Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-01-2015, 23:56   #11
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Javier za pośrednictwem lunety przyglądał się robotom malie rozstawionym w jego armii. - Doprawdy, przedziwne stworzenia. - przyznał. - Przypominają te od bezbarwnych. - zaśmiał się. - Elfy są jednak zdolne. Mają zbudowany mur. No i nie wiemy czy drzewo jakoś ich wspomaga. Magowie powinni być w stanie określić jego zasięg.
Mężczyzna schował lunetę i wyjął księgę. Otworzył ją. W środku znajdowało się mnóstwo opali okutych diamentami. Jak można sobie wyobrazić, każda strona była dość gruba. - Powinniśmy dać radę. Nie widzę większego zagrożenia niż te dwie kamienne istoty.
- Kamienne istoty? - zdziwiła się Malie. Jednak miast do Javiera zdecydowała się zwrócić do stojącej obok Nine. - Wiesz może co to za stwory i na co mogą być wrażliwe? - zapytała.
- Nie mam pojęcia. Nie wiedziałem, że mają takie możliwości. - przyznał Javier. - Cóż, na pewno ich nie przetniemy nożem. - zaśmiał się. - Może antymagia? - zaproponował.


Po bitwie grupa zebrała się pod drzewem.
Malie, Andy, Nine, Javier i całe mnóstwo grandian. Wszyscy przyglądali się drzewu z zainteresowaniem.
- To jak, wybuchnie? - spytał Javier. Nine pokiwała głową. - Na pewno nie. - stwierdziła. - Spróbujcie udeżyć je mieczem.
Javier przytaknął, wyjmując swoje ostrze z pochwy. Zamachnął się i przyłożył w drzewo. Mało się nie przewrócił. - To jest twarde jak kamień... - przyznał, wpatrując się w jego blask.
- To nie kora. - wyznała Nine. - To jakiś inny, nieznany klejnot.
Miecz Javiera począł rozsypywać się niczym piasek. Podniósł go niezbyt zadowolony. - Przyjmuję, że efekt odwrotny od Jetu... - określił. - Piły z Amethystami? - spytał.
Nine przytaknęła.

Drzewo zostało zcięte niesłychanie powolnie i delikatnie. Magowie bez przerwy używali szafirów, aby ochornić zebranych przed nagłym upadkiem tak kolosalnego tworu. Wnętrze drzewa nie było brązowe, jak się można spodziewać. Było białe. - Diamenty. - zgodziła się Nine. - Ale niesłychanie pełne energii. - dodała.
Jej dłoń dotknęła pozostałości pnia. Włosy wzleciały w górę, wzrok zanikł.
Andy z całą swoją inteligencją, postanowił dotknąć pnia samemu. Reakcja była podobna. Acz znacznie szybciej się oderwał, patrząc w to nieco zamyślony. Spojrzał pytająco na Nine, której lewitujące diamenty zaczęły lśnić się oślepiającą bielą.
W końcu odpadła, robiąc dwa kroki w tył. Potykając się tylko po to, aby Malie niemal odruchowo ją złapała. Bez trudu mogła postawić ją na nogi.
- Przepraszam na moment. - odezwał się Javier, spoglądając w oddal, mniej więcej to samo miejsce z którego rozpoczęli atak. - Czy to nie...Myślałem, że oddelegowałem najemników, gdy Malie uporała się z zadaniem. - stwierdził, machając dłonią na sługusa. - Czy pan Marrick dostał moją wiadomość?
Nine zerwała się z miejsca. - Marrick? - powtórzyła półszeptem, po czym spojrzała na Malie. - Musimy chronić to drzewo. Zapieczętować pień, aby nie rósł, ale się zamknął. - stwierdziła. - To jest...to jest dziura. Do, do...do żył magicznych. Do duszy ziemi. - tłumaczyła gorączkowo. - Jeżeli mam zgadywać...Te drzewa wysysają magię z ziemi. Żerują na niej, aby rosnąć.
- Marrick to zdrajca który walczy po stronie Sidhe - wyjaśniła szybko gwardzistka Javierowi. - Cokolwiek wam powiedział, było to kłamstwo. Jeśli chciał pomóc wam w ścięciu drzewa, to znaczy że przyniesie to korzyść najeźdźcom. Skoro tu przybył, to prawdopodobnie dowiedział się że sprzymierzyliście się z nami i nie ma wobec nas pokojowych zamiarów.
- Doprawdy? - zasmucił się Javier. - Cóż...on wie, że nasi magowie znają sposób postępowania po ścięciu drzewa. Jeżeli przytoczył swoje wojsko teraz, to zdecydowanie ma coś przeciw temu. - spojrzał w stronę pola bitwy, niezbyt pewny siebie.
- I co konkretnie mamy zrobić? - spytał Andy. - Z bandą rannych żołnierzy i paroma kawałkami metalu?
Nine spojrzała na niego niezbyt pewna siebie. - Możemy czerpać manę z żyły! - zaproponowała. - Musiałeś poczuć tą energię prawda? - zapytała.
Andy wyłącznie odwrócił wzrok.
Z oddali, w stronę zebranych pod drzewem, zaczął zlatywać niewielki, okrągły robot.
- Stawimy im czoła - oświadczyła pewnie Malie. - Jeśli okażą się zbyt potężni, to zawsze możemy wycofać się na nasze okręty. Użyjcie wszelkich dostępnych środków by przygotować się do bitwy - poleciła, po czym wydała komendę swym latającym dronom by wzniosły się w powietrze i oszacowały wielkość armii Marricka. Następnie poczekała aż zbliży się do nich obcy robot z zamiarem wyjścia mu naprzeciw.
Maszyna, dość niewielka, cechująca się głównie ekranem wystającym w stronę Malie, zatrzymała się przed kobietą.
Matryca błysnę, pokazując Marricka


Nie różnił się zbyt wiele od pierwszego spotkania naszych czytelników. Był jednak odrobinę bardziej umięśniony. W jego oczach dalej znajdował się ten niezdrowy, dziwny, elektryzujący błysk. Jego tatuaż świecił na fioletowo.
- Witam! Jak usłyszałem, że na was wpadliśmy, nie mogłem powstrzymać się od odrobiny ubawu. - przyznał z dość maniakalnym wyrazem twarzy. - Ale w sumie ty mnie nie znasz, nie prawdaż? Jestem Marrick. - ukłonił się - Brat Vendiego, księcia Ferramentii i męża Rubii Cears. - dokończył, pozostając na chwilę w bezruchu. W ciszy. Podniósł się w końcu. - Czuję się zaszczycony obecnością królewskiej straży. No, może w sumie nie za bardzo.
- Mi również niezmiernie miło - odparła sarkastycznie Malie. - A Vendiemu musiało się przez ostatni rok nieźle poprzewracać we łbie jeśli zaczął uważać się za księcia czegokolwiek. Miło się wam siedzi pod butem Sidhe? - zapytała prześmiewczo.
- Eh? A więc to wywnioskowaliście? Właśnie przegrałem nieco pieniędzy. - zaśmiał się Marrick. - W zasadzie działamy nawet sporo przeciw nim. Więc jeżeli możesz być tak miła, to odsuń swoje wojska od tej dziury, aby mógł wysadzić tą żyłę magicznę, dobrze? - zaproponował. - Właściwie, to chciałem ci dać dwie opcje. Tak dla zabawy: Poddaj się, lub powstrzymaj mnie, a powiem ci, gdzie jest Rubia. Jeżeli staniesz przeciw mnie i przegrasz, zabiję wszystkich oprócz ciebie i zostawię cię tutaj, na kontynencie.
- Nawet jeśli nie stoicie po stronie Sidhe, to nie ma mowy żebyśmy wybaczyli wam rebelię i porwanie księżniczki - stwierdziła z wyższością techniczka. - Ale powiedz mi po co w takim razie chcecie wysadzić tą żyłę. Jeśli nie wspomoże to najeźdźców, to być może pozwolę wam na to niezależnie od tego czy potem przyjdzie nam ze sobą walczyć.
- Mów mi dalej jak dwóch nieznaczących techników mogło przeprowadzić zamach stanu, pracować nad magitechnolgią i wykarmiać wampirów. - zaśmiał się Marrick. - Te drzewka to robota sidhe. Zbierają magię, potem je ścinasz, pakujesz i się stąd zwijasz. To przez nie traciliśmy tyle magii. I to tutaj chcą wiercić po więcej. Mam zamiar wysadzić tutaj na tyle antymagii, aby nie dało się nic wydobyć. - odparł. - Walczymy o remis, nie zwycięstwo.
- Jeśli rzeczywiście jest tak jak mówisz, to pozwolę wam na to - przytaknęła Malie, po czym zwróciła się do Nine: - Co ty o tym sądzisz? Samo zamknięcie rany nie powstrzymałoby Sidhe przed późniejszym wysysaniem many z żyły, czyż nie? W takim razie nie widzę powodu by bronić się w tym miejscu z garstką armii którą posiadamy.
Dziewczyna nie wyglądała na ani odrobinę pewną tej opcji. - Nie mamy pojęcia jak zareaguje ekosystem, jeżeli pozbawimy go magii. - zauważyła. - Poza tym, nie będzie powodu do walki. Równie dobrze możemy przejść na ich stronę lub chować się przed niewolą wraz z Grandią. - zauważyła. - Nie ma powodu walczyć z Sidhe, jeżeli i tak skończymy w niemagicznym świecie.
Andy wypuścił dym z papierosa. - Jeżeli mogę wtrącić swoje dwa grosze: to jedno powinniśmy oddać. Szkoda mi tych resztek żołnierzy które dalej żyją po naszej stronie. Golemy nie były zabawne.
- W tej sytuacji zgodzę się z Andym - oświadczyła Malie, po czym zwróciła się z powrotem do Marricka. - Czy dobrze zrozumiałam wasz plan? Chcecie poświęcić całą magię i technologię jaką posiadamy, licząc że Sidhe zostawią nas w spokoju i odlecą, bo nie dostaną tego po co przybyli?
- Odejdą. Oni nie przyszli po nas. Vendie opowiadał mi jak kretyńsko zareagowali na wasz telefon. Dla nich jesteśmy jak bakterie w ogródku. Zasadzili sobie kwiatki, ale jakieś glizdy w ziemi zawsze są. Jeżeli nie wejdziemy im pod nogi, nie wiem dlaczego mieliby nas karać. - zauważył Marrick.
- Bardzo dobrze. W takim razie wycofam nasze wojska i pozwolę ci wysadzić żyłę - stwierdziła Malie po krótkim namyśle. - Jednak nie przybyliśmy na kontynent by walczyć z Sidhe o remis. Wy także jesteście naszymi wrogami, więc staniemy do bitwy gdy ukończycie swój plan. Zakończymy to tu i teraz zamiast bawić się w kotka i myszkę. Czy przyjmujesz nasze wyzwanie? - zapytała pewnym siebie głosem.
- Co? Nie, spierdalaj. - zaśmiał się Marrick. - Nie stać mnie żeby marnować tutaj czas. Jak wysadzę to drzewo, to moje jest już załatwione. Jak nie będziecie wchodzić w drogę, to świetnie.
- Spodziewałam się że masz więcej jaj niż ja - prychnęła Malie z rozbawieniem.
- Nie obchodzą mnie królewskie obyczaje. Inaczej nigdy bym nie zaczynał od zdrady państwa. - zauważył. - Ja tylko robię swoję.
- Skoro tak - zastanowiła się kobieta. - To sądzę że nie mogę dać wam tak po prostu odejść. Obawiam się że będę zmuszona stawić wam opór, chyba że w zamian za naszą kapitulację powiesz mi gdzie ukryliście Rubię. Tak przynajmniej Rubius nie zdegraduje mnie za to że pozwoliłam wam robić swoje.
- Tak jak ci wcześniej oferowałem. - zgodził się. - Ale będziesz musiała się śpieszyć. - dodał. - Rubia znajduje się w pewnym wechikule. Dość powolnym, ale mimo wszystko ruchomym. - poinformował.
- Niech tak będzie - przytaknęła. - Prześlij mi współrzędne, a wycofamy nasze wojska.
 
Tropby jest offline  
Stary 14-01-2015, 16:31   #12
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
One hit wonder


Quina stała pod drzewem w dość dużym znużeniu. Spędziła noc właściwie w dziurze wypchanej wodorostami, a teraz robiła za przynętę. Wiedziała, że ryboludzie są właściwie wszędzie w okół niej, chociaż żadnego z nich nie było widać. Stworzenia te wierzyły, że właśnie przez to "drzewościn" postanowi tutaj zejść. Albo może chciały sprawdzić, czy Quina mu w czymkolwiek pomoże?
Mimo wszystko, z dość sporym zaskoczeniem nieznajomy faktycznie zaczął się zanurzać w jej stronę. Może raczej opadać, bo stał w pionie, niespecjalnie zajmując się spływaniem w dół.
Był dość wysokim, nieco chudawym człowiekiem o bujnych wąsach i potwornie spiczastym nosie. A nie, moment. To była maska. Miał na sobie również przedziwną czapkę, którą podtrzymywał ręką, aby nie spadła z głowy. Nosił dość dużo ubrań, wliczając płaszcz i rękawiczki. Niekoniecznie było to cwane posunięcie pod wodą.
- Przepraszam, czy to pułapka? - zapytał, zbliżając się do Quiny. - Gdybym nie dojrzał że masz medalion, pewnie nie zdecydowałbym się do ciebie zejść. - Wyjawił. Jego głos był dość dorosły, dojrzały. Musiał mieć swoje lata.
Quina przechyliła głowę nieco w bok.
- Tutejsi tubylcy wierzą iz jestem Pana kolaborantką. Fakt że Pan się do mnie zbliżył nie wyprowadził ich z błędu. - Odpowiedziała spokojnie. - Jeśli Pan jest odpowiedzialny za wczorajsze “akcje”, to jestem w tej pozycji dzięki Panu. - Rozejrzała się wymownie wzrokiem, jakby dając znak że są obserwowani.
- Hmm...A wyglądała pani na bardziej obeznaną w sytuacji. Czyżby coś mi umknęło? - zapytał. - Jak trafiłaś do tego miasta w pierwszej kolejności?
- Mój statek zatonął a ja wpadłam do oceanu. - Nie wiedziała z kim ma do czynienia, więc celowo pominęła “szczegóły”.
- To doprawdy niefortunne. - przyznał mężczyzna. - Z drugiej strony zawsze mogłaś utonąć. Cóż, z wszystkim w czym mogę ci pomóc, chcesz może do mnie dołączyć? Wytłumaczę się u siebie. - zaproponował. - Syreny nie są złe, ale specjalnie rozumne też nie, uwierz mi.
- Doceniam Pańską szczodrość, jednak bez swojej broni się nie ruszę. To pamiątka. - Położyła dłoń na piersi kłaniając się odrobinę.
- To zabierz ją ze sobą? - zaproponował mężczyzna. - Przykro mi ale nie znam kontekstu. - zauważył.
Kontem oka Quina była w stanie dojrzeć jak ryboludzie opływają ich dookoła, z strzelbami załadowanymi w siatki.
- Zabrały ją ryby. A za kilka sekund zabiorą i nas. - Ścisnęła usta. - Pomoże mi Pan? - Kiwnęła głową na najbliższą rybę, w razie gdyby nie dostrzegł poprzedniego ostrzeżenia artystki. Gotowa był do uniku w każdym momencie.
- Wybacz, ale nie mam zamiaru przelewać ich krwi. - wyznał mężczyzna, po czym spojrzał w górę. - To jak, idziesz ze mną? Czy twój miecz cię tu trzyma?
- Zanim ruszymy jedno pytanie. - Zaczęła Quina, rozglądając się podejrzliwie. - Czy wie pan może dla… - Nagle przerwała w tym samym momencie wyprowadzając uderzenie pięścią w gardło osobnika. Jako że byłą pod wodą wyciskała z klejnotu tyle ile się dało by przyspieszyć uderzenie. Może go nie zabije… może go nawet nie trafi. Ale przynajmniej pokaże rybą że jest po ich stronie. A raczej żeby cały czas tak myślały.
Poszło jednak lepiej niż Quina się tego spodziewała.
Stróżka krwi wydostała się z gardła mężczyzny, gdy ten wydawał ostatnie słowa.
- Dlacze...go? - spytał. - Widać...byłem...zbyt ufny. Aż dwa razy w życiu.
Funkcje organizmu żywego zaczęły znikać z jego ciała, a maska spłynęła z twarzy. Był to widok, którego również nie spodziewała się Quina.
Diamondus, król membrańczyków który zaginął przed laty, oddając swój tron Amethystusowi.
Ryby zatrzymały się na moment, spoglądając na wydarzenie.
Do samego końca aż wyzionął ostatnie siły witalne, patrzyła mu w oczy, nawet nie wzruszona, jakby nie docierał do niej fakt że kogoś właśnie zabiła. Kopnęła go delikatnie upewniając się że jest martwym, po czym zaczęła go przeszukiwać. Znalazła jedynie jakiś sztylet ozdobiony w nieznane jej znaki. Zawsze coś...
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 15-01-2015, 21:00   #13
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany

Venganza zwiedził jedno z piękniejszych miejsc w jakich kiedykolwiek był. Miasta były duże, miały pełno szerokich placów, rozstawiając domy dość daleko do siebie. Ludzi było pełno, acz większość z nich miała białe włosy. Chłopakowi zdarzyło się nawet przejść obok wspomnianego wielkiego drzewa, które znajdowało się na placu pałacowym. Pochód rycerzy nie pozwolił mu się jednak zatrzymać. Został on podprowadzony pod samą komnatę królowej.
Znajdowała się ona za przesuwanymi, drewnianymi drzwiami, w których znajdowały się papierowe przegrody. Były one na tyle cienkie, że dało się dojrzeć jej sylwetkę po drugiej stronie.
Khun stanął przed drzwiami na baczność.
- Najjaśniejsza Panno. Znaleźliśmy zbłąkanego pod bambusowym lasem. Postanowiłem przyprowadzić go, ponieważ może być dla Panny interesujący. - mówił z spuszczoną głową.
- Czuję, że nawet nasi żołnierze, są kogoś przestraszeni. Cóż takiego on uczynił? - doszedł zza drzwi uroczy, kobiecy głos.
- Zlekceważyłem go w pojedynku. Byłby on w stanie mnie ciąć, byłby on w stanie mnie zabić.
Po wyznaniu Khuna nastąpiła chwila ciszy. W końcu kobieta odezwała się.
- Chcę zobaczyć jego twarz.
Rycerze ustawili się po obu stronach drzwi, gotowi je otworzyć. Khun zaś upadł na kolana, z czołem mocno przyciśniętym do podłogi. Grupa zatrzymała się, w oczekiwaniu na hołd Sychea.
- Dziękuję za gościnę i audiencję, królowo - mężczyzna przemówił, pochylając się nieznacznie w znanym już membrańczykom niedbałym ukłonie. Nawet jeśli w poprzednim odwiedzonym przez niego królestwie władza nie była zbyt stała, większość, jeśli nie wszyscy szanowali ją w obawie o swoją głowę.
- Jestem Venganza - stwierdził, przykładając pięść prawej dłoni do swego serca. Ten nic nie znaczący gest był czymś, co miało w ten czy inny sposób przekazać oddanie królowej. Rycerze nie znali jego pochodzenia, nie mogli więc oceniać sposobu pokłonu.
Dwójka z miejscowych strażników podeszła pod boki Vengazy, kładąc ręce na jego barkach, z prostym zamiarem wymuszenia od niego identycznej pozycji co ta przyjęta przez Khuna.
Tym razem Venganza nie opierał się. Był przymuszany do zachowania niczym arystokrata, co w jego oczach było wystarczającym dla tej chwili awansem. Uchronił się od roli niewolnika, nie stracił swojej niezależności gdy chodziło o manę. Usługiwanie temu, czy też innemu władcy przez kilka chwil nikomu nie zaszkodziło.
Sychea został przyciśnięty do ziemi, równie nisko co Khun. Acz strażnicy szybko zrobili krok w tył gdy zrozumieli, że nie trzeba chłopaka do niczego zmuszać.
Drzwi otworzyły się z szumem.

