08-07-2016, 21:59 | #31 |
Reputacja: 1 | Gdy tylko wzeszło nieco słońce, Hippolyte zaprzągł dwa osiołki do niewielkiego powozu, załadował co trzeba i uklepał kocyki pod zacne pośladki kapłanów. Czekała ich wyprawa dwanaście kilometrów po za miasto, nad rzekę Rechotkę. Kościelny ocenił, że na popołudnie powinni wrócić.
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |
12-07-2016, 08:27 | #32 |
Reputacja: 1 | Pomimo dziwnych wieści, które nadeszły poprzedniego wieczora Remi spał równie mocno i niewzruszenie co zawsze. Właściwie to po dobrze przespanej nocy czuł się spokojniejszy, a mętlik w jego głowie stał się jakby mniej uporczywy. Podczas prostego śniadania był może nieco bardziej zamyślony, a ojciec przyglądał mu się bacznie, ale pary z ust nie puścił na temat brata. Po posiłku zapakował narzędzia, paczki i paczuszki na osiołka o imieniu Zdobywca. Bartnik do dziś zastanawiał się co skłoniło poprzedniego właściciela do nadania zwierzęciu tego fantazyjnego imienia. Przybycie dzieciaka od Zbażynów nie zmieniło planów Remiego. Nie przyjście do Hoe po zapowiedzeniu wizyty z nie byłoby zbyt uprzejme, a na pewno drażniące. Tak więc zgodnie z zapowiedzią skierował swe kroki do domu Rzeźniczki. Może i właśnie zaczynała się wiosna, ale wczesnym rankiem nie było wcale ciepło pomimo, że ranne słońce świeciło jasno. Zimy wietrzyk też nie poprawiał sytucji. Pomimmo tych małych niedogodności droga do Szuwar mineła szybko. Po przybyciu do celu głośno zastukał do drzwi Hoe. Remi planował zostawienie swojego wkładu w przyjęcie powitalne u orczycy wraz z drobnym upominkiem za przysługę i przy okazji zaczerpnięcie informacji. - Otwarte! - Usłyszał wydobywający się zza drzwi krzyk, który zdaje się był równocześnie zaproszeniem do środka. Głos z całą pewnością należał do pół-orczycy, ciężko go było pomylić z należącym do kogoś innego. Bartnik powoli uchylił drzwi do domu Rzeźniczki i wszedł do środka, zostawiając na zewnątrz przywiązanego do płotu Zdobywcę. Miał szczerą nadzieję, że zwierze nie postanowi przyozdobić w tym czasie chodnika. -Dzień Dobry! - zawołał szukając wzrokiem Hoe. Na korytarzu wejściowym, który był małym pomieszczeniem przypominającym opuszczony sklep - pusta lada, pusty drewniany stół - nikogo nie było. - Czego tam… - dało się słyszeć głos Hoe zza otwartych drzwi prowadzących dalej, do kolejnego pomieszczenia stanowiącego wnętrze domu. Po chwili w tych samych drzwiach pokazała się zielona twarz. - O. Remi. Witaj. Wchodź co tak stoisz - powiedziała z pretensją w głosie, jakby stanie było nie na miejscu. Kobieta zaprosiła Bartnika gestem dłoni do środka. Wyglądało na to, że nie była obecnie zajęta pracą. Nie miała swoich rzeźniczych rękawic ani zakrwawionego fartucha a zwyczajne skórzane ubranie, podkreślające biust z którego wypływał czarny tatuaż węża i odsłaniające brzuch. Czarne włosy przyozdobione siwymi pasmami były mokre, jakby dopiero co skończyła kąpiel. - Mam nadzieję, że Lisa przekazała ci moją wiadomość ? - Remi nieco niepewnie posunął się w głąb pomieszczenia. Hoe nie wyglądała może na zaspaną, ale też nie na w pełni gotową doi rozpoczęcia kolejnego dnia pracy. - Lisa . - Orczyca cmoknęła pod nosem. - Ta. Gadała, że byłeś. I że będziesz. I tyle. - Wzruszyła po tym ramionami. Hoe poprowadziła Bartnika w stronę kuchni. Było to skromne, czyste i minimalistyczne wnętrze, z jadalnianym okrągłym stołem