken Willow, posiadłości z którą graniczy Oakridge państwa Harrisów.
Wraz z nadchodzącą dorosłością, zwiększył się ogromnie kredyt zaufania jakim ojciec obdarzał chłopca. Ze swoją fuzją spędzał na grzbiecie łagodnego wałacha o imieniu Cromwell całe dnie, włócząc się po najdalszych zakamarkach ogromnej plantacji, a niejednokrotnie wyjeżdżał daleko poza nią. Trzymać się miał tylko trzech zasad. Nie rozmawiać z obcymi. Nie strzelać do murzynów bez potrzeby. Wracać na kolację.
Rysa w beztroskim poznawaniu świata nastąpiła niedługo przed upragnionymi trzynastymi urodzinami. Jebediah wiedział, że w dniu urodzin otrzyma od ojca prawdziwe cygaro, a podejrzewał, że wkrótce potem nadzorca Hoskins zabierze go do Atlanty, do domu uciech pani Peterborough. Nim jednak na dobre stał się mężczyzną, rzeczony Hoskins poprosił ojca o spotkanie w sprawie niezwykle ważnej.
Ojciec przyjął Azraela Hoskinsa w gabinecie, podejmując go bardziej jak przyjaciela niż pracownika, szklanką doskonałej whiskey i cygarem. Nakazał też chłopcu, by przysłuchiwał się rozmowie, mniemając że tyczyć będzie spraw związanych z zarządzaniem ogromną posiadłością. Poniekąd tak też było, jednak pewny siebie nadzorca plantacji, na widok którego czarni padali niemal na kolana, w nerwowy i niegodny gentlemana sposób, trzęsącym się głosem zdał relację z pewnego wydarzenia.
Otóż o poranku znaleziono ciało niejakiej Margaret Dziewięć, trzyletniej dziewczynki mieszkającej w Folwarku Północnym. Rzecz to nienowa i niestraszna, że czarne dzieci giną. Wiadomo wszak, że Pan Najwyższy pokarał ich słabym rozumem i małą odpornością, za grzechy ich praprzodka Chama, który obaczył nieobyczajnie męskość swego śpiącego ojca, czym zgniewał Stwórcę nie na żarty.
Tak czy owak, dzieci umierały i tyle. Kilka dolarów mniej, niewielka strata dla zamożnego plantatora. Dlatego nie zdziwiły młodego Harrisa ściągnięte brwi ojca, znamionujące rosnące zniecierpliwienie. Podobnie jak ojciec, Jebediah podejrzewał, że imć Hoskins tym razem przesadził z ilością popołudniowego bourbona. Okazało się jednak inaczej.
- Szacowny panie Harris, musi pan to sam zobaczyć. Ja...Mnie... Nie, nie opiszę tego. Proszę, wyruszmy natychmiast, proszę...
- Karz siodłać konie Azraelu, ale niech to będzie warte mojego straconego czasu.
- Oczywiście, oczywiście szacowny panie, to niepojęte, to niepokojące, ja nic z tego nie rozumiem...


Godzinę później Jeb zwymiotował oba croissanty z marmoladą, jakie zjadł na śniadanie, jak i wczorajszego pieczonego kapłona, a pewnie i przedwczorajszą potrawkę z raków i jagnięcinę sprzed tygodnia. O dziwo, gdy minęły torsje, bez większych przeszkód oglądał miejsce kaźni wraz z ojcem. Ciało rozwłóczone było na przestrzeni kilku kroków, jego części tak zmieszane i zniekształcone, że aż nieprzypominające ludzkich zwłok. Purpura pokryła wszystko, ścieląc się koszmarnym całunem na późnoletnich, spalonych słońcem trawach. Na gałęzi pobliskiego drzewa spoczywała dostojnie mała dłoń, ukazując białawe wnętrze, jakże różne od czarnej karnacji niewolniczej skóry. Jeb zdjął ją delikatnie i wyraził życzenie, by jak najszybciej pochować biedaczkę. Ojciec obserwujący syna, nie mniej uważnie niż otoczenie, wyraził aprobatę i z zadowoleniem ścisnął ramię syna, który doskonale panował nad swymi reakcjami, nie licząc jakże naturalnego pierwszego odruchu żołądka.
Jonathan Siedem. Wskazali go sami murzyni, nie trzeba nawet było śledztwa. Starszy Północnego Folwarku, w porozumieniu z nieformalnymi przywódcami innych osad, sami wskazali sprawcę. Był on dość świeżym nabytkiem, prosto z Nowego Orleanu. Wysoki, postawny o wspaniałych zębach. Dziki, prosto z afrykańskiego transportu. W oczach miał jednak coś, co wyróżniało go znacząco spośród tępej hałastry niewolniczego bydła. Jeb widział w ciemnym spojrzeniu mądrość i jakąś niezrozumiałą pychę. Do ostatnich chwil kaźni, kiedy parobkowie smagali go kańczugami pod pręgierzem, ta pycha wyzierała z bezdennej głębi jestestwa dziwnego murzyna. Był jakimś wodzem u siebie, nim został pojmany przez arabskich łowców. Praktykował dziwne rytuały. Malował znaki na piasku, mruczał nocami, pomimo ciszy nocnej. Czarni bali się go jak ognia i unikali. Prze tydzień pobytu w plantacji, przeraził ich bardziej, niż wieloletnie używanie szpicruty przez pana Azraela. Opętany jakimś niepojętym amokiem rozerwał na sztuki gołymi rękoma dziecko i zbeszcześcił jego zwłoki wbrew jakimkolwiek ludzkim zasadom. Wielebny Simmonds z Marietty, wraz z wikarym O'Holloranem przez trzy dni odprawiali modły i jakieś nieznane Jebowi rytuały, póki przekonali czarnych z Folwarku Północnego, że moc Pana Miłosiernego znów panuje nad okolicą.

