Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-07-2019, 20:56   #181
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Dorothy powoli podeszła do jeepa i zaczęła szukać apteczki, której tam nie było
- Pięknie - powiedziała sama do siebie. - Kto zabrał apteczkę?!- Krzyknęła i ruszyła do drugiego auta. Wyjęła z niego drugą apteczkę. Jednym ruchem wyrwała sobie strzałę, co trochę bolało i wydobyło z gardła pani Lie kilka niecenzuralnych słów. Założyła szybko opatrunek i z resztą zawartości ruszyła do Cooke.

Major widząc jak Lie wyrwała sobie strzałę pokiwał głową chyba z uznaniem… ale po chwili westchnął z rezygnacją, widząc co robi Dot i Hana.
- Honzo! Umiesz trzymać karabin? - Spytał geologa.
- Taaa… - Padła odpowiedź.
- Bierz ten od Larrego, zabezpieczasz teren na dziewiątej! - Baker wskazał kierunek ręką w stronę ufo - Peter pilnujesz od 9 do 13! - Dowódca zatoczył łuk ręką, po czym szybkim krokiem podszedł do samotnego, czerwonego plecaka na trawie, i z nim ruszył do Lie.
- "Bear"! Żyjesz?! - Spytał.
- Tak jest. Ale krwawię jak świnia, wyrwałem sobie tą strzałę… - Odpowiedział David.
- Co zrobiłeś? Kur… dobra, zaraz cię ktoś opatrzy! Panie Collins, pan zejdzie jednak z jeepa i usiądzie obok niego. Na jeepie jest pan dobrym celem!

Baker w końcu znalazł się obok Dot i postawił przy kobiecie plecak medyczny Kim.
- To się bardziej przyda? - Spytał rudowłosą, rozglądając się jednak po okolicy i nie utrzymując kontaktu wzrokowego - "Bear", zabezpieczaj teren od 16 do 21! - Wydał kolejny rozkaz, po czym spojrzał na Ryo i Hanę.
- Jedno z was również zabezpieczać teren, drugie asystować Lie. Ja się idę zająć Davidem, wszystko jasne? - Spytał ogólnie, jakby całą grupę, głośnym tonem.

Hana po krótkiej konsultacji z Ryo po japońsku odeszła od Cook i opatrującej ją Lie. Wzięła po drodze karabin najemniczki i jeden magazynek i podeszła do drugiego sierżanta. - Nie dokońca wiem jak z tego strzelać, musisz mi pokazać. - odezwała się do Sierżanta Currana. Jej głos był słaby i zgubiła poprawny akcent.
- Oj przestańcie już robić sobie jakieś tajemnice - Dot zwróciła się po japońsku do dwójki Azjatów. - To nie kulturalne, to co robicie.
Hana spojrzała jedynie na moment w kierunku Dorothy bez słowa odpowiedzi, po czym zwróciła się ponownie ku Peterowi, z którym już zaczęła rozmowę.

Peter przeniósł wzrok z krzewów, które obserwował, na Hanę, a w jego wzroku raczej nie można się było dopatrzeć nadmiaru entuzjazmu.
- Strzelałaś kiedyś z broni długiej? - spytał, ponownie spoglądając w stronę zarośli.
- Tylko pistolet. - Usłyszał w odpowiedzi. Wypowiedzi sprowadzone już do równoważników zdań. - Major kazał.
- Strzelać? - Peter był nieco zaskoczony. - Najważniejsze, że wiesz, jak strzelać - powiedział. - Tu jest bezpiecznik, wystarczy go przesunąć, a potem pociągnąć za spust. Ale... lepiej zostaw strzelanie z karabinu na czarną godzinę, bo możesz sobie zrobić siniaka, gdy karabin cię kopnie.
Hana przytaknęła głową, nic już nie mówiąc i zabezpieczyła broń. Odeszła w stronę która została do ‘zabezpieczania’ i obserwowała zarośla. Miała nadzieję, że będzie to tylko formalne zabezpieczenie terenu.
- Majorze, czy nie należy się skontaktować z obozem? - spytał Peter. - Powinni wiedzieć, że mamy pewne... przygody.
- Tak. Zajmiemy się tym za chwilę - Odpowiedział Baker.

- Hano, czy strzelałaś kiedyś z łuku? - Peter zagadnął stojącą nieopodal Japonkę.
Japonka odwróciła się zdziwiona do drugiego sierżanta. - Emmm...nie, znaczy ...tylko z takiego dziecięcego ...na festynach...jak byłam mała. - Odpowiedziała. Zaskoczyło ją to pytanie.
- Widzisz te... zdobycze wojenne? - Peter na moment spojrzał na broń, jaka leżała przy pokonanych napastnikach. - Może warto by spróbować, w wolnej chwili, nauczyć się czegoś nowego? Na czarną godzinę - dodał, nie do końca żartem.
- Czyli jednak zostajemy tutaj… - powiedziała ciszej Hana. - ...bo dlaczego zacząć ćwiczyć coś jeśli byśmy mieli prawdziwy plan wydostania się.
- Wiesz... Jeszcze dwie, trzy takie, hmmm, wizyty, i będziemy musieli zacząć oszczędzać amunicję - powiedział Peter. - Wyjedziemy stąd przy pierwszej okazji, ale zorganizowanie transportu zajmie nam parę dni, a kto wie, ilu żądnych krwi krewnych i przyjaciół mają nasi goście. Poza tym łuk ma tę zaletę, że jest cichy. Nie przyciągnie niczyjej uwagi
- Nie miałam pojęcia, że mamy tutaj takie atrakcje...przez trzy miesiące nic o nich nie wiedziałam...- Po chwili spojrzała na trzymany w swoich rękach karabin. - ..ale masz racje ….Ja w porównaniu do was byłam cicha… i przez waszą broń was znalazłam. Czyli oni też.
- Nie wiadomo... - Peter nie był pewien, czy Hana ma rację. - Kto wie, czy oni nie byli w tym miejscu przed nami. A nuż widzieli metalową ścianę i odwiedzali ją od czasu do czasu. Chociaż nie widzieliśmy tu żadnych śladów bytności tych ludzi. A zwróć uwagę na to, że to raczej wyglądało na wyprawę wojenną. Całkiem jakby wiedzieli, że tu jesteśmy i postanowili nas pozabijać. I nie bali się, hmmm, broni ognistej... A powinni. Wśród ludów pierwotnych huczące kije wywoływały odpowiednie wrażenie
-... rozwaliliśmy wejście do statku materiałem wybuchowym… - Powiedziała jakby wyjaśniało to przynajmniej część jego założeń.
- Musieliby być blisko, by się tym zainteresować. Co to jest burza i błyskawice z pewnością wiedzą - odparł.
- Wystarczyłby jeden... - I Hana umilkła nagle jakby coś sobie przypomniała.- Znalazłam kiedyś złotą monetę...hiszpańską. Nie pamiętam z jakiego roku ale jeśli kiedyś trafili tutaj ludzie z bronią ...nawet prymitywną to nie...ci tutaj mogą już znać takie atrakcje. - Przyznała. - A sądząc jak kiedyś traktowano takie ludy to posiadanie przez nas broni chyba nas dyskwalifikuje z bycia partnerami do rozmów pokojowych.
- Hiszpanie albo angielscy piraci... - Peter powoli skinął głową. - Mogli się zapoznać z bronią palną. No i pewnie nie polubili bladych twarzy, co mnie zresztą nie dziwi.
- To nie jakiś tam dziki zachód - Zauważyła Hana nie wiedząc co dalej powiedzieć zerknęła w stronę “Szpitala polowego”.
- Wiem przecież. Usiłowałem rozluźnić atmosferę - powiedział.
Kobieta omiotła krwawe pobojowisko wzrokiem.
- Uważam, że śmierć i towarzysząca atmosfera jest dosyć poważna. I przez szacunek do zmarłych powinna taka zostac.
Peter nie odpowiedział, całą swą uwagę skupiając na zaroślach.


Nagle towarzystwo usłyszało nadjeżdżającego quada… I z dżungli wyjechał "Zapałka". Ale tylko on. A przecież był z nim Harry?
- Co się kurde dzieje, waszą kanonadę było słychać na kilka kilometrów! - Powiedział Kurt.
- Bo z przytupem witaliśmy niespodziewanych gości - odparł Peter, wskazując na leżącego nieopodal nieżywego tubylca. - A ty gdzie zgubiłeś pasażera?

Zaniepokojony widokiem wielu trupów tubylców, Kurt rozejrzał się po okolicy.
- Czy… kogoś straciliśmy? - Wbił wzrok w leżącego nieopodal Larrego.
- Prócz Larry'ego? Paru rannych... a prócz tego jeden z tubylców porwał Kim - odpowiedział Peter. - Sosna i Wenston pobiegli za nimi.
- O cholera... - Stwierdził “Zapałka”, i spojrzał w stronę “Beara” - Ale ten dziwnie spokojny jak na taki obrót spraw?
- Może jeszcze do niego nie dotarło - wyraził przypuszczenie Peter.

- O boże, "T"!!- Troska, jaką wyraziła w tym zdaniu Dot była autentyczna. Ale tylko na chwilę to wszystko było wyraźnie odmalowane na twarzy kobiety. Po chwili Lie z wyraźnym zacięciem na twarzy zabrała się za sprawdzenie stanu rannej. Szybko odnotowała dwa najważniejsze urazy, ranę głowy i strzałę w plecach.
Oddzielona od czaszki skóra wyglądała przerażająco. Dot syknęła cicho.
- Znajdź antyseptyki, zestaw do szycia i opatrunki - Lie zwróciła się do Ryo profesjonalnym i wypranym z emocji głosem zakładając rękawiczki.
Pani botanik osłuchała najpierw najemniczkę. A gdy upewniła się, że to głowa jest najpoważniejszym urazem skupiła się na tej ranie. Tak jak się uczyła, czy to na wykładach, czy później podczas praktyk, przygotowała sobie "miejsce pracy". Musiała przy tym włożyć sporo wysiłku by opanować drżenie rąk. Na szczęście im dalej posuwała się w swojej pracy, tym bardziej myślała o tym co ma robić A nie o tym na kim to robi.
Dot powoli i metodycznie nakładała kolejne szwy instruując od czasu do czasu Roy co ma podać i co przytrzymać. Współpraca układała się nader dobrze. Pani Lie nie bawiła się w perfekcyjne dopasowanie kawałków oderwanej skóry. Ale i nie robiła tego byle jak. Cooke niestety będzie musiała odwiedzić chirurga plastycznego, nawet gdyby Dorothy poświęciła na to szycie i cały dzień.
Gdy rana głowy była już odpowiednio zabezpieczono Dot ponownie osłuchała najemniczkę. Tej części bała się najbardziej. Przecięła szelki plecaka jak i kamizelki.
Delikatnie usunęła strzałę z pleców, cały czas nasłuchując oddechu. Gdy upewniła się, że żaden ważny organ nie został poważnie naruszony, zaszła ranę.
Z raną nogi poszło najszybszej. Wszak ta był najmniejszym zagrożeniem.

“Zapałka” po paru chwilach znalazł się przy Majorze - który opatrywał rękę wartującego “Beara” - po czym zamienił kilka cichych słów z dowódcą. Ten puścił już nie tak cichą wiązankę...

Hana zastanowiła się czy kolejny problem tym razem z łodzią. Tylko na chwile, wróciła do obserwowania lasu i ewentualnych kolejnych niespodzianek.
- Dobra ludzie, nie wiemy ile czasu zajmie " Sośnie" i Van Stratenowi ich mała wycieczka, ale musimy się przygotować do powrotu do obozu… oczywiście po wcześniejszym opatrzeniu rannych. Potrzebne jednak dwie osoby do wymiany obu kół w jeepie, są chętni? - Odezwał się Major, a dopiero teraz wiele osób zauważyło, iż jeden z pojazdów miał przebitą lewą przednią, jak i lewą tylną oponę. No tak, ten cholibny granat Douga… na szczęście oba jeepy miały zapasówki.

Do tego również, jednej czy drugiej osobie, zaświtała nagle pewna myśl, odnośnie słów Bakera, sposobu w jaki mówił, i ogólnie sytuacji dotyczącej porwania Kim. "Bear" tego jeszcze nie zauważył?? Dlatego był taki spokojny? I chyba lepiej, żeby tak zostało…

Hana popatrzyła czy ktoś się zgłosił do wymiany kół. Bądź co bądź umiała robić różne rzeczy z działu mechaniki. Piloci musieli umieć wykonywać takie prace. Wymiana koła to była pestka. Na pewno bardziej zajmująca niż gapienie się w krzaki.
Kiedy nikt się za to nie zabierał Hana podeszła do Jeepa i położyła broń na przednim siedzeniu. Zajrzała na pakę i złapała za klucz. Zabrała się za wymianę pierwszego koła.
- Kurt, zastąpisz mnie na chwilę? - spytał Peter.
- Może być - Powiedział "Zapałka", po uprzednim zerknięciu na Majora, i jego potwierdzającym przytaknięciu.
Peter przewiesił sztucer przez plecy, podszedł do Hany, by pomóc jej w wymianie koła.
Wymiana kół w samochodzie rzeczywiście była prostsza niż w samolotach dodatkowo z pomocą Sierżanta Currana było jeszcze łatwiej jak było komu przytrzymać koło kiedy ona dokręcać śruby. Trochę to trwało ale po jakimś czasie samochód był gotowy.
- Uff skończone….Sierżant Sosnowski chyba lekko przesadził z ta siła ognia…. - Powiedziała odpychając na bok zmasakrowane koło. - Te to chyba zostawiamy tutaj prawda?
- Pewnie nie pomyślał o skutkach - stwierdził Peter. - Czasami tak bywa... - dodał z cieniem ironii. Majorze, gotowe! - powiedział głośniej.
-Nie wiem jak przewieziemy ją…- Azjatka wskazała na nadal opatrywaną “T”. - ...nie wyglądała jakby bezpiecznie było ją przewozić przez wyboistą drogę ...czy jakąkolwiek drogę.
- Ja bym ją zostawił w UFO, ale nie jestem jej medykiem - odparł cicho Peter. - A jak już wieźć, to bardzo powoli.

Po jakimś kwadransie, no może dwóch, Lie w końcu uporała się z opatrywaniem “T”. Stan najemniczki był bardzo ciężki, ale stabilny… ledwie co żyła, ale jednak żyła. A do transportu raczej się nie nadawała, jednak ekspedycja chyba nie miała innego wyboru. W międzyczasie, Major opatrzył również “Beara”, i okazało się, iż czarnoskóry niestety ale będzie musiał mieć unieruchomioną zranioną rękę. Następnie Baker sam doglądnął Dorothy, by ta mogła w końcu na chwilę odpocząć. Jej rana była lekka, nie powinno być większych problemów, pani Botanik nie powinna biegać i dużo chodzić, a tak, raczej nic jej nie powinno być…
- Nic mi nie jest - Dot w pierwszej chwili gwałtownie zareagowała. Jej rana w porównaniu z tym co spotkało Cooke była niczym i nie warto było się tym teraz przejmować. Przynajmniej według Dorothy.

Gdzieś w dżungli, rozległy się echem strzały. To była pewnie sprawka “Sosny” i Van Stratena. Po chwili potwierdziły się te przypuszczenia przez komunikator, oraz potwierdziły się obawy, iż obaj mężczyźni tak szybko nie wyrwą Kim z łap tubylców. Co prawda byli na ich tropie, gonili ich, mieli małe potyczki z czekającymi na nich na trasie dzikusami, ale sprawa nie wyglądała zbyt ciekawie.