umieszczonym na samym środku. Zbędne tu mogło się wydawać tylko kilka pustych beczek i garnków ustawionych gdzieś w rogu pomieszczenia, oraz zaledwie kilka (pewnie nie zmieściły się już jako zewnętrzne ozdoby domu) zwierzęcych czaszek i łańcuchów z kośćmi przez które przewieszone były jakieś zioła. To z pewnością one nadawały pomieszczeniu przyjemnego zapachu. - Siadaj - odparła nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Napijesz się czegoś? - Cóż, gościna na pewno była tą dobrą stroną zielonoskórej kobiety. - Nie, ja tylko moment - usiadł na krześle przyglądając się dekoracjom. Raczej nie powiesiłby tego w swoim domu, ale cóż każdy ma co lubi. Spojrzał na pół-orczycę zastanawiając się od czego zacząć - Hmm… Wiesz może co to był za huk ? Wczoraj, wieczorem. Byłem w drodze do domu i nie było to zbyt głośne, ale tu pewnie nieźle łupło - Miał nadzieję, że zanim Hoe się zniecierpliwi udzieli mu kilku informacji. Nie był dzisiaj w nastroju do negocjacji, chociaż po to tu dzisiaj przybył. Kobieta chwyciła stojący na blacie kuchni dzban. Sięgnęła do jeden z szafek by po chwili wydostać z niej dwa kubki. Wszystko to wylądowało zaraz na środku stołu przy którym usiadł Bartnik. - Nic nie wiem - odpowiedziała siadając na krześle na przeciwko niego. - Radziliśmy akurat u Józefa. Słyszeliśmy, że coś wybucha, ale nie było czasu biec sprawdzać. Szeryf pewnie… OBY… tym się zajął - ton sugerował, że nie byłaby zadowolona gdyby było inaczej. Zaczęła nalewać do jednego z kubków różową ciecz. Pachniało kompotem. - A u Józefa hmmm… - urwała na moment unosząc na Remiego spojrzenie ciemnogranatowych oczu przywołujących na myśl pochmurne, burzowe niebo. - Też było czym się zająć prócz radzeniem. Mały Zdzisio widział jakąś zjawę w krzakach. - Orczyca wzruszyła ramionami, zupełnie jakby nie była pewna czy wierzyć w to czy nie. - I człeka. Takiego co mocno w łeb dostał, bo imienia nie pamięta nawet. Kubek z różową cieczą pachnącą kompotem wylądował przed Bartnikiem, zaś Hoe zabrała się do nalewania owej cieczy do drugiego z kubków. - I nie piernicz mi tu o momentach. Wszyscy mają tu w dupie owsiki i wysiedzieć nie mogą nawet na kubek kompotu. To od Zbażynowej. Pij. --- Post zrealizowany we współpracy z Wilą.
__________________ Hmmm? Ostatnio edytowane przez Kostka : 12-07-2016 o 08:31. |
13-07-2016, 10:24 | #33 |
Reputacja: 1 | Bartnik posłusznie sięgnął po kubek zadowolony, że ma pretekst by nie spieszyć się do pracy - Zjawy, huki… Czy to to samo nudne miasteczko, w którym przyjazd nowego cicerone był sensacją ? - Upił łyk kompotu. Musiał przyznać, że Zbażynowa zna się rzeczy - Właśnie wiadomo już coś, kiedy przyjedzie ? Hoe skinęła potwierdzająco głową, po czym sama upiła łyk kompotu. - Jak nic się nie dzieje to nic. A jak coś już ma się stać to wszystko na raz leci. I wiadomo. Dziś po południu. O ile jest punktualny. - Kobieta wzruszyła ramionami, w końcu nie wiedziała czy jest czy nie. - Więc, jak będzie to będzie. Z pewnością miał być właśnie dziś po południu. Przygotowałeś coś? - spytała unosząc lekko brwi. No i doszli do interesów. - Widzisz… potrzebowałbym małej przysługi - spojrzał na Hoe. - Nic wielkiego - zapewnił - po prostu czy mógłbym przechować do południa u ciebie parę paczek ? Rusty jest zajęty, jakieś kłopoty rodzinne. Nie chciałbym zawracać mu głowy - prawdę mówiąc skoro i tak odwiedzał Rzeźniczkę pomyślał, że