Za nimi ukazała się doprawdy młoda władczyniy, ubrana w zawiłe i skomplikowane szaty. Czego Sychea nie wiedział, nazywały się one kimonem. To, było kolorów różu i czerwieni. Sama, przypominająca poniekąd księżniczkę Rubię osoba miała delikatne rysy twarzy, duże, niewinne oczy oraz długie, czarne włosy. Milczała przez pewną chwilę przypatrując się Vengazie.
- A więc jest silny? Inni nazwaliby go..."przystojnym"? - spytała, spoglądając na jednego z strażników, który przytaknął. - Dziwne poglądy urody. - najwidoczniej feministyczny wygląd był tutaj dominującą modą. Wyjaśniało to zarówno Khuna, jak i nieznajomego łucznika z leśnej chatki. - Brakuje nam ludzi o sile szlachty. Myślisz, że byłbyś godzien? Czy w ogóle chciałbyś być godzien? - zapytała kobieta.
- Nim przyjmę niewątpliwy zaszczyt, muszę wiedzieć czym dokładnie jest “szlachta” w twym świecie, królowo - Sychea był spokojny. Nawet jeśli był w stanie odpowiedzieć na pytanie który to już raz stał przed władcą jakiegoś świata, był niewiarygodnie zaskoczony swoim szczęściem. Jak wiele osób kończyło swój żywot, nie spotykając żadnego z nich. Venganza od zawsze wiedział, że był lepszy od nich, zaś los za każdym razem upewniał go o tym.
- Nasze ziemie nie są niewielkie, ale ludność ogromna. Wyznaczamy szlachciców, aby pilnowali porządków poszczególnych dzielnic. - wyjaśniła. - To władcza pozycja. - dodała, jakoby zapewniając, że porponuje coś, co Sychea mógłby chcieć. - Acz siła nie wystarcza do sprawowania na niej pozycji. Czystość serca i powołanie są równie istotne.
- Czystość serca? - Venganza powtórzył słowa księżnej, wyraźnie nimi zaskoczony. Reakcję dopełniany nieznacznie uniesione brwi, oraz lekko otworzone usta. - Co masz na myśli, mówiąc te słowa? - zapytał w końcu. Nie mógł wiedzieć, czy chodzi o pewność swych żądań, wiarę w siebie, czy coś innego. Może królowa wierzyła w “dobro” jako przewodnią wartość?
- Jest jeden lord, który nie dba o nasze dobro. Jedynie o własną wartosć. - powiedziała. - Wierzymy w coś, co nazywamy Riyu. Powodem do życia. Jego Ryiu, stoi na drodze Ryiu naszego królestwa.
Khun spojrzał w stronę Venganzy. - Znany jest z nie respektowania praw i zatajania rejestrów o swojej populacji.
- Potrzebujemy szlachty o czystym sercu. Takiej, której zależy na przyszłości nas wszystkich.
- Jeden lord jest w stanie zagrozić całemu królestwu? - Sychea zapytał, tym razem nie emanując swą reakcją na zewnątrz. Tym razem chciał poznać chociaż część historii, nim obierze jedną ze stron. Chyba nawet ktoś tak zapatrzony w siebie jak on wyciągał nauki ze swego żywota.
- Nie może. - przyznała księżniczka. - Czy trzymałbyś zgniłe jabułko, na złotej tacy? - zapytała.
- A jednak brakuje wam siły i uważacie jego Ryiu jako przeszkodę dla waszego. - wytknął błąd, by kontynuować przepytywanie. Potraktował poprzednie słowa królowej jako pytanie retoryczne.
Księżniczka uśmiechnęła się. - Odmów, a Khun pobierze to zadanie. - odpowiedziała w prost. - Jest to nie więcej niż prezent dla ciebie, na powitanie. Szansa, na zdobycie uznania.
- Pozwolisz, że zapytam - Venganza uniósł nieznacznie głowę, chcąc dodać sobie nieco pewności siebie. - Co stanie się z mą skromną osobą, jeśli odmówię? - zapytał, wyraźnie zaciekawiony perspektywą swojej najbliższej przyszłości.
- Obawiam się, że będziesz zmuszony opuścić nasze ziemię. Najpewniej z najbliższym statkiem handlowym. - wyznała kobieta. - Nie tolerujemy obcych, skoro nas samych jest już zbyt wielu.
- Czy królestwa takie jak Ferramentia, czy Membra, mówią królowej cokolwiek? - zapytał, chcąc upewnić się o faktycznej sytuacji geograficznej. Może znajdował się tylko w odległej krainie, nie zaś zupełnie innym świecie?
- Nie znają naszych uszu. - zaprzeczyła kiwając głową. - Są to miejsca, z których pochodzisz?
- Pierwsze było mą matką, drugie chwilową kochanką - przyszły szlachcic odpowiedział po chwili zastanowienia. Odnalazł te słowa, tak łatwe do skojarzenia niemalże każdej osobie, oraz z całą pewnością uniwersalne, niezależne od miejsca urodzenia. Spojrzał na znajdującego się na boku Khuna.
- Czy zostanie szlachcicem wiąże się z jakimś rytuałem? Ze zmianami, które będę musiał przyjąć w samym sobie? - zapytał.
Odpowiedziała jednak królowa. - Będziesz zmuszony oddać honor symbolowi naszego państwa. - wyjawiła. - Jest to wszystko.
- Jak ma się to wobec umiejętności szlachty? - zapytał, kryjąc ewentualne oznaki zaciekawienia. Zdawało się, że jego twarz była z kamienia. Jego ambicje chyba zjadły już emocje.
- Jest to nie więcej niż proste zaklęcie, nabywane z czasem opanowywania swojej magii. Wydaje się, że również separujesz elementy duszy, aby panować perfekcyjnie nad jednym. - stwierdziła księżniczka. - Na tyle na ile lubujemy się w tym zaklęciu, sprostać mu może zwykły atak obdażony magią.
- Jeśli to będzie możliwe, zamierzam wyzwolić całą swoją duszę. - stwierdził, uśmiechając się do wspomnienia Thalanosa. Los był dziwny, całkowicie nie przewidywalny dla jego podmiotów. Każda chwila mogła przynieść nowe informacje i możliwości.
- Jeśli chodzi o wspomniane zadanie, pragniesz bym doprowadził tego lorda pod sąd, zabił, czy zniszczył? - zapytał, wracając do wspomnianego zadania.
- Chcemy widzieć go martwym. - wyjaśniła księżniczka. - Metoda nie ma znaczenia. Dowody również. Nie zasądziesz w dzielnicy, której pan dalej żyje - zauważyła.
- Oh, już raz byłem w tej sytuacji - stwierdził, wyraźnie rozbawiony tym faktem. Jego białe zęby kontrastował z ciemnym ubraniem, oraz włosami koloru nocnego nieba. Po raz kolejny za sprawą kilku zbiegów okoliczności ma stać się członkiem elity?
- Przymuję zadanie, jednak będę potrzebował przewodnika. - delikatnie pochylił głowę, jakby jako dodatkowe podkreślenie jego prośby.
-Khun cię zaprowadzi. - postanowiła. - spisz się dobrze.
- Dziękuję - słowa tak obce dla Venganzy wypłynęły z jego ust. Tym razem nie chciał popełnić wszystkich błędów swych poprzednich wcieleń. Musiał poznać chociaż trochę tego świata, oraz osobników, którzy mieli go otaczać.
Opuścił salę tronową, zapewne łamiąc przy tym wszystkie możliwe zalecenia i zasady. Savoir vivre nie było czymś godnym jego uwagi. Nawet jeśli gildia alchemików zapewniła mu naukę również w tym aspekcie, w obecnym życiu zwyczajnie ignorował tą wiedzę.
Po wyjściu z pomieszczenia czekał na poznaną tutaj żyjącą obrazę wizerunku mężczyzny. Wśród takich osobników Sychea nie zdziwiłby się, gdyby wybranka danego wieczoru okazała się przedstawicielką brzydszej z płci. Czy raczej przedstawicielem…
- Skąd wzięło się u was niewolnictwo? - zapytał.
- “Niewolnictwo”? - spytał wyraźnie nie wykazując zrozumienia tego określenia. Z dość luzackim nastawieniem zaczął prowadzić Sychea za bramę. Czekał ich długi spacer wąskimi ulicami stolicy. - Czyli o czym bijesz?
- Mushi wspominał o swojej… zależności wobec many pewnej osoby - Venganza sprecyzował swe wcześniejsze zapytanie.
- Ah. To normalne. Wszystko jest czyjąś własnością, nie? - stwierdził Khun. - My jesteśmy własnością księżniczki na ten przykład. No, ty może nie, ale jeszcze zostaniesz. - wywnioskował. - Albo zdechniesz.
- Z tego co wiem, ciągle mogę odejść na jednym ze statków? - zapytał, czy raczej poprawił swego rozmówcę. W głosie szatyna istniała pewna doza niepewności, jakby wizja wolności była czymś zbyt szczodrym, by dotyczyć jego osoby.
- Ten lord, co o nim wiesz? - zadał kolejne pytanie.
- Jak podniesiesz na niego rękę, to specjalnie prawo nie pozwala ci uciekać. Przyjmując, że uciekłbyś od niego w pierwszej kolejności. - stwierdził Khun. - Jak go znam to zaprosi cię na rozmowę przed walką. W pewnych granicach jest teoretycznie cywilizowany. Ma podobny styl walki do ciebie. - stwierdził. - Zwłaszcza w doborze broni.
- Nie zrozumiałeś mnie - ręka Venganzy rozrzuciła jego włosy na bok, na kilka chwil psując naturalną fryzurę. Nie wiedział czemu, jednak ten gest był dla niego wyjątkowo przyjemny. Kto wie, może chodziło o zyskaną przy mutacji twarz? Piękną, silną i przede wszystkim: naturalną.
- Zabiję jegomościa. To jednak nie znaczy, że na pewno przejmę jego posadę, prawda? - sprecyzował swe poprzednie słowa.
- Raczej na pewno. - zapewnił Khun. - Pytanie na jak długo. - dodał. - Chodzi głównie o to, że brak prawowitego szlachcica na to miejsce, a awans społeczny jest czymś na co ciężko sobie tutaj pozwolić. Łatwiej umieścić boską, nieznaną figurę obcokrajowca, póki nie napatoczy się ktoś godny zaszczytu. - wyjaśnił. - Przynajmniej ja tak to interpretuję. Może jak się spiszesz, to nie zdejmą cię z stołka.
- Przynajmniej nie mydlisz mi oczu. - uśmiechnął się szczerze. Z pewnością tutejszy lud był inny niż znani mu osobnicy. Bardziej… szczery?
- Czy mówi ci coś imię “Thalanos” ? - zapytał, rzucając osobą maga jak kamieniem o ścianę. Jeśli jego klejnot miał zdolność umieścić tutaj swój cel, to władca gildii magów zapewne był tutaj więcej niż raz.
- Nic a nic. - stwierdził.
- Kim jest i czym handluje Mushi? - kolejne pytanie wypłynęło z ust szatyna. Właściwie… Nie miał nic więcej do roboty. Mógł tylko zadawać niezwiązane ze sobą pytania, próbując zyskać jakikolwiek pogląd na otaczający go świat.
- Zwykły facet. Sprzedaje mikstury od alchemików. Pomagają wa walkach i z kontrolą magi. - uśmiechnął się. - Jestem chyba najsłabszym szlachcicem. Sam, nawet nie zmienię się w płomień.
- A jego wędrówki po lesie? - zapytał, wyraźnie zaciekawiony istotą tego miejsca. - Czym w ogóle jest to miejsce? - dodał kolejne pytanie.
-Las jest święty, zajmuje większość bitwy. Nie czuć tego, ale ilość magii na jego przestrzeni jest ogromna. Dlatego zmysły wariują. - oznajmił. - Aby dać sobie radę, trzeba być albo tak pustym, aby magia nam nie przeszkadzała...albo mieć zdecydowanie za dużo magii, by być pod wrażeniem. - skrzywił się wyraźnie na moment. - Ogółem, nie wolno mi tam wejść i wszystkich wyrżnąć, to czekam, aż sami wyjdą. - Khun przyjżał się na moment Sychea. - A właściwie jak jest z tobą? Jak się tu znalazłeś?
- W jednej chwili przeprowadzał zamach stanu w imię jednego z moich zbawców, w drugiej - byłem tutaj - odpowiedział, nie ukrywając gorzkiego rozbawienia tą sytuacją. Brak jego ciekawości o Membrze stał się jego pozorną zgubą.
- Pech chciał, że w trakcie zamachu stanu ktoś przeprowadził… O ironio, zamach stanu - dodał, łapiąc się za czoło.
-Święty? - wrócił do kwestii lasu.
Khun starał się schować rozbawienie historią Venganzy. - Ufamy, że to dzięki niemu zło nie może dostać się do naszego kraju. Mówi się też, że każdy kogo się w nim znajdzie jest w stanie zmienić przyszłość tej wyspy. - dodał. - Chociaż poza pierwszym cesarzem w historii tego państwa, nikt nie dał temu dowodu.
- Co stanie się z tymi, których spotkałem w lesie? - zadał kolejne, nie związane z poprzednim pytanie.
- Egzekucja przed pałacem, najpewniej. - oznajmił. - No chyba, że będzie problem pojmać żywych.
- Jaka jest w tym rola Mushiego? - zapytał, wspominając o białowłosym handlarzu najróżniejszymi formami dopalaczy.
Khun wzruszył ramionami. - Jego magiczny potencjał jest tak mierny, że może ich stamtąd wyprowadzić. Na to liczymy.
- Aż tak zależy wam na publicznej egzekucji? - zadał kolejne pytanie, nie mając zbyt wielu pomysłów na spędzenie najbliższych dni. Równie dobrze mógłby zabić tamtą trójkę. Coś, by zabić nudę.
- Mi nie. Księżniczce tak. Nie mieszaj się w to. - polecił. - Są w mojej jurysdykcji. - widać wchodzenie w cudzy biznes nie było zbyt lubiane. Przynajmniej tak sugerował ton głosu Khuna.
Dwójka doszła do wysokiej, drewnianej budowli. Drzwi do środka były otwarte. Stał przy nich białowłosy chłopak, wskazujący do środka zapraszającym gestem. - Jesteś zdany na siebie. Powodzenia.
- Chciałem tylko odpłacić im za swą ostatnią wizytę - odparł, podając Khunowi rękę na pożegnanie. - Do zobaczenia. - słowami potwierdził swe intencje.


Venganza wszedł na ostatnie piętro budowli. Z okien było widać port. Pokój w którym się znalazł był dość duży. Zajmował całe piętro. Pełno było w nim martwych ciał.
Pomiędzy nimi stał osobnik w średnim wieku. Był niewiarygodnie męski jak na tutejszych, z kwadratową twarzą i mocno umięśnionym ciałem. Ubrany był w czarny płaszcz, proste spodnie i koszulę. Jego pas był pełen zdobnych elementów. Wydawał się dość groźny. Sychea musiał tylko na niego spojrzeć, aby mieć złe przeczucia. Na swoim barku opierał miecz, z którego ściekała krew.
- Kolejny, co? - westchnął. - Chyba wygrałem dzisiaj loterię. DAWAĆ MI SAKE! - wrzasnął do swojej białowłosej służby, po czym usiadł kilka kroków przed Sychea. - Tobie też bym dał, ale potem stwierdzą, że cię otrułem.
- Co zrobić, nie dali mi zbyt wielkiego wyboru - stwierdził, nie ukrywając swojej sytuacji. Prawdą było, że równie dobrze mógł znaleźć się po stronie tego lorda, nie zaś całego establishmentu.
- Ładny wystrój - stwierdził, odpinając wielki miecz wraz z pochwą.
- Będę mówił wprost. - postanowił. - Póki mnie nie zaatakujesz, możesz stąd wyjść i popłynąć do bylejakiego kraju. Powinieneś. - poradził. - Królowa mnie nie lubi, bo moje Ryiu to życie dla przyjemności. Robienie z niej pośmiewiska jest niezwykle przyjemne. Tak samo jak pomaganie Mokou. Kiedyś przyśle kogoś kto mnie zarżnie, ale nic nie gwarantuje, że to będziesz ty.
- Kim jest Mokou? - zapytał, nie rzucając się bezpośrednio w wir walki. Nie zamierzał się wycofać, wolał jednak zdobyć chociaż trochę informacji o swoim poprzedniku.
- Fujiwara no Mokou to brat księżniczki. Dał się zrobić w konia, zmieniła go w białowłosego. - streścił. - Ale on miał jaja, chciał ściąć drzewo. Oznaczałoby to, że wszyscy białowłosi by zdechli i nie byłoby jak robić nowych wampirów. Właściwie cała rodzina królewska poszłaby w cholere, a populacja spadła do paruset osób. Brzmi ciekawie, gdy mamy przeludnienie, nie sądzisz? - uśmiechnął się szeroko. - nie udało mu się, ale dzięki mnie stąd spierdolił.
- Jeśli ścięcie drzewa nie wyzwoliłoby go spod klątwy wampira, to w moim odczuciu bliżej mu do idioty niż herosa - po raz kolejny nie ukrywał swoich przekonań. Jeśli możliwe, wolał wywrzeć pozytywne wrażenie i zyskać chociaż nieco przewagi w nadchodzącej walce.
Mężczyzna wzruszył ramionami. - Teoretycznie była możliwość, że go uzdrowi. Ale naprawdę minimalna. Osobiście, wolałbym zniszczyć całe państwo, niż być w nim sługą. Tym bardziej, gdybym urodził się księciem. - bronił przyjaciela.
- Upadek jest bolesny. - w oczach Sychei pojawiła się melancholia, przynajmniej to było najbliższe zdefiniowane uczucie. Twarz wskazywała jednak na determinację, emanowała pewnością siebie. Zdawała się krzyczeć “nigdy więcej!”.
- Ale porzucenie własnego żywota to tylko ucieczka. - dodał. Sam był blisko załamania, jednak był w stanie porzucić swego żywota. Nie był przecież psem, czy innym rodzajem biedoty.
Mężczyzna przytaknął w milczeniu skinieniem głowy. W końcu podano mu porcelanową buteleczkę sake. - Jeżeli chcesz się przygotować bądź uciec, to jest twój czas. - oznajmił, unosząc butelkę nieco wyżej. Następnie przytknął ją do ust.
- Chciałbym móc powiedzieć to samo w twoim kierunku - stwierdził, wyciągając miecz z równie długiej pochwy. Po raz drugi w bambusowym królestwie odrzucił ją na bok, kpiąc ze szlachetnej sztuki Iai - szybkiego dobywania miecza. Nie dość, że nie był w niej szkolony, to jeszcze jego broń zupełnie się do tego nie nadawała.
- Jesteś gospodarzem, powinieneś móc rozpocząć - zachęcił przeciwnika, ustawiając się w defensywnej pozycji. Trzymany w dwóch rękach miecz był lekko nachylony w kierunku wroga, trzymany gdzieś w okolicy środka symetrii byłego strażnika królewskiego.
Mężczyzna milczał przez chwilę. W końcu odrzucił pustą już butlę, a wszelcy służący uciekli z pomieszczenia. - Mogę. - przytaknął. Wysunął jedną nogę w tył i skoczył w przód. Jego miecz wyleciał zza głowy prosto na Sychea. Nie było trudno go zablokować. Uderzenie było dość silne, ale nie specjalnie straszne.
- Ciekawe, czy to tylko alkohol? - zapytał, wymierzając opadające cięcie ze strony prawego barku przeciwnika. Jeśli Venganza byłby pewny swego trafienia, przeleje do miecza manę.
- Tak. - potwierdził mężczyzna, przechylając miecz w prawo, aby zablokować uderzenie. - Więc jak nie zabiję cię dostatecznie szybko, to będę miał trudniej. - zauważył, przechodząc do ofensywy. Tym razem jego ostrze zbliżało się do..nóg Sychea.
Venganza wbił swe ostrze w ziemię, tak by to samoistnie zablokowało uderzenie przeciwnika. Sam zaś zamierzał wykonać kopnięcie okrężne wymierzony w głowę z przeciwnego kierunku. Po raz kolejny gotów był użyć many, by zapewnić faktyczny efekt uderzenia.
Miecz był efektywną blokadą. Źrenice przeciwnika nieco się skurczyły gdy dojrzał nogę. Uderzenie nieco go odsunęło na bok. Opadł na jedno kolano. Nieco krwi upadło na ziemię, mimo, że nie było otwartej rany. Mężczyzna miał rubinową duszę.
- Niestety nie zabiłem dzisiaj tak wielu jak ci się wydaje. - wyznał, zaciskając ręce na mieczu. - Ale za to mam dalej dużo siły na zabawę! - wrzasnął kierując kolejny zamach na Venganzę, zaczynając od miejsca w którym znajdowało się teraz ostrze chłopaka.
Sychea nie był szermieżem. Nie mógł przypisać sobie tego zaszczytnego miana. Jeszcze kilka miesięcy temu władał kosą, wspomagając się najbardziej naturalną i wszechstronną bronią - ciałem. Tak miało być również tym razem. Przynajmniej w pewnym aspekcie.
Były strażnik królewski nie tyle zszedł z toru cięcia, co raczej zbliżyć się do przeciwnika tak, by móc zaatakować jego ręce. Wyprowadził silne uderzenie pięścią w staw łokciowy, drugą ręką zamierzając złapać dzierżącą miecz dłoń przeciwnika. Jeśli swoista blokada będzie skuteczna, zasypie przeciwnika atakami z kolana w brzuch.
Szybki manewr Sychea okazał się skuteczny. Uderzenie z kolana już niekoniecznie. Mężczyzna tylko uśmiechnął się głupio. - I co teraz? - spytał, odchylając głowę w tył. Nim Venganza zareagował, dostał czołem w twarz. Wytrąciło go to na moment, dzięki czemu przy pomocy narodowego zaklęcia irytowania gości, uciekł z uchwytu, dematerializując na moment rękę. Odskoczył w tył, oddając nieco pola Venganzie.
- Muszę przyznać, twój wystrój okazuje się być czymś więcej niż tylko bezsensownym trofeum - stwierdził, uśmiechając się prowokacyjnie. Jego umysł dziwnym trafem pominął drugie z posiadanych ostrzy. Dobył swojej dominującej broni i przyjął postawę defensywną.
- Nie zaczniesz się starać? - zapytał.
- No dobra. - wzruszył ramionami, nieco zachwiał się w kroku i wyciągnął rękę przed siebie. Krew w pomieszczeniu zaczęła się unosić, tworzyć ostre, niespecjalnie długie sople. Setki. - Tak może być? - zapytał, gdy jego twory celowały w Venganzę.
- Znacznie lepiej - wysłannik księżniczki ruszył w kierunku zbuntowanego lorda. Czy wszyscy użytkownicy rubinów posiadają dokładnie te same ruchy? Sychea nie zdziwiłby się, gdyby przeciwnik pokrył je dodatkowo błyskawicami.
Aktywował mieszankę dwóch klejnotów znajdujących się u szczytu jego rękojeści. Nie miał nic przeciwko zrobieniu tego więcej niż raz - niech atak przeciwnika wzmocni ogromne ostrze. Dodatkowo, w razie nieprzechwycenia niektórych sopli gotów był utworzyć tarczę z many.
Gdy dotrze do przeciwnika, zamierzał ciąć na odlew przez brzuch przeciwnika.
Przeciwnik...nie ruszył się. Atak Sychea bez przeszkód wszedł w jego brzuch. Choć zatrzymał się niezwykle szybko. Wolną ręką przeciwnik złapał za ostrze. - Po pierwsze, nie trać many tak szybko. - uśmiechnął się, gdy widział jak tarcza sychea się rozchodzi. - Po drugie, alkohol osłabia ból.
Sople ruszyły na Sychea, wraz z ostrzem które wbiło się w jego brzuch. - Po trzecie, jak się staram...to moja krew jest kurewsko twarda.
Duża część igieł weszła w ostrze, ale również niezwykle wiele wbiło się w plecy i nogi Venganzy. - Jakie jest twoje Ryiu? - spytał.
W oczach Sychei było widać ból. Nie taki, który pozbawia pragnienia dalszej walki, a raczej motywuje do bardziej starannych prób odegnania zagrożenia.
- DOMINATION! - Wrzasnął, atakując przeciwnika. Jego ostrze było w ciele wroga, unik powinien być niemożliwy. Z drugiej strony, jakby profilaktycznie - Venganza aktywował również Oliwin, pokrywając falę uderzeniową dodatkowymi ładunkami elektryczności.
-Hm? - mężczyzna spojrzał na Sychea gdy ten krzyknął. Poruszenie trzymanym przez mężczyznę mieczem okazało się diabelnie ciężkie, jednak udało się. Pełen atak rozciął przeciwnika na pół, w dodatku wprawiając jego ciało w konwulsje. Krew rozlała się na wszystkie strony. Wyglądało to na zwycięstwo. Proste i szybkie.
Były strażnik królewski, oraz najwidoczniej nowy lord kraju bambusów zakręcił ostrzem, by po chwili wbić je w twarz przeciwnika. Profilaktycznie przepuścił przez ostrze kolejną błyskawicę, opierając się na rękojeści. Obserwował truchło, niepewny tego, czy zagrożenie już zniknęło.
- Uhh… - westchnął ciężkim głosem, spoglądając na swe ranne ciało.
Nic co piękne nie trwa ani wiecznie, ani długo. Ciało mężczyzny rozpuściło się w czerwoną ciecz, wzniosło i wykręcając przybrało nową, zwierzęcą postać.
Przeciwnik Sychea był przebudzonym.
 