- Dzięki za wymianę kół - Powiedział krótko do Hany głównodowodzący, po czym odezwał się głośno do wszystkich - Zarządzam odwrót. Wracamy do obozu. Sprawa naszych myśliwych się przedłuża, a tu nie jesteśmy bezpieczni. Zostawimy im dwa quady, a sami stąd się zmywamy. Sierżancie Curran, tak, nie?
- Pytanie, na ile nasz obóz jest bezpieczny - odparł Peter. - Do obrony nie bardzo się nadaje. Może trzeba by go przenieść w inne miejsce? - zasugerował.
- Na przykład gdzie? - odpowiedział Baker.
- Nasze UFO jest bezpieczne - stwierdził Peter - a w środku jest dosyć miejsca dla kilku setek osób i dach solidny nad głową. Ewentualnie jaskinia, w której zaczęliśmy naszą przygodę na wyspie.
- Ufo to wciąż niezbadany, a więc i ryzykowny teren. A jaskinia ma tylko jedno wyjście, będziemy w potrzasku - Stwierdził Major.
- Ale tu mielibyśmy blisko obiekt badań. I, ewentualnie, materiał, gdybyśmy mogli coś wykorzystać do budowy łodzi. - Peter nie zamierzał tak od razu ustąpić.
- To. Jest. Zagrożony. Teren. - Wycedził Baker - Najpierw przegrupowanie, zajęcie się rannymi, wyjaśnienie sprawy z Kimberlee - Te ostatnie słowa wypowiedział wyjątkowo cicho - Później pomyślimy co dalej. Przyjąłem propozycję do wiadomości. Kontaktowałeś się już z obozem?
- Jeszcze nie. - Peter miał w pamięci wcześniejsze słowa majora. - Mam to zrobić?
- Tak. Natychmiast - Odparł głównodowodzący, a wtedy zbliżyła się do nich Hana…
- Kaai? - Peter spróbował połączyć się z obozem. - Odezwij się!
Gdy tylko Marcus odpowiedział, Peter w paru słowach poinformował go o tym co zaszło w okolicach UFO.

W pewnym momencie, do Azjatki podszedł Ryo. Mężczyzna szedł na nieco “gumowych” nogach, a gdy w końcu stanął tuż przed pilotką, spojrzał jej prosto w oczy, przelotnie, tak nieco ze smutkiem, uśmiechnął się, po czym… mocno do Hany przytulił. Tak po prostu, tak przy wszystkich. Czuła, że drżał nieco na całym ciele.
Hana odruchowo odwzajemniła uścisk. Była zaskoczona nie spodziewała się tego. Z drugiej strony pomyślała że może odesłanie Miyazakiego by pomagał Doktor Lie to było za dużo, ze względu na charakter pani Lie jak i ledwo żywy stan najemniczki. Odezwała się cicho w ich języku.
- Wszystko w porządku? - Zapytała cicho, delikatnie.
- Tak - Odpowiedział dopiero po głębokim westchnięciu, i dłuższej chwili Ryotaro. Jego usta były z kolei gdzieś na skroni Hany, muskając jej skórę - Ta wyspa... - Zaczął, ale nie dokończył.
-...daje w kość. - Hana zrobiła to za niego. - Dziękuje...wtedy w czasie tego wszystkiego ...uratowałeś mnie. Byłeś naprawdę dzielny. - Dodała orientując się że naprawdę tak uważa. Powalił ją na ziemię podczas wybuchu. Zaciągnął pod kłada w szukaniu schronienia. Nie zostawił jej. Chrzanić, że nie miał broni i nie zachowywał się macho jak najemnicy. Czasem ucieczka to najlepszy ratunek. Ile razy ona uciekała przed jaszczurkami. - Cieszę się że przy mnie byłeś.
Ryo nie odpowiedział nic. Zamiast tego przytulił mocniej Hanę, po czym… złożył pocałunek na jej skroni.
Pilotka poczuła że jej twarz zaczyna płonąc rumieńcem. Matko zachowywała się jak hormonalnie niestabilna nastolatka. - Hej...będziesz chciał się napić wspólnie herbaty jak już wrócimy do obozu? - Powiedziała to tak cicho i nieśmiało że nie wiedziała czy usłyszał.
- Oooo...czywiście - Zająknął się Azjata - Z tobą zawsze - Dodał już nieco śmielej.
- To pomóżmy się reszcie zbierać coby nie tracić tu już czasu. - Powiedziała śmielej Heo i trochę rozluźniła uścisk.
- Dobrze - Odparł krótko Ryo, po czym i on rozluźnił uścisk, lekko się do Hany uśmiechając… a jego dłoń przesunęła się wzdłuż ręki pilotki, i na drobny moment pogładził ją krótko po dłoni. Ta uśmiechnęła się nieśmiało ale jej dłoń odsunęła dopiero kiedy chwila minęła. Trochę ociągając się wróciła do tego całego pobojowiska. Pakując sprzęt i apteczki na swoje miejsca. Koło zostawili tam gdzie leżały.
Choć jedna jeszcze sprawa ją ciekawiła. Podeszła do majora.
- Zrobić miejsce dla ...Larrego...na pace? - Zapytała niepewnie nie do końca wiedząc jakie czasu użyć. Przeszłego? Teraźniejszego?
- Nigdy nie zostawiamy swoich. Tak. Na pace - Major spojrzał na nią naprawdę… dziwnym wzrokiem. Pustym, wypranym z uczuć, oziębłym. Zacisnął mocniej dłoń na swoim karabinie, aż zbielały mu kłykcie.
Hana znowu poczuła się mała i niechciana. To spojrzenie, sprawiało że chciała się znaleźć jak najdalej od tego człowieka. Przytaknęła tylko głową i odeszła do jednego z samochodów. Tego bliższego ciału żeby nie musieli go nieść zbyt daleko. Zapakowała wszystko co się dało i przeszkadzało na drugi samochód. Znalazła też czarne worki. Z jednej strony były teraz przydatne ale...pewnie reszta nie chciałaby ich mieć potrzebnych.
Zaniosła jeden do Sierżanta Currana nie chcąc denerwować bardziej Majora.
Peter spojrzał na nią.
- Tak? - spytał.
- To na …- Hana nie dokończyła ale popatrzyła w stronę truchła najemnika podając czarna torbę na zwłoki sierżantowi. Dodała ciszej. - Odniosłam wrażenie że major wolałby gdybyście wy zajęli się zwłokami… a nie obcy.
- Rozumiem... - Peter zabrał worek. - Zajmę się tym - powiedział, po czym zabrał się za umieszczanie zwłok Larry'ego w czarnej torbie. Po chwili zaś zjawił się przy nim "Zapałka", i bez słowa zaczął pomagać…

Po kilku następnych minutach, towarzystwo było w końcu gotowe do odjazdu. Wtedy też, "Bear" jakby się obudził, i zaczął rozglądać i nawoływać Kim. A Major już wiedział co się święci, postąpił więc tak a nie inaczej, po swojemu, być może i nieco kontrowersyjne, ale co miał zrobić? Szykowała się bowiem mocno stresująca scena… Baker dał znak "Zapałce".
- Kim?! Gdzie jest Kim?! - Siedzący już w jeepie David powoli już się wydzierał.
- Hej "Bear"! - Zawołał go Kurt, stojący przy pojeździe, po jego drugiej stronie odnośnie czarnoskórego najemnika.
- Co?! - Warknął David. W tym momencie z kolei rozległo się "psyyyk" i Major, stojący o dwa kroki od Davida, posłał mu strzałkę usypiającą z pistoletu w szyję. Umięśniony mężczyzna, z wściekłości momentalnie przeszedł w zaskoczenie, wyrwał sobie strzałkę z ciała z cichym "WTF", i… stracił przytomność, zalegając na siedzeniu jeepa. Sprawdzono szybko co z nim, zapięto go pasami, po czym grupa była gotowa do odjazdu. Major z zaciętą miną zasiadł za kierownicą jednego z pojazdów, nie odzywając się do nikogo.
- Jedziemy! - Oznajmił głośno. No to pojechali…
Dorothy, widząc co major Baker zafundował jednemu ze swoich, tylko pokręciła głową z dezaprobatą. Była jednak zbyt zmęczona by powiedzieć Bakerowi co o nim myśli.
- Najwyraźniej źle jest teraz okazywać słabość i panikę - mruknęła cicho do Ryo po japońsku ściskając jego dłoń na tylnym siedzeniu.
- Nie dziwię się. Nastała sytuacja, gdy jako dowódca musi trzymać ludzi bardzo krótko - Odparł w ich narzeczu Miyazaki, pochwycenie jego dłoni komentując krótkim, miłym uśmiechem.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 29-07-2019, 20:59   #182
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Obóz

Powrót do pozostałych potrwał prawie godzinę, i obyło się bez ekscesów. "T" przeżyła tą jazdę, "Bear" spał, a na miejscu… na miejscu było tak jak wszystko zostawili.

Cooke i Davida przeniesiono szybko do lazaretu, gdzie wszystko na przyjęcie poszkodowanych przygotował Kaai wraz z Sarah.

Major nakazał Peterowi utrzymywanie kontaktu z "Sosną" i Van Stratenem. Poprosił również, by Lie ponownie doglądnęła potrzebujących, a następnie odszukał w obozie Hanę.
- Jeszcze raz dzięki za wymianę kół - Zwrócił się do niej nie bawiąc w żadne tam owijanie w bawełnę - Jednocześnie mam prośbę, żebyś pomogła Lie. Wiem, że się nie lubicie, ale widziałem twoją zaciętą minę i te kilka sekund, kiedy byłaś obok "T". Rozumiem więc, że znasz się na udzielaniu pierwszej pomocy, i byłabyś lepszym asystentem niż Ryo? W tej chwili nie mamy chyba nikogo innego do tych zajęć…
Hana w pierwszej chwili była zaskoczona, nie znała Bekera dobrze...ba, w ogóle go nie znała. W relacjach z nich kierowała się pierwszym i drugim wrażeniem. Były średnio pochlebne dla człowieka...może i pochlebne jako najemnika, ale nie człowieka.
Dlatego podziękowania i prośba wzięły ją z zaskoczenia. Pewnie dlatego jej odpowiedź mimo że twierdząca była nieco, przykrótka.
- Pomogę. - Odpowiedziała już nie wdając się w tłumaczenia że Dr. Lie jej ewidentnie nie ufała przy rannych i że według Hany jest wredną wścibska wiedźmą. Oraz to czy Hana nie lubi Dr. Lie nie ma tutaj żadnego znaczenia.

Pozostali rozeszli się po obozie, każdy zajmując czym popadnie, humory były jednak raczej u wszystkich wisielcze…
- Hej..- podeszła do naukowca Hana. - Baker poprosił bym pomogła przy rannych dr. Lie, nie wiem ile to zajmie więc może umówimy się na tą herbatę wieczorem...albo możesz wpaść z herbata do nas do lazaretu tym razem nie będziesz musiał pomagać. Co wolisz? - Hana uśmiechała się pokrzepiająco do Miyazakiego. Widywanie krwi nie było najwidoczniej jego chlebem powszednim, jej też nie ale parę miesięcy na wyspie i widywanie swojej własnej i zwierzęcej trochę ją znieczuliło...trochę.
- Emm… to ja poczekam, choćby i do północy, a co tam - Azjata wysilił się na uśmiech. Chyba serio sprawa rannych i krwi nie była dla niego…
Hana nawet go rozumiała też nie była specjalistką po prostu robiła co mogła. W przypływie odwagi i też by jemu podbudować morale, stanęła na palcach i ucałowała go w policzek. - Wszystko będzie O.K. - Powiedziała uśmiechając się a potem dodała już odchodząc. - Do zobaczenia wieczorem.

Gdy tylko jeepy zatrzymały się w obozowisku Ruda ostrożnie wyszła z nich i pospiesznie udała się z poszkodowanymi do królestwa Kim. Teraz panowało tam bezkrólewie, co też Lie odnotowała ze smutkiem i żalem.
Wydała polecenie gdzie kogo położyć. Chwilę zajęło jej ogarnięcie gdzie co urocza blondynka miała poukładane. Podłączyła "T" do dostępnej aparatury i podpięła pierwsze kroplówki. Krew!! Cooke była potrzebna krew.
Po jakimś czasie do namiotu weszła ich znaleziskowa pilotka. - Major prosił żebym ci pomogła...czym chcesz żebym się zajęła. - Spytała obojętnie Dr. Lie.
- Poproś tu majora Bakera - Ruda i powiedziała równie obojętnie omiatając spojrzeniem przybyłą. Ale nawet i owo spojrzenie było podszyte obojętnością profesjonalisty, który jest zajęty czymś bardzo ważnym i rozmówcę może obdarzyć jedynie minimalną uwagą, taką żeby nie rozpraszać się, ale i by nie urazić. -Cooke - wskazała na najemniczkę - potrzebuje krwi. Muszę wiedzieć czy on wie jaką trzeba podać.
- Nie ma tego na nieśmiertelniku? - Azjatka zapytała się kojarząc, że japońskie siły mundurowe posiadały takie informacje na swoich.
Dot wymacała dłonią najpierw łańcuszek na szyi, a później wzdłuż niego sięgnęła do metalowej płytki. Z niej wyczytała potrzebna informacje. Kiwnęła uprzejmie Azjatce głową.
- Uniwersalny biorca- powiedziała bardziej do siebie.
- Zobacz czego jest najwięcej w zapasach i podaj to- odezwała się sama szukając zestawu do transfuzji.
Heo podeszła do lodówki i przejrzała krew. Najwięcej było grupy zero ale postanowiła to zachować dla kogoś kto uniwersalnym biorca nie jest. Wzięła dwie grupy Brh+ i wróciła z nimi do najemnieczki. Przygotowała T do zabiegu kiedy Lie szykowała wenflony.
Dot w myślach kilkakrotnie powtórzyła krok po kroku co powinna zrobić i podała nieprzytomnej krew. Teraz mogła czekać tylko na efekty.
Gdy krew powoli spływała z woreczka Dot zaczęła przeglądać leki, które były na stanie. "T" potrzebowała antybiotyku i innych lekarstw.
Pokrótce objaśniła swojej asystentce czego potrzebuje.
Azjatka starała wywiązać się najlepiej jak umiała, tylko właśnie Ryo znał się na nowoczesnych nazwach leków. Hana nie. Ryo znał się na nazwach łacińskich leków. Hana nie. Parę razy podała coś o podobnie dla niej brzmiącej nazwie. A potem jak już nie była pewna przynosiła po dwie lub trzy rzeczy o nazwach które dla niej brzmiały czy w jej mniemaniu czytane były tak samo jak mówiła Dot.
Za pierwszym razem rudowłosa popatrzyła z lekkim zdziwieniem na Hanę. Przez myśl jej przeszło pytanie: "Po co Baker przysłał taką pomoc?" Nie wyraziła go jednak głośno. Później brała już od Hany odpowiedni lek.
Opatrywanie Cook było, niezręczne dla chyba obu kobiet ale jako tako zdołały wspólnie dokończyć składanie najemniczki do względnie bezpiecznego kawałka. Hana widziała spojrzenia i miny pani botanik i często nad interpretowała je i brała do siebie. Niemniej udało jej się bez zbędnych nie poprawiających sytuacji komentarzy dotrwać do końca tego długiego procesu. Choć czekały ich jeszcze dwa. Zszycie dziury na wylot, w ramieniu nieco powyżej łokcia, nieprzytomnego Beara i Dot koniecznie chciała obejrzeć jeszcze nos Collinsa mimo, że Hana na miejscu już to zrobiła.
Szycie szło lepiej niż to przy ‘T’, Hana miała pewną rękę i nie balansowała na granicy omdlenia widząc otwarte rany w ludzkim mięsie jak Ryo. I po zorientowaniu się po Cook jakie leki są Dot najczęściej potrzebne nawet udawało jej się podawać prawidłowe.
Dorothy, zmęczona po zajmowaniu się najemniczką, pokiwała tylko z uznaniem głową widząc jak Azjatka opatrzyła innych rannych. Wystarczyło tylko podać kilka leków i odesłać ich do siebie.
 