mógłby załatwić to z pół-orczycą - Mój dom jest trochę z boku, a dziś będę trochę zajęty… - starał się nie myśleć o dzisiejszym spotkaniu z bratem. Dopóki do niego nie dojdzie i tak się nie dowie o co chodzi. - Miałabyś coś przeciwko? - wrócił myślami do domu Rzeźniczki. Kobieta najpierw wzruszyła ramionami. - Jasn… - nie wypowiedziała do końca słowa, zamiast tego milknąc i przechylając głowę. Nie spuszczała wzroku z rozmówcy. - Parę? Ile to parę? Trzy czy trzydzieści, hę? - Spokojnie. Zdobywca nie udźwignąłby za dużo. - odpowiedział pozwalając sobie na lekki uśmiech - Zresztą sama zobacz. - ruszył ku drzwiom odstawiając najpierw pusty kubek na stół. Zielonoskóra westchnęła głośno. Wraz z Remim ruszyła w stronę drzwi. - Co to za paczki? - zapytała po drodze. - Nic wielkiego. Zestaw świec do świątyni, trzy słoiki miodu i… - Bartnik obejrzał się na Hoe - miód pitny. - powiedział poważnie. W tym czasie zdążyli opuścić budynek i oczom Rzeźniczki ukazał się stary, niezadowolony osioł obładowany paczkami. Zdobywca popatrzył na nich z wyrzutem i ryknął przeszywająco. - To tylko wygląda tak strasznie. Mam tu też narzędzia. Czas mnie goni i muszę się zając robotą - zwrócił się do orczycy. - Dobra. Dawaj to do środka. - Hoe ruszyła w stronę Zdobywcy, najwyraźniej mając zamiar pomóc. Nikt nigdy z pewnością nie wątpił w siłę jej mięśni. - Aaaa… ten miód pitny, to chyba nie dla klechy, co? - zapytała podejrzliwym tonem głosu. - To na powitanie. Dla wszystkich. Chociaż może tylko dla tych co się załapią. - spojrzał na Hoe - Nie mam pojęcia kto będzie tym dysponował, ale na wszelki wypadek uprzedzę: to jeszcze wyrób mojego ojca. Przedni gatunek. Wysokoprocentowy - podkreślił i ruszył by pomóc Rzeźniczce w rozpakunku. - A myślisz, że wypada klechę wysokoprocentowymi napojami raczyć, co? - Orczyca już miała wziąć w ręce jakąś paczkę, ale zamiast tego ułożyła je na biodrach. - A raczyć się nimi w jego obecności, hę? To w końcu sługa boży, nie? - Jakby te ręce na biodrach bmło mówiły, to kobieta zaczęła nieco nerwowo stukać stopą o ziemię. Granatowe oczy zaś przyglądały się Bartnikowi. - Czy ja się znam na etykiecie ? Zapytaj kogoś bardziej światowego - burknął nieco. - A jak nie to mogę zabrać. Hoe prychnęła pod nosem. Pokręciła krótko głową. W końcu jednak zabrała się za zabieranie ze Zdobywcy paczek. - No to ja Ci powiem. Nie wypada. Kompotu - owszem. Wody - owszem. Ale wysokoprocentowe? Nie wypada. - Orczyca mówiła jakby była co do tego faktu święcie przekonana. Najwyraźniej w jej mniemaniu ktoś taki jak klecha nie powinien raczyć się trunkami zaciemniającymi umysł. Wyglądało też na to, że ma zamiar bronić tych racji. Obładowana ile wlezie paczkami Bartnika ruszyła do wnętrza swojego domu. - Upijać kapłana. Też mi coś - marudząc po drodze pod nosem. Przez chwilę Bartnik obserwował kobietę. Może i miała rację. Na pewno nie chciał wyjść na osobę, która rozpija ludzi na prawo i lewo, a już tym bardziej na kogoś kto wkupuje się w łaski innych. Kto wie jaki będzie nowy duchowny ? W każdym razie Remi wziął co było do wzięcia i pośpieszył za Hoe. - Chyba najlepiej zapytać Mera. - zwrócił się ni to do orczycy ni to do siebie - Chociaż mam niejasne wrażenie, że znajdzie takie czy inne zastosowanie dla tego trunku. - Rodolphe z pewnością nie miał reputacji pijaka, ale też nie jakiegoś pustelnika. --- Post zrealizowany we współpracy z Kostką.