Zajcu jest offline  
Stary 15-01-2015, 21:01   #14
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Wyglądał niczym kot, bądź być może zając? Jego spojrzenie było ostre. Urósł znacznie w rozmiarze a nawet miecz zmienił swój kształt, sugerując, że był zaklęty.
- Możesz powtórzyć to Ryiu, w moim języku? - zapytał, zmienionym głosem.
Venganza aktywował znajdujące się w butach klejnoty, by zyskać chociaż trochę odległości od przeciwnika. Jego fizyczna strona z całą pewnością była teraz silniejsza. Pytanie, co z magią. Z doświadczenia Sychei wynikała prostolinijnosć przebudzonych. Wystarczyło wyczekać odpowiedni moment i zakończyć pojedynek.
Skupił całą swą uwagę na przeciwniku, chcąc utrzymać dzielący ich dystans. Sam zaś sięgnął po Dar, próbując się go napić.
Przeciwnik stał w bezruchu, pozwalając Sycheai się wyleczyć. - Nazywam się Ushiwaka. - wypalił nalge, ni stąd ni z owąd. - Największą przyjemność, sprawia mi walka. - dodał, wskazując mieczem na Venganzę. - Dzięk.
- Może jednak zasługujesz na moją uwagę - Venganza był wyraźnie zdziwiony takim rozwojem sytuacji. Jego dłoń wyciągnąła z kieszeni kolejną miksturę. Tym razem był to jeden z sekretnych specyfików Sychea. Mutagen noszący dumnie imię Instynktu. Uniósł flakonik do ust, a sposób postrzegania całego świata uległ zmianie.
- Czemu nie próbujecie wyzwolić swojej many? - zapytał, delikatnie ruszając mieczem. Najwidoczniej próbował przestawić się do nowego spojrzenia na świat.
- Mokou chciał. Wiesz już jak skończył. - głos Ushiwaki był teraz nieco nieznośny. - Księżniczka nikomu nie pozwoli mieszać z drzewem.
- Mokou chciał ściągnąć z siebie klątwę. - Sychea wykonał delikatny krok w stronę przeciwniku, skupiając się na jego osobie. - Nie zaś wkroczyć na dalszy poziom rozwoju swego ciała - dodał.
- Chciał odwrócić wampiryzm. - odparł mężczyzna, opierając ostrze na ramieniu. - Od tego się zaczęło. - sprostował. - Bylibyśmy najsilniejszym krajem. Ale czyjeś rządy by się wtedy pewnie skończyły...
- Nawet jeśli naprawię ten kraj, nie zdołasz tego zobaczyć. - westchnął. Gdyby chodziło o jego prywatną opinię - miał dobro tego miejsca głęboko w poważaniu. Czy nawet jeszcze głębiej w niebycie.
Ruszył w stronę przeciwnika, aktywując znajdujące się w jego butach klejnoty. Wymierzył opadające cięcie na lewy bark przeciwnika, następnie na prawy. W razie sparowania, czy też kontaktu z ciałem zamierzał zdzielić przeciwnika dawką prądu. Standardowo, jeśli będzie to konieczne, wypełni ostrze swą maną.
Ostrze uderzyło w ciało przeciwnika, który stał prosto. Odbiło się od niego, jak gdyby Sychea zdzielił głaz. Elektryczny ładunek z ostrza ledwo zdążył przejść w przeciwnika, który niespecjalnie zareagował. Jego ogromna łapa chwyciła tors Sychea i cisnęła nim w sufit. Chłopak wyleciał na dach, z dość obolałymi plecami.
Ushiwaka wyskoczył wraz za nim, lądując parę kroków za leżącym Sycheą. - Ryiu nie bierze się znikąd. Pomaga nam się przebudzić. Nie pokonasz mnie, bez silnego Ryiu. - Doradził, wyraźnie czekając, aż Sychea się podniesie.
-Twoje Ryiu jest tak silne, że zapewnia ci śmierć. Sam jesteś tego świadom. - Sychea podnosił się powoli. Skupiał swój wzrok na przeciwniku. Jak mógł go pokonać? W tej sytuacji jego broń z pewnością była bezużyteczna. Jeśli nie jest w stanie przebić się przez pancerz przeciwnika, będzie musiał uciec się do bardziej… Prymitywnego stylu walki. Albo to, albo ufać że prędzej czy później odpowiednio wzmocniony miecz się przebije.
- Przebudzenie nie daje nic, gdy samemu zapędzasz się w róg, z którego nie ma wyjścia - kontynuował, odpinając drugie ostrze. Tym razem jednak nie brał go w swoje ręce, a zostawił na ziemi.
Aktywował znajdujące się w butach klejnoty po raz kolejny, a Sychea ruszył na swego przeciwnika. Ciął w głowę przeciwnika szerokim zamachem. Porcja jego krwi znalazła się na ostrzu. Szatyn skupiał się jednak nie na ofensywie, a na przechwyceniu kontry przeciwnika i wybicie go z równowagi podstawiając nogę za jego kolanem i pchając go na takową. Dokładnie tak, jak zrobił to wcześniej Khun.
Jeśli się uda, zamierzał zdzielić przeciwnika opadających kopnięciem z wyskoku.
Sychea był szybki. Jego miecz pękł z trzaskiem gdy tylko uderzył w głowę przeciwnika. Wakashi znów nie uniósł miecza. Wyciągnął za siebie rękę, gotowy do oddania pięści. Na szczęście dla Sychea, udało się go przewrócić podpatrzoną wcześniej techniką. Wyskok był błyskawiczny dzięki butom, a opadający atak zdzielił wroga w klatkę piersiową. Wakashi nie pozwolił mu jednak odskoczyć, łapiąc nogę zaraz po uderzeniu. - Nawet zabolało. - przyznał. - Co teraz?
Venganza był zaskoczony. Uderzenie o tej sile zdewastowałoby przeciętnego przeciwnika. Ten zaś był… Nieszczególnie wzruszony. Rzucił pozostałą częścią miecza w lewe oko przeciwnika, by chwilę potem opaść w kierunku twarzy przeciwnika, atakując pięścią w jabłko adama przeciwnika. Jakby tego było mało, w momencie uderzenia wyzwolił całą swoją manę w pojedyncze uderzenie.
Widząc nadlatujące ostrze Wakashi przechylił głowę w bok, chroniąc przed nim oko. Zaczął podnosić się z ziemi kiedy Sychea opadł na niego z swoją pięścią. Uderzenie targnęło nim nieco w tył, pozostawiając go w siadzie. Jego wolna teraz od miecza dłoń, rzucona w przód chwilę temu złapała chłopaka za tor i ciągnąc w przód oddzieliła go od jego nogi.
Zapadło milczenie. Trwające przez niewielką wieczność. Proces w którym do mózgu Sychea dochodziła informacja co oznacza leżący na ziemi miecz Wakashiego, a znajdująca się w jego drugiej ręce kończyna. Wypita wcześniej mikstura nie pomogła.
W swoim krzyku Sychea nie zrozumiał wypowiedzi mężczyzny ani jego prześmiewczego uśmiechu. Po prostu poczuł, że spada, zrzucony z dachu.

Sychea opdał na ziemię z drobnym dźwiękiem. Widział stojącego na dachu Wakashiego, wpatrującego się na niego. Widok ten zasłoniła mu jednak pewna twarz.

Należała do osoby bladej, o czerwonych oczach w zdobnym ubraniu.
Arens Amens.
- Słucham? - zapytał, wyraźnie zdziwiony tym, co wylądowało pod jego nogami.
- Masz coś, co leczy mimo zażytego wczesniej Daru? - Sychea pominął wszystkie formalności. W tym momencie go nie obchodziły. Nie zamierzał pozwolić by ktoś NIM pomiatał. Nie gdy po raz kolejny musiał odzyskać swoje miejsce w społeczeństwie. Istnienie było zbyt krótkie, by za każdym razem przegrywać. Musiał wygrać to starcie, może nawet wrócić do Ferramentii. Ale teraz znaczenie miała tylko ta walka. Głowa przeciwnika, która winna być pod jego nogami.
Mężczyzna milczał. - Mogę cię zabrać i wyleczyć. - zagwarantował. Podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę na dachu. - Ale tobie chyba bardziej zależy na śmierci? - spytał.
- Arens, nie wiem co tutaj robisz, ale jestem pewien, że jesteś w stanie pomóc mi w tym momencie. - Sychea mówił twardym głosem. Znacznie zmienił się od czasu, w którym ostatnio się widzieli. Nawet jego poprzednia tożsamość nie dałaby mu zbyt wielkich forów. W oczach gildii zapewne był teraz nikim, nieudanym eksperymentem. A jego obecny stan wcale nie pomagał zaprzeczeniu tego faktu.
- Nie jestem w stanie stawiać warunków, jednak zrób to, o czym mówię, a wyjaśnię ci wszystko. - rzekł twardym głosem, który w tej sytuacji brzmiał raczej komicznie.
- Znamy się? No to teraz jestem zaciekawiony...~ - Alchemik sięgnął pod płaszcz i wyjął z niego przedziwną buteleczkę. Odkorkował ją z zdrowym *pyk* i schylił się do Venganzy. Ręką podniósł jego głowę i pomógł mu wypić zawartość, ignorując że temu brakuje nogi a nie ręki. - Ciekawi mnie czy z tego bólu jesteś w stanie robić cokolwiek. - zaśmiał się, wyjaśniająco.
- Zajrzyj do kieszeni na kamizelce. Spójrz na charakter pisma na eliksirach w czarnych flakonach - Sychea powiedział, ciężkim głosem. Skupiał się na swoim ciele, starając się poczuć nie ból, lecz leczniczą energię mikstury.
Amens wyciągnął jedną z butelek i wstał. Zaczął obserwować ją w milczeniu.
Noga Venganzy odrastała w zastraszającym tempie. Wyglądało to dosyć brutalnie, ale eliksir był efektowny.
- To też jej przepis. - mruknął Amens. - W przyszłości, inne leki mogą być mniej efektywne. - ostrzegł.
- Mam silniejszy organizm, niż pozwalają na to prawa natury - Sychea zbył słowa swego rozmówcy, zapominając o wszystkich karach, które tak często spływają na jego osobę. Los zawsze go rozpieszczał tylko po to, by z zaskoczenia odebrać wszystko.
- To również jej zasługa - dodał, uśmiechając się blado.
- Jak mnie nazywaliście? Piąty podmiot testów? Demoniczne dziecko? - pytał, nie mając siły ukrywać swych sekretów.
- Wielu tak mówiło, ale nie ja. Ja dałem ci posadę i pieniądze. - zauważył. - Nie masz czegoś ważniejszego na głowie? - spytał, rozbawiony. - Nie zniszcz tej twarzy. Jest ładniejsza od poprzedniej.
- Obecnie chyba chcę pomóc wam w relacjach z tutejszą władzą. To chyba nic złego? - uśmiechnął się blado. Jego oczy ze strachem patrzyły na odrastającą nogę. Alchemia naprawdę była dziełem demona.
- Jeszcze niedawno byłem w Membrze, także mam sporo informacji - stwierdził, jak gdyby nigdy nie podniósł ręki na Emeę, a co za tym idzie - Ferramentię.
Wakashi zszedł do środka budynku, znikając z zasięgu wzroku zebranych.
- Akurat to nam się przyda. Cała ich stolica zwyczajnie wyparowała.
- Porozmawiamy w drodze - Sychea wstał, kierując się w kierunku wejścia do budynku. Był świadom, że przywódca alchemików za nim podąży.
- Ametysthus został obalony przez jakąś niebieskoskórą. - stwierdził, czując że jego słowa nie brzmią zbyt logicznie. - Loud zyskała poparcie prawie wszystkich generałów i wygnała go, Diamondusa, oraz mą skromną osobę. - dodał, przyśpieszając kroku. Serce biło jak szalone, pompując niesamowite ilości krwi, oraz adrenaliny. Mężczyzna był pobudzony. Nie wiedział, czy zyska odkupienie, jednak może zapewni sobie spokój sumienia względem swego twórcy.
- Mówimy na nich Sidhe. - przytaknął, że słucha. Służba grzecznie schodziła im z drogi, wyraźnie przestraszona samej obecności Sychea.
- Gdy ostatnio go widziałem, Diamondus chciał zebrać armię przeciwko Sidhe - Sychea odparł krótko, streszczając swoją pozbawioną zbyt wielu odpowiedzi podróż.
- Emea nie żyje, Thalanos uciekł ze stolicy - dodał, czując jak żołnierska krew zaczyna przywracać w nim poczucie obowiązku.
Dwójka zakręciła już któryś raz na schodach, stając na przeciw pijącego sakę Wakashiego.
- Weź nie umrzyj, co? Chyba cię potrzebuję. Nawet bardzo. - wywnioskował z uzyskanych informacji Amens.
- Śmierć też nie leży w moich interesach. - uśmiechnął się, rzucając się w stronę Wakashiego. W momencie pierwszego odbicia rzucił jeszcze - Mogę zostać szlachcicem, wiesz? - dodał, wyraźnie rozbawony tym faktem.
Sychea nie biegł na swej maksymalnej prędkości. Wydawało się, że próbuje wyczuć nową-starą nogę. Prawda była jednak nieco inna. Wszystko, może z wyjątkiem poprzedniej porażki i pojawiającego się z nikąd Amensa, było częścią planu.
Zamierzał aktywować znajdujące się w butach klejnoty dopiero, gdy przeciwnik podejmie jakąś próbę kontrataku, w razie jej braku, gdy znajdzie się w odległości półtorej, może dwóch metrów. Dopiero wtedy zamierzał przyśpieszyć do końca swych możliwości, i wbić swą pięść w szyję przeciwnika. Gdy będzie pewny trafienia, wykona tą samą sztuczkę co poprzednio.
Wakashi tym razem nie chciał iść Venganzie na ulgę. Natychmiast chwycił swój miecz i machnął nim, chcąc uderzyć nadchodzącego Sychea. Ten, odruchowo odskoczył w tył, przerywając swój atak.
To było w nim. W jego zmysłach. Miał złe przeczucia, ale nie względem Wakashiego tylko jego miecza. Coś w tej broni budziło grozę wewnątrz niego.
- Dlaczego nie odszedłeś? Nie możesz wrócić do pałacu, ale jesteś w porcie. - zapytał Wakashi, unosząc się na równe nogi.
- Wygląda na to, że twoja śmierć przysłuży się moim starym przyjaciołom - stwierdził, po raz kolejny nie kłopocząc się kłamstwem. Miał wrażenie, że martwym należy się prawda. A właśnie taka była jego opinia o każdym przeciwniku.
Sychea odskoczył w kierunku zostawionego w pomieszczeniu niebieskim mieczu. Podniósł go, złapał jedną dłonią i powtórzył poprzedni manewr. Nie był pewien, czy miecz Emei zdoła w pełni zablokować uderzenie przeciwnika, może dlatego ciągle myślał o dodatkowym zejściu z toru ataku. Wystarczy, że zbliży się na odległość pół metra i po raz kolejny zdzieli szyję wroga.
Wakashi skoczył w stronę Sychea, gotowy do przyjęcia jego ataku własnym. Przynajmniej tak mogło to wyglądać, gdy zamachnął się mieczem. Tym jednak razem, ostrze zatrzymało się przed jego szyją. Wolną ręką zwierzoczłek złapał ostrze Venganzy, gdy jego miecz przyjął na siebie uderzenie.
Które nie wywołało żadnych skutków.
- Powtarzasz się. - zauważył Wakashi. - Może ja też powinienem? Nie jesteś przebudzony. Nie walczyłeś nawet o swoje Ryiu.
Venganza wybił się z kolana przeciwnika, wzmacniając ruch kryształem znajdującym się w jego nodze. Zamierzał wykonać coś w rodzaju salta w przód, łapiąc za głowę przeciwnika. Oczy wroga miały być czymś podobnym do znajdujących się w kulach do kręgli otworów. Wzmocnieniem chwytu i zarazem przerzutu.
Gdy Sychea wyskoczył, Wakashi zamachnął swoim - uniesionym już - mieczem. W czego efekcie Venganza odleciał nie małą przestrzeń w bok. Miecz okazał się dość tępy. Stworzona przez to rana cięta wcale nie była aż tak głęboka, jak chłopak mógłby tego oczekiwać.
- Co tak na prawdę chcesz osiągnąć, chłopcze? - Wakashi odwrócił się w stronę Sychea. - Co ma ci dać “dominacja”? Co chcesz osiągnąć? - spytał.
- Zniszczę wszystkich, którzy stoją na mojej drodze - Venganza przerzucał przedziwny miecz z ręki do ręki. Był zły. Gdyby nie mutacja, wystarczyłoby pojedyncze trafienie tym cudem, a przeciwnik zakończyłby swój żywot. Lub chociaż znacząco go do tego przybliżył. To jednak nie była opcja.
- Miałeś nieszczęście znaleźć się na mojej drodze - dodał, ruszając w stronę przeciwnika. Przypomniał sobie o znajdującym się w ostrzu amethyście - dzięki niemu z całą pewnością mógł przyjąć na siebie więcej niż jedno uderzenie ogromnego, prawdopodobnie wzmocnionego magią w ten, czy inny sposób ostrza.
Tym razem jednak nie rzucił się bezmyślnie na przeciwnika. Gdy znalazł się tuż poza zasięgiem przeciwnika. Zwyczajnie czekał. Na moment, w którym przeciwnik spróbuje zaatakować, wtedy, wykorzystując gemy w jego butach, spróbuje uniknąć i przejść za przeciwnika.
Wakashi stał jednak w miejscu, w zamyśle. - Na drodze dokąd? - spytał wreszcie. - Tego właśnie w tobie nie pojmuję, chłopcze. Powołujesz się na pragnienie dominacji, ale zarazem na inny, wyższy cel. - zauważył.
- Jakie ma to dla ciebie znaczenie? - zapytał, jakby dopiero teraz do niego dotarło nienaturalne zachowanie przeciwnika. Zdawało się, że ktoś postawił go na drodze Sychea w jakimś konkretnym celu. Chociażby zebraniu swych myśli.
- Póki co walczę o swoje miejsce i wolność. - dodał, przeskakując z nogi na nogę. ciągle czekał na błąd przeciwnika.
- Żyjesz. - wskazał Wakashi. - Tnę cię i niszczę, ale wracasz. Pchasz się w walkę której ani nie masz powodu wygrać, ani nie możesz. - wycelował mieczem w Sychea. - czy dobrze rozumiem?
- Zostałem postawiony w tej walce przez los. - stwierdził, delikatnie pochylając swe ciało. Patrzył na przeciwnika z ukosa, czekając na jego ewentualny ruch. - A gdy ktoś staje na mojej drodze, nawet przez los, nie odpuszczę. - dodał, ignorując jak prostacko to brzmi.
- I dlaczego nie możesz uciec? - spytał. - Jak los cię skarał, że nie masz dokąd? - kontynuował Wakashi.
- Może zwyczajnie nie chcę uciec? - odparł, ruszając na przeciwnika. Po raz kolejny traktował ostrze bardziej jako przedmiot służący zapewnieniu bezpieczeństwa. Niestety, w tej walce było bez użyteczne. Zamierzał zejść z toru ataku, aktywując przyśpieszające klejnoty. Po uniku zamierzał kopnąć przeciwnika w tylną stronę kolana, zmuszając go do przyklęknięcia. Tuż po tym miało nastąpić obrotowe kopnięcie w okolicę szyi przeciwnika.
- To dlatego nie jesteś przebudzonym. Nie masz Ryiu. Nie masz powodu do dominacji. - stwierdził Wakashi, a jego miecz zaczął się świecić. - Nie przegram z kimś, kto żyje bezmyślnie dla samego życia. - określił się, po czym wykonał zamach. Fala światła opuściła jego miecz, lecąc na biegnącego w jej kierunku Sychea. Zderzyła się ona z chłopakiem, przepoławiając jego miecz i uderzając w niego.
Sychea opadł na ziemię bez siły, mimo, iż nie krwawił na zewnątrz. Wakashi przyjżał się Amensowi.
- To nie był byle lek. - uśmiechnął się mężczyzna. - Ale już nie będzie w stanie walczyć.
- To go zabierz.
 
Zajcu jest offline  
Stary 25-01-2015, 20:06   #15
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
-Jak się czujesz? - spytał Arens, siadając obok łóżka na którym znajdował się Sychea. - Rozmawiałem z magami i Eabiosem. Twierdzą, że ten miecz to jakaś mieszanka amethystów i inkantacji magicznych. Cios który cię załatwił był tym samym, którym udeżyłeś w miecz. - wyjaśnił. - Powinieneś być już w formie, acz nie licz na trzecią szansę. O co właściwie tam poszło? - zapytał.
- To tutejszy zbuntowany lord - smutek szatyna zdawał się emanować z jego ciała na wszystkie strony. Nie posiadał przeważnie otaczającej go aury. Nie wydawał się być silny, czy wyjątkowy. Zdawało się, że wszelaka pewność siebie opuściła go wraz z utraconą krwią.
- Jeśli chcecie uzyskać wsparcie tego kraju, to lepiej byłoby mieć coś podkreślającego wasze intencje. - dodał, spoglądając ciemnymi oczami na Arensa.
- Oh. Nie będziemy wchodzili w układy pokojowe, raczej będziemy zmuszeni go podbić. - wyjaśnił Amens. - Gdy leżałeś dołączył do nas przyjaciel Malie. Podobno kazała nam nie wchodzić w głąb wyspy. Ten kraj współpracuje z wrogiem od dawna.
Alchemik uśmiechnął się. - Tak się wsłuchiwałem gdy walczyliście. Twój przeciwnik był niezwykle szalony na punkcie posiadania celu w życiu. Niezwykłe placebo. - osądził. - Zastanawia mnie jak faktycznie osągnął swoją transformację.
- Ciężko posiadać cel, gdy świat co chwilę udowadnia, że źle wybrałeś. - Sychea nie ukazywał widzianej jeszcze dzień temu siły. Nie miał potrzeby, by to robić. Był słaby, mimo wszystkich swoich starań. Westchnął, nie wiedząc co ma ze sobą począć.
- Oh, Malie jest pewnie znacznie bardziej wpływowa niż gdy ostatnio ją widziałem. - stwierdził.
- Jeżeli coś chcesz osiągnąć, wypada mieć plan "na wszelki wypadek. - skomentował Amens. - Nie mam pojęcia co się z tobą działo przez cały ten czas, ale brzmi dość ciekawie. Całe szczęście jeszcze nie umarłeś. - westchnął. - Swoją drogą mam cię wszystkim przedstawiać jako Sychea czy..? Nie miałeś specjalnie dobrej reputacji.
- Obecnie poruszam się pod mianem Venganzy, jednak i to imię zdaje się nie przynosić mi zbyt wiele sukcesów - stwierdził, rozkładając ręce na boki. Powoli uniósł głowę, spoglądając na swojego byłego właściciela. - Całość zależy od ciebie. - stwierdził.
Amens uśmiechnął się niewinnie. - Oh? Nie jestem twoim tatą. Sam zdecyduj, co planujesz dalej? - spytał - Wracasz do nas, czy masz jakąś swoją wędrówkę? - spytał, zainteresowany. - Jakoś nie byłeś przesadnie uradowany gdy cię znalazłem. Nawet nie wiem, czy ci na nas zależy.
- Pozostanę więc Venganzą, niech me imię czci moment w którym podjąłem pierwszą prawdziwie swoją decyzję - stwierdził, uśmiechając się blado. Jego dłonie znalazły się na materacu, powoli podnosząc swe ciało. Mógł podróżować dalej bez większego sensu, lub wrzucić się w wir zdarzeń, których nie rozumiał. Oba wyjścia były równie złe.
- Nie wiesz, czy Amy i B.B.Holmes ciągle żyją? - zapytał, przeczuwając że jego pierwsza ojczyzna uległa jakiejś zmianie.
- Hmm...nic nie obiecuję. Ale nie pamiętam, abym widział ich imiona na liście zmarłych. - stwierdził - Osobiście nigdy nie przyjmuję pospulstwa w biurze, więc sam ich nie widziałem. - wyznał.
- Są właściwie jedynym powodem, dla którego mógłbym wrócić w Ferramenckie szeregi. - odparł, zaciskając pieść lewej ręki. Myślał, co powinien zrobić, analizował swą najbliższą przyszłość.
- Acz jeśli planujecie zniszczyć ten kraj - z przyjemnością pomogę, chociażby z boku, pomagając bez szczególnej rangi. - dodał, zaś jego usmiech nabrał nieco wigoru. - Wystarczy zniszczyć znajdujące się przed pałacem drzewo magii - cała gospodarka tego miejsca upadnie, jak i większość władzy nad społeczeńśtwem - Sychea pominął, czy może zapomniał o śmierci większej części populacji.
- Wiemy jak one działają. Chociaż dopiero tutaj odkryliśmy wampirzy potencjał. - skrzywił się Amens. - Jak podejmiesz jakąś decyzję to daj mi znać. Jeżeli potrzebujesz nowego ekwipunku, jest w ładowni. Wybierz coś sobie. - podniósł się leniwie z miejsca. - No chyba, że masz jakieś pytania? Albo coś do powiedzenia?
- Jakie macie plany wobec tego miejsca? - zapytał, szukając jakiejkolwiek możliwości zaczepienia się do dominującej ten świat wojny. Innej niż “przecież kiedyś byliśmy po jednej stronie”.
- Póki co żadne. Pewnie skończymy ścinając drzewo, a reszta wyjdzie sama. - pokręcił głową w niezadowoleniu. - Mamy mały problem. Wspomniałem wcześniej o Sidhe, prawda? To przeciw nim jest ta kampania.
- Oh, z przyjemnością pomogę zabić obecną królową Membry, czy jakkolwiek się teraz nazywają - uśmiechnął się, a jego przygaszone oczy powoli i nieśmiale wracały do swego dawnego blasku.
Amens wzruszył ramionami. - Cokolwiek ci odpowaida. - uśmiechnął się, po czym opuścił pomieszczenie.
- Dziękuję za pomoc. - powiedział donośnym głosem, nim przywódca alchemików zdążył opuścić pomieszczenie. Westchnął, gdy znalazł się samemu w pomieszczeniu. Co mógł uczynić, by jakkolwiek wpłynąć na tą wojnę? Czy w ogóle powinien to robić?
Większości osób w tym momencie ukazywałaby się barwna przeszłość, wszystkie miłe i przyjemne wspomnienia. Sychea był jednak inny. Poza krótkim mignięciem twarzy Amy, widział tylko śmierć. Wojna była czymś, co zapewniało mu możliwość bycia. Podążania za swoim instynktem. Jego imię pochodziło od zemsty, którą przysiągł gdy porzuciła go Ferramentia.
Zdekapitowane ciało Emei, cieknąca strumieniami krew, nadziana na olbrzymie ostrze głowa dziewczyny. Czy spełnił wtedy swój cel? Czy kiedykolwiek był on prawdziwy?
Wstał, powoli krocząc w kierunku drzwi. Myśli krążyły po całej jego świadomości, a on nie potrafił dojść do jakiejkolwiek formy kompromisu między nimi. Znowu nie miał pojęcia, co powinnien uczynić. Gdzie się podziać?
Miał ciało Membrańczyka, korzenie Ferramentczyka, umysł i przeszłość która powinna wykluczyć go z obu społeczeństw. Każda z jego “ojczyzn” znalazła się po przeciwnych stronach konfliktu, który najwidocznej pokrywał kolejne kraje. Ten konflikt nie był czymś łatwym do zignorowania. Jego rozwój miał wpłynąć na kształt świata.
Jego dłoń zetknęła się z klamką, a on czuł chłód metalu. Dziwne, ale po raz pierwszy czuł zimno metalu. Gdy dotykał broni - czuł przepływające przez nią emocje. Skondensowaną siłę właściciela. Jeśli ta stykała się z jego ciałem - całość była zupełnie inna. Czuł płonącą złość, lub strach jego użytkownika. Jego ciało zawsze reagowało na zetknięcie się z metalem. Tym razem było inaczej. Czuł… neutralność przedmiotu. Niewrażliwość.
Otworzył drzwi, sam nie miał powodu by stać się tylko statystą w tych wydarzeniach. Był aktorem, który musiał wywalczyć swoją drogę na scenę, odzyskać jedną z głównych ról wbrew woli losu.
Gdy dotarł do arsenału, rozpoczął bezowocne poszukiwania odpowiedniej broni. Oczywiście - wybranie takiej nie było w zasięgu jego zdolności.
- Potrzebuję najlepsze Oodachi, półtoraręczny, albo nawet dwuręczny miecz. Coś w tym rodzaju. - stwierdził, szukając jakiegokolwiek technika, zbrojmistrza, czy kogoś odpowiedzialnego za to miesjce.
- Oodachi? To jakieś tutejsze? - zdziwił się zbrojmistrz nadzorujący skład. - Półtora i dwu ręczne mamy. Coś konkretnie? - spytał.
- Tak, to nieszczególnie Ferramencka broń. - westchnął, rozkładając ręce na boki w geście bezradności. Najwyraźniej nie miał zamiaru tłumaczyć konceptu tej broni. Albo zwyczajnie go nie rozumiał.
- Silne, wytrzymałe, nie musi mieć zbyt wielu kieszeni. - nieznacznie sprecyzował swe słowa.
Mężczyzna zamieszał się kręcąc wokół stojaków z brońmi, aż w końcu wypatrzył Claymore. Wskazał na niego i spojrzał na Venganzę pytająco. - Nada się?
- Wytrzyma długo? - zapytał, wątpiąc że odpowiedź technika będzie zgodna z prawdą przez więcje niż kilka walk.
Mężczyzna wzruszył ramionami. - Tyle co każdy inny. Jak nie będziesz nim ciął skał to raczej szybko się nie wyszczerbi.
- Jeszcze kilka noży do rzucania, czy zwykłych sztyletów, i jakiś pas na mocowanie. Dodatkowo pochwa do tego Claymore z uchwytem na plecy. - dodał, spoglądając na technika. Jak nisko upadł, ludzie się nawet go nie boją...
Technik sprawnie się uwinął z zbieraniem akcesorii i wystawianiem ich na stół. Żądał jeszcze podpisu od Venganzy, aby było wiadomo, komu wydał ekwipunek. Chwilę po tym Sychea udał się na pokład, szukać znowu Amensa. Znalazł go na pokładzie. Rozmawiał z...Mushim.
- Pomogę wam - stwierdził, kładąc dłoń na barku Amensa. - Chociażby by odpłacić za pomoc - dodał, nie chcąc ujawniać swych przekonań.
Alchemik przytaknął skineiem głowy. - Dobrze mieć cię spowrotem. - przyznał. - Masz gościa.
Mushi spojrzał na Venganzę pozbawiony pewności siebie. - Fujiwara no mokou pojawił się w mieście. Kwestia godzin zanim zacznie się drugi zamach... - odezwał się, pomijając wszystkie możliwe wstępy i formy grzecznościowe. - Nie mamy szans. Ale mógłbyś pomóc. Gdybyś wyzwał Wakashiego na pojedynek, zgodziłby się walczyć jeden na jednego. Gdybyś go zabił, Mokou straciłby dużą część swojej siły.
- Wątpię, bym miał szanse w tym starciu. Zostało mi to udowodnione - westchnął, zaś jego oczy wbiły się w ziemię. - Z chęcią spróbuję, jednak będę potrzebował czegoś na wsparcie, wzmocnienie. Nie rzucę się trzeci raz na śmierć nie mając przeciwko niej żadnych sztuczek. - dodał, z dziwnym jak na niego rozsądkiem.
- Powiedziałbym, że się boisz. - zdziwił się Amens. - Nasz nowy kolega też jest alchemikiem. Możemy zorganizować jakąś mieszankę. - ocenił. - Będziesz wtedy zmuszony wygrać jak najszybciej. - spotrzegł. - Zanim jakiekolwiek efekty uboczne uderzą w organizm.
- W tym z przyjemnością pomogę. Nie zapomniałem nic zarówno z twoich nauk, jak i tych pochodzących od mej matki - stwierdził, zaciskając prawą pięść.
- Czy się boję? - Sychea zapytał, najwyraźniej zirytowany tym stwierdzeniem, ton jego głosu podniósł się nieco. - Każdy się boi. Bycie pokonanym nie jest zbyt przyjemne. Wyrwanie nogi, gdy twoje zmysły są zwielokrotnione - również. - dodał, uśmiechając się prowokująco.
- Jednak potrafię odróżnić strach przed śmiercią, od obawą przed walką. - stwierdził, rozluźniając pięść.
- Nie boję się Wakashiego, zwyczajnie bez odpowiednich substancji nie widzę możliwości pokonania go. Przynajmniej, póki nie rozwinę się nieco. - zakończył.