Obca jest offline  
Stary 29-07-2019, 21:03   #183
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Wszyscy w końcu, ale tak naprawdę już wszyscy w obozie, mogli odpocząć po tej burzliwej, i dosyć tragicznej przygodzie. Ryo momentalnie "dopadł" Hanę, jak ta tylko opuściła namiot-lazaret, podając jej wodę i… jakiś batonik czekoladowy.

Peter wyznaczył wartowników, a sam zajął się sprawdzaniem zapasów, studiowaniem mapy, a i przy okazji wciąż pilnował łączności z Dougiem i van Stratenem. Poszukiwania Kim trwały już półtorej godziny…

Nad rannymi czuwała Sarah, sama będąc nerwową z powodu braku "Sosny"... Collins postanowił się zdrzemnąć. A Honzo coś zaczął namiętnie pisać na jakimś laptopie, trzaskając w zawrotnym tempie po klawiaturze.

Dot, lekko kulejąc, ruszyła do swojego namiotu, by tam odpocząć. Po drodze napatoczył się zaś wyjątkowo szybko Kaai.
- Dorothy… - Zaczął markotnym tonem, ale szybko wziął się w garść -Dzięki za "T"! - Dodał już pewniejszym tonem.
Ruda pokiwała tylko głową w odpowiedzi smutnym wzrokiem wodząc najpierw po twarzy rozmówcy, a następnie po okolicy.
- Jak się czujesz, wszystko w porządku? - Spytał Marcus, gdy ruszyli ponownie w kierunku namiotu rudowłosej.
- Tak, dziękuję. Wszystko dobrze. A u Ciebie?- Pani Lie odpowiedziała uprzejmie i uśmiechnęła się nawet do najemnika. Nie było jednak nic wesołego w tym uśmiechu.
- Też wszystko dobrze. Tu były nudy totalne… szkoda, że mnie tam z wami nie było, może sprawy potoczyłyby się inaczej - Kaai wzruszył ramionami. W końcu stanęli przed namiotem pani botanik…
- A może to Ty leżałbyś teraz w tamtym namiocie - Dot wskazała na lazaret. - Albo w czarnej torbie, jak Larry. - mówiąc to wskazała miejsce gdzie złożono ciało martwego najemnika. Nadal mówiła obojętnym tonem bacznie obserwując twarz rozmówcy. Było jasne, że Marcus czegoś chciał. Dorothy nie była w nastroju do takich podchodów. Nie miała też siły na to.
- Może tak, może nie... - Kaai wzruszył ramionami i przeniósł wzrok z twarzy Dot na jej biodro -...pozwoliliśmy sobie jednak na zbyt wiele błędów i luzu. To się nie może już powtórzyć. Od tej pory nie odchodzę już nigdzie dalej niż na pięć metrów - Dodał stanowczym tonem, po czym usiadł przed namiotem Lie na ziemi. Najwyraźniej miał zamiar tu warować…
- Będzie cię bolał i kark i plecy od spania w takiej pozycji - Zauważyła rzeczowo Dot.
- Obawiam się, że daleko nam wielu do jakiegokolwiek spania. Coś się szykuje… - Odpowiedział zagadkowo Marcus.
- Czy tu jest bezpiecznie? - Zapytała nagle doktor Lie. W jej głosie dało się wyczuć lekką obawę.
- Obawiam się, że już nie. Dinozaury i inne stwory, można trzymać na dystans ogniskiem, czy równie czymś prymitywnym, ale będącym przejawem naszej… cywilizacji. Dzikusów jednak takie coś nie powstrzyma. Jeśli tu wpadną z wizytą, to ich i Claymor, czy kaem na jeepie raczej nie powstrzyma. Jesteśmy w strefie zagrożenia, jak to wojskowi mawiają - Stwierdził oziębłym tonem Kaai.
Tym stwierdzeniem Hawajczyk wcale nie poprawił jej humoru. Dot w głębi duszy liczyła, że najemnik zapewni ją o tym, że są bezpieczni. Z takim przeświadczeniem mogłaby choć na chwilę zmrużyć oko. A tak… rana na biodrze dobitnie przypominała co mogą zrobić tubylcy.
Przez krótką chwilę mieszanka niepewności , strachu i niedowierzania zagościła na twarzy rudowłosej. Ale tylko przez chwilę.
- Teraz jesteście w swoim żywiole. - Powiedziała siląc się na spokój.
- Wolę inne żywioły - Parsknął śmiechem najemnik, ale wyjątkowo krótko, jak i sztucznie…
- Jak twoje biodro? - Spytał już normalnym tonem.
- Będzie brzydka blizna - Powiedziała już prawie normalnie.
- - Blizny są macho - Zaśmiał się krótko najemnik. Spojrzał na Dot, wzrokiem tasując ją z góry do dołu - Idź odpocznij…
Ruda obdarzyła najemnika spojrzeniem jakby z jego ust padła jakąś niedorzeczności, odwróciła się jednak na pięcie i zniknęła w swoim namiocie. O odpoczywaniu nie było mowy. Rada wydała się kobiecie nie tylko niedorzeczna ale wręcz protekcjonalna. Larry nie żył. Kim była w rękach krwiożerczych dzikusów. Cooke leżała nieprzytomna w ich pseudo-szpitalu. A on jej kazał odpoczywać. Dot aż się cała zagotowała gdy tylko poły namiotu opadły za nią. W bezsilnej złości zacisnęła pięści i prawie wrzasnęła. W ostatniej chwili zatkała sama sobie usta dłonią i wydała z siebie tylko zduszony, gorzki dźwięk. Miała ochotę walnąć go w twarz za tę bezduszności. Stała tak przez chwilkę trzęsąc się ze złości. Po kilku lub kilkunastu uderzeniach serca była zdolna na sztywnych nogach doczłapać do swojego "łóżka " i tam mogła załkać w poduszkę.
- Dorothy? - Usłyszała nagle Marcusa, który… pakował się właśnie do wnętrza jej namiotu.
- Czy wy nie potraficie pukać?- Dot zapytała chrapliwym głosem zwracając głowę w stronę wyjścia. Dobrze, że nie rozpłakała się inaczej miałaby podkrążone oczy i wyglądałby jak siedem nieszczęść. Tak to miała tylko dość mocno zmierzwione włosy, które złośliwie poprzyklejały się do twarzy.
- Ciekawe w co ja mam zapukać?? - Oburzył się najemnik, po czym przyjrzał Dot - Wyglądasz do dupy - Stwierdził wyjątkowo dosadnie -Więęęc? - Dodał dziwacznie, siadając niedaleko niej.
Lie przyciągnęła ręką po twarzy zaczesujac niesforne kosmyki ku górze. Nie podniosła się jednak ze swojego miejsca. Przymknęła na chwilę oczy, wypuściła powoli powietrze z płuc.
- Nie wiem. Ale należy mi się odrobina prywatności.- Odparła powoli.
- Aha. Czyli mam wyjść… - Powiedział Marcus a Dot...dostała nagle czymś w ramię. Najemnik rzucił w nią czekoladą.
- Zjedz. Dobrze ci zrobi - Powiedział, sam odpakowując podobną drobinę. Spojrzał na Dot wielce krytycznym wzrokiem.
- Słuchaj, mogę ci następne 30 minut pierniczyć dyrdymały, że często nie mamy innego wyjścia, wpływu na to co się wokół nas dzieje, i inne takie blabla. Ale nie muszę, bo jesteś wbrew pozorom inteligentą bestyjką, więc… zjedz tą czekoladę, odpocznij, i jakoś to będzie. Tak, to jest takie proste - Powiedział, po czym sam zaczął jeść swoją porcję.
Zaskoczona Pani botaniki w pierwszej chwili chciał głośno wyrazić swoje oburzenie. Już nawet nabrała powietrze w płuca by głośno obsobaczyć Hawajczyka. Wtedy zorientowała się czym ten w nią rzucił i głośno wypuściła powietrze nosem. Przez chwilę przyglądała się mężczyźnie słuchając jego wywodu. A gdy ten zjadł swoją czekoladę ona odwróciła się na plecy i ręką wymacała podarek. Powoli rozpakowała czekoladę i przyglądając się mężczyźnie, co wymagało patrzenia za siebie, odgryzła kawałek. Pozwoliła rozpłynąć się w ustach temu kawałkowi i dopiero wtedy odezwała się.
- Możesz zostać jeśli chcesz - w tym stwierdzeniu można by się doszukać nawet prośby.

Kaai zjadł swoją porcję, po czym… zgniótł i odrzucił niedbale(i wyjątkowo bezczelnie) papierek gdzieś w kąt namiotu Dot. Spojrzał na nią uważnie, prosto w jej oczy.
- Jeśli chcesz, to zostanę - Powiedział poważnym tonem, po czym zbliżył się do leżącej Dot. Ułamał kawałek słodyczy wprost z jej dłoni i wsadził jej prosto w usta… uśmiechnął się przelotnie, po czym, górując nad nią, leżącą tak przy nim na plecach, praktycznie bezbronną… ucałował w spocone czoło. Odsunął się jednak szybko, wycofał niemal na dwa metry.
- Odpoczywaj - Powiedział - Będę cię pilnował za cenę mojego życia - Położył dłoń na swoim karabinie.
Ruda obserwowała zachowanie mężczyzny w milczeniu. Przełknęła to, że śmiecił w jej laboratorium. Resztę czynności przyjęła jak coś naturalnego. Dopiero gdy wspominał o cenie jaką jest gotów zapłacić za jej bezpieczeństwo coś w niej drgnęło.
- Nie mów tak - powiedziała wpatrując się w sufit.
Dot dobrze wiedziała, że najemnicy zrobią naprawdę wiele by ochraniane przez nich osoby przeżyły. Wszak za to im płacono. I że czasem, tak jak Larry, mogą przy tym zginąć.
- Taka jest prawda. Dobrze o tym wiesz… - Powiedział już cicho Kaai. Liczył chyba na fakt, iż Dorothy naprawdę się zdrzemnie…
Ruda nie odpowiedziała. Zakryła oczy ręką. Wsłuchując się w odgłosy z zewnątrz i wewnątrz namiotu, bardziej te z wewnątrz, pogrążyła się w półśnie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 29-07-2019, 21:05   #184
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Kwiat romansu rośnie na pobojowisku....

[justuj]
- Mhmm czekolada...istny posiłek mistrzów - Uśmiechnęła się z wdzięcznością Hana przyjmując podareki. - Masz ochotę na tą obiecaną herbatę? - Zapytała lekko w zabiegu oddalenia przygnębiających efektów zdarzeń tego dnia.
- No… tak, oczywiście. A to już? W sumie miała być wieczorem? - Ryo spojrzał na słońce na niebie. Była dopiero godzina 17. W sumie to wypadałoby jakiś spóźniony obiad czy wczesną kolację…
- Cóż jak tak ci zalezy na gwiazdach do herbaty to możesz się przyłączyć do mnie i iść zjeść jakiś obiad...albo wczesną kolację. - Zaśmiała się Hana, naukowiec był zabawny. - Albo możesz mnie znależć później jak sam masz coś do zrobienia wcześniej. - Dała mu na wszelkie wypadek drogę wyjścia jakby miał coś do zrobienia albo po prostu nie chciał spędzać z nią 100% czasu w końcu byli dorosłymi ludźmi. Choćby w rozmowach potrzebowali urozmaicenia.
- Wiesz co… - Zamyślił się na chwilę Ryo, robiąc specjalnie przesadnie poważną minę, a na jego ustach czaił się uśmiech -... jeśli chcesz, możemy spędzić od teraz resztę dnia razem - Mrugnął do niej wielce nonszlancko, co i tak wyszło nadal w komicznym tonie.
- Yosh..- Przytaknęła Heo , po czym zaplotła swoją rękę w jego by wyglądało jakby to on ją wziął pod rękę. - [/i]To zabierz mnie na tą wczesną kolację. [/i]- Uraczyła go naprawdę szczerym uroczym uśmiechem i lekko pociągnęła w stronę namiotu kuchennego.
- To co dzisiaj poleca szef kuchni? - Miyazaki spytał… pilotkę.
- Instant Noodle? - Zapytała ciekawie Ryo, w końcu było to coś co wystarczy zalać woda i odczekać a dzisiaj nie mieli świeżego mięsa. - Po prostu tęsknie za porządnym pszennym makaronem, z wieprzowiną, jajkiem, kolendra sosoem sojowym, rzepką i ostrą kapustą...ale zadowolę się tymi zalewanymi wodą. - Szli powoli, dzień jeszcze się nie skończył.