__________________ To nie ja, to moja postać. |
13-07-2016, 14:05 | #34 |
Reputacja: 1 | Bezimienny już miał odpowiedzieć kiedy zobaczył ruch kątem oka, ale szybko powrócił swoimi myślami do gospodarzy. Wszak okazali mu życzliwość i z dobrego serca przygarnęli… chociażby na tą jedną noc. Latające, mamroczące istoty zostawi myśliwym, bo stwórca wie co to takiego było, czy dlaczego tak a nie inaczej zakoszało. Korciło go jednak by iść sprawdzić, ale był praktycznie bezbronny. Nawet nie wiedział czy ten rapier co go nosił to go miał dla ozdoby, czy rzeczywiście coś umiał zdziałać w tej kwestii… - Są Państwo nader łaskawi, jak tylko spotkam drwala to go powiadomię o zaproszeniu i dam się do szanownego Gospodarza. Jednakże… - tutaj zawahał się na chwilę zbierając myśli - ...odebrałem wrażenie, że to jedyny drwal w Szuwarach? W końcu tak to brzmiało. Drwal. Jednak mógł się mylić, ale wolał się upewnić. W końcu im więcej się dowie tym może szybciej jakaś urwana fragmenta wspomnienia powróci. Może, ale czy na pewno? - Ano jeden. - potwierdziła Genowefa. - Ale silny bardzo. - dodała synowa i znów odwróciła głowę. Tym razem jednak nie dość szybko, by Ocaleniec nie mógł dostrzec pąsowych wypieków na jej twarzy. - To czemu czasem tyle trzeba się na czekać na drzewo? - zapytała Gospodyni, po czym dodała z przekąsem - No, jak jakie młode, ładne dziewcze prosi, to tyle czekać nie musi, dlatego Hankę zazwyczaj do niego wysyłamy. - Och, przestańcie, pani matko. Wiecie przecie, że to nie dlatego. Ino Drwal Was szanuje z Józefem. Ocaleniec uśmiechnął się lekko słysząc pełną wymianę zdań między kobietami. Jeden drwal na wieś… pytanie było jak duża ta mieścina była. - Drwal musi mieć pełne ręce ciężkiej pracy skoro czas przychodzi nieraz czekać… - powiedział z namysłem - ...jeśli dobre panie raczyłyby nasycić mą ciekawość, ileż domostw liczą Szuwary? - Oj my tu mamy dużo pracy, z mężem proszę rozmawiać! On wszystko wie! - rzekła Gospodyni. - Ze czterdzieści. - odezwała się Hanna, lecz zaraz zajęła się pracą, zgromiona spojrzeniem starej. - Zatem już nie przeszkadzam. - powiedział z pogodnym uśmiechem Ocaleniec po czym delikatnie się ukłonił i ruszył szukać pana Józefa. “Czterdzieści domostw! Nic dziwnego, że przychodzi im czekać na drewno….” były jednymi z wielu myśli które przemknęły przez jego umysł. “Czterdzieści! Jedna osoba nie podoła nie ważne jaką wprawę i krzepę by miała…” Jakby w odpowiedzi na jego myśli, zobaczył jak zza rogu, pobliską ścieżką nadchodzi młody, niebrzydki mężczyzna, niosąc na plecach potężną siekierę. Czyżby to ten szuwarowy Drwal? Bezimienny z uśmiechem na ustach skierował swoje kroki w stronę nadchodzącego mówiąc. - Zgaduję, żeś waszmość tutejszy i jedyny drwal, nieprawdaż? Gospodarze zapraszają na śniadanie. - rozłożył szeroko ramiona - Proszę mi wybaczyć moją aparycję, jeno wczoraj udało mi się dotrzeć do Szuwar! Haha! - a ramiona spoczęły po jego bokach. Mężczyzna przystanął i z nijaką miną lustrował dziwnego obszarpańca. - A tyś to kto? - spytał z prostotą. Ocaleniec przystanął, wzruszył ramionami i powiedział . - Sam próbuję to ustalić. Młodzieniec znów patrzył na niego i milczał. Widać było, że myślenie na takim poziomie abstraktu przychodzi mu z wielkim trudem. Wreszcie odezwał się: - Gdzie Józef? - zapytał robiąc gburowatą minę, jakby kogoś naśladował. Ocaleniec uśmiechnął się półgębkiem. - W stajni, bydło karmi. - powiedział odwracając się do młodzieńca bokiem - Ponoć Ciebie oczekują, nie każmy im czekać. I po tych słowach ruszył w stronę budynku co to nie da się pomylić, a stajnią być musiał. - To chyba tu… - powiedział jeszcze.