Teraz Jebediah patrzył oczyma niespełna trzynastoletniego chłopca na dzieło zniszczenia identyczne w swym bestialskim wymiarze, choć zdecydowanie większej skali. Tym razem żołądek już nie oddawał otoczeniu resztek po skromnych porcjach żywieniowych. Metodycznie, choć nie schodząc z siodła omiatał wzrokiem pobojowisko. Oderwane kończyny wymagały siły lwa, lub grizzly, nie były jednak miażdżone w uścisku szczęk zwierza, a zwyczajnie odsztukowane od korpusów. Nigdzie nie widział śladów jakie wielkie kły ostawiłyby wżerając się w ciało, ni śladów pazurów tnących skórę i tkanki. Mięso też nie wyglądało na konsumowane, ot jakby ktoś dla igraszki poodrywał szmacianym lalkom wszelkie wystające fragmenty, a to co pozostało dla uciechy i krotochwili poszarpał bez składu. Siła i furia zdumiewały i urzekały mocą. To, czy raczej może ten co poczynił tak straszne zniszczenia, który dokonał zbrodni niepojętej w swym charakterze, mocarzem był nieziemskim. Diabelskim konkretnie. Zło wnizło pewnie w indiańskie ciała, jak i w Oakridge opanowało Jonathana Siedem.

- To nie zwierzęta – mruknął cicho pod nosem i przeżegnał się z namaszczeniem. Poprawił rewolwer u pasa, zastanawiając się, czy pojmani indianie będą mieli taki sam kpiąco-tryumfujący ognik w oczach, kiedy będą karani na gardle za swe zbrodnicze działania.

Ruszyli dalej bez konfraterni Wolfa, zszokowani i przygnieceni obrazem jatki. Harris widział co może stać się z ludzkim ciałem, asystował przy wielu operacjach, głównie amputacjach po potyczkach, w których meksykańskie kartacze szatkowały naszych chłopców. Po chrześcijańsku sam nawet chodził po polu walki, kiedy to jeden z Wirginijskich regimentów wpadł w zasadzkę, a meksykańskie moździerze pokryły jego pozycje ścianą ołowiu. Dobił wtedy ze dwudziestu dzielnych ludzi, którym pociski poodrywały szanse na przeżycie, tych zaś co szansę mieli operował na naprędce zaimprowizowanym stole od razu na miejscu, bez czekania na baon medyczny. Jego stalowe i mosiężne narzędzia zgrzytały na kościach, zagłuszane to zgrzytanie było nieprzytomnym wyciem operowanych bez znieczulenia żołnierzy. Nijak to się jednak miało do zmielonych zezwłoków ludzi Harpera.

Jego niewesołe rozważania przerwał potężny huk eksplozji. Zamyślenie równało się brakowi czujności, zasadzka była nader dobrze przygotowana. Świst kul był jednak znany i zrozumiały, nie niósł w sobie powiewu grozy, a zwyczajne , pojmowalne niebezpieczeństwo. Ludzie ginęli, pył uniósł się po detonacji, a w Harrisie odezwał się porucznik, tan śmiały i nieustraszny, jeszcze sprzed niszczącej niewoli. Koń na którym jechał miał krótką grzywę i charakterystycznie spleciony ogon. Jeb sięgnął pod derkę i wyczuł stare piętno. Wypalony mark armii przykryto nieumiejętnie nałożonym znakiem jakiegoś fikcyjnego corralu. Harris pojął szybko, że kupił na wyprawę kradzionego konia kawaleryjskiego, było mu jednak to całkiem obojętnym, bo liczyło się tylko ułożenie wierzchowca. Sam fakt, że kary jedynie stulił uszy, a nie puścił się w szalony cwał ucieczki, dobrze mówił o koniu. Skoro to koń wojskowy, to na pewno...
Ścisnął kolanami, szarpnął mocno i przytrzymał wodze z jednej strony. Koń na wykręcenie głowy zareagował regulaminowo. Najpierw opadł na kolana, a następnie ułożył się poziomo w klasycznej pozycji osłaniającej jeźdźca. Jeb zwinnie ułożył się za nim, przygotował karabin, i wykrzyczał do towarzyszy:
Wszyscy na ziemię, przesuwać się pod ściany wąwozu! Kto może niech strzela we wszelkie zacienione miejsca przed nami.

Powoli, wyszukując zagłębienia i kryjąc się za nierównościami terenu zaczął pełznąć w kierunku przywalonego szeryfa. Minął wielebnego dziwiąc się jego spokojnemu obliczu, dostrzegł pana Olsena bohatersko zmagającego się z bezwładnym ciałem kobiety, którą ratował i pomyślał, że chyba źle oceniał towarzyszy, mając ich za bezwartościowych plebejuszy.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172