- Hej Alanie, czy mamy może coś zjadliwego na podniebienie naszej pilotki? Tęskni za domowymi przysmakami… - Ryotaro zagadnął Woodsa, będącego w końcu odpowiedzialnym(nadal?) za zapasy ekspedycji. "Zaopatrzeniowiec" przez chwilę przyglądał się parce dziwnym spojrzeniem, w końcu jednak niby się w miarę miło uśmiechnął.
- Makaron jest, instant. Wołowinki puszka gdzieś też powinna być. Jajka… z puszki, sosik też się znajdzie, reszty nie mamy - Powiedział Alan, kręcąc się między skrzyniami, i wyciągając to stąd to stamtąd, wspomniane rzeczy…
- No dobra pokaż mi przyprawy coś się zaimprowizuje. - Powiedziała z uśmiechem Hana. Zaopatrzeniowiec zrobił o co prosiła i po paru chwilach cała trójka zajęła kuchnię polową. Ustawili duży garnek na bulion mniejszy na makaron. Ryo zajął się krojeniem jajek na połówki, potem wołowiny na cienkie plastry. Nie mieli świeżej kolendry ani żadnej zieleniny ale mieli odpowiedniki w puszkach więc używali ich. Wiedzieli że zupa będzie mniej kolorowa i ładna dla oka czym odznaczała się japońska kuchnia ale tak naprawdę efekt końcowy był tak naprawdę nie tak ważny. Wspólne gotowanie było ważne. Małe rozmowy, podjadanie, wymienianie różnic w gotowaniu jakie każde z nich wyniosło z domu.
Allan też z nimi koniec końców siedział i znajdywał co chwila jakiś zamiennik. Hana zajęła się przyprawianiem bulionu co jakiś czas dając spróbować Ryo na małej łyżce.
Cały proces trochę trwał i jego czasie parę osób się przewinęło przez kuchnię. Obdarzając całą trójkę zdziwionym spojrzeniem. Najwidoczniej nie ogarniali jak w po takim wydarzeniu jak dzisiaj można się po prostu wyłączyć i zająć się czymś normalnym.
- Yosh - Skomentował Ryo kiedy układał pokrojone dodatki na ciepłym makaronie w czterech talerzach. Parę kolejnych już czekało na przygarnięcie przez innych. Chwilowo w kuchni znajdowała się Hana, Allan, Ryo i Collins który dołączył nie dawno i widząc co się dzieje usiadł i czekał aż skończą przygotowywać posiłek.
Hana zalazła wszystkie talerze bulionem i wraz z naukowcem podali je reszcie.
- Zapomnieliśmy o pałeczkach .- Powiedziała do Ryo a ten się zaśmiał łapiąc widelec i nakręcając na niego trochę makaronu niczym spaghetti.- Cóż i tak sprofanowaliśmy te noodle. - Odpowiedział widząc jak Hana uśmiecha się do niego też biorąc widelec.
- No pałeczki nie są na standardowym wyposażeniu. - Dodał Allan. - Przynieście mi patyki to wam wystrugam.
Collins zakasłał a w jego oczy zaszkliły się trochę. - Ostry ten makaron. - Nito się pożalił ni to pochwalił. Na pewno poczuł ilość przypraw w zatokach.
- No te zupy są dość wyraziste z zasady. - Przyznała Hana sama doprawiając sobie swoją ostrą pastą chili jaką zrobiła z dostępnych przypraw.
Zupa wprawdzie wyglądała jak coś co dostaje się w średniej jakości azjatyckiej restauracji, ale była smaczna...jeśli ktoś lubi mocniej przyprawione zupy z makaronem. Jeśli byli tacy co woleli rozgotowane nijakie jedzenie to cóż..więcej dla nich.
Po jakimś czasie dosiadły się do nich kolejne osoby zwabione zapachem roznoszącym się w okolicy stołówki.
Gdy towarzystwo podjadło, i w sumie się zaczęło rozchodzić… zjawił się Major. Miał przy sobie karabin "T" i trochę sprzętu, jakieś szelki i takie tam dodatki dla najemników…
- Hana Heo! - Odezwał się głośno za Azjatką.
Pilotka odwróciła się jak oparzona prądem. Brzmiało jakby znowu miała kłopoty. - Tak!- Powiedziała odruchowo już pewna że ma kłopoty. - Znaczy jestem.
- To rzeczy od Cooke - Baker wyciągnął je w stronę Hany -Jej się raczej przez dłuższy czas już nie przydadzą - Powiedział, a towarzyszący Azjatce Ryo uniósł nieco brwi w zdumieniu.
Hana popatrzyła ze zainteresowaniem na Majora. Owszem w stanie Cook rzeczy raczej się jej nie przydadzą ale nie widziała co ona ma z tym do rzeczy. - Owszem nie będzie z nich na razie korzystać...mam je gdzieś czy komuś zanieść? - Zapytała ostrożnie i czekała na dalsze instrukcje.
- Czy już mam żałować tej decyzji? - Warknął Major i wepchnął to co trzymał wprost w piersi Azjatki, więc czy chciała, czy nie, złapała je.
- A ponoć piloci inteligentni. Teraz to twoje rzeczy! - Dodał, i odwrócił się na pięcie, odchodząc.
Pilotka stała jeszcze moment skołowana co się stało. I nie zdążyła nawet zareagować na obrazę. - To się naprawdę stało? - Odwróciła się do Ryo szukając potwierdzenia że to co się stało nie było efektem udaru słonecznego.
- Emmm… gratuluję awansu? - Stwierdził Azjata, robiąc rozbrajającą minę.
- Trochę nie tak myślałam że moja ścieżka kariery się potoczy. - Odpowiedziała a potem uśmiechnęła się kiedy pewna realizacja nawiedziła jej głowę. - Hej czy to znaczy że mogę chodzić nad rzekę bez obstawy? - Zastanowiła się na głos przeglądając rzeczy ‘T’.
- Czy teraz to nie ty jesteś ową obstawą? - Mrugnął do niej wymownie Ryo.
- Tak...masz racje jestem. - Hana wyszczerzyła ząbki w uśmiechu. - Chociaż chyba powinnam się zaznajomić z tym. - Podniosła wymownie trzymane rzeczy. - Wiesz żeby nie było że się uczę w ostatniej chwili…...Chcesz mi pomóc?
- Oczywiście… mój ty damski Rambo - Wypalił nagle Miyazaki i się lekko roześmiał.
- Rambo? - Zapytała nie łapiąc tego porównania, kiedy ruszyli w stronę jej namiotu.
- Później ci wytłumaczę - Azjata tym razem uśmiechnął się sympatycznie.
Koło namiotu Hana sprawdziła karabin z upewniając się że jest zabezpieczony, tak jak pokazywał jej Curran na polanie odłożyła go na chwilę. Przejrzała resztę rzeczy: szelki z osprzętem, cztery zapasowe magazynki, nóż wojskowy, latarka...i tym podobne.
Ryo pomógł jej z szelkami i dostosowaniem ich do jej mniejszej niż najemniczka budowy. A także logistycznym pod nią umiejscowieniem dodatkowych rzeczy.
Koniec końców skończyli siedząc przed jej namiotem popijając tą obiecaną herbatę komentując od czasu do czasy życie obozu. Hana doczekała się wyjaśnienia czym, a właściwie kim jest “Rambo”.
- Jak się czujesz po tym całym szalonym dniu?- Zapytała w końcu Hana, przypominając sobie jego reakcje na polanie po jego pomocy Dr. Lie w zszywaniu ‘T’.
- Jeszcze się jakoś trzymam - Stwierdził z dobrą miną do złej gry naukowiec - A ty? - Spojrzał jej prosto w oczy.
Hana milczałą i cienie różnych emocji wpłyneły na jej twarz. - Nie najlepiej, ale jeszcze się jakoś trzymam...ja wiem że tamci nas zaatakowali ale jednak to byli ludzie. Czuje się źle z tym co się stało. Potrzeba wyższa i samoobrona…ale jednak to się stało było złe. - Wyjęła z plecaka złotą monetę i pokazała Ryo. - Znalazłam ją na tego dnia kiedy znalazłam was. Hiszpańska. Już z tym rozmawiałam z Sierżantem Curranem. Wydaje się że tamci spotkali już ‘innych’ ludzi i z tego co wiem o historii świata to nie dostali najlepszej wizytówki o ‘innych’. - Wzięła głęboki oddech. - Po dzisiejszym raczej ich opinia się nie zmieni...to się nie może dobrze skończyć. Jak o tym myślę to mnie to przeraża i najchętniej uciekłabym na te swoje terytorium. Niby drapieżniki i wielkie owady ale byłam tam chyba niewidzialna.
- No… tak - Stwierdził wielce "naukowo" Ryo, oglądając przez chwilę monetę, nim oddał ją Hanie - Wielka cywilizacja i jej wpływ, na wszystko czego dotknie. Ale nie będę tu smucił. Domyślam się, iż Major całą wyprawę klasyfikuje już jako "totalnie zagrożoną", czy jak oni tam po wojskowemu to określają. Teraz więc pewnie najemnicy postarają się wszelkimi sposobami uzyskać kontakt ze światem zewnętrznym, i opuszczamy wyspę! - Dodał już sympatyczniej.
Hana położyła głowę na ramieniu naukowca i dodała z nutą melancholii. - Chcę żeby nam się udało...ale uważam że dobrze mieć plan B. Jestem tutaj dłużej, chyba bardziej niż wy chce się już stąd wydostać...ale z każdym dniem będzie nam trudniej. Świat na nas nie czeka. Dla mnie już jest jak coś z opowiadań Si-Fi. Za ile czasu będziemy historycznym artefaktem jak ta monety czy tamci ludzie?
- Hano… - Odezwał się niespodziewanie cichym tonem Ryo, jednocześnie obejmując ją ramieniem -Czy… czy chciałabyś tu zostać? Tylko ze mną… na zawsze? - Jego usta znalazły się blisko policzka kobiety.
Hana Przekrzywiła lekko głowę by spojrzeć na niego. Lekko się uśmiechnęła. Uznała że mówi to by poprawić jej humor. Było to naprawðe słodkie. - Z tobą, niezależnie czy tam czy tu…- Powiedziała ostrożnie, podejmując temat teoretyzowania o przyszłości. - … byłoby mi na pewno raźniej.
A po chwili w przypływie chęci posmakowania życia dodała. - Dzisiaj chciałabym byś został na noc.
Został, znaczy poleciał po prezent i wrócił. Było naprawdę miło i dosyć wczesne "położenie się spać" zdawało się dobrze im zrobić.
 

Ostatnio edytowane przez Obca : 01-08-2019 o 08:10. Powód: Przywracanie porzadku logiki czaso-przestzreni.
Obca jest offline  
Stary 30-07-2019, 20:00   #185
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Obaj mężczyźni ruszyli w otaczającą ich dżunglę bez zbędnych ceregieli. Szybko, lecz cicho, czujnie i spokojnie. W rachubę nie wchodziło żadne dzikie bieganie, ani nawoływanie, rozpoczęto bowiem polowanie, a stawką było życie Kimberlee.

Za każdym krzakiem mógł czaić się tubylec, gotowy ich zabić jakąś cholerną włócznią, za każdym drzewem mógł znajdować się śmiercionośny łucznik… a jednocześnie nie mogli być aż tak wolni, by nie zgubić uciekających, do tego i jednocześnie wypatrując ich tropu, lub ich samych. Wyzwanie co nie miara.
To jednak była sprawa dla van Stratena, niż samego Douga. On się na tropieniu znał kiepsko.
Dlatego wpatrywanie się w glebę zostawił myśliwemu, a sam wypatrywał potencjalnych zagrożeń. Tutejsze sukinsyny potrafiły się jednak dobrze schować...Tuż obok Douga przeleciała strzała, na co najemnik skoczył za pobliskie drzewo, po czym zza osłony zaczął wypatrywać przeciwnika. Za cholerę jednak nikogo nie widział.

Dwa metry obok niego, przycupnął i Van Straten, również uważnie obserwując teren…
- Sukinkoty pozostawiły pojedynczych snajperów, żeby nam utrudnić sprawę - Szepnął oczywistą oczywistość Tropiciel.
- Coś im bardzo zależy na Kim.- odparł Sosnowsky uśmiechając się ironicznie. I zerkając zza drzewa czekał na okazję do strzału.
- Blondynki zawsze na chodzie? - Stwierdził z sarkazmem Wenston, uważnie obserwując okolicę…
- Mam cię sukinsynu - W końcu szepnął. Strzał. Krzyk. Upadek… ale i po chwili jęki i zapewne złorzeczenie w ichnim dialekcie. Tubylec oberwał, spadł z drzewa, ale wciąż żył. I powstał z gleby, będąc teraz i już doskonale widocznym i dla najemnika.
Doug więc strzelił do niego, by załatwić szybko sprawę. Bądź co bądź i tak nie mogli go przesłuchać. Pocisk z kałacha trafił delikwenta w łepetynę, i ten wyciągnął kopyta… po chwili jednak rozległo się jego cholerne charczenie. Dzikus żył! Pewnie powoli umierał, opuszczając ten ziemski padół, jednak wciąż wydawał z siebie jakieś odgłosy. Van Straten spojrzał na Douga marszcząc brwi.
- Idziemy? - Szepnął, po czym bezczelnie kiwnął głową na Sosnowsky’ego w stylu “do przodu”.
- Ruszaj… ja go dobiję i podążę za tobą.- zadecydował Bloody i skradając się podążył w stronę harkotu umierającego nieszczęśnika.

Do przodu ruszył więc Doug, a w innym miejscu i Myśliwy. I to dokładnie w tej kolejności… a po chwili Van Straten zniknął gdzieś w krzakach. "Sosna" z kolei dotarł w końcu do umierającego tubylca. Wymalowany barwami dżungli osobnik leżał w konwulsjach na trawie z oczami wywróconymi białkami. Harczał co nie miara z dziurą od kuli w czole, nie mając już kontaktu z tym światem, i właściwie to go właśnie opuszczając.
Sosnowsky kucnął przy umierającym, chwycił go za głowę… i pospiesznie skręcił kark, by zakończyć jego cierpienie na tym świecie. A po tego dokonaniu przyjrzał się jego ekwipunkowi. Martwy już dzikus, łuk gdzieś zgubił przy upadku, miał jednak przy sobie kołczan biodrowy z paroma strzałami bez grotu(jedynie zaostrzone czubki), oraz za przepaskę biodrową wetknięte coś, co wyglądało jak prymitywny sztylet wykonany z dużego zęba jakiegoś dinozaura? I mimo, że prymitywne, pewnie można było owym sztyletem niejedno zdziałać…



[MEDIA]http://i.imgur.com/NTsNMU0.jpg[/MEDIA]

Doug zabrał więc ten sztylet na pamiątkę, po czym podążył za van Stratenem… i na chwilę spanikował. :P nie umiał bowiem odszukać towarzysza przez około 30 sekund, w końcu jednak się udało. Tropiciel zaś przywitał go kiwnięciem obu palców dłoni do przodu, by ruszyli dalej tropem uciekinierów… a wtedy Doug usłyszał w swoim komunikatorze Petera. Ten pytał się co u nich, jak dużo czasu potrzebują, i czy poradzą sobie sami. Baker chciał bowiem wracać do obozu ze względu na wciąż istniejące zagrożenie dla całej grupy, dla ewakuacji rannych… i mieli im zostawić dwa quady.
- Poradzimy sobie sami. I jeszcze trochę nam tu zejdzie.- ocenił sytuację Sosnowsky.
- Meldujcie się w miarę możliwości co kwadrans. Bez odbioru - Powiedział Curran.

Ruszono więc dalej… Van Straten tropił i wypatrywał wrogów, Doug również obserwował okolicę. I tak metry za metrami, minuta po minucie, w cholernej, gorącej, i dosyć głośnej dżungli. Po kwadransie mały przystanek, meldunek, dalsze tropienie.