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
14-07-2016, 00:00 | #35 |
Reputacja: 1 | Wtorek Słońce świeciło jaskrawo od wczesnego popołudnia, ale nie było zbyt ciepło. Mimo to, pani Krystyna chętnie przeszła się na spacer. Nie zawsze miała okazję połazić po Chlupocicach, bo zdrowie nie to, a i towarzystwa brak. Co jakiś czas unosiła swoją laskę i wskazywała jakieś miejsce, dom lub okno, o którym mogła opowiadać wiele historii. Miasteczko natomiast, było bardziej ruchawe niż kiedyś. Sklepikarze mieli swoje kramy, pobudowano dwa zajazdy oraz jedną piwiarnię, ściągnęli rzemieślnicy z różnych stron, a teraz robotnicy budują jakiś port albo coś podobnego. Na rynku panował gwar jak zwykle, a zegar wybił dwunastą godzinę. O ósmej rano wcale nie odjechał dyliżans. Okazało się, że miał on wypadek, a reperację oszacowano na długie godziny. Wyjazd zapowiedziano na popołudnie. Chloe w razie czego miała odnaleźć w zajeździe pannę Breuget, opisaną również jako wyjątkowo wątłą i słabą osobę o włosach jasnych jak słoma. - Masz na drogę złotko. - Kłopot podała zawinięte smakołyki w koszyku i poklepała młodą dziewczynę po dłoni. - Dobra z ciebie dziewucha. Cieszę się że jesteś jedną z nas. Jakby ci źle było w Szuwarach, znajdziesz u mnie miejsce. Na nauki cię wezmę chętnie. No, a teraz leć. Czekają pewnie tam na ciebie. Chloe odstawiła koszyk i swój bagaż na ziemi. Podeszła bliżej pani Kłopot, pochyliła się i przytuliła ją mocno. - Dziękuję za gościnę i będę panią zawsze dobrze wspominać - odstąpiła od staruszki i sięgając po swoje rzeczy wyprostowała się. Skłoniła jeszcze uprzejmie i ruszyła przed siebie. Nie mogła się spóźnić na dyliżans więc szybkim krokiem przemierzała uliczki. Miała nazwisko i opis osoby, z którą będzie podróżować dalej do Szuwar. Szczęśliwie dla niej kobieta, którą miała znaleźć w zajeździe z wyglądu wydawała się być wyróżniającą z tłumu. |
14-07-2016, 08:05 | #36 |
Reputacja: 1 | Rodolphe wstał zmęczony poprzednim dniem. Nic konkretnego nie zrobił, prócz krótkiej wycieczki z Hoe i poznaniu informacji o jakimś dziwnym mężczyźnie, który pojawił się w wiosce z niewiadomych przyczyn. Musiał zająć się jego sprawą, lecz najpierw najgorsze - praca mera… Zmęczonym krokiem wyszedł ze swojej pachnącej tymiankiem chaty i wszedł do budynku rady. Na chwilę wpadł do panienki Pascal, przywitał się i zapytał o zdrowie. Pogładził ją po dłoni, życząc miłego dnia i ruszył do kobolda. - Dzień dobry, panie Trouve. Mam nadzieję, że nie muszę się dzisiaj niczym zajmować? - wypowiedział stwierdzenie tonem pytającym i błagalnym. Zawisło ono w powietrzu i przez chwilę nie było na nie odpowiedzi. Pomieszczenia archiwum wydawało się duże. Wszędzie leżały papierzyska, dokumenty, teczki oraz plany, wraz z kałamarzami, piórami i mnóstwem ksiąg. Niektóre kopki spowite były pajęczynami na których bujały się truchła różnych stawonogów. Pana Trouve było jakby brak. - Jestem, jestem… - zastękał staruszek gramoląc się spod stołu - Upadł mi okular... Pan Jean-Christophe poprawił szkło, dźwignął się z podłogi i podszedł do gościa. - Dzień dobry panie Merze, strasznie miło, że pan wpadł. - Wyszczerzył pożółkłe od tytoniu zęby i uścisnął dłoń przełożonego - Nie wziął pan ziółek żadnych? Nic? Mogę krzyknąć na Pascal. Trottier zwęszył okazję, by wymknąć się niechcianym obowiązkom. Skoro Truve nie przeszedł od razu do rzeczy, to prawdopodobnie uda się go przegadać. - Ziółek nie wziąłem, niestety. Ale wrócę się po nie! - wykrzyknął i odwrócił się na pięcie, by ruszyć w stronę drzwi. - Przyniosę ci nieco tymianek z majerankiem i bazylią. Dobre na każdy poranek! Trouve wykazał się dziś dużą nieostrożnością i kilka ostatnich lat pracy mogły pójść na marne. - Nie, nie, nie - wrzasnął stary, zgarbiony kobold i jakby dostał zastrzyk z adrenaliny. Jednym susem zeskoczył