Grupa złapała Wakashiego w ostatnim momencie. W swojej zwierzęcej formie, mężczyzna opuszczał właśnie dom. Towarzyszył mu męzczyzna, którego Sychea jeszcze nie znał.
Był wysoki, miał długie, związane kokardą białe włosy. Ubrany był w zwykłe łachmany: białą koszulę i byle jakie czerwone spodnie. Jego oczy miały agresywny wyraz. W ustach znajdował się papieros. Używka znana dobrze artystom.
Na jego widok Sychea doznał najbardziej przedziwnego odczucia. Innego nawet od tego, którym obdażył go pierwszy widok wakashiego. Wtedy czuł obawę, sugestię, że powinien uciekać. Czuł większy niepokój względem broni zwierzoczłeka niż jego samego. Z drugiej strony, miał wtedy jakąś pewność siebie, że w najgorszym wypadku po prostu przeżyje.
Tym razem jednak, Sychea miał po pierwsze świadomość, że nieznajomy nie kieruje wobec niego żadnej morderczej intencji. Miał jednak w sobie przedziwne przeczucie, że gdyby taka intencja się znalazła, nawet ucieczka nie będzie miała większego znaczenia.
Aura którą rozsiewał Sychea była aurą strachu, niepokoju. Im ktoś mniej wierzył w siebie tym większe miał trudności w obliczu Venganzy. Większość odczuwała ją w ten czy inny sposób. Nieznajomy jednak miał swoistą aurę gniewu. Aurę, która nie wywoływała strachu samego w sobie. Tylko aurę, która wzbudzała poczucie ulgi, gdy nie była skierowana na odbiorcę.

Gdy Wakashi dojrzał zbliżającego się Sychea, wyciągnął rękę, blokując nieznajomemu dostęp do zgromadzonych. - Wybacz, ale chyba muszę coś jeszcze dokończyć. - westchnął przebudzony. - Nie martw się. Mu nie chodzi o ten kraj. Mu chodzi o mnie.
Nieznajomy odpowiedział bez słowa, odwracając się. Skonfundowany tym zjawiskiem Amens wystąpił o krok w przód, krzycząc. - Zaraz? Andy!? - krzyknął, żądając wyjaśnienia. Chyba nawet chciał go gonić, ale widział, że musi być w pobliżu dla Sychea.
- To był Fujiwara no Mokou. - wyjaśnił Mushi, rozwiewająco statnie drobinki niepewności.
Amens uspokoił się po chwili.
-Będziesz miał mniej więcej minutę. - wyjaśnił Arens. - Potem zaczną pojawiać się skutki uboczne. Jeżeli nie zginiesz przez nie w trakcie walki, to po następnych dwóch zabiją cię toksyny. Będziesz potrzebował odtrutki jak najszybciej. - wyjaśnił Ferramencki alchemik.
Tymczasem Wakashi rozstawił się na środku drogi, miecz zaciśnięty w dłoni z całej siły. - Powracasz do mnie jak zaraza. Masz chociaż jakiś powód? Zaraz mi powiesz, że walka sama w sobie to twoje ryiu. - skrzywił się mężczyzna.
Były strażnik królewski, po raz kolejny stojący przy boku swego poprzedniego szefa. Złapał miecz w dwie ręce i ruszył na przeciwnika. Zaczął na mniej więcej połowie swej maksymalnej prędkości.
- Moje imię, Venganza, symbolizuje zemstę, której poszukuję. Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, możesz uznać to za moje Ryiu. - odparł, w trakcie biegu w stronę przeciwnika. Gdy znalazł się w odległości dwóch metrów, aktywował jego jedyne kryształy, by gwałtownie przyśpieszyć. Zamierzał wyprowadzić cięcie wymierzone w bok przeciwnika, by , gdy to zostanie zablokowane, opaść nisko i wykonać gwałtowny obrót, przyśpieszając wystawioną nogę, by przewrócić przeciwnika.
-Walczysz ze mną dla swojego honoru? - spytał, łapiąc w wolną dłoń nadlatujące ostrze. Zacisnął rękę na mieczu z całej siły. Natychmiast zaczął krawić. Druga ręka cofnęła się nieco w tył, gotowa do pchnięcia.
Mściciel, niedoszły członek nieistniejącej w tym świecie grupy Avengers, opadł na nogi, puszczając swe ostrze. Wykonał obrotowe kopnięcie w parterze, atakując w kostki przeciwnika by wybić go w powietrze. Następnie zamierzał wykopać przeciwnika jeszcze wyżej.
Wakashi ruszył w przód z pichnięciem - chybił o włos. Kopnięcie nie miało jednak efektu. Wakashi drgnął, ale nie przewrócił się. Wyszczerzył zęby unosząc ostrze, gotowy do cięcia w dół.
Szatyn odskoczył w bok, w stronę kopiącej nogi. Następnie chciał wbić swą nogę kopnięciem wzmocnionym maną kopnięciem w rzepkę.
Sychea odskoczył w bok bez problemu. Widząc oddalenie się przeciwnika, Wakashi wyrzucił wcześniej ściskane ostrze, gotowy do przyjęcia następnego ataku. Zamachnął się gotów ciąć w bok nadlatującego Sycheę. Uderzenia nastąpiły niemal natychmiastowo, lecz Venganza wyraźnie odczuł jakiś sukces. Cięcie wyrzuciło go na bok. Miał na torsie dość poważną, acz nie za szeroką ranę między dwoma z żeber. Wakashi z kolei...miał dziwacznie wygiętą nogę. Stał jednak odważnie i prosto. Bardzo powoli i uważnie odwrócił się w stronę Sychea, wyraźnie niezadowolony.
Venganza zacisnął zęby, ruszając w stornę przeciwnika. W trakcie biegu wyciągnął z odpowiednich uchwytów dwa sztylety. Gdy zbliżył się na około 1,5 metra rzucił oboma w kierunku grdyki przeciwnika, sam zaś aktywował przyśpieszające go gemy by znaleźć się po stronie rannej nogi przeciwnika, atakując kopnięciem w znajdującą się nieco dalej, zdrową nogę. Tym razem za cel obrał tylnią stronę kolana. Jeśli obali przeciwnika, dołoży do tego obrotowe kopnięcie w twarz wroga.
Wakashi zdawał się nie przejmować dwoma nadlatującymi ostrzami, gdy przygotowywał się do kolejnego zamachu ostrzem. Coś z mieczem nie grało, krew na nim zaczęła zbierać się na ostrzu. Jeden z sztyletów przeleciał tuż obok szyi przeciwnika, drugi trafił pod nią, odbijając się od utwardzonej skóry. W końcu Wakashi wykonał swój zamach, mimo, że Sychea był jeszcze metr od niego.
Niespecjalnie szeroka fala krwii uwolniona przez ostrze byłaby mało kłopotliwa, gdyby nie wąskość alei. Sychea zmuszony był do przewrotu w przód, dzięki któremu uniknął obrażeń. Wylądował na przeciw Wakashiego, którego ostrze już było w drodze na dół, na twarz Venganzy.
https://www.youtube.com/watch?v=ze5W8cDHcsQ
Na twarzy Venganzy pojawił się uśmiech. Nie mógł powiedzieć, że wszystko szło zgodnie z jego planem. Do osięgnięcia takie stanu rzeczy było daleko. Miał jednak nadzieję. Zraniona noga przeciwnika sprawiała, że każde następne uderzenie będzie słabsze, niż te z początku starcia. Ryś nie należał do unikających osób, jednak nawet to zostało mu odebrane. Dodatkowo, czas między dwoma manewrami z pewnością nieznacznie się wydłużył.
Sychea odskoczył na bok, w kierunku zdrowej nogi przeciwnika, by wykonać proste kopnięcie w rzepkę.
O ile sychea uskoczył w ostatnim momencie od pierwszego cięcia, o tyle kolejne, idące zaraz za nim, wbiło się od boku w jego bark. Nie przeszkodziło to na szczęście w kopnięciu, które odbyło się, raniąc rzepkę. Ta jednak w nieco elastyczny sposób ustawiła się spowrotem na miejscu. Sam ruch jaki wykonał Wakashi do cięcia, był równie zdrowy.
-Przestań. Walcz jak mężczyzna. - poprosiło zwierzę. - Na dobrą sprawę mogę sobie zrobić protezę z własnej krwii. Pewnie umarłbym po walce, ale zdążył cię zarżnąć.
- Nie pokonam cię w honorowy sposób - były strażnik królewski uśmiechnął się. Na jego twarzy brakowało radości, był to raczej ciężki, wymuszony gest. Dwoma dłońmi złapał za nadgarstek przeciwnika. Zarówno z prawej, jak i lewej wypłynęła magia. Różnica czasu była równa… Połowie długości fali, którą zamierzał wywołać. Chciał, by obie wzmocniły się w kluczowym punkcie - kości przeciwnika.
Wakashi dostał złego przeczucia w miarę szybko. Jego twarz wyrażała coś w rodzaju gorączkowej próby walki o ratunek. Może w głębi duszy wiedział co się szykuje. Pchał i ciągnął ostrze z całej siły, starając się jak mógł. Jednak im silniej ciął, tym mniej Venganzy ranił. Ponieważ barku tam nie było. Nieświadomie, mimowolnie Sychea zmienił część swojego ciała w czarną mgłę. Zmuszane do używania magii amethystowe ostrze nie było w stanie jej rozwiać, a pulsująca magia zaczęła uderzać w szkielet Wakashiego. Raz po razie krew zaczynała spływać mu z ust, wykrzywionych w grymasie bólu. Sychea dorwał go tam, gdzie przeciwnik się tego nie spodziewał - od środka.
-Koniec jest zawsze banalny. - wyrzucił z siebie Wakashi, gdy jego ciało mogło znieść mniej i mniej magicznej ofensywy. Aż w końcu upadło na ziemię.
Venganza najwyraźniej uznał przeciwnika za wartościowego - po raz pierwszy od dawna nie przebił czaszki trupa. Może zwyczajnie nie był w stanie tego uczynić? Podniósł miecz wroga, traktując go jako nowe trofeum. Zastanawiał się, czy miecz Emei ciągle znajduje się na górze włości lorda, oraz, czy warto owe splądrować.
Odszedł w kierunku miecza Eabiusa, oparł jego ciężar na bark i skręcił w kierunku Amensa.
- Gotowe - oznajmił, z braku lepszych możliwości.
- I to w mniej niż minutę. - ucieszył się Amens wyciągając z płaszcza fiolkę, której zawartość wyglądała nieco przesadnie podobnie do wody. - Przynajmniej nie musimy martwić się o antidotum.
Mushi milczał przez chwilkę. Z papierosem w ustach zastanawiał się nad czymś. W końcu wypluł go, aby się odezwać. - Nie daliśmy ci nic na magię. Nie mieliśmy. Od jak dawna zmieniasz się w mgłę? - spytał, zdziwiony.
- Może mutacje matki w końcu w pełni się rozwinęły? - westchnął, rozkładając ręce na boki. był świadom wiedzy Amensa. Przypuszczał, że znał on prawdę. Po co jednak dzielić się nią z całym światem?
Mushi spojrzał na Amensa. - Próba wzmacniania magii neutralizuje toksyny wzmacniające ciało. Nieprawdaż?
Amens wzruszył ramionami. - Sychea...czy ty jesteś jeszcze mniej człowiekiem, niż ostatnio? - spytał. - Słyszałem o membrańczykach stosujących placebo aby szybciej rozwinąć zdolności duszy. Jak ten, tutaj. - skinął głową na martwego Wakashiego. - Ale są inne metody. Jak pobudzanie przepływu many.
- A może bardziej? - Venganza rozłożył dłonie na boki w geście bezradności. Na jego ciele roiło się od drobinek potu, jeden bok był pokryty krzepnącą krwią.
- Na pewno wyglądam bardziej jak Ferramentczyk. - dodał, wyraźnie rozbawiony tym wnioskiem. Był stać się “człowiekiem” musiał porzucić swe czlowieczeństwo. - Ścięcie drzew many odblokowuje utraconą wcześniej wszechstronność. - zakończył, cytując wypowiedź Thalanosa.
Amens zmróżył lekko oczy. - Jak nie chcesz rozmawiać to w sumie wszystko jedno. - stwierdził. - Nie jesteś mi winien żadnych tłumaczeń. - wyciągnął rękę z butelką. - A teraz pij, zanim coś cię trafi.
Antidotum znalazło się w ustach chłopaka, a ten odetchnął z ulgą. Jego ciało zdawało się rozpoznawać specyfik jako coś wcześniej znanego. Nie było to w pełni zgodne z prawdą, po prostu jego zapach, czy może smak był czymś kojarzonym z domem.
- Z tego co wiem, Diamondus jest po naszej stronie. - powiedział, pozornie bez związku z calą rozmową. Dopiero po dłuższej chwili kontynuował. - Nie chciałbym stanąć w szranki z tym, kto dał mi nowe życie. - stwierdził, spoglądając na twarz Amensa. Oczy szatyna chwilę błądziły, aż odnalazły zwierciadło duszy rozmówcy.
- Przeszedłem rytuał przez niego przeprowadzony, w tym aspekcie jestem Membrańczykiem. - podzielił się bardziej, lub mniej szokującą prawdą.
-Hooo. - mruknął z podziwem Amens. - To intrygujące. Rekonstrukcja duszy jest na tyle efektywna, że wyzbyła z ciebie mutacje? A może dalej gdzieś tam są, pod skórą? - zapytał, zainteresowany. - Jeżeli z nami zostaniesz, będę miał cię na oku. - obiecał.
Mushi patrzył na obydwojga niezbyt przekonany. - Czyli jak? Przeprowadziłeś na nim eksperyment, ale oboje się tym nie przejmujecie? - spytał
Amens wyłącznie wzruszył ramionami. - Sychea był od przeprowadzania eksperymentów. - oznajmił. - To jak, wracamy?
Mushi pokręcił głową bez przekonania. - Prosić cię abyś leciał za Fujiwarą to chyba przesada? - spytał.
- Niekoniecznie dobrowolnie stałem się częścią umowy, ona - cześcią, jak i gwarantem mego życia - wyjaśnił Sychea. Nie odrywał wzroku od Amensa. Jak zmieni to ich relację?
- Nie odczułem, by poprzednie mutacje zostały cofnięte - oznajmił zgodnie z prawdą. Był zmęczony, czuł że zapłacił za tą walkę sporą cenę.
- Jeśli obwarujecie szlachtą pałac, pewnie nie przebije się do drzewa? - odparł, spoglądając na handlarza. - Zresztą ty już wiedziałeś, że korzystam z magii. Skąd twe zdziwienie? - zapytał.
- W sumie nie wiem. - przyznał Mushi. - Obwarowanie pałacu dużo nie da. Musimy ufać, że księżniczka sama go pokona. Ewentualnie Khun może pomóc, cała reszta gwardii pałacowej jest bezużyteczna. - odparł. - Mokou jest najwyższej klasy użytkownikiem ognia. Twój żywioł nie jest ogniem, więc nie wiem, czy mógłbyś w ogóle się zbliżyć. Chociaż ten miecz daje jakąś nadzieję, o ile faktycznie się zregeneruje.
- Khun twierdził, że jest najsłabszym przedstawicielem szlachty - szatyn skontrował słowa Mushiego cząstką zdobytych wcześniej informacji. -Amens, nie możemy zwyczajnie postawić nam Eabiosa? - zapytał, wyraźnie zdziwiony porzucaniem, czy raczej nie wspominaniem o tej wiadomości.
- Z drugiej strony, jeśli wyzwoliłbym swoją duszę, możliwe że miałbym jakieś szanse - zarzucił luźnym pomysłem.
Amens przytaknął skinieniem głowy. - Rzucanie się w ryzyko bez wyjścia to dobry sposób na pobudzanie instynktów do nauki. - przyznał. - Acz my się mieszać nie będziemy. Jeszcze nie. Ty nie jesteś oficjalnie częścią Ferramentii, możesz robić co chesz. My zobaczymy kto wygra. Będzie okazja to wpadniemy ściąć drzewo i przed zmierzchem nas nie ma. - przedstawił swoje zamiary. - Ah. Będę musiał zabrać miecz zbrojmistrza, jeżeli faktycznie tak ci zależy na walce.
Mushi spojrzał na Venganzę niezbyt pewny. - Mówi się, że ogień wydzielany przez Fujiwarę jest równie gorący co powierzchnia słońca. Jeżeli jak Khun sam jesteś ogniem, to przynajmniej możesz stać obok. Pytanie w czym to pomoże.
- Wakashi był świadom różnicy w sile między nim, a Fujiwarą. - Venganza rozłożył dłonie na boki w geście bezradności. - Musiałbym zaprzęgnąć wszystkich alchemików i całą florę tego miejsca, by mieć jakieś szanse w samotnej walce. A efekty uboczne i tak by mnie zabiły. - westchnął, zawiedziony swą bezradnością.
- Możesz wziąć miecz Eabiosa, nie ma potrzeby, bym robił sobie u niego zbyt wielkie długi. - stwierdził, wyciągając trzymającą ostrze dłoń w stronę przywódcy alchemików.
- Mukou ma jakieś jednostki, osobników, którzy za nim podążają? Jego dzisiejsze pojawienie się było powszechnie wiadome? - zapytał, odrwacając się w kierunku Mushiego.
- Wiadomość rozeszła się jak szarańcza nim do ciebie doszedłem. Szlachta zaczęła już dla pewności wybijać swoją służbę, która pewnie chętnie by pomogła. - określił. - No i twoi przyjaciele z lasu pewnie pójdą za nim. Najprawdopodobniej to tam się teraz udał. Zaraz potem ruszy na pałac.
Amens odebrał ostrze, zarzucił je sobie na bark. Wydawało się dla niego dość ciężkie. - To ja już sobie pójdę. Powodzenia.
- Są jakieś szanse na przekonanie księżniczki, by ścięła drzewo przed przybyciem Mokou? - Sychea zapytał z powątpiewaniem w głosie. Powolnym krokiem ruszył w kierunku zwłok, pozbawiając je pozostałego dobytku - pochwy niegdyś pętającej ogromne ostrze.
- To tylko teoria, chociaż dość popularna… - Mushi unikał patrzenia na samego Sychea - Ale podobno księżniczka związała swoją duszę z drzewem. Dlatego dalej jest młoda i dlatego ma swoją magiczną potęgę. Ścięcie drzewa raczej nie wchodzi w grę.
- Czyli zamierzasz postawić wszystkie karty na swą ksieżniczkę? - zapytał, ruszając w kierunku pałacu. - Nie wiem, czy zdołam pomóc w jakikolwiek sposób, ale prowadź do pałacu. - bardziej stwierdził, niż zapytał.
 