- Chwila - Szepnął nagle Myśliwy, i obaj zatrzymali się, przykucnęli, i obserwowali.
- Tak na godzinie 11, jakieś 15 metrów przed nami, ruch w krzakach - Powiedział bardzo cicho mężczyzna, nie odrywając wzroku od miejsca o jakim mówił. Ktoś lub coś tam było, albo jakiś cholerny Dinozaur, albo kolejny czający się na nich dzikus… a może i tam mieli Kim? Ryzykować serią z kałacha, czy lepiej nie?
- Spróbuję się podkraść.- odparł szeptem Doug i ruszył we wskazanym przez van Stratena kierunku. I jak powiedział, tak zrobił. A zrobił to bardzo dobrze… poruszał się niczym jakiś wąż, bezgłośnie i bez trącania roślinności, prawie niezauważalne. I gdy był w połowie drogi, obserwując na małym postoju owy cholerny krzak, za nic nie potrafił w nim kogoś zauważyć, co było naprawdę dziwaczne. To, jak i fakt, iż owy krzew był tak cholernie gęsty, iż nic przez niego nie przebijało?
Żołnierz postanowił więc go ostrożnie obejść z lewej strony. Ostrożnie i bez pośpiechu, spięty i gotowy do zaatakowania w razie pojawienia się zagrożenia...i znów to samo, czyli nic. A sam krzew, jak stał, tak stał, skutecznie uniemożliwiając "przejrzenie" przez niego samego.
Doug cofnął się znów zachodząc krzak od “tyłu”... tak by był on między nim a van Stratenem. Następnie zaczął bardzo powoli i bardzo ostrożnie rozgarniać gałęzie krzewu, by dobrać się do jego wnętrza. Wsadził łapy w owe krzaki i zaczął w nich grzebać… i natrafił na opór. Na coś, co nie było normalne w takim typowym krzaku. Na ścianę w nim, na jakąś zaporę, na coś co przypominało pień? Rdzeń? Ale taki grubaśny jak u drzewa. A wtedy… wtedy te cholerne krzaki się poruszyły, otwarły...ślipia i paszczę i jakieś macki zaczęły oplątywać całe ciało Sosnowsky'ego!!!
Trzymając dłoniach kałacha blondyn napiął mięśnie i opierając się potworowi swoją siłą… zaczął strzelać wprost jedno, a potem w drugie oko potwora. Bloody nie zamierzał dać się zjeść bez walki. Wpakował dwie serie z kałacha z bezpośredniej bliskości w roślinną bestię...a na tej nie wywarło to prawie żadnego wrażenia. Zacisnęła swoje macki na najemniku, wyciskając z niego powietrze, a żebra Douga zaprotestowały. Wtedy też rozległy się dwa strzały gdzieś z boku, to van Straten walił do rośliny z "Sosną" w uścisku. To było bardzo ryzykowne…
Adrenalina wypełniła żyły Sosnowskiego. Najemnik poczuł strach, ale.. strach ten był mu dobrze znany i oswojony. Strach związany z walką o życie. Nie przejmując się bólem Doug szarpnął ciałem do tyłu, by wyślizgnąć bądź wyrwać się z macek/pędów go oplatających. Udało się z jedną. Blondyn trzymając kałacha lewą ręką, prawą sięgnął po zdobyczny sztylet, by odciąć oplatającą go mackę. I mimo, że za pierwszym razem trafił, i ciął po macce, twardego kurestwa nie przeciął. Drugi cios z kolei, w ową lianę/mackę, był jeszcze bardziej daremny… a pieprzona, zmutowana roślina, próbowała go sobie wsadzić w paszczę pełną kłów, które tak naprawdę to były ostrymi gałęziami, boleśnie wbijającymi się w pożeranego żywcem(!!) najemnika. Kolejne strzały Myśliwego, dziwne pomruki rośliny, ból, lejąca się krew Douga… było naprawdę kiepsko. Co jednak nie zmieniło działania Douga, który próbował się wyrwać się z objęć macek, co się w końcu udało! Cofając się Doug strzelał do potwora celując to w jego paszczę, to w ślepia. Kolejna seria… i karabin był pusty. Skończyła się amunicja. Wenston znowu wystrzelił dwa razy ze swojego M14, a te roślinne bydle wciąż nie padało!
- Pierdolnij go jakimś granatem! - Krzyknął myśliwy, w tym samym momencie, w którym Doug… dostał smagnięcie macką po torsie. Nieco nim zachwiało, i niemal już upadł na dupsko…
- Trzeba było wziąć te cholerne miotacze ognia do dżungli.- syknął gniewnie Doug poświęcając kolejny granat na drapieżną roślinę. Pieprznęło zdrowo, i jakimś cudem tak blisko stojący najemnik nie oberwał. Za to roślinę rozwaliło w drobny mak...a po chwili, gdy wiele gałęzi, trawy, i tym podobnych, w końcu przestało fruwać po okolicy, było po wszystkim.
- Nieźle - Stwierdził do "Sosny", któremu dzwoniło strasznie w uszach, towarzysz tej cholernej misji.
- Gówno nie nieźle. Pewnie słychać było wybuch i strzały w okolicy kilku mil. Wynośmy się stąd, zanim ktoś tu się zjawi przyciągnięty hałasem. Lub coś.- warknął gniewnie wściekły na sytuację Bloody przeładowując broń. Nie dość że oberwał, to jeszcze stracił kolejny granat odłamkowy. To może się wkrótce zemścić.


Ruszyli więc dalej, i tropili uciekinierów z porwaną lekarką aż przez całą następną godzinę. Gdy zaś dotarli do końca ich śladów, oboje mieli mocno zasępione miny. Tubylcy uciekli na skraj wyspy, gdzie były potężne klify, i zniknęli w jakiejś cholernej jaskini, pewnie i prowadzącej głęboko pod ziemię. Van Straten podał Dougowi lornetkę.
- O tam weszli - Wskazał oddalone o jakieś 100 metrów miejsce. Obaj nadal byli w dżungli, która nieco się przerzedzała, im bliżej tej cholernej jaskini… i powoli był na wpół otwarty teren. I nawet po drodze jakieś ognisko z siedzącym tam, cholernym dzikusem-strażnikiem.
- Ok. Podkradniemy się do dzikusa. Ogłuszymy go… i ruszymy dalej. To znaczy ja się podkradnę i ogłuszę. Ty mnie będziesz osłaniał.- stwierdził Douglas rozglądając się po terenie szukając kryjówki najbliższej ogniska. Tak by odległość do strażnika była jak najmniejsza.
- Chwila, moment… - Zaprotestował Wenston - A co jak tu gdzieś jest więcej strażników? I ilu może być w środku? Co jak to jest cały system jaskiń, a w środku całe cholerne plemię?? Skoro tych co nas zaatakowało było… 20, to to może oznaczać dużą liczbę plemienia?
- Nie będziemy wchodzić strzelając na prawo i lewo. No i co radzisz… mamy zostawić tam Kim?- zapytał Doug zerkając wprost w twarz myśliwego.
- Skoro ją porwali a nie od razu zabili to i chyba tak szybko nie zmienią zdania? Słuchaj, to jest pchanie się na oślep we dwóch na kolejnych, gdzieś ze 20 typów, jak nie więcej. Wiemy gdzie jest, wracamy po resztę, i wpadamy tam całym tym waszym oddziałem, czy jak to tam nazwać…
- Czyli ile to godzin zajmie i czym się skończy? Znów tak dużo nas nie jest. Choć wystarczająco dużo by nie móc się zakraść. No i… te parę godzin czekania, wystarczy by położyć Kim na ołtarzu i poderżnąć gardziołko. Lub ubić i uwędzić jej mięsko nad ogniem.- ocenił Doug przyglądając się wejściu do jaskini.-Równie dobrze sobie możemy odpuścić takie ratowanko. Bo nie wiadomo czy będzie co ratować.
- Godzina drogi do obozu, godzina by tu ponownie wrócić ze wsparciem… a ja tam nie chcę we dwóch wchodzić, proste. Więc tak, czy inaczej, do dupy - Stwierdził van Straten, zimno kalkulując sytuację.
- To wracaj i powiadamiaj.- odparł Doug obojętnym tonem.-Jeśli tak stawiasz sytuację, to po gówno żeśmy się tu pchali sami. Równie dobrze mogłeś wytropić to miejsce dwie godziny później.
- A po co Major z pozostałymi wrócił do obozu? Bo liczy się bezpieczeństwo ogółu, a nie pojedynczej osoby. Najpierw grupa, potem ktoś… a najemnicy z obozu sami tu raczej nie trafią, nawet jak ich będziesz kierował przez radio. Wchodzenie zaś teraz do środka, to praktycznie samobójstwo. Więc jaka ostateczna decyzja? - Syknął mężczyzna, rozglądając się na boki.
- Goń po majora. Ja tu zostaję.- stwierdził krótko Doug.- Nie potrzeba dwóch do raportu.
- Ty tu coś odwalisz sam, prawda? A wtedy to i Kim może mieć kłopoty, i posiłki utrudnione zadanie jej odbicia - Westchnął Tropiciel, spoglądając Dougowi w twarz.
- Może? Może nie ? Może po prostu nie wierzę w siłę militarną naszej zbieraniny. Od biedy oddziału partyzanckiego.- wzruszył ramionami Sosnowsky.-Tak czy siak żadna to różnica. Bo na przewagę zaskoczenia i tak nie ma co liczyć.
- Sam tam pójdziesz to zginiesz. Będą wiedzieli, że ich wytropiliśmy, będą krótko trzymać Kim albo ją wtedy właśnie zabiją, i zasadzą się na nadchodzącą resztę. Przyczynisz się do jeszcze większych strat. Ech… - Pokręcił głową van Straten -...ja wracam po resztę - Dodał, spoglądając raz jeszcze w twarz najemnika, po czym odczołgał się w tył, by udać się w drogę powrotną.
Doug zaś przyczaił się w okolicy wyjścia z jaskini obserwując sytuację i czekając na okazję. A nuż uda się jeszcze bezszelestnie zabić jakiegoś dzikusa, albo dokonać innego sabotażu… albo… zrobić cokolwiek użytecznego.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 31-07-2019, 21:17   #186
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Peter! Jakie wieści i jak łączność z… poszukiwaczami? - zagadnął Currana nagle Major.
Peter pokręcił głową.
- Nic nowego - powiedział. - Wciąż tropią, wciąż gonią.
- Trzymaj rękę na pulsie, ale i odpocznij. Zjedz coś, napij się, ochłoń… zresztą wiesz - Baker ruszył już w inną stronę, po chwili się jednak zatrzymał i odwrócił ponownie do najemnika.
- Być może niedługo ruszymy na duże łowy - Dodał złowieszczym tonem.
- Trzeba by zabezpieczyć obóz - odparł Peter - a potem musimy zapewnić nam bezpieczeństwo... na długo.
- Najpierw warty - Stwierdził na już serio odchodne Baker.
-Tak jest - odparł, niezbyt służbistym tonem, Peter, po czym zabrał się za ustalanie wart, uwzględniając zarówno potencjalne niebezpieczeństwa, jak i znacznie zmniejszoną liczbę osób, które mógł na te warty wysłać. [/i]

Peter aż tak dużo pracy nie miał - obóz był niewielki, wartowników można było kontrolować niemal nie ruszając się z miejsca, a sprawdzenie zapasów i uzupełnienie amunicji nie zajęło zbyt wiele czasu.
Więcej do roboty nie miał, bowiem Dorothy znalazła towarzystwo, Sarah zajmowała się "T", a Alan - kuchnią.

Rozejrzał się po obozie.
Prawdę mówiąc wolałby polować na tubylców i próbować odbić Kim, no ale major nie dał mu wyboru.

Przekąsił co nieco, a potem wybrał się do namiotu majora.
- Co robimy z ciałem Larry'ego? - spytał.
Pytanie było jak najbardziej zasadne, bowiem upał raczej nie sprzyjał dłuższemu przechowywaniu zwłok. Major spojrzał na sierżanta z ponurą miną.
- Trzeba go będzie gdzieś pochować blisko obozu, innego wyjścia chyba nie mamy - powiedział.
Peter po chwili skinął głową.
- Zajmę się przygotowaniem - powiedział. - Znajdę jakieś odpowiednie miejsce.
Major kiwnął potwierdzająco głową…, a Peter wybrał się na małą wycieczkę, chcąc znaleźć miejsce, gdzie mogłyby spocząć zwłoki Larry'ego.

Daleko szukać nie musiał - okolica co prawda nie była cmentarzem, ale było parę takich miejsc, które Peter sam wybrałby na swoje miejsce spoczynku. Larry co prawda mógł mieć nieco inny gust, ale - z oczywistych powodów - nie mógł się wypowiedzieć w tej materii.
Teraz wystarczyło wykopać grób, przygotować krzyż...
 
Kerm jest offline  
Stary 08-08-2019, 14:51   #187
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Gdzieś po godzinie czasu, w lazarecie wybudził się “Bear”. I od razu zaczął straszny raban, wydzierając się na całego, i… demolując wnętrze namiotu(?). Baker wraz z “Zapałką” pobiegł do niego, po czym Major odbył trwającą kwadrans rozmowę z Davidem. Cokolwiek mu tłumaczył, chyba częściowo poskutkowało, raban bowiem ustał.

Dorothy wyrwało z drzemki lekkie, choć stanowcze potrząsanie ramieniem. Budził ją Kaai, prawą dłonią telepiąc za ową część ciała… a w lewej, przy swoim biodrze, trzymał sporych rozmiarów nóż wojskowy w dłoni. Tak jakby w gotowości?? Niedaleko posłania Lie, tam gdzie leżały na ziemi rzeczy najemnika, znajdowała się również ostrzynka.
- Dot, wstawaj, Major wszystkich wzywa - powtarzał w kółko i w kółko Marcus.

Sprawy Petera, krążące wokół czynności związanych z pochówkiem Larry'ego, zostały przerwane powrotem do obozu van Stratena. Samego. Bez Douga, czy i bez Kim.

Podobnie rzecz się miała z Haną. Została wyrwana wraz z Ryo ze snu, przez uporczywie i uporczywie, zawracającego im dupę Marco Chelimo. On również domagał się, by wywlekli się z namiotu, głównodowodzący chciał bowiem rozmawiać ze wszystkimi.

Była prawie 22. Wciąż jeszcze słońce nie zaszło.


Baker donośnie zagwizdał na palcach. Głośno, przeciągle, na cały obóz, by zwrócić uwagę wszystkich. Następnie skierował swoje kroki do jednego z (obecnie zgaszonych) ognisk obozowych.

- Wrócił van Straten - powiedział Major, co w sumie było oczywistą oczywistością, skoro wspomniany mężczyzna stał obok niego. Jednak stał sam, nie było “Sosny” - Wiemy gdzie znajduje się Kim. Tubylcy porwali ją do swojej nory, która jest najprawdopodobniej siecią jaskiń. Przyjdzie nam się więc zmierzyć z całym plemieniem. Sosnowsky został na miejscu, i pilnuje sprawy - Kontynuował Baker - Wyruszamy za pięć minut! Brać pełną amunicję, granaty, noktowizory, maski! Resztę z plecaków wyjebać! Wyruszamy praktycznie pełnym składem, jedzie też “Bear”!


- Jeśli ktoś nam chce towarzyszyć... - Major rozejrzał się po cywilnej części ekspedycji - ...przyda się każdy, kto umie trzymać broń, i z owej broni zrobić użytek! Nie pozwolimy, by jakieś prymitywne śmieci przyczyniły się do śmierci kolejnego z nas! Te… gnidy zadarły z niewłaściwą ekpią! Opuszczamy wyspę, ale opuszczamy ją wszyscy! My nie zostawiamy nikogo! Psy wojny!! - Wrzasnął po najemnikach, a wtedy, oni jakoś tak się sprężyli.
- Idziemy zapolować! - Krzyknął Baker.

A prawie każdy z nich, niczym jeden, wyciągnęli z zakamarków swoich mundurów chusty, które założyli sobie na twarze. Wyglądało na to, że żarty się skończyły.





Peter przez moment spoglądał na majora. Zgadzał się z Bakerem, że Kim trzeba odbić za wszelką cenę, chociaż on sam użyłby nieco innych słów na wyrażenie swych poglądów.
Po chwili skinął głową i nie mówiąc ani słowa skierował się do 'zbrojowni'. Uznał, że takie zabawki, jak granaty odłamkowe, nie przydadzą się w labiryncie jaskiń, że zdecydowanie bardziej przydatne będą granaty dymne i hukowo-błyskowe. W końcu chodziło o to, by Kim przeżyła tę przygodę, a nafaszerowanie jej odłamkami zdecydowanie zaszkodziłoby jej zdrowiu.
No i napchał kieszenie zapasową amunicją. W końcu trzeba będzie położyć trupem każdego, kto stanie mu na drodze i nie zdąży uciec.