z taboretu i ślizgiem zatarasował drzwi. - Nie, nie, nie... - powtórzył i znów wyszczerzył zęby. Nowy mer był jak dzika locha. Trzeba było sposobów, ostrożności, dużo cierpliwości i... marchewki. Wszyscy merowie tacy byli na początku. Gdzie się podziały te czasy, gdy ludzie zachłystywali się władzą, nadużywali jej, dokonywali malwersacji, przywłaszczeń i byli skłonni do korupcji - zastanawiał się urzędnik. - Odstąpię najwyżej swoją herbatkę, sir - powiedział Jean-Christophe - Choć, w wyniku oszczędności budżetowych może wydać się nieco nieświeża… Nastala chwila pełna napięcia i wyczekiwania. Zielarz poddał się i westchnął głęboko. Chciał uniknąć tej pracy. Dlaczego się zgodził? Ach, no tak. Dbał o mieszkańców wioski od dawna, więc kto, jak nie on, miał dbać o nich jako mer. Co za sytuacja… Cała ta praca miała woń przefermentowanej pokrzywy. - No, już… Nie ucieknę, panie Trouve. Herbatkę możesz zachować. Mów zatem - co wymaga moje uwagi? - No więc.. - kobold wyciągnął kajecik z kieszeni, polizał paluchy i przewertował kartki - Hmm… Mam tu jasno zapisane, że jutro o godzinie 12.00 jest zebranie Rady Miasta. Poprzedniej nie było, więc trochę się spraw nazbierało, sir. Trzeba się choć odrobinę przygotować… Jean-Christophe potuptał za swoje biurko i wdrapał się na krzesło. Ledwo było go widać z za stert ksiąg. Wygrzebał jakąś wielką, zakurzoną teczkę, otworzył i pochylił się nad nią z lupą. - Zgony!.. to nie - odłożył stronicę i zaczął mlaskać i ćumkać, bo tak miewał czasem w zwyczaju. - Hmm.. zbliża nam się.. Dzień Podatków sir. Za trzy, cztery tygodnie zjedzie do nas poborca z Chenes według kalendarza. Trzeba będzie wypłacić mu za kwartał. Ostatnio było z tym kiepsko… Obaj mogli sobie przypomnieć, jak to prawie cztery miesiące temu próbowali wszyscy upić urzędnika podatkowego by ten nie mógł doliczyć się brakującej sumy. Ostatecznie człowiek ten o mało nie zszedł w wyniku zatrucia niebadanym mięsem, które ponoć nabył w Chlupocicach. - Tak więc.. może to być większa suma, niż za kwartał…- Kobold sięgnął po mniejszą teczkę, wyciągnął na całą swoją niewielką długość w kierunku mera. - Tu ma pan wszystko, panie Trrotier. Na jutrzejszą radę. Nie będę pana zatrzymywał. Dziś też przyjeżdża nowy kleryk do świątyni, chciałem przypomnieć - kobold klapnął lżejszy na siedzisko. Trottier z rozpaczą wpatrywał się w teczkę, a po jej otwarciu, z jeszcze większą rozpaczą w jej zawartość. “Dlaczego ja?” - zdawała się mówić jego twarz. I kto tak ją odczytał, z pewnością odgadł myśli mera. - Dziękuję, panie Trouve. Jesteś prawdziwą opoką tego miasta - wyraził swoją szczerą opinię i wyszedł szybko z budynku, by dla uspokojenia napić się swojej specjalnej herbatki. A gdy już ją odgrzał, usiadł w swoim laboratorium i zaczął zastanawiać się nad spotkaniem Rady, które się zbliżało szybciej, niżby tego chciał.
__________________ |
15-07-2016, 17:33 | #37 |
Reputacja: 1 | Blada chudzina mogąca wygrzać się dzięki posłaniu trwała w nim dopóki takowa pozycja nie zaczęła być niewygodna. Miała w końcu wakacje - spanie do bólu było jak najbardziej usprawiedliwione. Nic nie budziło, nic nie nagliło. Taka sytuacja nie była czymś, do czego Laura była przyzwyczajona. Nie znaczyło to, że nie mogła z tego korzystać. Ubrała się zatem, powyginała ciało i stanęła w oknie, przyglądając się widokowi miasteczka. Obserwacja była czymś, co lubiła czynić. Był to też ważny element w pracy. Obserwacja pozwalała zauważać pewne zachowania i nie zajmowała całej głowy, co łącznie przekładało się na spostrzegawcze i twórcze myślenie. W końcu to obserwacja potrafiła wytrącić potrzebę, a ta była przecież matką wynalazków. |
16-07-2016, 02:47 | #38 |