Zajcu jest offline  
Stary 25-01-2015, 21:00   #16
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał

Z lasu niczym chmara wielkich ptaków wzniosły się dziesiątki kilkumetrowej długości machin. Były to bezzałogowe drony należące do Ferramentii. Kilka z nich oddało strzały ostrzegawcze w kierunku maszerującej żwawo armii Marricka. Była to nie tyle oznaka kurtuazji ze strony Malie, co zagranie taktyczne mające na celu zatrzymanie wroga nim ten zbytnio oddali się od lasu który stanowił dla niej dogodne miejsce do odwrotu w razie gdyby bitwa poszła nie po jej myśli.
Gdy oddziały Marricka zatrzymały się i w panice zaczęły się przegrupowywać, na skraju lasu pojawiły się olbrzymie machiny kroczące - bojowe golemy Malie, zwane też mechami.
- Mówiłam że nie pozwolę ci tak po prostu odejść! - oświadczyła wyniośle królewska gwardzistka, której głos rozbrzmiewał teraz z trzech oddalonych od siebie miejsc w których znajdowały się identyczne oddziały metalowych kolosów. - Zapłacisz za to co zrobiłeś Victorii Ivelan! Zaraz pokażę ci co się dzieje gdy zadzierasz z królewską gwardią i gildią techników!
Bitwa szła niezwykle pomyślnie. Marrick spędzał większość zajmując się w oddali walką z Andym, w chwili gdy jego wojsko skupiało się głównie na nie zginięciu podczas ucieczki.
W pewnym momencie przywdóca bezbarwnych, dając z siebie wszystko zaczął pędzić na Malie. Zakrawiony, ranny i popażony. W wyraźnie złym stanie po spotkaniu z wampirem. Andy gonił go, chociaż był wyraźnie wolniejszy.
- Ty SUKO! - wrzeszczał Marrick. - Jesteśmy po tej samej stronie do cholery!
- Bylibyśmy po tej samej stronie gdybyście rok temu siedzieli grzecznie w stolicy, zamiast wszczynać rebelię - odparła niewzruszona Malie, której mech wycelował gigantyczne laserowe działo prosto w białowłosego. - Czy to oznacza że się poddajesz?
- Oczywiście, że się poddaję. - przyznał Marrick, zatrzymując się nagle. Niezwykle blisko Malie. - Macie zbyt dużo wojsk. Puśćcie moich ludzi wolno. - zarządał.
- A niby czemu miałabym to zrobić? - zapytała chłodno gwardzistka. - Może nie posiadamy tutaj lochów, ale od czego są nasi nowi sojusznicy? Jestem pewna że Grandianie nie będą mieli oporów przed zamknięciem kilkuset jeńców wojennych. Ale nie przejmuj się, w wojnie z twoim bratem przyda nam się karta przetargowa, więc zostawimy przy życiu wszystkich którzy złożą broń.
Splunął pod maszynę Malie.
- Nie ma takiej opcji. - uznał. - Masz ich puścić wolno. Wszystkich. W zamian powiem ci więcej, niż chcesz wiedzieć.
Andy zatrzymał się za Marrickiem, z niezbyt przyjemnym wyrazem twarzy. - Malie?- spojrzał niepewny, wyraźnie gotowy do egzekucji.
- Cóż, taka oferta brzmi już lepiej - zgodziła się Malie. - Niech będzie. Andy, skuj go. Żołnierze, zostawić w spokoju uciekających i wycofać się za linę drzew! - ostatnie zdanie wypowiedziała przez opal, przekazując rozkaz wszystkim swoim generałom. - Co prawda nie mam pewności że powiesz nam prawdę, ale sądzę że twoje informacje mogą okazać się bardziej wartościowe niż resztki twojej armii. Swoją drogą, gdzie podziały się te wielkie machiny które ukrywałeś wcześniej w namiocie? Nie widziałam ich nigdzie na polu bitwy.
- Na pewno mu ufasz? - Zdziwił się Andy, prostując. Ogień w jego dłoniach ugasł. - Może nam obiecać cokolwiek, a potem Vendie ruszy za nami z trzy razy taką armią.
- Sprzedaliśmy je Grandii. - wtrącił Marrick. - Jeszcze przed bitwą. Zostały w ich obozie gdy zaczęliśmy wycofywać wojska. Ciekawe ile osób wybuchło razem z nimi. - uśmiechnął się. - Jestem sadystą, ale tylko tam, gdzie trzeba.
Dziewczyna odpowiedziała milczeniem na słowa pokonanego. Po chwili zaś zwróciła się do Andiego:
- Jesteśmy na nieznanych nam terenach. Lepiej żeby przyszedł do nas niż my do niego. Jeśli jest sprytny to zaszyje się w jakiejś twierdzy i będzie na nas czekał. W takim wypadku informacje będą dla nas dużo bardziej wartościowe od kilku jeńców - wyjaśniła.
Andie przytaknął skinieniem głowy. - Przypilnuję aby w trakcie rejsu nadawał się do przesłuchań. - obiecał, kładąc rękę na ramieniu mdlejącego już Marricka.


To była pierwsza noc po rozpoczęciu rejsu w stronę nieznanej wyspy, oraz tajemniczego miejsca w którym więziono Rubię.
Wedle informacji od Nine, Rubius wylądował w zupełnie przeciwnym kierunku od nich i zgubił się w okół różnych wysp. Pełno tam Membrańczyków i innych problemów. Obiecał oznaczyć miejsce spotkania gdy tylko zdobędzie jakąś mapę. Zarazem kazał skupić się na odbiciu swojej córki.
Grupa Amensa i Eabiosa raportowała, że widzą wyspę oraz ogromne wyrastające z niej drzewo. Najprawdopodobniej stracą zasięg. Planują zatrzmyać się tam na krótki postuj i poczkeać na Malie, rozważając czy jest szansa na ścięcie drzewa. W tym czasie wyślą mniejszą grupę na pogoń za Rubią.
Tego wieczora przy kolacji w kajucie kapitańskiej, spokój Malie zakłócił krzyk i nagły hałas z dolnego pokładu. Nim się podniosła, Graham wkroczył do kajuty. - Pożar w kajucie jeńca. - oznajmił. - Raczej pod kontrolą, ale nie wiadomo kto jest winny.
- Pożar? - spytała Malie zaskoczona, gdy nawiedziła ją niepokojąca myśl. - Gdzie jest Andy? Czy jeniec jest bezpieczny?
Graham milczał. - Pożar najprawdopodobniej zaczął się na twarzy Marricka, jeżeli mam być szczery. Andiego nigdzie nie ma. Ani magowie, ani alchemicy nic nie obiecują - zmróżył oczy - Możemy zawsze poprosić Nine.
- Też nigdzie go nie wyczuwam. Musiał wypalić całą moją manę - zauważyła techniczka. Zacisnęła pięść i uderzyła w nią biurko przy którym siedziała, po czym poderwała się z miejsca. - Niech to diabli. Co mu strzeliło do głowy? Idę porozmawiać z Marrickiem. Teraz. Przekaż kapitanom rozkaz przeszukania wszystkich okrętów w poszukiwaniu Andiego i dołącz do mnie - poleciła.
Gdy Malie biegiem udała się do pomieszczeń w których znajdował się jeniec, wszyscy schodzili z drogi.
Zapach spalenizny szybko doszedł do jej nozdrzy. Bardzo dokładnie było widać skąd rozchodził się ogień, podpalonym faktycznie musiał być Marrick.
Był on w tym momencie zlepkiem ciała i...stopionego metalu. Magowie robili co mogli, ale nie wyglądało na to, aby miał w sobie chociaż odrobinę życia.
Nine orkiestrowała całe to zdażenie. Widzą Malie, spojrzała na nią. - Byłaby chyba tylko jedna opcja. Ale nie wiem, czy chcę nadużywać tej magii. - wspomniała o zdolności, którą odkryła podczas bitwy.
- Zrób to - nakazała Malie bez chwili wahania. - Konsekwencjami będziemy przejmować się później. Teraz najważniejsze to dowiedzieć się co tu zaszło i uratować naszego jeńca.
Nine skrzywiła się lekko, po czym wyprostowała ręce w stronę Marricka.
Klejnoty za jej plecami uniosły się i zaczęły świecić. Przedziwna energia magiczna zaczęła opuszczać jej ciało i otaczać Marricka. Ten regenerował się, jednak nawet gdy czas dla niego się cofał, nie wyglądał na kogoś kto jest w stanie długo przeżyć. Nawet z Ferramencką medycyną.
Ocknął się jednak i niemrawo, bardzo delikatnie podniósł głowę. Spojrzał po zebranych aż dojrzał Malie. - Nie dasz mi...po prostu umrzeć? - spytał.
- Jeśli wiesz, powiedz mi gdzie jest Andy - rozkazała tonem dużo bardziej poważnym niż zwykle. - Miałeś mówić mi o wszystkim co wiesz. Dlaczego cię zaatakował?
- W drodze do domu. - uśmiechnął się Marrick. - Pewnie już go nie zobaczysz. Nie chciał, abyś źle go pamiętała. Ja nie chciałem ci mówić żadnej prawdy. Pomógł nam obu...
- W takim razie dlaczego chciał ci pomóc? Sądził że bym go nie puściła? Przecież wyraziłam się jasno że jest od teraz wolnym człowiekiem - rzekła, zaś jej powieka drżała przy tym konwulsyjnie. Ciężko było powiedzieć czy bardziej przejmuje ją utrata wartościowych informacji, czy też akt zdrady Andiego.
- On nigdy nie był po twojej stronie. Ani po mojej. Miał swój własny, mały front. - zaśmiał się Marrick, a przynajmniej spróbował. - Próbował przeżyć bez żadnej nadziei, aż tu nagle widzi szansę na zemstę. To uciekł. Przedtem, kłamał. Albo raczej mówił co mu klątwy kazały. - wywnioskował Marrick. - Komu jesteś lojalna, Malie? Jako strażnik królewski?
- Dalej nie rozumiem dlaczego to zrobił. Jeśli tak mu na tym zależało, to pomogłabym mu. Tak jak wiele razy on pomógł mi… - westchnęła, opierając się ręką o ścianę kajuty. Chyba po raz pierwszy była czymś tak wstrząśnięta. Po dłuższej chwili spojrzała w końcu z powrotem na Marricka. - Po pierwsze jestem lojalna wobec ludzkości. Następnie wobec Rubiusa. Do czego zmierzasz?
Marrick pokiwał przecząco głową. - Jedno nie jest prawdziwe, drugie jest złym idolem. Ludzie nie chcą walczyć z Sidhe. Chcą przeżyć i mieć święty spokój. - mrugnął. - "Andy" chce po prostu zrobić swoje. Prędzej by umarł niż wziął cudzą pomoc. - Marrick rozluźnił się nieco, opierając o ścianę. - W Ferramentii...była tylko jedna rodzina, która mogła utrzymywać wampiry. Przynajmniej przed tobą.
Powoli zamykając oczy, Marrick umarł. Magia Nine o ile silna, o tyle nie była w stanie cofnąć jego życia na stałe do momentu, w którym jego śmierć nie byłaby kwestią chwili. Wycieńczona, dziewczyna opadła na kolana, o mało nie mdląc.
Podobnie do niej czuła się Malie, jednak zdołała utrzymać się na nogach. Chwiejnym krokiem przeszła obok Nine, kładąc jej na moment rękę na ramieniu.
- Dziękuję, Nine. Na razie niech Graham przejmie dowodzenie okrętem. Muszę przemyśleć kilka spraw… - stwierdziła, wychodząc z kajuty.


Ostatnim rozkazem jaki wydała Malie było by flota utrzymała ten sam kurs. Później tej samej nocy postanowiła opuścić swój okręt. Nie informując nikogo zakradła się do hangaru, gdzie odnalazła jeden ze swych eksperymentalnych wynalazków. Wielkie przypominające ptasie skrzydła wykonane ze stali i płótna, które ktoś w innym świecie mógłby nazwać lotnią. Techniczka przypięła je do siebie skórzanymi pasami i rzemieniami, po czym wyszła na pokład i pod osłoną nocy bez wahania wyskoczyła za burtę. Na szczęście zdążyła już wcześniej przetestować wynalazek i nie miała wątpliwości co do jego skuteczności, choć wiedziała że wciąż można było dokonać kilku usprawnień by uczynić go szybszym. Mimo to szybkie uderzenia zasilanych silnikiem parowym ogromnych skrzydeł zdołały unieść ją w górę nim ta rozbiła się o taflę wody. Następnie zaś rozbłysły rozmieszczone wzdłuż kontrapcji szmaragdy, dzięki którym przyspieszyła znacznie, szybko zwiększając odległość dzielącą ją od okrętu. Na ekranie który trzymała w dłoniach widniała zaś pojedyńcza klatka zarejestrowana przez drony zwiadowcze które kazała rozesłać po ostatniej rozmowie z Marrickiem. Widniała na niej sylwetka otoczona przez płomienie uformowane w kształt feniksa.



Dziewczyna uderzyła palcem dwukrotnie w ekran, powodując zbliżenie. Mimo słabej ostrości wynikającej z prędkości z jaką się poruszała, nie było wątpliwości że osobą znajdujacą w środku był Andy. Zmierzał on zaś w kierunku wyspy na którą niedawno dotarli Amens oraz Eabios. Malie wciąż brakowało kilku puzzli by dojść do prawdy, jednak czuła jak układanka w jej głowie powoli zaczyna łączyć się w całość i nabierać zrozumiałych dla niej kształtów.
 
Tropby jest offline  
Stary 02-02-2015, 18:17   #17
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Land#1: A land too small to have a country
Drużyna zacumowała na doprawdy niewielkiej wyspie, na której wczęśniej znajdowała się generał Mystia. Był to typowy ląd rozbitków, z niewielkim palmowym lasem i całym mnóstwem niczego. Na plażdy dalej porozbijane były gliniane naczynia, zapewne po ucztach załogi odpoczywającej na brzegu
- Możliwe, że zatrzymali się tutaj wyłącznie dla napraw. - stwierdził Skull rozglądając się dookoła.
Mniej-więcej wtedy jeden z sodomitów podbiegł do zgromadzenia. - Odnaleźliśmy jakąś podziemną ruinę. - ogłosił.
- Nigdy nie wiesz, co się może zdarzyć! - skomentował hrabia, zaskoczony tą wiadomością.
- Oh ruiny… - mruknął Wschód, który szczelnie otulił się długim płaszczem, z futra jakiegoś egzotycznego stwora. Rzadko wychodził ze swej twierdzy, a już na pewno nie na spacery po nieodkrytych lądach. Na jego twarzy widać było obrzydzenie, gdy patrzył na powszechny bród i biedę która wylewała się z zniszczonego obozu. - Możliwe, że da się znaleźć tam coś cennego… i tak musimy naprawić statki. -stwierdził zamyślony.
- Nie jestem zainteresowany. - odparł Północ, który po za swoja luźną koszulą, miał na sobie jedynie trochę bandaży. Jego kita falowała poruszana nadmorska bryzą. - Jak najszybciej chce dopaść tą gówniarę. -dodał jeszcze, kopiąc jakiś garnek.
- A ja chętnie się przejdę! -stwierdziła wesoło Południe, odrzucając swoje długie blond włosy w tył. - Może znajdzie się tam coś ciekawego… -dodała, przesuwając dłońmi po swojej smukłej tali. - Może pójdziesz ze mną nasz zagraniczny przystojniaku? -dodała w stronę Hrabiego.
- Chętnie. - przyznał hrabia, również poniekąd zainteresowany czego mogli poszukiwać Membrańczycy.
Grupa udała się prowadzona przez grupę żołnierzy do przejścia w głąb wyspy, pod nią. Zeszli krętymi schodami w dół. Musieli je oczywiście oświetlać, nikt nie zostawił po drodze świeczek. Im niżej schodzili, tym więcej magii wyczuwali.
W końcu zawitali na samym dole. Była to okrągła sala. Z przedziwnym, podłóżnym narzędziem wbitym w ziemię, które obserwowało inne narzędzie. Mała, okrągła kulka, lewitująca w powietrzu.
Maszyna odwróciła się w stronę nieznajomych. - Kto? - padło pytanie od nieznanego grupie głosu. Tyraal zdradził się jednak reakcją drobnego zaskoczenia. Musiał znać rozmówcę. - I o to twój pierwszy sidhe. Albo raczej, jedna z jej maszyn.
- Ciekawe… -zauważyła Południe, która jako jedyna z władców Sodomy zeszła do podziemia. - A powiedz mi przystojniaczku...niebezpieczne to jest? Wygląda dość wielofunkcyjnie… -dodała, oblizując lekko fioletowe wargi i muskając długimi pazurkami policzek towarzyszącego jej Sidhe.
- Również chciałbym wiedzieć. Exe, co tutaj robisz? - spytał, odwracając się do machiny.
- Komponujemy mapę wewnętrzną. A więc? - kula wyglądała niespecjalnie zainteresowana obecnością dwójki. - Czego konkretnie chcecie? Chyba nie nasyłasz tego na nas?
- Lubię tajemniczych mężczyzn, ale kiedy dochodzi co do czego wole jak odkrywacie swoje karty… -westchnęła Południe, dając baronowi jasny sygnał, że wolałby wiedzieć tyle co on na temat maszyny. Kręcąc biodrami podeszła do kuli z której wydobywał się głos i przykucnęła przy niej. - Pamiętaj kobiet sie nie nasyła...przychodzimy gdzie chcemy i kiedy chcemy, ale niesiemy więcej przyjemności niż szkody. -zaśmiała się. - A jaką dokładnie mapę robicie? Może któryś z was niebieskich chciałby pozwiedzać moje wnętrze by i to rozrysować. -dodał chichocząc i ponownie oblizując wargi.
- Jeżeli faktycznie szukacie zguby to na południe stąd jest Argan. Mogę mu kazać czekać, lubi się znęcać nad neandertalczykami. - odparła kula, może nie tyle agresywnym, co prześmiewczym głosem. Thalanosa zadowoliła ta wiadomość. - W takim razie karz mu czekać. - polecił. - Jestem pewny, że Sodoma chętnie pokaże, na co ją stać. Prędzej czy później i tak ruszą przeciw wam.
- Przystojniaku a od kiedy ty tu dowodzisz? -zapytała Południe wyginając głowę w tył, by zerknąć na odwróconą do góry nogami sylwetkę mężczyzny. - I kim jest ten Argan? Równie przystojny co ty? -dodała zaciekawiona, palcami gładząc podłużny wbity w ziemie filar.
Savant wzruszył ramionami. - Z tego co wiem Argan jest równie inteligentny co silny, ale zarazem dość...nieokiełznany. Nie słyną zaspecjalnie w moich kręgach. - stwierdził Tyraal. - Pokonanie go będzie wymagać od was talentu i starania...oraz zasłuży sobie na jakąś nagrodę. - dodał po chwili.
- Takie przekupstwa zostaw dla uszu Wschodu. -stwierdziła Południe, chwytając nagle kulkę i potrząsając nią. - Hej słyszysz mnie, ty tam w środku?! Jesteście z góry nie, tam z nieba? To powiedz mi, co najbardziej lubicie w łóżku? Musze wymyślić jak rozweselić tego sztywniaka gdy już znajdzie dla mnie chwilę!
- Znosimy jaja. - odezwała się lewitująca maszyna, jej głos nie do końca klarowny z uwagi na nieustanne potrząsanie. Tyraal skrzywił się nieco zadziwiony, że akurat Południe okazała się tą nieprzekupną. Po tym ile na niego naciskała, myślał, że będzie prosta do przekonywania na swoje. - Cóż, jeżeli jest na północy to i tak mamy zaledwie dwie opcje. Poczekać tutaj kilka dni, aż sobie pójdzie, abo wyjść i stawić mu czoła. W końcu pewnie i tak na niego wpadniemy.
- Wpadanie na niektóre rzeczy może być miłe...szczególnie gdy robię się to odpowiednio intensywnie. -zachichotała blondynka. - Nie martw się Wschód na pewno wybierze najlepsza opcję… pewnie będzie chciał podjąć walkę. -uspokoiła hrabiego. - A jak robicie te jaja? Same rosną od tak, czy jednak potrzebna jest dwójka...lub więcej niebieskich ludzików by je zrobić? -dodała w stronę kuli.
-Dwójka. Zapylamy jak wy, tylko potem znosi sie jajo. - wyjaśnił Tyraal, niezbyt przejęty tematem. - Jak tam Exe, zadowolna, że nikt nie przerywa ci pracy?
Robot milczał jeszcze przez jakiś moment. - Przecież te twoje małpy i tak nie wiedzą, jak wyłaczyć mój sprzęt. No chyba, że je wyuczyłeś.
- Pan hrabia ma zdecydowanie za dużo tajemnic. -stwierdziła Południe nie wiadomo czy do Tyraala czy do metalowego obiektu. -Wschód mówił, że powiesz nam wszystko co wiesz. Pana niedopowiedzenia są równie nieprzyjemne co seksowne. -dodała, już bezpośrednio do eleganta.
- Jeżeli mam wam wszystko opowiedzieć, to chcę pewności że po kilkugodzinnej lekturze, nie umrzecie od tak. - zaśmiał się Tyraal. - Głowa Argana byłaby tego świetnym dowodem. - zapewnił.
- Inne części mogę sobie zatrzymać? - zapytała puszczając mu oko, po czym w końcu stanęła na równe nogi. - A to mi się nie podoba, jest za zimne i za cienkie. -stwierdziła kopiąc w wystający z ziemi filar. - Po za tym gdy ktoś robi jakieś mapy zamiast mnie słuchać, to znaczy że ma złe priorytety. Wyłącz to. -dodała, rozkazującym tonem w stronę hrabiego.
Tyraal przyjrzał się maszynie i pokiwał przecząco głową. - Nie wyłączę, Exe jest zbyt dobra w zabezpieczeniach. Każ to komuś zniszczyć. - zaproponował. - Ale od tego pewnie wybuchnie, więc lepiej komuś nieznacznemu. - dodał.
- Nie ma problemu...wyślę jakiegoś umarlaka...jemu to i tak rybka czy zdechnie czy nie. -zauważyła zakładając ręce na tył głowy. - I co...tyle z tych podziemi? Też mi coś… -prychnęła lekko zawiedziona.




W międzyczasie Zachód podążał na swoim niespecjalnie dużym, chociaż może nie do końca jednoosobowym statku za armią Mystii. Cały czas podążali na północ, pozostając ledwo na krańcu pola widzenia chłopaka i jego lunety. Załoga była niespecjalnie wesoła. Wiedzieli, że w końcu ktoś spojrzy w ich kierunku i zacznie się grad kul armatniach. Niespecjalnie łatwo było ukryć się na morzu. Tym bardziej otwartym.
Zachód siedział w kuckach na bocianim gnieździe… po chwili namysłu odrzucił lunetę. Bardziej ufał swoim oczom. Obok niego leżało martwe ciało jednego z Sodomitów - nie chciał zejść z gniazda gdy Zachód tu wkroczył, była to jego wina. Karabin snajperski należący do chłopaka wisiał na jego plecach, dając mu pewne poczucie spokoju.
Zachód należał do dziwnych osobników. Gdyby ktoś zobaczył go po raz pierwszy wziąłby go zapewne za niezwykle smutnego arlekina czy też błazna.

Zachód wyglądał niczym młody chłopak, który ledwo co osiągnął pełnoletniość. Szczupły, sylwetka dalej wygląda dość dziecinnie. Mimo szczupłej budowy ciała, widać było na jego ramionach i torsie zarys mięśni. Czarne krótkie włosy zawsze były potargane i nikt nie dbał o ich układanie. Oczy tego osobnika są niezwykłe, bowiem maja odwróconą do przeciętnej kolorystykę. Białka oczu Zachodu są czarne, natomiast źrenice i tęczówki całkowicie białe. Sprawia to, że nawet chwila kontaktu wzrokowego z chłopakiem, przywodzi rozmówcy dziwne wrażenie niepokoju i lęku. Jednak z racji na jego charakter, rzadko kiedy ktoś ma sznase je dojrzeć.
Na głowie zawsze nosi czerwono-czarną błazeńską czapkę, które każdy długi „pompon” zakończony jest dzwoneczkiem. Są to jednak specjalnie wykonane dzwonki, bowiem nieważne jak mocno by niemi trząść, nigdy nie wydadzą dźwięku. Widac to był ozresztą teraz, kiedy to wiatr targał nimi na wszystkie strony całkowicie bezgłośnie. Kolejnym charakterystycznym elementem stroju chłopaka są kajdany na przegubach. Łańcuch który niegdyś je łączył jest pęknięty, ale Zachód nosi je by nie zapomnieć bólu który w życiu przeszedł.Jego usta skryte były pod czerwienią tatuażu, który sięgał już aż na mały nos młodziana.


Zachód wstał z kucków i lekko zeskoczył na pokład. Obecność tak dużej ilości osób go przytłaczała i martwiła...ale musiał tu być dla dobra Geereda. Spojrzał na jednego z majtków, po czym klasnął w dłonie i wskazał jednym z palców, najpierw na niebo, a potem na skrzydła wystające z boku okrętu.
Załoga rzuciła się do roboty. Skrzydła zaskrzypiały podczas rozkładania, a magiczna energia skomplikowanych konstruktów została uwolniona. Okręt uniósł się w powietrze, wyżej i wyżej, pozwalając Zachodowi spojrzeć dalej i dalej.
Tym co dostrzegł był brzeg jakiejś wyspy bądź kontynentu. Znajdowała się na nim grupa osobników. Wielu było szarych, jeden zaś niebieski. Z tej jednak odległości ciężko było mówić o jakichkolwiek szczegółach.
Statek uniesiony w powietrze zaczął rzucać swój cień, który zalał jeden z membrańskich okrętów. Załoga spostrzegła Sodomską ważkę i niestety rozpoznała ją, na podstwie tych z którymi walczyła podczas bitwy zaledwie moment temu.
Póki co i tak byli bezpieczni. Strzelanie w obiekt który znajduje się bezpośrednio ponad okrętami, to nie najlepszy pomysł,bowiem każdy nietrafiony pocisk może nagle wrócić przy pomocy grawitacji i rozwalić własna jednostkę. Zresztą mogli już zawracać, wszak widzieli dokąd płyną membrańczycy. Jednak Zachód nie miał zamiaru odpuścić, chciał sprawdzić jak poważnym zagrożeniem dla Gereda mogli być Sidhe. Kilkoma susami ponownie znalazł się w bocianim gnieździe, a jego karabin o nienturalnie długiej lufie uplasował się w dłoniach chłopaka. Z boku broni wyskoczyło małe szkiełko, z namalowanym celownikiem- nie powiększało celu, nie było takiej potrzeby. Zachód wycelował w malutki punkcik na horyzoncie jakim była niebieskoskóra postać. Krzyżyk na szkiełku objął jej głowę, a cichy błazen pociągnął za spust. Nie było żadnego dźwięku, pocisk po prostu wystrzelił z lufy pędząc jak szalony w stronę celu.
Przez dobre dwie sekundy nic się nie działo. Pocisk leciał na dość długą odległość. W pewnym momencie nieznana postać uniosła dłoń...prawdopodobnie. Nawet biorąc pod uwagę wzrok Zachodu, przeciwnik był bardzo daleko. Koniec końców, nie upadł na ziemię.
Zachód obserwował to w milczeniu. Był inny od Północy - wzrok był jego siłą, informacje zdobyte za jego pomocą cenił najbardziej - tylko własnemu spojrzeniu i Geredowi mógł ufać bezgranicznie. Postanowił testować wroga dalej, nie obchodził go los statku - w razie czego mógł uciec...ci na pokładzie i tak nie zasługiwali na życie. Byli bez wartościowi, zatracenie w swej gnuśności, uważali że znają radość, mimo że ich serca nigdy jej nie zaznały…
Błazen otrząsnął się z tych myśli, teraz nie było na nie czasu. Uniósł lufę do góry, ustawiając ją pod odpowiednim kontem , po czym wystrzelił w niebo. Zachód nie był byle jakim snajperem, gdy nic nie stało między nim a celem, nie było mowy o pudłowaniu...jednak czasem potrzebna była dywersja. Wystrzelony w przestrzeń pocisk miał zmierzać wysoko, wysoko ponad chmury, by potem łukiem opaść z góry na wroga. Oczywiście jego siła nie będzie taka jak po wystrzale bezpośrednim, ale opuszczenie czegoś takiego na głowę i tak zaboli. Ponadto zwiększyła się droga pocisku, dzięki czemu chłopak, mógł po chwili posłać drugi po normalnej trajektorii, tak by oba doleciały mniej więcej w tym samym momencie. Ciekawiło go, czy dziwni nieznajomi maja podzielność uwagi.
Nieznajomy poruszył się nieznacznie. Ciężko było powiedzieć w jakim konkretnie celu, ale na pewno nie został ranny. Tym razem nie uniósł ręki jak porzednio, sugerując, że żadnego krwawienia nie musiał powstrzymywać.
Kątem oka Zachód dojrzał czarnoskórą kobietę, kilka okrętów w przód. Jednak nie tak daleko, widział ją bardzo dokładnie. Czy ona jego kwestia względna. Istotnym było to, że stała skierowana w stronę jego statku, wraz z dwoma przypominającymi nietoperze stworami, w których paszczach zbierała się energia. Dobrze pamiętał efekty tego ataku z poprzedniej bitwy.
Zachód znał ten atak jak i jego druzgocącą moc. Nie był Północą- nie chciał sprawdzać czy jego moc powstrzyma cios. Nie posiadał też opanowania i taktycznego umysłu Wschodu, który zapewne próbowałby wykorzystać moc wroga na swoją korzyść. O tej dziwce Południe nie chciał nawet myśleć… nie potrafiła żyć, nie posiadała niczego czego on nie mógłby mieć.
Zachód jednak miał to czego inni nie posiadali - swoje cierpienie i udrękę. Im dłużej patrzył na ciemnoskórą, tym bardziej przypominała mu ona blondwłosą władczynię południa Sodomy. Wiecznie szczęśliwą, energiczną, pragnącą tych przyziemnych przyjemności, myśląc, że są najważniejsze. Obrzydzenie i gniew rosło w chłopaku w zastraszającym tempie, skoro nie mógł unicestwić Południa, mógł przynajmniej pozbyć się tej, która mu go przypominała. Z boku jego karabinu wyskoczyło nagle kilkanaście równoległych soczewek, tak że nawet ktoś o zwykłym wzroku, mógłby dostrzec twarz dziewczyny. Łańcuchy Na przegubach chłopaka, strzeliły na boki, przywiązując się do krawędzi bocianiego gniazda - przyzwyczajenie z czasów gdy jego broń posiadała jeszcze pokaźny odrzut. Błazen poczuł jak wzbiera w nim moc magiczna króla Sodomy, która rozbiegała się od tatuażu na twarzy, na całe jego ciało. Jednak przede wszystkim koncentrowała się w oczach chłopaka. Czerń która normalnie je pokrywała zaczęła falować niczym tafla wody po rzuceniu kamienia, tworząc kręgi, które poruszały się pulsacyjnie w stronę źrenicy.


Chłopak widział teraz twarz swego punktu nienawiści dokładniej, niż ona sama kiedykolwiek ją postrzegała. Mógł wskazać każdą bruzdę, każde przebarwienie skóry czy starą dawno zapomnianą bliznę. Wycelował w środek jej czoła i nacisnął spust. Pocisk niosący ze sobą destrukcje ruszył w stronę dziewczyny - a teraz chłopak był pewien, że nikt łatwo go nieuniknie.
Pocisk ruszył z impetem, a przed oczyma ciemnoskórej stanęło ogromne ostrze. Kula rozbiła się o nie, pozostawiając niewielkie wgłębienie.
Przedziwne twory wystrzelił laserowe wstęgi w identyczny sposób co poprzednio. Rozbiły się one o statek, drużgocząc i paląc. Żadna nie udeżyła w bocianie gniazdo, ale nie miało to znaczenia. Statek zaczął opadać, przechylać się w powietrzu.
Dzięki łańcuchą Zachód nie wypadł z gniazda. Statek opadał w dół, przechylając się w powietrzu a on trwał na swym stanowisku. Jego oczy dalej błyszczały od mocy króla Sodomy, kiedy powoli przygotowywał się do kolejnego strzału. Nie obchodziło go, że powoli obraca się do góry nogami, ignorował krzyki marynarzy...miał zadanie do wykonania - cel który sam sobie postawił. To byli wrogowie Gereda, jakże mógłby zacząć uciekać, gdy nie skończył czego zaczął? Musiał trwać na posterunku do końca, póki miał szansę wykonać swoją misję. Jego palec ponownie nacisnął na spust, jednak tym razem zamiast w kobietę celował w nietoperza - musiał zdobyć jak najwięcej informacji, a rozpadający się okręt sprzyjał zaskoczeniu wroga.
Kula ponownie opuściła strzelbę, rozpędzając się coraz bardziej w locie, aż w końcu wbiła się w paszczę nietoperza przelatując przez nią na wylot. Stworzenie upadło na ziemię.
Kobiety już tam jednak nie było. Gdy Zachód opadał w dół, dostrzeł nadlatujące w jego stronę ostrze, które wcześniej uszkodził. Jedyną opcją był odskok. Jednak nim łańcuchy opuściły swoje miejsce było już poniekąd zapóźno. Ostrze wbiło się w tors chłopaka i zawisło razem z nim w powietrzu. Bolało.
Nieznajoma była dość blisko siedząc na drugiej lewitującej broni. - Dlaczego? - spytała obojętnym tonem, obserwując chłopaka poniekąd pustymi oczyma.
Oczy Zachodu powoli wracały do normy...mimo że wiedział, że potrzebował teraz mocy swego króla, nie chciał by ten patrzył jak jego przyjaciel nie spisuje się tak jak powinien. To by zasmuciło Gereda… a jego szczęście było jedynym które się liczyło. Czarne oczy powoli spojrzały na kobietę, gdy Zachód zwisał z ostrza, niczym zwykłe truchło. Odpowiedzią było jedynie milczenie. Przez chwile obserwował dziewczynę, po czym nagle poderwał rękę trzymającą strzelbę by bez słowa oddać kolejny bezgłośny strzał w jej stronę.
Kula wyleciała przez...kolbę. Z świstem przelatując obok ucha zachodu.
- To magia. Nie działa. - oznajmiła kobieta. - O co walczysz?
Zachód przechylił głowę, patrząc na kobietę. Powoli uniósł palec wolnej ręki, po czym uniósł nim kącik swoich ust, tworząc na chwilę malutki uśmiech. Gdy odsunął palec wyraz jego twarzy wrócił do typowego dla niego wyrazu zgorszenia i obrzydzenia światem.
- O coś co lubisz? - spytała kobieta, niby dla potwierdzenia, czy rozumie. Jej ręka się unisoła. - Zazdroszczę. - przyznała, gdy jej oczy zaszkliły się od łez. Machnęła szybko dłonią. Ostrze wyleciało spod niej, odcinając głowę Zachodu.

[media]https://www.youtube.com/watch?v=vwnjFYznpOI[/media]


Cytat:
For every man there is a cause which he would gladly die for
Defend the right to have a place to which he can belong to
And every man will fight with his bare hands in desperation
And shed his blood to stem the flood, to barricade invasion


W dalekiej sodomie, kot zasyczał z przerażenia, gdy słońce zaszło...
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 06-02-2015, 15:51   #18
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Miasto było w poważnym bałaganie. Wszędzie roiło się od wojska, a białowłosych skuwano w kajdany bądź mordowało na wszelki wypadek. Ulice spływały krwią.
Mushi zaprowadził Sycheę prosto do pałacu królewskiego. Para musiała przejść przez bramę, następnie schodami w górę, aż znaleźli się na placu głównym. Wszędzie roiło się od niespokojnej straży. Wszyscy wiedzieli, że niedługo zbliża się bitwa. Doświadczenie z kolei mieli najpewniej ograniczone. Ciężko było sobie wyobrazić inne prawdzie zagrożenie dla wyspy poza Wakashim.
-Pomyślałby kto, że wszystko kręci się w okół drzewa. - westchnął Mushi, gdy dwójka zaczęła zbliżać się do olbrzymiej rośliny na środku placu. Co ciekawe strażników nie było pod samym drzewem. Ustawiali się głównie pod bramą i na murach.
Dłoń Sychey spoczywała na zapełnionej kilkoma sztyletami kaburze. On zaś spoglądał na drzewo, pozornie ignorując znajdujących się w koło strażników. Był tak blisko centrum tego starcia, czy raczej pretekstu, który pozwolił ludziom ukazać swą prawdziwą naturę. Nie czuł współczucia, dla tych, którzy dzisiaj zginą, był znacznie bardziej zaciekawiony siłą, jaką może uzyskać.
- Tak właściwie, czemu księżniczka sprzeciwstawiła się Mokou za pierwszym razem? - zapytał, zaś dalsza względem Mushiego dłoń znalazła się w przeznaczonej nań kaburze.
-Hę? Nie jestem pewien. - przyznał Mushi. - Była już przywiązana do drzewa. I zdecydowanie nie chciała końca wampiryzmowi. Ten naród opiera się na nim od wieków. - wyjaśnił. - Musiałbyś pewnie spytać ją albo Mokou.
- Skoro to rodzeństwo, to on pewnie też był przywiązany do drzewa? - zapytał, zaciskając dłoń na jednym ze sztyletów. Wpatrywał się w drzewo pustym wzrokiem. Ciekawe, co stało się z Ellemaremi jego zamkiem?
- Oh. Zawsze przywiązana była tylko jedna osoba. - wyjaśnił Mushi. - Nawet nie jestem pewny, czy mogą być dwie. Nawet gdyby były, oznaczałoby to dwie osoby z prawem do korony.
- W takim razie wyższość księżniczki i prawa do dziedzictwa były pewne, po co więc cały fortel? - zadał kolejne pytanie. Nawet, jeśli wędrowny handlarz nie był tego pewien - właśnie rozgrywały się losy jego istnienia.
-Jaki fortel? - spytał Mushi. - Wszystko zaczęło się od tego, że Mokou chciał zmienić ustrój. - przypomniał. - Chciał usunąć niewolnictwo. Przynajmniej tyle wiemy ja, jako mieszkaniec. - wzruszył ramionami. - Udało mu się uciec za pierwszym razem. Skoro wrócił, pewnie jest gotowy się nas pozbyć.
- Mhm - Sychea przytaknął. Jego głowa kiwnęła się nieznacznie, zwiększając siłę jego słów. Szybkim ruchem wyciągnął sztylet z kabury, drugą ręką zdzielając Mushiego w żebra. Następnie wprawnym ruchem przebija krtań wędrownego handlarza. Pierwszy etap planu zakończony. Nie było to szczeólnie piękne zagranie, jednak właśnie zyskał tarczę zdolną wytrzymać kilka ataków straży. Złapał go za głowę i zamierzał wykorzystać jako zasłona. Drugą dłonią spróbował dobyć miecz i ściąć drzewo.
Strażnicy podnieśli się niemal natychmiast gdy rozbrzmiał krzyk Mushiego. Byli dość powolni i niepewni siebie.
Sychea sięgając po miecz dostrzegł coś za drzewem. Czyjeś oko. Chwilę potem poczuł znaczny ból, a sam Mushi przybił się w jego ciało. Sychea został odsunięty dobre kilkanaście kroków w tył. Szafa na plecach Mushiego została zniszczona, a jej zawartość rozpadła się i porozbijała po podłodze.
- Poważnie...Zarżnąłeś zwykłego wampira, aby zdradzić swoje intencje? - spytał, dość leniwie wyglądający osobnik.
Był bardzo wysoki, Sychea nie sięgał mu głową do szyi. Garbił się jednak, wyrównując różnicę z mutantem. Miał jasne, nieco niebieskawe włosy, czerwone oczy i nieco przyduże ubranie. Jego zęby były ostre, każdy jeden.
Na jego plecach znajdowało się ostrze. Niemal równie wysokie co on oraz bardzo szerokie.
- Mikado. Lord trzeciego dystryktu. 23 miecz imperium, wybrany przez obecną księżną. - przedstawił się. - Więc idź sobie. Muszę mieć siłę na Mokou.
- A jednak jego truchło zamortyzowało twój atak. - Sychea uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej będąc niesawocie dumnym ze swej decyzji. Nie należał do osób, które robiły cokolwiek po kryjomu, a krzyk Mushiego był idealną deklaracją swych intencji. Dusza wampira odchodziła do piękniejszego świata, a były strażnik królewski nie poświęcił jej nawet sekundy swych rozmyślań. Dobył swego nowego ostrza i rzucił się na przeciwnika, siła nawyku aktywując znajdujące się w jego butach klejnoty, zyskując odrobinę prędkości.
Ciął od prawego dolnego rogu, chcąc przeciąć całe ciało przeciwnika. Na ułamek sekundy przed ewentualnym zetknięciem się ich ostrzy, Sychea chciał wypuścić cześć swej magii na zwenątrz.
Mikado wykonał prosty acz skuteczny odskok w tył, stając nieco dalej od drzewa. Przechylił głowę patrząc na Sycheę. Jego miecz wciąż na plecach.
Samotny buntownik, czy raczej szalony kamikadze, którym z pewnością było demoniczne dziecie, uważnie obserwował przeciwnika, czekając na jego ruch. Sam zaś, powoli okrążał drzewo, by w zupełnie losowej chwili spróbować je ściąć. Próba zostania drwalnem była jednak głównie chęcią skuszenia przeciwnika do skrócenia dystansu w suboptymalny dla niego sposób.
Mikado, nie zmniejszając dystansu kręcił się w okół drzewa za Sycheą, pilnując aby ten przypadkiem za nim nie zniknął. Gdy ten udeżył w kóńcu w drzewo, tamten dobrą sekundę stał w miejscu. Nalge jednak ruszył pochylony do przodu. Widząc pocisk pochylił się lekko i zmieniając zdanie zatrzymał, obracając plecami do Sychea. Kula udeżyła w ogromny miecz na plecach przeciwnika, odpychając go mocno w tył z grymasem bólu na twarzy. Wydawało się jednak, że nie oberwał zbyt mocno.
Patrząc na wcięcie stworzone w drzewie, Sychea zauważył, że jest ono stworzone z diamentów. Przynajmniej wewnątrz, jego kora była klejnotem, którego wcześniej nie widział.
Sychea zerwał znajdujacy się na piersi wisiorek, oplatając go wokół swe jlewej dłoni. Elemear był tym, który ukazał mu drzewo, jednym z “ojców” jego własnej formy. Czyż wykorzystanie pamiątki w ten sposób, nie było najlepszym możliwym uczczeniem? Poza tym, nie była to “byle przejściówka”, o której wspominał elf, a katalizator dalszej ewolucji Sychea.
Dotknął tajemniczego klejnotu, najpierw próbując przesłać swą zwyczajną manę, potem, w razie braku efektu, aktywując go neutralną maną.
Szczęśliwie - do tego typu zadań nie musiał angażować całej swej uwagi, jej większa część mogła skupiać się na przeciwniku.
Mikado przyglądał się Sycheai, czekając na dogodną okazję. pilnujący go Venganza, w pewnym momencie ujżał nagły, krótki uśmieszek. Było już jednak za późno. Poczuł nagły, niesamowicie palący ból zaraz po wysłaniu neutralnej many w klejnot. Oderwał rękę opażony, spróbował odskoczyć, ale i tak został kopnięty w bok głowy przez Mikado, odlatując kilka kroków w bok, obolałym.
-Nie radzę. To najbardziej żrąca magia jaką znam. - zaśmiał się Mikado.
- Ohh… - westchnął, rozprostowując nieznacznie lewą dłoń. Uniósł ją nad głowę i założył wisiorek na swoje miejsce. Najwyraźniej te rany były karą od Elemeara.
- Drugiej szansy tego typu już nie dostaniesz - Venganza uśmiechnął się szeroko. Na arenie znajdowała się ich dwójka, reszta była tylko widzami. Przynajmniej, nim do równania nie dołączy ktoś wystarczająco silny.
- Czyli jednak muszę cię zabić? - dodał, oblizując górną wargę językiem. Złapał drugą dłonią za ostrze i doskoczył do przeciwnika, atakując opadającym cięciem.
-Nie musisz nawet tu być. - zauważył Mikado, obracając się niezwykle zwinnie, unikając w pirułecie cięcia i ponowie odkopując na bok Sycheę.
- Też zaczniesz chrzanić o Ryiu, czy innej pierdole? - zapytał lądujący z zaskakującą lekkością Venganza. Przynajmniej jak na kogoś, kto stąpa po ziemi twardym, silnym chodem, który często odkształca podłoże, zmieniając otoczenie.
Doskoczył do przeciwnika, tym razem atakując z lewej strony podłużnym cięciem. Czekał na moment, w którym Mikado rozpocznie unik, by nieznacznie zmienić chwyt i spróbować wyprowadzić pchcięnie.
Ku irytacji Sychea, tym razem Mikado postanowił uniknąć wyskokiem w górę, a konkrentiej niezwykle wysokim saltem w tył. - Coś w tym stylu. - odparł znudzonym głosem. - Po chuj tu jesteś i czego ty w ogóle chcesz, że nie możesz poczekać pięć minut aż ludzie faktycznie będą to drzewo ścinać. - wyjaśnił. - Nie wiem czy wiesz, ale nikt cie tu nawet nie zna. Każdy ma swój problem.
- Najpierw próbowaliście odebrać mi wolność i godność - szatyn przechylił lekko głowę, zaś jego długie włosy opadły jeszcze niżej niż zwykle. - Potem pod postacią dobrowolnej oferty rzuciliście mnie na pewną śmierć. - dodał, przymykając na chwilę lewe oko. Cała jego sylwetka wróciła do normy po chwili przerwy.
- Czy naprawdę nie jest to wystarczający powód by zechcieć pomieszać w waszych sprawach? - zapytał.
Venganza przerzucił ostrze do prawej dłoni, lewą oddzielając siebie i przeciwnika. Powolnym krokiem cofał się w kierunku drzewa, po raz kolejny chcąc je ściąć. Całą swoją uwagę skupiał na przeciwniku, by w odpowiednim momencie przeciwdziałać.
- Jesteś zły na Khuna, że nie ufa nieznajomym, czy zły na mnie, że proszę cię o pomoc w sprawach, w których nikt inny nie dał sobie wcześniej rady? - Mikado zdziwił się, gdy dostrzegł w drzwiach do pałacu księżniczkę. - Jestem pewna że nie robiliśmy nic, co miało na celu umniejszenie twojej, nieistotnej dla nas osobie. Twój egoizm jest zaskakujący. - przyznała. - Twoje ofensywa nie może nic zniszczyć, najwyżej...umniejszyć elegancji. Twarz kata w egzekucji nie zmienia jej przebiegu, chłopcze.
Obecność królewny nieco rozkojarzyła Mikado, który nie zdążył przez to zaplanować doskoku. W desperacji chłopak pochylił się w przód, wystrzeliwując się w stronę sychea i sięgając po miecz, aby przechylić go w stronę nadchodzącego ataku, przyjmując nań cięcie. Chroniąc drzewo w efekcie.
- Nie zrozum mnie źle, zgodnie z moją wiedzą wasze królestwo i tak przestało już istnieć. A przynajmniej tak stanie się nim zajdzie słońce - stwierdził. - Ja tylko zbieram elementy, które mogą mi się przydać. - dodał, aktywując klejnoty w jego nogach. Półkrok w stronę przeciwnika i cięcie wykonywane po klindze miecza, zbliżając się reki celu. Sychea nie wierzył w sukces tego zagrania, czekał tylko na reakcję przeciwnika, by spróbować złapać go jedną ręką.
Będąc w niedogodnej pozycji, Mikado czy to spanikował, czy też przejął się księżniczką, ale postanowił zwiększyć dystans. Niemal równie szybko co doskoczył wcześniej do Sychea, odsunął się od niego, stając w miejscu aby zdjąć w końcu miecz z pleców, ustawił go na ziemi i pochwycił za rękojeść. Chyba spoważniał.
Ruchem ręki, księżniczka kazała mu stać w miejscu.
- Śniłam, że nieznajomy zza morza pokona Wakashiego. Śniłam że feniks powróci aby zmienić ten pałac w pył. Nie musisz mi wiele tłumaczyć Venganzo. Wiem, co nastąpi. - uśmiechnęła się. - Jeżeli tak mnie nienawidzisz, może po prostu zabij mnie tu i teraz? - zaproponowała, spokojnie siadając na ziemi. - Dla mnie i tak nie ma już przyszłości.
- Jeśli dobrze rozumiem, to ścięcie drzewa i tak pozbawi cię żywota? -zapytał, powoli obchodząc drzewo. Szukał miejsca, w którym już wcześniej atakował, niszcząc korę. Cała jego uwaga skupiona była na Mikado.
-Oh. Pewnie nie zdążysz. Mokou nie jest daleko. - odparła spokojnie. - Możesz zacząć, będzie miał szybciej.
- Gdy zetnę drzewo, jego energia wzmocni ścinających. Czemu nie pozwolisz Mikado mi pomóc, a w dwójkę może damy radę Mukou? - zapytał, atakując we wcześniejszą lukę w korze. - Możesz czekać na swojego brata, pozwolić mu wygrać, czy tez kompletnie zniszczyć twe siły, tak, by królestwo nie mogło się obronić przed moimi rodakami. - Sychea był wyraźnie rozbawiony, a jego ostrze wykonywało kolejne cięcia.
- Albo zaryzykować wszystko, dać mi ściąć drzewo, bez którego obaj najeźdzcy nie będą mieć żadnego celu w dalszej demolce. Może i twój brat zechce wyżyć się na okolicy, przy odrobinie szczęścia może go zatrzymamy, a twoje królestwo, pozbawione niewolników, nie przestanie istnieć. - stwierdził, poważniejąc z każym wypowiedzianym słowem.
- Pozwolę sobie zadać to pytanie w inny sposób: Co cenisz sobie bardziej, królestwo, czy bycie jego królową? - zapytał, uśmiechając się prowokacyjnie.
Królowa przyglądała się przez jakiś moment Sycheai, po czym zwróciła wzrok na ziemie. - Doprawdy, co za ignorancja. Niby czemu ścięcie drzewa miałoby dać ci cokolwiek? - zapytała. - Nie ma żadnej różnicy między wejściem w otwarty a zamknięty kanał magiczny. Przyjmując, że wypicie czystej many cię nie zabije, na pewno nie wzmocni na tyle, aby powstrzymać Mokou. Nie tego, którego widziałam. - odpowiedziała królowa. - Jesteś prawie równie dużym lunatykiem co on. Na ten moment nic mnie nie obchodzi. Ani królestwo, ani stopień.
- Oh, cóż więc jest twym celem? - zapytał, łapiąc miecz w dwie ręcę i rozpoczynając natarcie ze zdwojoną siłą.
- Nie mam żadnego. - wzruszyła ramionami.
Sychea znowu trzymał dłoń tylko w prawej ręcę. Ustabilizował swój oddech, przyjął idealną wręcz sylwetkę i skupił się na sobie. Na wym organiźmie, na wnętrznościach. Królowa nie miała dla niego żadnego znaczenia, ignorowal nawet Mokuo.
Jego świadomość skupiła się na mięśniach, na ich pracy. Próbował wyczuć sposób w jaki działają i wzmocnić je magią. Wzmocnić następne uderzenie od wewnątrz.
Sychea poczuł energię jaka przeszła przez jego ciało, cięcie które wykonał było niesamowicie potężne, ostrze przeszło jużp przez ponad połowę drzewa, które zaczęło się przechylać, a jego kora zaczęła pękać od siły uderzenia. Niepewny sytuacji Mikado był zadziwiony tym widokiem.
Wtedy też u bramie do placu pojawiła się grupa osób. Część z nich Sychea już znał, z swojej wycieczki po bambusowym lesie. Ostatniej jeszcze nie znał osobiście.
Z szalonym spojrzeniem, ogromnym ciepłem, ogniem pod stopami, niechlujnym i byle jakim ubraniem, długimi, wierzgającymi się białymi włosami związanymi pojedyńczą kokardą.
Fujiwara no Mokou wkroczył na scenę.
- Czy mógłbyś...poczekać z tym krótką chwilę? - spytał, patrząc Venganzie prosto w oczy.
Jego zaawansowane zmysły zaczęły wołać alarmowo.

































- Ehh, Mokou, tak? - Sychea wyraźnie nie był zadowolony z takiego rozwoju sytuacji. Oddychał jednak spokojnie, powoli. Jego umysł szalał pod wpływem nagromadzonej tutaj energii. Samo istnienie sojuszników Mokou było uspokajające - opowieści Mushiego o jego sile musiały być przesadzone, inaczej przyszliby tutaj na mord i krematorium. W pakiecie promocyjnym, dwa w cenie jednego, a to pierwsze za darmo.
- Może ty wytłumaczysz mi, jak dokładnie działa to ścinanie drzew? - zapytał, brzmiąc tak nonszalancko, jak tylko było to możliwe w tym właśnie momencie. Ile czasu mógł zyskać?
-Ta, za moment. Już to rozgryzłem. - obiecał, powolnym krokiem zaczynając zbliżać się do królewny. Jego sojusznicy postanowili pozostać pod bramą, z poważnymi wyrazami twarzy.
- W sumie, ciekawi mnie, jak to się rozwinie - mruknął na tyle głośno, by usłyszelito wszyscy liczący się aktorzy tego przedstawienia. Sam skupił się na odpoczynku.
 
Zajcu jest offline  
Stary 07-02-2015, 20:06   #19
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Malie dotarła lotnią prosto na pokład dowodzącego okrętu. Lot zajął jej długo. Była dość wycięczona i nie czuła się najlepiej. Mimo swojej efektywności lotnia nie nadawała się na długie podróże. Kobieta nie będzie w stanie wiele zdziałać, jeżeli nie odpocznie.
Gdy tylko pojawiła się na okręcie, jeden z marynaży zameldował się przed nią i natychmiast zaprowadził do kajuty w której znajdował się Amens z Eabiosem. Siedzieli oni przed stołem, wpatrując się w odręcznie narysowną mapę, której Malie wcześniej nie widziała. Po paru sekundach zorientowała się, że musi to być szkic okolicy.
-Witaj. Usiądź, diabelnie wyglądasz. - przywitał się Amens, gdy Eabios wyłącznie skinął głową. Wyglądał na zbyt zamyślonego, aby dbać o swoje maniery. - Widzę że podłapałaś wiatr, skoro już tu jesteś. O cokolwiek tu chodzi, Andy prowadzi zamach stanu przeciw tutejszej władczyni. Nieco nakłamał, wyłącznie nie chcąc, abyśmy się w to mieszali. - streścił ich punkt widzenia, gdy marynarz pomagał dziewczynie usiąść.
Eabios podjął dalej, swoim ciężkim głosem. - Niestety nie zamierzamy się mieszać. Zmobilizowałem armię. Poczekamy, zobaczymy kto wygra. Było, nie było, to małe miasto-pańśtwo skończy w ruinie. Wtedy wprowadzimy wojska aby ściąć drzewo. - zaprezentował plan dwójki.
- Oczywiście że podłapałam - prychnęła kobieta i ignorując marynarza sama gwałtownym ruchem odsunęła krzesło, co sprawiło że na moment zakręciło jej się w głowie, jednak zdołała opaść na nie nim straciła równowagę. - Kłamstwo to najmniejsze co zrobił. Andy zdradził mnie… nas i zabił Marricka którego udało mi się pojmać. Muszę się z nim zobaczyć. Czy wiecie gdzie się obecnie znajduje?
-Jakiś czas temu słyszałem, że udaje się do lasu nieopodal miasta. Choć może już być w drodze do pałacu. - poinformował Amens.
- Dobrze. W takim razie niedługo wyruszę. Sama - rzekła, ostatnie słowo wypowiadając z wyraźnym naciskiem. - Będę potrzebować kopii mapy i wymiany klejnotów w skrzydłach - dodała, zwracając się do jednego z marynarzy. - Udało wam się czegoś dowiedzieć o tutejszym królestwie? - zapytała jeszcze Amensa.
Amens chciał zacząć wyjaśnienia, ale Eabios podniósł dłoń. - Na tej lotni przyleciałaś? Nie lepiej przesiąść na konia? Nie wyglądasz mi na przesadną atletkę...choć tak długi lot już brzmi jak wyzwanie. Przepraszam, kontynuuj.
- Ekhm...Wygląda na to, że śą tutaj dwa typy ludzi. Mało zwierzęcy membrańczycy, oraz...wampiry. Tutejsi znaleźli sposób na umyślne wybycie duszy z człowieka. Nie mam do niego dostępu, więc nie wiem nic więcej. Jego ścięcie albo ocali ich wszystkich...albo zabije.
- Jeśli zdążyliście oznaczyć główne trakty to wezmę konia - zgodziła się Malie. - Jak wyglądają obecnie nasze relacje? - zapytała ponownie Amensa. - Musieli do tej pory zauważyć naszą flotę i dać nam przynajmniej pozwolenie na cumowanie. Czy mamy również zgodę na przemarsz wojsk?
-Mamy dwa dni na “naprawę okrętów i zaopatrzenie ładowni”. W dodatku po mieście może poruszać się jednocześnie do dziesięciu nieuzbrojonych cywili naszej frakcji. - wycytował Amens. - To i tak dobrze. Mało który port pozwoliłby całej armii zatrzymać się u bram.
Ledwo skończył zdanie, a jakiś marynarz zaczął pukać do drzwi. - Tutejszy lord przyszedł na rozmowę. Nie chce złożyć broni. - poinformował przez drzwi.
- Tutejszy lord? - zapytała techniczka, unosząc brwi, po czym przeniosła wzrok na wampira. - Co to znaczy? Nie mówiłeś że nasz dotychczasowy plan zakładał niemieszenie się w konflikt?
Amens wzruszył ramionami. - Może się przejęli naszą obecnością, skoro szykuje się powstanie? - zgadł, odwracając się do drzwi. - Niech wejdzie z mieczem przyłożonym do szyi. - zaproponował.
Do pomieszczenia weszło dwóch marynarzy, z wyjętymi brońmi pilnowali uważnie ruchów nieznajomego.
Osobnik, który dołączył do zgromadzenia był wysokim mężczyzną o bladej cerze, białych włosach sięgających do szyi, pokaźnym siwym zaroście na twarzy i przedziwnych, przypominających lisie uszy. Był dobrze zbudowany. Miał wiele czerwonych tatuaży, a jego strój był bardzo zdobny. Do obi przewiązaną miał katanę, o którą opierał jedną dłoń. Jego koszula, tutaj zwana kimonem, zwisała bezwładnie z ramion.
Na zgromadzonych spoglądał miłym, łagodnym spojrzeniem.

- Nazywam się Mikado Titipu, jestem dwunastym lordem, dwudziestym drugim ostrzem pałacu, obecnie w stanie spoczynku. Odpowiadam za port. Oraz ewakułację. - przedstawił się i ukłonił nisko. - Jestem w sprawie obecnego zamknięcia miasta i likwidacji królesta.
- Brzmi poważnie - zauważyła dziewczyna, podnosząc się z krzesła. Również ukłoniła się lekko lordowi. - Malie Bigsworrth, liderka gildii techników, dowódca królewskiej gwardii i admirał floty. Co ta sytuacja oznacza dla naszych okrętów? Czy mamy w tej chwili opuścić port i jeśli tak to czy jest na wyspie inny do którego moglibyśmy się skierować?
- Nie musicie. - określił się lord. - Ale powinniście. Księżniczka postanowiła poddać królestwo narosłej opozycji. Każdy bez zapisów kryminalnych otrzymuje pomoc w opuszczeniu wypsy. Do kontynentu nie jest daleko. W dodatku obecnie królestwo bezbarwnych stacjonuje zaledwie tydzień rejsu stąd. Może nawet mniej, przy dobrych wiatrach. - wyjaśnił. - Możecie zostać, ale spodziewajcie się, że królestwo przed jutrem zmieni flagę.
- Cóż, dopóki nie jesteśmy oficjalnie zaangażowani w tutejszy konflikt, nie widzę powodu byśmy musieli się czymkolwiek przejmować - stwierdziła, zwracając się bardziej do Amensa i Eabiosa. - Sądzę że powinniśmy poczekać na dopłynięcie reszty naszej floty nim wyruszymy, a w międzyczasie zdążylibyśmy dokończyć uzupełnianie zapasów i zająć się niedokończonymi sprawami. Czy macie coś przeciwko?
-[i] Jeżeli chcecie wejść na trzeciego, nie będzie wam łatwiej.[i] - odezwał się nagle Mikado, skupiając na sobie wzrok zarówno Amensa jak i Eabiosa. - Przyszedłem was ostrzec. Nie będzie bitwy. Wszyscy dołączą do Mokou. Królewna umrze. Kto będzie się bał o swoje życie, odpłynie. Jeżeli przyszliście tutaj po nasze ziemie, sytuacja nie zmieni się niezależnie od tego, kiedy podniesiecie broń. - mówił dużo bardziej stanowczo. Nie chciał bawić się w obchody.
- Do Mokou? To ci rebelianci? Ten który próbuje przeprowadzić zamach stanu? - próbowała upewnić się o kogo chodzi Malie. - Andy planował coś takiego? Nic dziwnego że o niczym mi nie powiedział - przyznała, gdy układanka w jej głowie była już prawie ukończona. - Czy to znaczy że jesteś po jego stronie? Zabrałbyś mnie do niego? Przez ostatni rok przebywał w naszym królestwie jako członek gwardii. Jeśli to możliwe, planujemy uniknąć wtrącania się w konflikt, ale muszę się z nim rozmówić.
- Wychowałem go. - przyznał. - Ale nie stoję po jego stronie. Stoję po stronie ludzi. Oni chcą wyłącznie świętego spokoju. - przecząco pokiwał głową. - Wiem którędy będzie szedł, ale znając życie złapiemy go dopiero w pałacu.
- W takim razie wyruszę natychmiast - oświadczyła kobieta, robiąc krok w kierunku wyjścia. - Póki co trzymajmy się planu, ale bądźmy ostrożni - dodała jeszcze w stronę pozostałych dwóch dowódców. - Jeśli w mieście dojdzie do zamieszek, albo walk, niech flota wypłynie na morze, ale pozostańcie w zasięgu opali bym mogła się z wami skontaktować - poprosiła.
-Powodzenia. - wzruszył ramionami Amens, niespecjalnie przejęty.
Mikado powolnym krokiem ruszył w stronę pałacu, starając się nie iść zbyt szybko. - Co konkretnie łączy cię z Mokou?
- Łączy? - zastanowiła się gwardzistka. Wysoko nad nimi szybowały dwa uzbrojone w ciężkie działa drony. - Był moim podwładnym przez ostatni rok. Ponadto byłam jego żywicielką i osobą która miała go za bliskiego przyjaciela. A teraz nagle postanowił zdezerterować i uciec bez jakichkolwiek wyjaśnień. Choć powiedziałabym, że to bardziej sprawa osobista, niż polityczna. Nie mogę go tak po prostu zostawić i o wszystkim zapomnieć.
- To może być cięzkie. - stwierdził Mikado. Grzebiąc pod swoim kimonem, z jakiejś wewnętrznej kieszeni wyjął fajkę. - Nie wiem kim był i co robił w waszym królestwie Mokou. Ale tutaj jest królem, którego bezprawnie pozbawiono tronu. Kimś zupełnie innym, niż sługa na cudzym utrzymaniu.
Dziewczyna rozważała przez moment słowa lorda, udając że obserwuje okolicę przez kamery wznoszących się nad nimi machin.
- Skoro tak to dlaczego postanowił odejść w taki sposób? - zapytała, nie odwracając wzroku od trzymanego w dłoni monitora. - Dobrze wiedział że bym mu nie zabroniła. Mało tego, chętnie bym mu pomogła. Jeśli nie jako przyjaciel, to przynajmniej jako król powinien dbać o relacje z innymi królestwami. Jakoś nie potrafię wyobrazić go sobie w tej roli - westchnęła, kręcąc głową. - Choć muszę przyznać, że jest równie narwany i lekkomyślny co nasz władca. Nie żebym jako jego gwardzistka go za to chwaliła…
Mikado szedł w milczeniu jeszcze pewną chwilę. W końcu zatrzymał się, aby zapełnić i zapalić fajkę. Zaciągnął się nią, wypuścił powietrze i odezwał ponownie. - To mi coś przypomina. Była jedna rzecz której zawsze unikał. Przyznawanie się do kłamstw. Może faktycznie poszło coś więcej. - podrapał się w głowę. - Nie dość że sam jest problemem, to jeszcze przyciągnął z sobą masę innych.
- Czyli wiesz o czym mówię. Chyba rzeczywiście dobrze go znasz - pokiwała głową Malie. - Dobrze się sprawuje dopóki ma kogoś kto mówi mu co ma robić. Cóż, w przypadku króla byliby to doradcy… mówiłeś wcześniej że wszyscy staną po jego stronie? Dlaczego ktokolwiek miałby wspierać przywódcę rebelii, który zniknął na ponad rok i nagle pojawił się znikąd? Czyżby posiadał aż tak znaczną renomę?
- Ten kraj stoi na jednej z największych żył magicznych. Ma kontakt z samą duszą planety. Wielu ludzi jest przekonanych, że jeżeli raz kogoś zabili, a ten powraca jak widmo, to jakaś siła wyższa tego chce. - uśmiechnął się Mikado. - A poza tym, królewna już się poddała. Więc po co ją wspierać?
- Więc też zdołał ją przerazić jeden powracający wampir? - prychnęła z rozbawieniem Malie. - W takim razie dobrze zrobiła ustępując. Ktoś taki nadaje się na władcę jeszcze mniej niż Andy. A skoro uważasz że ludzie go poprą, to rzeczywiście nie ma się czym przejmować. Wiecie w ogóle w jakim celu przybyła tu nasza flota? W sensie, zza morza.
-Krążą plotki, że już nie jest wampirem. Jeżeli to prawda, to jest czego się bać. - ostrzegł Mikado. - Zgadywałem, że przybyliście na wezwanie bezbarwnych. To mówił mi też wasz kapitan, choć nie chciałem mu wierzyć...miał dobre argumenty, ale ciężko ufać komuś kto wygląda jak wampir, a mimo to dowodzi całą armią.
- Dlaczego? Macie jakieś problemy z wampirami? - zaciekawiła się Malie, zarówno stwierdzeniem odnośnie Amensa, jak i Andiego. - U nas są rzadko spotykane, ale nie mamy nic przeciwko nim. Traktujemy to bardziej jak chorobę, niż zagrożenie.
- Oh. My ich niewolimy. Zabieramy dusze młodym dzieciom, karmiąc drzewo. Tania siła robocza, która nie może żyć bez ciebie. No, Mokou zawsze chciał to obalić, więc pewnie zaraz się ten system skończy. - uśmiechnął się. - Dla was może to brzmić okrutnie. Dla nas to była rzeczywistość przez epoki.
- Cóż, znam jeden barbarzyński kraj który praktykował niewolnictwo, więc potrafię to sobie wyobrazić - westchnęła kobieta. - Ale jeśli ich dusze są związane z drzewem, to czy ścięcie go nie zabije wszystkich wampirów? Czy może Andy odkrył sposób jak wszystkich uleczyć nim to zrobi?
- Nie mamy pojęcia. Albo wszyscy umrą, albo wszyscy zostaną wyleczeni. - stwierdził. - Ci co przeżyją, mam na myśli. - dodał, gdy dwójka weszła w dzielnice mieszkalne, której ulice pełne były od spływającej krwi.
- Wygląda na to że ktoś jednak znalazł powód by bronić księżniczki - zauważyła Malie. - Czy może to zwykli szabrownicy wykorzystujący zamęt?
-Nic z tych rezczy. - skrzywił się Mikado. - Jeżeli całe życie niewoliłaś osobę, która może nagle być od ciebie niezależna, nie bałabyś się o siebie? - spytał. - To krew wampirów.
- Jeśli wiedziałabym że władczyni którą wspieram podda się buntownikom, to czym prędzej opuściłabym królestwo na najbliższym okręcie - stwierdziła techniczka, przeglądając na swym ekranie wykonaną przez roboty mapę okolicy by upewnić się że w pobliżu nie czai się nikt kto mógłby im zagrozić. - Przecież teraz spadnie za to na nich gniew straszliwego Mokou, czyż nie?
-Cholera go wie. - westchnął - Przecież nie wyrżnie każdego mieszkańca. Wtedy nie będzie miał kraju.
Ulice przed nimi wydawały się puste. Chwilowo. Kawałek stąd, boty miały widok na nietypową osobę, siedzącą na środku drogi.


- Przed nami znajduje się kobieta o króliczych uszach uzbrojona w długi miecz - poinformowała Malie swego towarzysza, spoglądając na niego znad ekranu. - Powinniśmy ją ominąć? Wygląda jakby na kogoś czekała.
Mężczyzna z zaciekawieniem przyjżał się obrazowi z dziwnego ustrojstwa Malie. - Jeżeli chcemy ją obejść, to czeka nas kilka godzin stromej wspinaczki. Znam ją. Pewnie Mokou kazał jej pilnować, aby nikt się nie mieszał. To tak zwana droga pałacowa.
- Dlaczego miałaby nas nie przepuścić jeśli nie mamy zamiaru mu przeszkodzić? - zapytała dziewczyna. - Zresztą co miałoby dziać się tam na tyle ważnego skoro księżniczka już się poddała? Dogadywanie warunków kapitulacji?
-Zobaczymy. - westchnął Mikado. - Sama mówiłaś. Prawie nic nie ma tu sensu.


Kobieta siedziała na środku drogi z kataną opartą o ramię, wyglądała na dość znudzoną, pełną niewykorzystanej energii. Na widok Mikado, lekko się zdziwiła. - Ty miałeś tu być?
- W sumie nie, ale ostatecznie mogę przynajmniej zobaczyć jak to wyjdzie.
Przytaknęła skinieniem głowy, po czym spojrzała w górę. Dostrzegła dwa kształty nalerzące do Malie. - Ty jesteś z ferramentii? Jak tak to nie ma przejścia. Jak nie to i tak nie ma, bo cię nie znam. - zdecydowała.
- Ale ja znam Mokou i muszę się z nim zobaczyć - stwierdziła dobitnym tonem gwardzistka, gdy jeden z dronów odłączył się od drugiego i zaczął sunąć powoli w kierunku pałacu, wyszukujących wszystkich ludzi jakich tylko były w stanie dostrzec jego sensory. Malie udawała, że kompletnie nie zwraca na niego uwagi, w pełni skupiona na króliczycy. - Powiesz mi przynajmniej co takiego tam robi i ile mu to zajmie?
- Ma randkę z siostrą. Prywatną. - określiła się kobieta. - Jak już się skończy powstanie, to możesz się do niego dobijać. - stwierdziła. - Chyba nie jest dla ciebie aż tak istotny, co?
- Tak się składa że jest - odparła Malie, mierząc mieczniczkę badawczym spojrzeniem. - Cóż, nie będę mu przeszkadzać w prywatnych sprawach jeśli uważa że jest bezpieczny. Ale jeśli potrwa to zbyt długo, albo w pałacu zacznie dziać się coś groźnego, to ostrzegam że nie zatrzymasz mnie przed wejściem - uprzedziła ją poważnym tonem, po czym oddaliła się kilkanaście metrów w stronę leżącego na trakcie przewróconego wozu na którym usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła wpatrywać się w trzymany w dłoniach przenośny ekran.


Minęło kilka, może kilkanaście minut ciszy w której zarówno Mikado jak i Malie grzecznie czekali na rozwój wydarzeń, obserwowani przez króliczouszą kobietę. W końcu jednak jak sam grom z jasnego nieba wybuchnął ogromny pożar. W zaledwie kilka sekund cały pałac stanął w ogniu, który rozprzestrzeniał się nawet pozań. Pożerając jedno domostwo za drugim. Wraz z ogniem, rozległ się...krzyk. Ogromny, donośny krzyk, który rozniósł się na całą wyspę. Był młody, kobiecy, delikatny i przepełniony okrutnym, niekończącym się cierpieniem. Ktokolwiek został dotknięty tym ogniem, u każdej osoby na wyspie wywołał wewnętrzne zadowolenie, że nikt inny nie był daną ofiarą. Nawet sama strażniczka, pilnująca aby Malie nie weszła w ulicę pałacową, zamarła w miejscu wyraźnie sparaliżowana strachem. Mikado starał się nawet nie spoglądać na ogień.
Cokolwiek się tutaj działo, miało w sobie zawarte samą esencję gniewu, wypalaną na czyimś ciele. Ku zadowoleniu zebranych, ryk tak samo nagle jak się rozpoczął, tak samo nagle zamarł.
- Zakładam że póki co wszystko idzie zgodnie z planem? - zapytała Malie, spoglądając to na lorda, to na króliczycę, to na płomienie które bardziej niż przerażały wprawiały ją w zdumienie. - Nie spodziewałam się że Andy dostał takiego kopa od ściętego drzewa. A może rok temu nie walczył ze mną na poważnie? - zastanowiła się na głos.
-Przeciwnie, wydaje się równie silny, co dawniej. Nie widzę w tych płomieniach niczego...ponad jego możliwości. - określił Mikado. Panienka królik nie odpowiadała. Malie nie musiała się zastanawiać. Kobieta pewnie sama nie wiedziała, czy wszystko poszło jak trzeba.
- Nie zamierzacie sprawdzić co się dzieje? - zadała kolejne pytanie gwardzistka, dotrzegając reakcję kobiety. Następnie wskazała palcem nad unoszącą się w powietrzu nad ich głowami dronę. - Ta zabawka należy do mnie. Ostrzegę was jeśli ktokolwiek zacząłby się zbliżać do pałacu. Andy to również mój przyjaciel i nie chciałabym żeby stała mu się krzywda.
Mikado wzruszył ramionami. - Ja tu jestem tylko przez ciebie, żebyś się nie zgubiła na ulicy. - jego wzrok skierował się na królika który...bardzo niemrawo zaprzeczył kręcąc głową. Ktoś się nie spodziewał, że Mokou może mieć lekko przechylone pod sufitem.
- Tylko mówię, że znam Mokou od jakiegoś czasu i wiem że potrafi być lekkomyślny - dodała Malie, pozornie obojętnym tonem. - Kto wie co mu strzeliło do głowy? Ktoś taki jak on potrzebuje doradców którzy utrzymają go w ryzach. Czy jest w tej chwili przy nim ktoś taki?
- Zdecydowanie nie ma. I wątpię aby słuchał się kogokolwiek. - stwierdził Mikado. - Chcesz to leć. Coś czuję, że nasza koleżanka straciła powołanie do swojej roli. - zaśmiał się.
- W takim razie dziękuję za pomoc - odparła techniczka, zeskakując z powozu i ostrożnie mijając króliczycę rzuciła jej pytające spojrzenie. - Idziesz? Możliwe że Mokou przyda się i twoja pomoc.
Niemrawo przytaknęła, ruszając za Malie.
 
Tropby jest offline  
Stary 07-02-2015, 21:10   #20
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Mokou, powolnym, miarowym krokiem zbliżył się do królewny. Stanął przed nią z pełnym obłędu spojrzeniem.
- Ostatnie słowa?
Nie odpowiedziała. Nie kiwnęła nawet głową. Zwyczajnie, patrzyła mu się w oczy. Wyciągnął przed siebie dłoń i położył na jej głowie. Uśmiechnął się.
Jego ręka nagle wybuchła płomieniem, który połknął królewnę i bez wachania zaczął rozprzestrzeniać się dalej i dalej, szybciej i szybciej. Po tarasie pałacu, po trawie na placu, po ścianach, wspinając się i na sam pałacowy dach który pękał. Pękał w ciszy. W porównaniu z jękiem i bólem jaki wydał się z gardła królowej tego państwa nie było dźwięku w zakresie wielu kilometrów, którego nie można byłoby nazwać cichym. Pośród wszystkich zgromadzonych zaczęła pojawiać się trwoga, przestrach. Mikado, wcześniej niedbały był teraz wyprostowany i sztywny, bladł na widok tego, co działo się z jego królewną. Przyjaciele Mokou, byli lordowie i oddani sprawie ludzie, po raz pierwszy zaczęli czuć chęć rezygnacji, wrażenie, że może nie robią tego co należałoby zrobić, że to oni mogą być w błędzie. Bo przecież zawsze, zawsze mimo pozorów, nawet najlepsze rozwiązanie może okazać się gorsze, gdy pojawi się w rzeczywistości.
Na całym jednak placu, pośród tego zgromadzenia, oprócz samego Mokou była jeszcze jedna osoba, która zachowała swój spokój. Przynajmniej poniekąd. Umysł Venganzy krzyczał, błagał go aby przestał być sobą, aby rezygnował z swoich zamysłów i celów, bo są inne drogi i inne sposoby.
Ten jednak wiedział co chce zrobić. Miał przeczucie, że jest coś, czego nie może tem kraju darować. Był wbłędzie i ciężko byłoby komukolwiek określić, czy był tego świadom. Liczyło się jednak to, co on uważał.
Z wielką powagą zamachnął się raz i drugi na drzewo, ścinając je w końcu. To zaczęło powoli opadać na ziemię, gdzieś w płonącym placu. Zaledwie kilka sekund po odcięciu ostatniego kawałka drzewa od jego pnia, piekielny krzyk ustał.
Nastała niesamowicie satysfakcjonująca cisza.
- Oi, Mikado, znasz ten cały rytuał, co mam teraz zrobić? - zapytał z zaskakującą wręcz, dominującą wszystko szczerością. W jego słowach była również powaga, jednak blakła względem nonszalancji. Jego uwaga skupiała się na Mokou, a nogi wykonały pierwszy krok w kierunku pozostałości po drzewie.
- Raczej nie masz zbyt wiele czasu na podzielenie się tą informacją - dodał.
Mikado nie rejestrował nawet, że Venganza się do niego odzywa. Mokou przyglądał się martwemu ciału u jego stóp. Ledwo dotknął je nogą, a te rozsypało się na popiół. Nieznajomy trwał tak w zadumie, nie odzywając się przez pół minuty. Nikt się nie odzywał, nikt oprócz Sycheaii nie miał w sobie tyle siły, aby odezwać się nim Mokou im na to pozwoli. Białowłosy obejrzał się na Venganzę. - Imię? - spytał.
Były strażnik królewski, który pełnił teraz rolę… avant-garde. Czy może raczej rzeźnika, który z własnej woli rzucił się na ogromnego zwierza, słysząc, że jego mięso jest smaczne. Sychea już dawno stracił nadzieję, że którąkolwiek decyzje podejmie w pełni świadomie, czy nawet znając większość możliwych czynników. Coraz bardziej skupiał się na instynkcie.
Nie, to nie jest odpowiednie słowo. Prymitywne, naturalne podszepty świadomości miało jawno ustawiony priorytet - przetrwanie. Sychea? Niekoniecznie. Jedynym powodem, by ujrzeć słońce wschodzące następnego dnia była chęć rozerwania się. Zapewnienia sobie ekscytacji, która przewyższała nierealne, niezagrażające nikomu sny i opowieści.
- Venganza - stwierdził, krocząc w kierunku centrum drzewa. Przelał całą swoją manę do lewej dłoni, delikatnie gładząc runiczne ostrze. To zaś, z przyjemnością miało przyjąć posiłek.
- Całkiem ładny spektakl, słyszałem że panienka - siostrzyczka nie była dla ciebie miła w przeszłości? - zapytał, chcąc zyskać nieco czasu.
- Ah...ładne imię. - odparł Mokou. - Ale za dużo mówisz. Więc stul pysk. - poinstruował, nie odwracając się nawet w stronę wojownika. - Połóż dłoń na pniu, wprowadź swoją świadomość do wnętrza. Reszta przyjdzie sama. - dodał po chwili, o dziwo już nieco...spokojniej.
- Oi, a nie zabijesz mnie w trakcie tego rytuału? - zapytał, kładąc dłoń na pniu. Jego usta wyszeptały jeszcze słowa. - Mikado, jeśli ceniłeś życie księżniczki, czy może cenisz to królestwo, zapewnij mi chwilę bezpieczeństwa.
Pierwszym który odpowiedział, był właśnie Mikado. - Eh? - składało się na całą jego wypowiedź, komunikując wielkie niezrozumienie i dopiero pierwsze przejawy wyjścia z szoku. Drugą osobą był Mokou, który upadł w siad na ziemi, oparł się rękoma z tyłu i zaczął podziwiać płonący pałac. - Huj mnie to obchodzi? - spytał, obojętnie.
- Eh, podobasz mi się. - Sychea uśmiechnął się, wprowadzając swą świadomość w pień. Prawdę mówiąc, wspominał teraz moment, w którym zaufał Diamondusowi. “Przecież i tak mógł mnie zabić, a jednak tego nie robi”.
Sychea powolnie, mimowolnie, mrugnął.
Ukazał się przed nim ciemny bezkres, pozbawiona koloru, czyli światła czy jakiejkolwiek innej zawartości przestrzeń. Za wyjątkiem jednej, prostej linii, która przez nią przechodziła
Była to linia światła, dążąca z jednej strony byzkresu w drugą, wydawała się wręcz płynna. W jej wnętrzu wiło się wiele dziwnych, nieznanych Venganzie stworzeń. Było tutaj cicho i spokojnie...
Sychea zbliżył się do dziwnej… Formacji krajobrazowej? Garstki żyjących? Stada? Szatyn nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Włożył jedną dłoń w świecącą, prostą linię, badając jej konsystencję i zachowanie istot.
Kreatury zaczęły uciekać od Venganzy. Opływać go łukiem, nie wchodząc mu w drogę. Samo zaś światło...wydawało się płynem. Faktyczną, świetlistą wodą.
Intruz tego dziwnego wymiaru wszedł dalej w strumień światła, by po chwili zanurzyć się tylko na chwilę. Chciał je poczuć całym sobą, nie miał innych zamiarów. Rozkoszował się chwilą. Widząc brak wszelakiej reakcji, spróbował napić się cieczy.
Napój zdawał się nie mieć żadnej fizycznej formy. Sychea miał wrażenie, że oddycha przez usta. Energia spływała po nim, aż nagle zaczęła go bezlitośnie piec. Najpierw gardło, potem sam brzuch. Coś go paliło, żarło. Chciał się wić...ale po chwili się uspokoił. Poczuł nagłą ulgę. Poczuł też jak coś w nim zaczęło rosnąć, budzić się i szaleć, choć zarazem uspokajać i walczyć. Czuł się jakby był czymś więcej, jakby jego świadomość powoli się poszerzyła, rozrosła. Po czym wróciła do stanu wyjściowego. Całe wrażenie zaczęło zamierać.


***


Malie czekał dość długi maraton, przynajmniej z dziesięć minut nieprzerwanego biegu na ścierzce otoczonej płonącymi, bogatymi domami. W końcu jedna dwójka dotarła do bramy pałacowej, wpadła na plac i ujrzała odpoczywające na nim zgromadzenie.
Niewielka grupa ludzie stała w okół siedzącego na ziemi Mokou, który przyglądał się z zamiłowaniem płonącemu pałacowi. Ścięte drzewo za nimi.
Malie odetchnęła z wyraźną ulgą widząc że Andy jest cały i zdrowy. Wyglądał jednak inaczej niż gdy ostatni raz go widziała. Do tego stopnia że ledwo udało jej się go rozpoznać. Nie była pewna czy jej się to podoba. Zbliżywszy się na kilkanaście metrów, nabrała w płuca powietrza i uniosła do góry zaciśniętą pięść okutą w metalową rękawicę, a wraz z nią zaczęła lewitować jedna z leżących nieopodal płonących skrzyń.
- Andy!! - ryknęła nagle rozgniewana, ciskając przedmiotem prosto w głowę białowłosego. - Co ty do cholery wyprawiasz!? Nigdy więcej nie znikaj tak bez słowa!! Wiesz ile się za tobą musiałam nabiegać!!?
Andy nie zaregował. Obejrzał się to w lewo, to w prawo. Jego oczy zatrzymały się na nieznanym Malie osobniku. - Venganza, tak? - odezwał się, sięgając pod koszulę i wyjmując glinianą butelkę przewiazaną sznurem. - Chcę spalić ten świat. Dołączysz się? - zaproponował, z czystego widzimisię.
- Niby nie mam nic szczególnego do roboty, jednak spalenizna - tutaj szatyn wciągnął nieco powietrza w swe nozdrza, by po chwili potrząsnąć gwałtownie głową. - Strasznie śmierdzi, wiesz? - dodał, rozkładając ręce na boku w geście bezradności, najwyraźniej przepraszając za takie rozwinięcie sytuacji.
-Ok. - nie przejął się odpowiedzią i zaczął samodzielnie delektować się zawartością butelki.
- O czym ty pieprzysz, Andy? - zapytała Malie już nieco spokojniej, z wyraźnym wahaniem zbliżając się do Mokou. - Zrobiłeś swoje, zabawiłeś się i zemściłeś na kim chciałeś. Nie zamierzasz teraz wrócić do nas? Zamiast tego pieprzysz jakieś pierdoły o spaleniu świata. Przecież wiesz że to nie zabawa. Jesteśmy w stanie wojny z najeźdźcami.
- Wybacz że pytam, ale czy ty czasem nie najeżdżasz tego państewka? - Sychea wbił swój miecz w ziemię, by po chwili oprzeć cały swój ciężar na broni. Malie, to chyba jej głos. Jeśli jest przygotowana, może razem zdołają pokonać Mokou? Ot, dla samej przyjemności i doświadczenia.
Mokou poczęstował Malie niezwykle obojętnym spojrzeniem. - Nawet nie znasz mojego imienia. Chyba, że ktoś się wygadał. - zauważył. - Zacząłem się interesować własnym życiem, więc spieprzaj. I tak wiecznie tylko cie okłamywałem. - uśmiechnął się.
- Nie takim tonem, chłopcze - ostrzegła Malie. - Pamiętaj kto cię żywił i zapewnił ci byt przez ostatni rok. Dalej jesteś nam winien więcej niż spłaciłeś. Mogę przymknąć oko na tą sprawę z Marrickiem jeśli do nas wrócisz. Powiedzmy że jeśli pomożesz nam pokonąć Vendiego i odzyskać Rubię, do której porwania też notabene częściowo się przyczyniłeś, to uznam że spłaciłeś swoje długi i rozstaniemy się w przyjaznych stosunkach. W przeciwnym razie zrobisz sobie potężnego wroga. Proszę, chociaż raz w życiu pomyśl racjonalnie. Nawet ty sam jeden nie dasz rady pokonać całego królestwa, nie wspominając już o Sidhe.
Mężczyzna nie podniósł się z ziemi. Patrzył na Malie. Myślał nad czymś. Uśmiechnął się w końcu. - W Ferramentii jest tylko jedna rodzina, której wolno kontrolować wampiry. Zgadnij która? - podał zdanie, które wcześniej wypowiadał Marrick.
- Kontrolować? - zdziwiła się Malie, w końcu rozważając tą kwestię. - Jedyny inny wampir którego znam to Amens i nie wydaje mi się by Rubius w jakikolwiek sposób go kontrolował. Ja również traktowałam cię jak wolnego człowieka, czyż nie? O czym konkretnie mówisz?
-Wszystkie ferramenckie wampiry nalerzą do rodziny królewskiej. Oficjalnie bądź nie. Pozdrów Rubię, jak już ją znajdziesz. Niech mnie pocałuje w dupe. - łyknął alkoholu z butelki.
- Jeśli to rzeczywiście prawda, to zmienię to - oświadczyła stanowczo gwardzistka. - Ferramentia to cywilizowane państwo którego poddani nie tolerują niewolnictwa. Jestem pewna że pozostali liderzy gildii poparliby mnie w tej sprawie. Jeśli zależy ci na losie ferramenckich wampirów, to również powinieneś mi w tym pomóc - zauważyła.
Mokou wybuchł śmiechem. - Jak durna możesz być!? - spytał, donośnym głosem. - Sama to zauważyłaś. W ferramentii były tylko dwa wampiry. Wielce mi geniusz. Daj mi święty spokój.
- Nie ma znaczenia ilu ich jest - wyjaśniła poważnym tonem Malie, nawet na moment nie zmieniając wyrazu twarzy. - Jeśli trzeba będę walczyć o wolność nawet jednego człowieka.
To powiedziawszy zmierzyła wzrokiem Sycheę od stóp do głów, oczywiście nie poznając w nim dawnego królewskiego strażnika.
- Jesteś tutejszy? - zapytała obojętnie. - Jeśli tak, to nie masz się czym przejmować. Chyba widzisz, że nie przybyłam tu z armią. Choć jeśli zajdzie taka potrzeba, to mogę ją wezwać.
- Mówisz, że w Ferramentii nie ma niewolnictwa? - Venganza śmiał się silno i głośno. Spojrzał w kierunku głosu strażniczki królewskiej z czymś w rodzaju rozbawienia, czy może oburzenia. Jego wzrok był niewiarygodnie potężny, przepełniony, jak cała jego istota, żądzą mordu.
- To, że nie nazywasz kogoś “niewolnikiem”, nie znaczy że jest wolny. - rozwinął głosem, który przebijał się nawet przez odgłosy ognistego ringu. Zarzucił włosy na bok, łapiąc się lewą dłonią za grzywkę. - Ale co szlachcianka może wiedzieć, w twoim świecie faktycznie nie ma ludzi pozbawionych wolności. - odparł.
- Nie wiem skąd wiesz jakie stosunki polityczne panują w Ferramentii, ale jeśli masz na myśli brak anarchii, to rzeczywiście ludzie nie są całkowicie wolni. Za łamanie prawa zostaje się ubezwłasnowolnionym, bądź w inny sposób ukaranym - przytaknęła Malie. - Jednak zapewniam cię że żaden człowiek nie jest z góry pozbawiony jakichkolwiek praw. To prawda że wysoko urodzeni mogą posiadać więcej przywilejów, jednak w żaden sposób nie ogranicza to prawa do wolności reszty poddanych. Każdy kto uzurpuje sobie prawo do ograniczania wolności drugiej osoby bez wyroku sądu, robi to bezprawnie. Nawet rodzina królewska nie jest tutaj wyjątkiem.
- Tak, zapomniałem. - Venganza udawał w pełni zaskoczonego swym błędem, ogromną pomyłką, której przecież nie popełnił. Delikatnie poprawił swą posturę, jakby chciał podkreślić swą własną osobę. Spełnił to, co zamierzał, równie dobrze mógł teraz opuścić to miejsce. Wolał jednak zostać jeszcze kilka chwil, zobaczyć, a nóż ktoś będzie chętny do śmierci z rąk szatyna.
- Wszyscy rodzą się, przez pierwsze 15, czy 20 lat otrzymują wzorową edukację, własny warsztat i jedzenie na stół. - dodał, z wyraźną ulgą. - I po kolejnych pięciu zostają docenione przez rodzinę królewską.
- To są właśnie przywileje o których mówiłam - wyjaśniła kobieta. - Ty zaś mówiłeś o wolności. To że ktoś ci czegoś nie daje, to nie niewola. Wręcz przeciwnie. Gdyby ktoś miał obowiązek pracować na ciebie po to byś miał zapewnione godne życie, to on byłby twoim niewolnikiem, czyż nie?
- Kiedyś zrozumiesz, strażniczko - wywodzący się niegdyś z biedniejszych nawet niż chowane pod ziemią truchła mężczyzna nie zamierzał ujawniać swojej historii. Nie miał ku temu powodów. Nie zamierzał również niszczyć światopoglądu Malie, jego wystarczająco wiele razy musiał być odbudowywany.
Ta zaś wzruszyła ramionami i zwróciła się ponownie do Mokou.
- Więc jak będzie, Andy? Nie będę prosić cię dwa razy. Powiedz mi co zamierzasz zrobić i odejdę stąd. Z tobą, czy bez ciebie - oznajmiła ze spokojem. - Jednak jeśli zrobisz coś co zaszkodzi nam w tej wojnie, to ostrzegam że nie zawaham się przed zrobieniem ci krzywdy.
Andy milczał, przyglądając się ogniu. Z jego twarzy Malie mogła wyczytać coś uspakającego. Szaleństwo zdawało się powoli go opuszczać. Może potrzebował chwili dla siebie? - Spokojnie. - odezwał się w końcu. - Pierwszym, co zlikwiduję, będą sidhe. - obiecał. - Zobaczymy, czy przetrwam, aby myśleć dalej. W końcu nie ma tu nic potężniejszego, tak? - zauważył. - Jaki sens ma walka, jeżeli ostatecznie nie sprosta się największemu wyzwaniu.
- Skoro tak… - zastanowiła się Malie, chyba dostrzegając jakąś szansę na przekonanie Mokou. - To dlaczego nie popłyniesz z nami? Samemu ciężko ci będzie zwrócić na siebie ich uwagę, a ja nie mam nic przeciwko żeby wskazać ci gdzie znajduje się serce ich bazy gdy tylko je odkryjemy. Jeśli będziesz chciał to nie będziemy się wtrącać i pozwolimy ci działać samemu. Jak to brzmi?
Mokou uśmiechnął się, podniósł z ziemi, chowając ręce w kieszeniach. Powoli odwrócił się w stronę Malie. - Nie jestem sam… - odparł. - ...Przecież jestem królem.
Zgromadzeni, uklękli. Każdy oprócz Venganzy i samej Malie.
Ta skierowała wzrok na drugą stojącą osobę i przekrzywiła głowę lekko zdziwiona.
- Skoro tak, to postarajmy się nie wchodzić sobie w drogę. Obyśmy jeszcze się spotkali. Andy - pożegnała się ze swym dawnym przyjecielem, po czym odwróciła się do niego plecami i zaczęła odchodzić w kierunku wyjścia z pałacu.
- Strażniczko, mam kilka Membrańczyków i tych… sidhe do zabicia. Podrzucisz mnie do następnych? - zapytał, wyciągając miecz z ziemi i pakując go z powrotem na plecy. - Albo drzew do ścięcia. Po prostu zawieź mnie do jakiegoś rejonu, który chcesz zniszczyć - dodał, pozbawiony kszty skromności.
- Oh, czyli jesteś… najemnikiem? Czy tak jak Andy chcesz sprawdzić swoją siłę? - zapytała i machnąwszy ręką dała znak mężczyźnie by za nią podążył. - No i jak się nazywasz? Ja jestem Malie Bigsworrth, ale i tak dziwnie dużo o mnie wiesz. Zakładam że Mokou powiedział ci o mnie i o Ferramentii.
- Oba. - Sychea uśmiechnął się prowokacyjnie. Ruszył powolnym krokiem w stronę doków, zamierzając na kilka chwil wchłonąć magię z blokującej wyjście ściany ognia.
- Jestem Venganza. - przedstawił się, kiwając nieznacznie głową.
- Cóż, naszym następnym przeciwnikiem co prawda nie są Sidhe ani Membrańczycy, ale jeśli chcesz się sprawdzić to powinen okazać się znośnym wyzwaniem. Pewnie nie słyszałeś o Vendiem i Marricku którzy porwali księżniczkę naszego królestwa. Ale tym drugim już się zajął Andy, więc jeśli chcesz pokazać że przynajmniej mu dorównujesz, to możesz spróbować pokonać Vendiego, czyli jego brata który podobno jest od niego silniejszy - przedstawiła sytuację gwardzistka. - Właśnie płyniemy w miejsce gdzie powinniśmy go znaleźć. Ostatnio znajdował się na środku morza, więc zakładam że korzysta z latającego statku na którym uciekł z Ferramentii.
 
Zajcu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172