Dorothy kilkukrotnie odganiała natrętne machając na oślep, i to dosłownie, rękoma. Niestety ten okazał się niezwykle uparty w swych działaniach. I ona, chcąc nie chcąc, musiała skapitulować. Powoli i ociężale podniosła się do siadu. Zaspanym wzrokiem omiotła sylwetkę Hawajczyka, który tak bezceremonialnie przerwał jej drzemkę.
Na dłuższą chwilę zatrzymała swe spojrzenie tak na broni jak i drugiej zabawce Marcusa. Gdzieś z tyłu głowy pojawiło się niemiłe uczucie. Szybko jednak stłumiła je, czy to za sprawą ciągłych ponagleń ze strony Kaaiego, czy rozespania.
- Wiesz może o co chodzi?- Zapytała bardziej dla tego by pokazać, że nie ignoruje go.
- Pospolite ruszenie - Odpowiedział Kaai, teatralnie mrygając ślipiami.
Niespiesznie wstała. Zrezygnowała z przebrania się.
Pierwsze kroki skierowała jednak do ich "szpitala" A nie tam gdzie Baker wyznaczył spotkanie. Chciała sprawdzić jak się czują, teraz jej, "pacjenci". "Bear" już biegał po obozie z ręką na temblaku, prawie nic sobie nie robiąc z otrzymanej rany, a Cooke bez zmian. Jak leżała nieprzytomna, tak leżała, a jej stan pozostawał bez zmian.

Dorothy w spokoju wysłuchała słów byłego wojskowego. Podniecenie jakie opanowało najemników jakoś się jej, i chyba nie tylko jej, nie udzieliło. Wynikało to zapewne ze specyfikacji jej pracy.
- Przepraszam - odezwała się normalnym tonem, co jednak okazało się za ciche.
- Przepraszam!!- Tym razem podniosła głos. - Nie chcę wyjść na marudę czy malkontenta. Ja również chcę by doktor Miles do nas wróciła. I zrobiłabym naprawdę wiele by w tym pomóc. Tylko kto zostanie w obozie by bronić chociażby nieprzytomnej pani Cooke?- Dot cały czas patrzyła na Bakera. Nie dlatego, żeby mu pokazać że jego plan jest beznadziejny czy coś. Dot rozumiała, że tylko siła mogą odbić porwaną lekarkę. W pewnie sposób podziwiała zaangażowanie tych mężczyzn i to dało się wyczuć z jej twarzy.
- Chelimo zostaje, ma karabin. Honzo zostaje, ma karabin. Sarah uzbrojona, ty uzbrojona, Hana uzbrojona, od biedy mogę i Woodsowi oddać karabin - wyjaśnił spokojnie, choć lekko cedząc słowa Baker.
- Pozostaje mi życzyć wam powodzenia.- powiedział Dot całkiem szczerze.

Hana i Ryo stawili się na spotkanie ubrani ale nie w najlepszej formie. Po wszystkim wymienili krótkie szepty w japońskim i rozeszli się z reszta, która nie brała udziału w nocnej wyprawie.
 
Kerm jest offline  
Stary 08-08-2019, 17:53   #188
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Wzrost populacji Azjatyckiej

Dr. Lie

Dorothy patrzyła jak najemnicy odjeżdżają by ratować Kim. Na pożegnanie pomachała im nawet.
Gdy ich pojazdy zniknęły z oczu ruszyła do namiotu medycznego.
- Zmienię cię - powiedziała do Sarah sprawdzając jeszcze raz wyniki nieprzytomnej najemniczki. Biolog jedynie przytaknęła głową, po czym opuściła namiot. Czyżby, ze względu na panującą na wyspie sytuację, ich mała wojenka była zawieszona?

***

Jakąś godzinę później, gdy Dot walczyła, próbując nie zasnąć, polowa aparatura medyczna, do której była podłączona Cooke, wydała z siebie dźwięki alarmowe. Ciśnienie najemniczki zaczęło spadać, praca serca, tętno, wszystko szło w dół z sekundy na sekundę.
W jednej chwili całe zmęczenie wyszło, gdy adrenalina rozpłynęła się po ciele Dot. Botanik wyszukała odpowiednie medykamenty i podała je najemniczce przez dojście, które założyła wcześniej. To zatrzymało dalszy spadek funkcji organizmu najemniczki, jednak zarazem i nie poprawiło. Stan Cooke się pogorszył, i taki już pozostał, choć był ustabilizowany. Coś było nie tak, gdzieś chyba wkradł się jakiś błąd lub niedopatrzenie. Dorothy miała już poważne objawy, iż jeśli nastąpi jeszcze jedno takie pogorszenie stanu "T", może ją stracić…
Analizując wszystkie objawy Dot doszła do bardzo niepokojącego wniosku iż Cooke musi mieć krwotok wewnątrz czaszki??. Niestety w tym przypadku wiedza jaką dysponowała nie pozwalała na podjęcie ryzykownych działań. Tu przydałby się doświadczony chirurg i w pełni wyposażony blok operacyjny.
Niestety ani jednym ani drugim nie dysponowali. A zabawa w boga mogłaby okazać się zgubna dla nieprzytomnej najemniczki.

Wtedy też w namiocie medycznym zjawił się Chelimo.
- Jak byłem na warcie, widziałem że się wokół niej kręciłaś… no ale nie wzywałaś pomocy… stało się coś? - Spytał Pionier.
Dot wydała z siebie nosowy dźwięk, który chyba miał być swego rodzaju gorzkim śmiechem.
- Na kilka dziur w ciele.- Powiedziała z ironią. - To chyba można powiedzieć, że coś się stało.
Lie patrzyła chwilę ze zbolałą miną na mężczyznę.
- Podejrzewam krwotok - Powiedziała w końcu botanik. - A ja nie potrafię jej pomóc.
- Czyli jest niedobrze… - Stwierdził oczywistą oczywistość Marco - A może Sarah? - Spytał z nadzieją w głosie.
- Chyba Kim.- poprawiła go.
- To… żadna z was nie jest w stanie pomóc "T" - Zasmucił się Chelimo, wbijając wzrok w ziemię.
Hana Heo

Najemnicy spakowali się szybko i sprawnie, po czym wyruszyli jeepem, prowadzeni przez van Stratena na quadzie. Pojechali ratować Kimberlee z łap tubylców, a jakoś tak nikt z cywilów nie chciał im towarzyszyć. Może to i lepiej?

Na straży obozu stanął… Marco Chelimo, wspierany przez Honzo(!). Chwilowo obaj pełnili rolę wartowniczą, ten pierwszy przy minie Claymor, klnący pod nosem Geolog z kolei przy pojazdach. Sarah czuwała nad Cooke w namiocie medycznym, pozostali zaś jakoś się tak rozeszli…

Hana zanim wróciła do namiotu z jej ‘gościem podeszła jeszcze do Chelimo.
- Hej wiem że trudno określić ile im to zajmie ale jak będziecie potrzebowali pomocy albo zmiennika to niech któryś mnie obudzi. Pomogę. - Na jej słowa Chelimo przytaknął. Następnie więc podeszła do Ryo i uśmiechnęła się. - No to zgłosiłam się do wartowania…-- Kolejne słowa były niepewne, ta nocna pobudka trochę ją wybiła z rytmu ich wspólnych chwil. -..nie wiem czy chcesz nadal zostawać na noc...wiesz że mogą przyjść po mnie i przez przypadek obudzić i ciebie...ale cię nie wyrzucam. - Dodała szybko.
- Oczywiście, że zostanę - Uśmiechnął się do niej Ryo, po czym oboje udali się do namiotu pilotki… gdzie z figlarną miną, Azjata szybko pozbył się swoich ubrań, po czym wskoczył pod śpiwór, wyciągając do niej dłoń.
Hana nie grała nie dostępnej tylko też szybko pozbyła się ubrań i dołączyła Miyazakiego w śpiworze przytulając się do niego cicho chichocząc. - Tylko mnie nie wymęcz bo będę później nie przytomna wartować. - Zażartowała kiedy jej ręce zaczęły głaskać ciało mężczyzny.


Dwie godziny później, gdy oboje ponownie drzemali spełnieni i wtuleni w siebie, w namiocie Hany pojawił się Chelimo. W miarę delikatnie, choć i stanowczo, pochwycił ją przez śpiwór za palce stopy, którą to zaczął potrząsać.
- Hano? Hano? - Szeptał.
- Mhmm? - Kobieta ruszyła się i wyplątując się z uścisku kochanka popatrzyła w stronę wyjścia rozpoznała najemnika, ziewnęła ale wiedziała po co się zjawił. - Wstaje, już wychodzę daj mi sekundę. - Powiedział i odkryła się zaczynając zakładać ubrania. Trochę się pomocowała i przy okazji rozbudziło Ryo który zaspany mruknął pytająco. Hana tylko pocałowała go w ucho i dodała cicho. - Idę wartować, śpij sobie dalej.
Wypełzła z namiotu zakładając buty przy świetle latarki, zabrała pistolet i karabin.
- Jestem. - Stwierdziła oczywiste stając koło Chelimo. Ten zaś zaprowadził ją na stanowisko wartownicze, gdzie w kilku słowach wyjaśnił jak ma obsługiwać przycisk miny Claymor(!), ale lepiej żeby z niej nie robiła użytku, jeśli nie będzie absolutnie pewna zagrożenia. Następnie wcisnął jej w dłoń i noktowizor, z którym również przeszła błyskawiczny kurs obsługi.
- A teraz idę do Dorothy Lie. Były chyba jakieś problemy z Cooke, obawiam się, że jej stan zdrowia się pogorszył - Powiedział na odchodne Pionier.
Hana z noktowizorem na głowie pokazała mu podniesiony kciuk i rzuciła krótkie “OK”. Następnie rozglądała się przez noktowizor zachwycając się tą technologią. Od czasu do czasu patrząc w horyzont wypatrując niebezpieczeństw. Te jednak na szczęście nie nadchodziły. Wartowanie było więc w sumie wyjątkowo nudne, i dłużyło się i dłużyło…
Hana poważnie podchodziła do nowego zadania. W końcu było ważne pokazywało że najemnicy jej trochę ufali...albo byli w dużej desperacji ale pilotka mówiła na to zaufanie. Ktoś szedł w półmroku przez obóz między namiotami… przez noktowizor Hana rozpoznała Ryotaro. Mężczyzna skierował najpierw jednak swoje kroki do kuchni polowej, a dopiero po paru minutach zbliżył się do pilotki.
- Hej wojaku - Powitał ją ściszonym głosem. W dłoniach miał dwa kubki herbaty, i jeden podał pilotce. Następnie zaś...usiadł tuż za nią w rozkroku, praktycznie przytulając się do jej pleców. Na chwilę również zgarnął jej włosy z karku, po czym ją tam ucałował.
- Trochę tu chłodno, prawda? - Szepnął jej do uszka, tak do niej praktycznie przyklejony, obejmując nawet lewą ręką w pasie, z dłonią spoczywającą na brzuszku Azjatki.
- I pomyślałeś że przyjdziesz upewnić się że się nie wyziębie? - Uśmiechnęła się do siebie jej wolna ręką złapała jego lewą i splotła w nią swoje palce. - Dziękuje.
Wtuliła się bardziej w jego tors.
- Co o tym myślisz? Tym szturmie na miejscowych dla odbicia Dr. Milles?- Spytała. Wcześniej nie poruszali tego tematu poza stwierdzeniem że zostają. Teraz pod osłoną nocy mogli chyba wymienić się poglądami nawet nie popularnymi. Ryo przez dłuższą chwilę milczał. Zdawało się, iż szukał odpowiednich słów…
- Uważam to za zło konieczne. I w tej sytuacji to my wszyscy, jako "intruzi" na tej wyspie, jesteśmy tymi złymi. Tubylcy są prymitywni, brutalni… dziwni względem naszego światopoglądu, ale dla nich to wszystko jest naturalne, jest częścią ich życia. Co oczywiście nie oznacza, że ich jakoś bronię. Ale… tak, trzeba Kimberlee ratować, i to siłą, innego wyjścia z tej sytuacji nie ma. Boję się nawet w drobnych szczegółach przypuszczać co ona tam przeżywa… - Naukowiec objął Hanę jakoś tak mocniej.
- Pewnie masz rację niemniej nie mogę pozbyć się uczucia że jesteśmy za głośni. W sensie wyprawa z tą całą bronią. - Pociągnęła łyk herbaty. - Byłam tutaj przez trzy miesiące i nie spotkałam ich jeśli oni mnie widzieli i są ‘brutalni’ to nie wiem dlaczego nie mieli być tak wrogo nastawieni i do mnie. Co więcej dlaczego zabrali tylko Dr. Milles? Była tam też Cook i Dr. Lie. - Zastanowiła się Hana na głos. Czekając na odpowiedź rozejrzała się ostrożnie po okolicy.
- Wybrali sobie najładniejszą? Była pierwsza z brzegu? Wolą blondynki? Nie wiem… - Stwierdził Azjata sarkastycznym tonem. I miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, gdy…

- Hej Amerykanie! Nie strzelać! Nie strzelać - W okolicznej, spowitej mrokiem zieleni pojawił się ktoś o kobiecym głosie, i mocnym nie-angielskim akcencie. Hana zauważyła przez noktowizor lekko utykającą kobietę w mundurze i z karabinem. Chinka z rozbitych śmigłowców.
- Stój! Czekaj! - Odezwała się prostym angielskim do Chinki. Włączyła mikrofon ze sprzętu T i odezwała się do Chelimo. - [u]Hej mamy sytuacje, idzie do nas ta Chinka z wczoraj. Ewidentnie utyka chyba przyszła po pomoc. - Czekając na odpowiedź najemnika odezwała się do Ryoty. - Czy w swoim szerokim wachlarzu umiejętności znasz może chiński?
- Gdzie ona jest? Już idę! - Odpowiedział Marco.

- A wiesz, że znam? - Szepnął do pilotki Ryo, oczywiście chwilę wcześniej wypuszczając ją ze swoich objęć.
- Pomocy! - Wołała Chinka, wcale się nie zatrzymując w drodze do parki Japończyków…
- Poproś żeby odłożyła broń i jej pomożemy. - Powiedziała do Ryoty Hana i odpowiedziała Chelimo. -Widzę ją jest dosłownie koło nas, Ryota zna chiński spróbuje ją uspokoić.

Jak Hana zaproponowała, tak Naukowiec powiedział do obcej kobiety… ta zaś co prawda karabin wypuściła z dłoni, i uniosła je w górę, broń jednak wisiała przy jej brzuchu, na jakiejś uprzęży. No i uczyniła jeszcze kilka kroków w ich stronę, i w końcu stanęła przed nimi w odległości jakiś dwóch metrów. Była brudna, blada, w paru miejscach miała nieco potargany i zakrwawiony mundur, na lewym udzie z kolei znajdował się duży, przesiąknięty krwią opatrunek. Spojrzała zmęczonym wzrokiem na Hanę i Ryo.
- Pomocy? - Powtórzyła po angielsku.