Reputacja: 1 | Panna Vergest rozejrzała się po sali wchodząc do tawerny, w której nocleg miała osoba z którą jechała do Szuwar. Pewnym siebie krokiem, taszcząc ze sobą tobołki skierowała się prosto do gospodarza. Ten uprzejmie potwierdził jej, że osoba, której poszukuje jeszcze nie opuściła swojego pokoju i może poczekać na nią w sali. Chloe spojrzała na stoliki, a jej mina wydawała się mówić, że czuje się niezręcznie w tym miejscu. Mężczyźnie od razu zmiękło serce i zaproponował, że wskaże jej pokój panny Bréguet. Chloe od razu rozpogodziła się, podziękowała i skierowała do schodów. Napotkany na korytarzu parobek pokazał jej, w którym kierunku jest pokój, którego szuka. Dzięki temu szybko stanęła przed właściwymi drzwiami. Chloe z lekkim wahaniem zapukała w nie. Po niedługiej chwili usłyszała stłumiony głos. - Taaak...?! - Przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła panna Vergest po czym przedstawiła się z imienia i nazwiska. - Powiedziano mi, że jedzie dziś pani do Szuwar. Czy byłaby możliwość pojechać tam z panią? Widzi pani, jestem nową gosposią na plebanii i nie mam za bardzo jak inaczej tam dojechać… Kolejna chwila musiała upłynąć, by odpowiedź z drugiej strony przebiła się przez drzwi. Taka rozmowa nie była zbytnio przyjazną, ani taktowną rzeczą i najpewniej przez to Chloe została zaproszona do środka, pomimo pewnych okoliczności... - Chwileczkę... To znaczy... ... Hmm... ... Proszę~ ... Proszę wejść...! Środek pomieszczenia był nieco przymglony od wilgotnej pary. Na końcu znajdowała się wanna, której gorąca woda najpewniej spowodowała taki stan rzeczy. W samej wannie wystawała głowa osoby, która mogłaby pasować do posiadanego przez pomocnicę opisu. To, co od niego odbiegało to kolor włosów, który nawet nie leżał obok jasnego słomianego koloru. Pozycja wanny sprawiała, że lokatorka musiała obrócić się cała, by ujrzeć gościa. - ...dzień dobry - przywitała się łagodnie z wyrazem twarzy o wielkim znaku zapytania. - Och, przepraszam, naprawdę nie chciałam przeszkadzać! - odparła Chloe zaskoczona okolicznościami w jakich zastała kobietę. Zaraz zaczęła wycofywać się do drzwi. - Już mówi się trudno - odpowiedziała Laura z uśmiechem. - Niech pani przynajmniej rzeczy tu zostawi, za chwilę skończę kąpiel i się rozmówimy. - Oj nie, nie będę pani kłopotać tym - stwierdziła prędko dziewczyna nie patrząc na nią. - Jeszcze raz najmocniej przepraszam, tak bardzo mi z tego powodu głupio - po czym opuściła pokój. - Nie ma powodu. Już wychodzę - rzuciła ruszając się w wodzie. Jedną ręką sięgnęła drewnianej podłogi odkładając malutki dzbaneczek z uchem wraz z mokrą gąbką. Za drzwiami było słychać większe chlupnięcie i parę chwil ciszy. - Przedziwna sprawa - odezwała się Laura zza drzwi, jakby chciała w ten sposób powiedzieć, że można zajrzeć ponownie. Co też Chloe bez ociągania zrobiła. - Pyta pani o mnie, chcąc jechać do plebani w Szuwarach. A tak się składa, że razem ze mną w podróży jest nowy proboszcz. Z tego, co pamiętam w Szuwarach jest jedna świątynia. Więc będzie to pani proboszcz. - Duchowny jest tu, a nie w Szuwarach? - Panna Vergest wyglądała na wyraźnie zakłopotaną tą informacją jaką dostała od Laury. Zdecydowanie nie spodziewała się, że spotka się ze swoim pracodawcą już teraz. - A i owszem - kontynuowała Laura zza parawanu, do którego prowadziła wyraźna plama wody wraz ze smugami odbitych stóp. - Może niekoniecznie tutaj-tutaj, bo udał się do świątyni na noc, ale zdecydowanie nie w Szuwarach. Chloe odetchnęła z ulgą. Może to przez to, że nie była przygotowana na spotkanie z nim już teraz. Była młoda i ewidentnie musiała to być jej pierwsza praca. Nic dziwnego, że się stresowała z tego powodu. - W świątyni, tu w Chlupocicach? - bardzo była zaaferowana jego osobą. - Mhm - otrzymała w odpowiedzi, gdyż przykładana przez głowę bielizna powstrzymywała przez wypowiedzeniem słów. - Nie wygląda na jakiegoś nieznośnego człowieka. Da się z nim wytrzymać. Dość... "Uduchowiony" jest