- Powiedz jej, że pomożemy ale musimy zabrać jej broń przynajmniej na razie. - Hana Poczekała aż Ryota przetłumaczy jej słowa po czym sama przeniosła zabezpieczony karabin na plecy i podeszła powoli do Chinki pokazując, że nie trzyma nic w rękach. Obca kobieta po chwili wahania oddała broń, a Hana złapała Chinkę delikatnie za rękę by dać jej podporę od strony rannej nogi. Wszystko zaś już pod czujnym okiem Chelimo, który trzymał swój karabin w dłoniach, choć lufą skierowany w ziemię.
- Idziemy do szpitala. - Powiedziała wyraźnie pilotka i ruszyła w stronę namiotu szpitalnego.
- Ryo spytaj gdzie jest jej kolega z helikoptera. Czy też potrzebuje pomocy. - Poprosiła Hana podając mu broń Chinki.

Hana prowadziła Chinkę do namiotu medycznego, Ryo robił za tłumacza, Chelimo za wartownika tej małej procesji. Po kilku przetłumaczonych zdaniach, okazało się, iż kolega tej rannej był martwy, a ona sama ranna po ataku potworów… dinozaurów. Tak, dinozaurów, Ryota się po chwili poprawił.
Chwile później byli w namiocie medycznym gdzie Dr. Lie wprawdzie zaskoczona pomogła w opatrywaniu Chinki. Ryota co jakiś czas zadawał Mei Lien (jak zdążył się dowiedzieć) pytania co się dokładnie stało, przy okazji rozpraszając żołnierkę bloku wschodniego i siebie od aktualnie zszywanej przez Lie nogi. Rana po dwóch pazurach dinozaura była dosyć paskudna.
Wszystko trwało godzinę. Chelimo wrócił na ten czas na straż dając tym samym Dot asystentkę w postaci Heo. Przy ostatnich zabiegach Mei nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem, z powodu utraty wszystkich towarzyszy swojej wyprawy Hana jak mogła uspokajała Chinkę a Ryo tłumaczył. W końcu Dr Lie dała pacjentce coś na uspokojenie. Pomogło.
 
Obca jest offline  
Stary 11-08-2019, 18:51   #189
 
Obca's Avatar
 
Reputacja: 1 Obca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputacjęObca ma wspaniałą reputację
Hana podała Mei butelkę wody i włączyła radio by poruszyć kolejny problem z ich gościem.
- Marco, opatrzyłyśmy ją ale ...no gdzie ją ulokujemy? Nie mamy pustego namiotu.
- Nie mam pojęcia… nie myślałem nad tą kwestią. Niech na razie zostanie gdzie jest? - Odpowiedział Chelimo.
- Chcesz żeby została w medycznym? Z poważnie ranną Cook?- - Powtórzyła co zrozumiała z wypowiedzi najemnika.
- No przecież przy Cooke na zmianę czuwa… - Zaczął Marco, ale dalsze jego słowa w słuchawce Hany utonęły w alarmie aparatury medycznej, podłączonej do "T". Dot zerwała się na równe nogi, i doskoczyła do nieprzytomnej najemniczki.
- Nie, nie, nie rób mi tego! - Krzyknęła rudowłosa, wśród długiego, nieprzerwanego piszczenia jednej z maszynek, oznajmiającego zatrzymanie serca Cooke.
- Hana pomóż! - Krzyknęła ponownie Lie, wskazując palcem na jakąś małą skrzynkę nieopodal. Defibrylator.
Heo dopadła małej skrzynki w dwóch krokach, nie wiadomo jak ale przy Lie była po jednym. - Ryo zabierz ją stąd. - Rzuciła do naukowca a przez ‘ją’miała n amyśli Chinkę.
- Mogę pomóc! - Powiedziała Mei. Dot spojrzała na nią jedynie na sekundę… w tej chwili potrzebna była każda para rąk. Jeśli Chinka znała się na pierwszej pomocy, co prawie każdy żołnierz powinien chociaż liznąć na jakimś szkoleniu…
- Hano podawaj jej tlen! Pompujesz co sekundę! - Pani Botanik wcisnęła pilotce w dłonie dziwną, chyba pompko-maskę. Mei z pomocą Ryo znalazła się przy Cooke, po czym zaczęła ręczny masaż serca. Dot z kolei zabrała się za uruchamianie defibrylatora…

A w obozie zapanowało poruszenie, i pod namiot zbiegli się wszyscy pozostali. Chelimo, Honzo, Sarah, Collins, nawet z kilku metrów spoglądał Woods.

Gdy w końcu Dorothy uruchomiła defibrylator, a ten uzyskał potrzebną moc…
- Odsunąć się! - Lie przyłożyła elektrody do półnagiej klatki piersiowej "T", i po chwili rozległo się ciche i krótkie wyładowanie, a ciałem najemniczki wstrząsnęło.
- Pompuj! - Dot powiedziała do Hany, po czym to wpatrywała się w Cooke, to w aparaturę monitorującą akcje jej serca -No dawaj, proszę, dawaj…

Ryo ze łzami w oczach, i z rękami założonymi za głowę, wyszedł czym prędzej z namiotu.

I…"pik","pik", "pik", serce najemniczki ponownie ruszyło. Wszystkie trzy kobiety, zebrane wokół pacjentki, odetchnęły głęboko, po czym ciężko usiadły na tyłkach, gdzie akurat która z nich się znajdowała wokół najemniczki.

~

Przy "T" i Lien, znajdujących się w namiocie medycznym, siedziała Sarah. Kilkanaście metrów dalej, przy rozpalonym ognisku, znajdowała się z kolei reszta obozowiczów. Na chwilę zignorowano jakiekolwiek warty, niemal każdy był poruszony wcześniejszą sytuacją. Dorothy trzęsącą dłonią paliła papierosa… chociaż nie, to nie był papieros, pachniał zupełnie inaczej.
- Cooke nie przeżyje tej nocy - Szepnęła wymęczonym tonem Dot, wpatrując się w ognisko - Jej puls praktycznie nie istnieje…
- Nie chcę tu nic kraczeć, ale nie wiemy, kiedy reszta wróci, czy w ogóle wrócą, i czy Kim będzie żywa - Odezwał się Honzo.
- Więc? - Spytał Chelimo.
- Więc co możemy zrobić, żeby pomóc tej "T"? - Dodał Geolog.
-...- Hana milczała i wpatrywała się w ognisko. Kiedy zobaczyła najemniczkę na polanie zanim została odsunięta przez Lie sama już to wiedziała. To co teraz robili jedynie przedłużanie nieuniknionego. Reszta była smutna, bo znała najemniczkę. Sama Hana myślała, że była w miarę w porządku nawet jeśli była kiepska w pilnowaniu.
- Nie znam ‘T’ tak dobrze jak reszta z was, ale … czy nawet jak doktor Miles wróci będzie w stanie przeprowadzić operacje by powstrzymać krwotok wewnętrzny do mózgu? - Zapytała Hana odpowiedziała jej cisza. -[i] W takim razie wątpię byśmy mogli cokolwiek zrobić.
- Poskładała operacyjnie kolano Alana Woodsa do kupy, gdy spadł w dżunglę porwany przez Pterodaktyla, i ten nie ma już prawie po tym śladu… no ale faktycznie, nie wiadomo, czy jak wróci, będzie w stanie dokonać takiego cudu medycznego w warunkach polowych - Stwierdził spokojnym tonem Inżynier Collins. Woods z kolei przyglądał się rozmowie towarzystwa z paru metrów, milcząc.
- To może... - Zaczął Honzo, drapiąc się po nosie, i chyba maskując uśmieszek - ...może w tym cholernym Ufo ją do czegoś wsadzimy, co ją uleczy?
- Musielibyśmy znaleźć takie urządzenie. Ona musiało by być kompatybilne z ziemskimi organizmami. Trzeba by było je umieć ustawić. A my dopiero rozszyfrowaliśmy podstawowe komendy...nie wspominając że przemieszczenie jej po ciemku bez środka transportu jest równoznaczne dobiciem jej. - To nie tak, że Hana uznała pomysł za głupi. Po prostu było w nim za dużo znaków zapytania a stan najemniczki zbyt krytyczny by się to udało.
- Siedząc na dupie i nic nie robiąc, czekając na Majora i być może Kim, ryzykujemy śmierć "T". Jadąc do Ufo i próbując coś zmajstrować na własną rękę, również ryzykujemy śmiercią "T" - Podsumował dosyć brutalnie Honzo, na co wiele osób, wbijając wzrok w ziemię, chyba się zgodziło -Ale! Ale przynajmniej coś zrobimy w kierunku pomocy najemniczce, a nie jedynie będziemy bezczynnie siedzieć na dupach! Nie zmuszajcie mnie do głośnego wymówienia faktu, iż z wyprawy ratowania blondyneczki może nikt nie wrócić, może wrócić tylko połowa, mogą wrócić z nią albo bez, może ona wrócić w takim stanie, że nie będzie umiała pomóc "T", a może wróci piękna i pachnąca, ale serio nie będzie umiała przeprowadzić trepanacji czaszki, czy co tam jest rannej potrzebne. Jest ryzyko i w jedną, i w drugą stronę - Zakończył swoje wywody Geolog, rozglądając się po towarzystwie, i szukając kontaktu wzrokowego.
- Ja bym zaryzykował na waszym miejscu - Wtrącił się nagle... Alan Woods!
- To jest wspólna decyzja nie “nasza” też się wliczasz. - powiedziała Hana, chociaż uważała, że ze wszystkich to ona ma tutaj najmniej do powiedzenia ani nie należała do pierwotnej załogi, ani nie miała doświadczenia medycznego. - Kto pojedzie?
- Ja jestem przez Majora odstawiony na boczny tor - Burknął Woods.
- Yyyy… - Zaczął coś Chelimo, ale musiał chyba zebrać myśli, wtedy też wtrącił się niespodziewanie Collins:
- Te Ufo to nie coś takiego jak grubo przesadzając Arka Noego? Skoro pełno tam wszystkiego co chodziło, czy nadal chodzi po Ziemi? - Powiedział sympatycznie, zerkając na Hanę - Może te Ufoki i coś na człowieka zaradzą?

Hana wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia to nie mój pomysł. Skoro jednak chcecie spróbować to trzeba to jakoś zorganizować.
- Dobra, to yyyy… wiadomo, jedzie "T", pilnuje jej Dorothy… - Chelimo zerknął na panią Botanik -... tam by się chyba przydał Honzo, pan Collins, Hana i Ryo? Ja też? No ale kto będzie…
- To może ja pojadę? - Do ogniska przy którym siedzieli, podeszła Mei Lien, nieco kulejąc- Brakuje wam zbrojnej obstawy.
- Nie mam przeciwwskazań - Powiedziała Hana wstając. -[i] Pójdę przygotować samochód.
 
Obca jest offline  
Stary 13-08-2019, 17:26   #190
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jazda przez dżunglę o zmierzchu do najlepszych nie należała. A do tego było spore tempo. Trzęsło, telepało, rzucało, i nikt nie miał ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Każdy chyba pogrążył się we własnych myślach, wielu być może dumało nad losem, może co niektórzy się modlili, rozliczali przed samym sobą z własnego życia? Peter to wszystko znał, Peter to przeżył już nie raz… nie, tu nie chodziło o to, iż morale opadło, co tak mogło wyglądać dla kogoś z boku, nie. Tutaj, tuż przed bitwą, przed akcją, przed walką, wielu się wyciszało, i skupiało nad nadchodzącym zadaniem…

Peter należał do tych ostatnich. Nie dręczyły go żadne problemy natury filozoficznej, ani moralne dylematy, w stylu 'czy godzi się odebrać życie tak wielu, by ocalić jeden żywot?' Wiadomo było, co trzeba zrobić, a chodziło tylko o to, by nie zapłacić za to zbyt wysokiej ceny.

W końcu zatrzymano pojazdy, zgaszono silniki. Myśliwy oznajmił, iż są już niedaleko, i logicznie rzecz biorąc, resztę drogi zasuwają wszyscy piechotą, by nie oznajmiać wszem i w obec rykiem silników, iż nadchodzą. Ruszono więc spokojnym truchtem przez dżunglę, a nerwy i mięśnie napinały się coraz bardziej. Byli już blisko, za kilka minut się zacznie… wdech, wydech, łomot własnego serca w piersi podczas biegu, odgłosy dżungli wokół, zapadająca ciemność.

I nagle gdzieś tam przed nimi… bębny????

Po kilku chwilach odszukali się z “Sosną” w zapadającym zmroku. Najemnik był tam, gdzie go van Straten mniej więcej zostawił, i nie próbował niczego na własną rękę. Chociaż w sumie dopadł jednego samotnego tubylca, kręcącego się po okolicy, i zdzielił go tak porządnie w pysk, że ten od razu padł nieprzytomny, a następnie… skręcił typowi kark. Uzyskał w ten sposób prymitywny łuk i 7 strzał, może się do czegoś przydadzą?

- Jak ty kurwa wyglądasz... - szepnął na widok Douga Major, mimo iż blondyn sam sobie już kilka ran opatrzył, czekając na “kawalerię”. A Doug wzruszył ramionami zbywając tak tą wypowiedź.
- Mów jak wygląda sytuacja - powiedział Baker, a pozostali w tym czasie nieco się rozproszyli i zabezpieczali teren wokół nich. Rytmiczne bicie bębnów dzikusów, dochodzące z wnętrza jaskiń, nie oznaczało z kolei chyba nic dobrego.
Potrzebny był jakiś szybki i prosty plan. W końcu nie mogli tam przecież wpaść na “huuura” i strzelać na prawo i lewo?
- Są tu niczym w fortecy. Można podejść do nich od jednej strony i przez jedne wrota. Dobre miejsce do obrony - zaczął mówić powoli.- Mają dwie czujki przy ognisku. Jeśli zrobimy hałas przy likwidowaniu jednego… pozostałe mogą narobić hałasu i zaalarmować resztę.. Mamy skały otaczające jaskinię, wśród których ktoś może się kryć zwiadowcy. Szanse na podejście większej grupy, będąc niezauważonym, są minimalne. Lepiej kombinować nad dywersją. Może ściągnąć tu dużego dinozaura?- wzruszył ramionami na koniec.
- Za dużo czasu to zajmie - odparł Peter. - Musimy się podkraść i usunąć wartowników. Pewnie tam, w jaskini, nawet by nie usłyszeli strzałów. Skoro my słyszymy bębny, to tam jest dużo większy hałas.
- Dwóch naszych do ogniska i likwidujemy wartowników po cichu. Bębny mogą umilknąć, żadnego strzelania na początek. Jednocześnie dwóch na skały sprawdzić czy i tam jacyś siedzą, a reszta podkrada się już do wejścia do jaskini, żeby tam również żadnych niespodzianek nie było. Może być? - Major spojrzał po obu sierżantach.
- Będzie ciekawie... - Wtrącił się Kaai, trzymając w dłoni duży nóż bojowy złowieszczo się uśmiechnął.
-To kto z kim, gdzie? - Dodał Major.
- Pójdę na skały - zaoferował się Peter. - Z Wenstonem.
- Mnie tam wszystko jedno z kim. -stwierdził krótko Bloody wzruszając ramionami.- Posłałbym van Stratena na skałki. Po zrobieniu tam porządku, będzie mógł nas osłaniać.

Baker dziwnie spojrzał na "Sosnę", ale wstrzymał się od komentarza.
- Dobra, Peter i Wenston na skałki. Doug i ktoś do ogniska… Kaai? Reszta do wejścia jaskini. Ci z likwidujących cele, co bierzecie do tej roboty? - Major rozglądnął się po ludziach.
- Jestem gotów w każdej chwili. -rzekł Doug zwracając się do Marcusa.


Po chwili więc Doug ruszył z Marcusem do ogniska ze strażnikami, Peter z Wenstonem od wschodu na skały, a reszta najemników, zataczając spory łuk od zachodu, skierowała się do wejścia do jaskini.

* * *

"Sosna" podczołgiwał się cicho wśród trawy i paru krzewów, przy panujących już, sporych ciemnościach. Towarzyszył jemu Kaai, i obaj nie musieli używać noktowizorów, ich cel był w końcu dobrze oświetlony.

* * *

Curran wdrapał się na skały, po czym po nich rozejrzał. Nigdzie nie zauważył żadnych siedzących tu strażników, teren był więc czysty. Kiwnął na van Stratena, po czym zaczęli obaj skradać się w kierunku wejścia do jaskini… i w pewnym momencie najemnik stanął butem, gdzie nie powinien, pośliznął się, i narobił sporego rabanu, grzechocząc własnym sprzętem. Wenston syknął wkurzony… ta wpadka jednak nie spotkała się z żadną reakcją miejscowych.

* * *

Grupka Majora dotarła bez przeszkód w okolice wejścia do jaskini, musieli jednak się zatrzymać. Przed nimi był bowiem już tylko otwarty teren. Należało zaczekać na "zwiadowców".

* * *

Peter bardzo cicho zameldował przez komunikator, iż skały czyste, brak tubylców. Major zameldował, iż widzą dwóch siedzących w wejściu do jaskini, i czekają na "Sosnę". Ten ostatni zaś nie zameldował nic, bo nie mógł.

Pięć metrów do dwóch dzikusów siedzących przy ognisku. Mieli włócznie i łuki. Wyglądali na znudzonych swoim zajęciem, niczego się nie spodziewając.

Trzy metry. Doug poruszał się niczym wąż. Bezszelestnie, powoli, nie poruszając choćby niepotrzebnie źdźbłem trawy. Potrafił być niewidoczny.

Dwa metry. I wtedy, pieprzony Kaai, zaszeleścił. Czy to dłonią, łokciem, czy inną częścią ciała, doprowadził do niepotrzebnych dźwięków.

Strażnicy zwrócili w jego stronę zaskoczone gęby, jeden z nich już podrywał się z miejsca… Doug również poderwał się z ziemi, dopadł tego wstającego jednym susłem, i sprzedał mu taką petardę prawym sierpowym, że typek nakrył się nogami, i już ani drgnął. Drugiego wykończył Kaai, rzucając nożem prosto w oko dzikusa.

Mimo małego rabanu, ognisko było "czyste", i nikt z tubylców nie podniósł alarmu. Było więc dobrze?
Sosnowsky bez większego zastanowienia i wyrzutów sumienia, poderżnął szybko gardło nieprzytomnemu mężczyźnie zabijając go na miejscu.
- Czysto - zameldował po chwili Majorowi Kaai.


Baker zdjął jednego z dzikusów siedzących w wejściu jaskini pistoletem obezwładniającym, drugiego poczęstował nożem "Zapałka". W samym wejściu, na jego środku, leżało zaś coś, co można było nazwać klapą(?) o rozmiarach gdzieś 2 na 2 metry, zrobioną z bambusów i trzcin. Okazało się, iż przykrywała ona wilczy dół z zaostrzonymi palikami, głęboki na jakieś dwa metry.

Prymitywna, ale skuteczna pułapka na jakieś ewentualne dinozaury? Można ją było spokojnie ominąć bokami przy ścianach, po każdej stronie był metr miejsca… czas wejść w głąb jaskiń i uratować Kim.

I wtedy, przestały w końcu bić rytmicznie gdzieś w głębi, te cholerne bębny.
- Chyba powinniśmy się pospieszyć - powiedział Peter, który zdążył zejść z wysokości i dotrzeć do wejścia do jaskini.
Sosnowsky tylko wzruszył ramionami w odpowiedzi.

Oddział najemników ruszył więc przed siebie, ostrożnie, cicho, pewnie. Na szpicy znalazł się Peter z pistoletem "Sosny" z dokręconym tłumikiem. Obok niego Kurt z usypiającym gnatem Majora, za nimi Doug i Major ramię w ramię, Kaai, a grupę zamykał nerwowy "Bear" i van Straten. Zdecydowanie schodzili pod ziemię, podłoże bowiem było gdzieś pod kątem 30 stopni. Po kilku minutach natrafili na pierwszą, boczną jaskinię. Grota gdzieś tak 5 na 5 metrów na szczęście była pusta… śmierdziało. Ludźmi, zgnilizną, odchodami, walały się jakieś prymitywne przedmioty, miski, skóry i futra.

Ruszyli dalej. Kilka metrów głębiej, dotarli do rozgałęzienia, i pojawił się dylemat stary jak świat, w prawo, lewo, czy dzielić się i iść obiema drogami? Ale to nie było w tej chwili najważniejsze. Z jednej z odnóg, wyszedł niemal wprost na nich jakiś nieuzbrojony dzikus. Na widok obcych, a zwłaszcza masek-czaszek, rozdziawił gębę, i zamarł w pół ruchu. Mieli sekundę czasu na zrobienie czegokolwiek, nim tubylec podniesie alarm…

Peter nawet przez moment nie pomyślał o takim drobiazgu, jak próba dialogu, czy próba wzięcia języka. Bez chwili wahania strzelił do tubylca, mając nadzieję, że tłumik wyciszy odgłos strzału. W tunelu rozległo się dziwaczne "pierdnięcie" pistoletu z tłumikiem, a dzikus zarobił kulkę prosto w łepetynę. Poleciał na plecy bez ładu i składu, plasnął niemiło o podłoże, i w sumie było po wszystkim. Był martwy.
- Zaciągnąć go do tej jaskini co mijaliśmy - wydał polecenie Major. A po minucie…
- Rozdzielamy się na dwa tunele? - spytał szeptem głównodowodzący.
- Jeśli chcemy znaleźć ją jak najszybciej to tak - stwierdził cicho Doug obojętnym tonem.
- Pójdę tędy. - Peter wskazał drugą odnogę, czyli nie tę, z której wyszedł tubylec.


Peter, "Zapałka", van Straten" i "Bear" schodzili coraz niżej i niżej, wśród półmroku i coraz bardziej narastającego smrodu. Wkrótce trafili na naj(nie)normalniej leżącego sobie w korytarzu trupa tubylca z rozbitym łbem. Jego rozłupaną czaszkę obsiadywało już sporo much.
- Nie dbają tu o porządki - mruknął Peter, przekraczając truposza. Z uwagi na obecność "Beara" wolał nie sugerować na głos, iż widzą właśnie efekt gwałtownego sporu o to, kto ma 'poślubić' najnowszą zdobycz. Lub wydrzeć jej serce.
Zamienił się w słuch, by spróbować wychwycić jakiekolwiek odgłosy wskazujące na to, iż przed nimi są tubylcy.

Po kilkunastu krokach dalej, z prawej strony tunelu, ukazało się wejście do chyba kolejnej pieczary. I stamtąd wyraźnie było słychać jakieś liczne mamrotanie w dziwacznym dialekcie, chrząknięcia, a nawet coś, jak ciche śmiechy. I chyba odgłosy jakiś prac…
Peter obrócił się w stronę pozostałych.
- Jeśli nas zauważą, to nikt żywy nie może ujść - powiedział cicho. - A jeśli jest tam Kim, to tym bardziej.
Podkradł się do wejścia i spróbował zapuścić żurawia do wnętrza pieczary. Rzut oka do środka, i Peter zauważył kilka półnagich dzikusek z dosyć obwisłymi cyckami, siedzące na ziemi i coś tam robiące… chyba przygotowywały jakiś pokarm? Coś rozgniatały na miazgę, ubijały na jakiś liściach? Było i kilka kompletnie nagich dzieci, żadne chyba nie starsze niż 6 lat. "Bear" z zaciętą miną wyciągnął granat, a Kurt na taki ruch czarnoskórego wybałuszył oczy.
Peter chwycił Davida za rękę.
- Ma być cisza - syknął mu do ucha.
Wyglądało na to, że nikt ich nie widzi, więc była to idealna okazja, by się przemknąć dalej bez robienia hałasu. "Bear" przyczepił granat odłamkowy na powrót do szelek, wskazał za to paluchem na granat gazowy. Te nie robiły prawie żadnego huku…
Peter przez moment się zastanawiał.
Kobiety i dzieci nie stanowiły zagrożenia, więc dopóki nie hałasowały, lepiej było ich nie ruszać. Z drugiej strony - nie wszyscy siedzieli tyłem do wejścia.
- Rzucaj, gdy ktoś nas zauważy - powiedział.

Pierwszy przebiegł Peter. Nikt go nie zauważył, nikt nie podniósł rabanu. Następny był “Zapałka”, i również był spokój. Ale gdy przebiegł van Straten, w jaskini zrobiło się małe poruszenie. Najpierw zwyczajowe, ciche:
- Bukhl?

A po chwili i nieco głośniejsze, gdy “Bear”, jako ostatni w kolejce, zerknął zza rogu. Rzucił więc granatem, i na kilka sekund w komorze rozległy się liczne piski i nawet pretensje w dziwacznym narzeczu, po chwili jednak zapanowała cisza…

- Możemy iść dalej - Stwierdził David, stojąc już spokojnie przy wejściu do owej bocznej jaskini, przyglądając się leżącym wewnątrz.
- Wszyscy śpią? - upewnił się Peter, a otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź ruszył dalej korytarzem.

I wtedy gdzieś w tym podziemnym kompleksie rozbrzmiały ponownie bębny. Mężczyźni spojrzeli po sobie, a “Bear” zrobił się nerwowy.

- Spokojnie - powiedział Peter. - Na wielkiej uroczystości byliby wszyscy, nawet kobiety i dzieci, a tamci się nigdzie nie spieszyli - spróbował uspokoić Davida.
A potem spróbował nawiązać łączność z majorem.
- Majorze? Macie coś? - spytał, ale w eterze panował tylko cholerny szum. No tak, tyle skał, i to pod ziemią…
- Idziemy dalej - powiedział Peter, równocześnie dając świetlany przykład i ruszając przodem.
- Trzeba się ruszać! - stwierdził wcale nie tak cicho “Bear”. Van Straten spojrzał na Currana, i zrobił pytającą minę.
- Nie ma na co czekać! - Peter zachęcił go ruchem ręki. - Nie mamy zaproszeń, ale i tak nie wypada się spóźniać.

Wenston kiwnął głową do sierżanta, pochwycił dłońmi mocniej swoją strzelbę, po czym zerknął po pozostałych.
- To do bębnów - Mruknął, po czym ruszył biegiem przed siebie. Chyba się zaczęło. Finał ich eskapady w jaskiniach, jakikolwiek nastanie.
Peter dotrzymywał mu kroku, podobnie jak "Bear" i biegnący na końcu "Zapałka"..

* * *

Obdarzony niezłym refleksem Tropiciel, przygrzmocił kolbą prosto w ryło, wypadającego na nich tubylca, nawet nie zwalniając kroku. Typek padł na glebę, ale jeszcze żył, jeszcze stanowił zagrożenie… “Bear” rozwalił brutalnie jego łeb niemal na dwie połówki maczetą, jaką czarnoskóry miał na wyposażeniu. Za pierwszym delikwentem w jakimś bocznym tunelu pojawił się jednak jeszcze jeden, ten już uzbrojony w dzidę, świadomy zagrożenia, intruzów. Choć maski go na chwilę wystraszyły, zawahał się na sekundę, a wtedy Peter strzelił pistoletem z tłumikiem, dwa razy w jego tułów bez chwili wahania, zabijając na miejscu.

- Chyba jesteśmy na dobrej drodze - optymistycznie stwierdził Peter, ruszając dalej szybkim krokiem. Faktycznie, bębny i krzyki, śpiewy, i zawodzenie dzikusów narastało coraz bardziej, byli blisko… van Straten nagle się zatrzymał, biegnącą za nim resztę również wstrzymując ruchem dłoni. Stanęli przed rozwidleniem, dwóch odnóg obok siebie, ale jeden korytarz zdecydowanie schodził w dół, drugi szedł nieco w górę. Którędy? Myśliwy potrzebował kilku sekund na podjęcie decyzji wśród tych całych bębnów i innych, głośnych spraw będących już naprawdę niedaleko.
- No kurwa gdzie? - Fuknął David.
Peter zatrzymał się na moment, by zorientować się, z którego korytarza dobiega głośniejszy hałas. Nasłuchujący najemnik stwierdził po chwili, iż w tym dolnym jest głośniej… a wtedy też van Straten, wskazał górny tunel.
- Tędy? - Spytał ich Myśliwy.
- Bear ze mną tędy - Peter wskazał "swój" korytarz - wy tamtędy!.

Gdzieś blisko przed nimi coś wybuchło, chyba granat. Wszelkie wrzaski i bębny tubylców ucichły, by po chwili rozbrzmieć ponownie, tylko że tym razem to wszystko już brzmiało bardziej jak walka, a nie jakaś dzika impreza. Nie mówiąc nic Peter przyspieszył. Po zejściu tunelem w dół, obaj znaleźli się już prawie w… wielgachnej jaskini, w której biegała masa wystraszonych tubylców. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Oczywiście, wielu ich zauważyło, chcąc właśnie wbiec w tunel, w którym stali obaj najemnicy, na ich widok jednak, i noszonych masek, tłumek ten dał jednak w tył zwrot, uciekając w innym kierunku. Kilku jednak wojowników, podejrzliwie spoglądając na Petera i “Beara”, mocniej chwyciło swoje dzidy w łapach… Peter zauważył mocno oddalonego Douga(?) w masce gazowej, wbiegającego w niewielką chmurę dymu.
- Fuck! - powiedział David, i uniósł swój pistolet w kierunku pierwszego z dzikusów a Peter odbezpieczył granat hukowo-błyskowy i rzucił go w grupkę tubylców.
Po chwili nastąpił spory huk i błysk. Wyłączyło to przynajmniej na chwilę okolicznych palantów z dzidami… a jednego z nich zastrzelił “Bear”, posyłając 2 kulki z pistoletu w tors delikwenta.
- Czy tam jest Kim??!! - Wrzasnął gotowy do biegu czarnoskóry, mając na myśli oczywiście miejsce, gdzie wojował Sosnowsky.
- Idziemy tam! - odparł Peter, pewien, że gdyby tam nie było Kim, to Sosna nie robiłby aż takiego zamieszania.
Jako że konieczność zachowania ciszy była już nieaktualna, wymienił pistolet od majora na Remingtona i strzelając do tubylców-wojowników (i od czasu do czasu używając kolby) ruszył w stronę drugiego sierżanta.
Plan był prosty - przebić się do "Sosny", eliminując jak największą ilość wrogów, a potem osłaniać odwrót Douglasa... bo wyglądało na to, że Kim została "odzyskana".

Curran i Bear przebijali się przez tubylców, niemal metr po metrze. Strzał z Remingtona, strzał z Beretty, krzyk trafionego, riposta dzidą lub jakimś kamiennym młotem albo sztyletem… najemnicy nie zostali jednak ani razu draśnięci. Mieli szczęście, mieli maski… to było niesamowite. Zostawiali za sobą trupy lub rannych, wyłączonych z walki, póki w końcu nie znaleźli się blisko “Sosny”.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 14-08-2019 o 22:28.
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172