jego język - podkreśliła, jakby dla takiego kapłana była to rzecz zaskakująco niezwykła. - Słyszałam wiele dobrego o duchownym - odparła Chloe nieco zawstydzona. - To kiedy wyruszamy? - zmieniła nagle temat. - Z tego, co wiem, dopiero za parę godzin - zaczęła naciągając spodnie. - W drodze koło wozu zostało uszkodzone. Zawieszenie nie przystosowane do takiego obciążenia, a samo drewno wieczne nie jest. Nie mniej... Nie mieli zapasowego i teraz dokonują wymiany. Panna Vergest pokiwała głową ze zrozumieniem. - Współczuję. Dobrze jednak, że udało się państwu dojechać - uśmiechnęła się przyjaźnie, gdy mimowolnie spojrzała w kierunku Laury. - Och, przepraszam, zapomniałam się - i znów wróciła spojrzeniem w przeciwną stronę. - Parawany mają to do siebie, że nic przez nie nie widać - uspokoiła zakładając koszulę. Po paru kolejnych chwilach wyłoniła się znad zasłony a gosposia mogła ujrzeć ją w całości, choć z mokrymi włosami i jeszcze na boso. Wzrok Laury przyjrzał się wnikliwie gościowi, a dłoń wyłoniła się w wielkomiejskim geście przywitania. - Dzień dobry, Laura Breguet. Poza wanną i ubrana. Chloe wstała z krzesła na którym sobie przycupnęła i odwzajemniła gest z lekkim dygnięciem. - Chloe Vergest, gosposia - uśmiechnęła się do niej szeroko. - Pani też do Szuwar, czy jedzie pani gdzieś dalej? - zapytała. - Do szuwar. Nawet tak się składa, że kiedyś się tam urodziłam. Jadę do dziadków w odwiedziny - odpowiedziała srebrnowłosa. - Pani zapewne nie z Chlupocic? Pokręciła głową w geście przeczenia. - Jestem z Matrice - odparła Chloe. - Wychowałam się w mieście, ale cieszę się, że mogę udać się do miasteczka by odciążyć od codziennych obowiązków wielebnego. Dużo dobrego zawsze o nim mówiono - uśmiechnęła się ciepło. - U mnie akurat na odwrót. Dzieciństwo na wsi - Laura nazwała tak Szuwary - a po nim coraz większe miasta. Nie musi się pani martwić Szuwarami. Nic tam się nie stanie. Nic tam nigdy się nie dzieje. Taki już jego urok w tych latach - opowiadała siadając na łóżku zajmując się zakładaniem butów. - Och to dobrze - odparła pogodnie Chloe. - W mieście ciągle coś się dzieje i czasem trudno nadążyć za wydarzeniami. - Już tyle lat się temu przyglądam, że przywykłam. Jeśli się nic nie dzieje to znaczy, że nie działa. A to już źle. Ubrane buty były przed ostatnim elementem, który Laura zwykle nosiła na sobie. Delikatna koszula z mankietami nawet nie miała w sobie guzików. Całość fruwałaby jak żagiel, gdyby nie gorset dołączany do całego kompletu. Ten tradycyjnie był oparty o plecionkę sznurków na tyle. Na jednej ze strony dyndał pasek spięty z dwóch stron, który najpewniej pozwalał na podręczne wsunięcie narzędzia, gdy brakowało dłoni i miejsca podczas pracy. Panna Vergest przyglądała się zmaganiom Laury. - Może pomóc z wiązaniem? - zasugerowała uprzejmie. - ...owszem. Jeśli byłaby pani taka uprzejma - odpowiedziała niezbyt przyzwyczajona do pomocy. Chloe wstała, poprawiła sukienkę i podeszła do Laury. Stanęła przed jej plecami i pomogła jej w ułożeniu gorsetu. Następnie powoli i skrupulatnie zaczęła wiązać go. - Proszę mówić jeśli będzie za mocno - powiedziała przyszła gosposia. Była bardzo delikatna. |
16-07-2016, 18:18 | #39 |
Reputacja: 1 | Słońce wspięło się po zenicie, przez jakiś czas utrzymując w swoim punkcie szczytowym, by ponad dobrą godzinę później zacząć się po nim zsuwać. Sławetny zegar w Chlupocicach wskazywał godzinę 13:24 - parę minut przed planowanym wyjazdem dyliżansu krasnoluda Boldervine z tejże mieściny. Wokół wozu kręciła się - czy raczej - latała skrzacica Petunia, a troll Yorgell pomagał ładować bagaże. Na miejscu była już wynalazczyni Laura oraz dziewczyna z Matrice, Chloe. Była też pozostała załoga wyprawy. Brakowało tylko kapłana, ostatniego z pasażerów.
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |