Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-11-2008, 11:45   #61
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
1615 ETA
Pozycje patrolu November

- Czterech biegnie z prawej! Kapralu, oni tu biegną!
- To strzelaj do nich, żołnierzu! Sam Trowbidge, próbował zapanować nad sytuacją.
Pozycja, była atakowana coraz większymi siłami. Młody kapral, dowódca, przysłanej drużyny nie mógł ogarnąć walki dookoła.
Na wysuniętej pozycji odgryzał się cały czas karabin M60. Mimo tego napór Charlie nie malał.
Sam wpadł do niedużego leja i stamtąd obserwował pole walki. Snajper przyczajony za dużą kłodą, oddawał strzał za strzałem. Radiooperator kuląc się, krzyczał coś do słuchawki.
Nagle nad lejem pojawiła się sylwetka Wietnamczyka.
Krótka seria.
Ciało wroga ciężko opadło na ziemie.
- Podchodzą coraz bliżej!

- Padnij!
Wybuch. Świst lecących odłamków. Fala gorąca. Ból.
Krzyk ranionego zwierza wydobywał się z piersi Sam'a.


O'Harra, drużynowy medyk dopadł do niego. Ciało dowódcy było od pasa w dół krwawą poszarpaną miazgą.
Przedpole zapełniało się nacierającymi żółtkami.
- Musimy się cofać, musimy się cofać! Do kurwy nędzy!
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 22-11-2008 o 12:36.
Lost jest offline  
Stary 01-12-2008, 22:46   #62
 
Sahtrok's Avatar
 
Reputacja: 1 Sahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodze
Kiedy wskazał już drzewa do wywalenia dla M-60tek usadowił się pospiesznie w wypatrzonym wcześniej zagłębieniu pod korzeniem rozłożystego palmowca. Rzucił jeszcze raz okiem na uwijających się w pośpiechu towarzyszy, przygotował pasy z amunicją do swojego Winchestera. Szybko sprawdził czy z bronią wszystko w porządku i czy jakiś cholerny odłamek na pewno jej nie uszkodził. Odbezpieczył zamek i zlustrował przedpole. Miał całkiem przyzwoity widok na LZ i nacierające siły NVA. Poprawił się, przyłożył lunetę do oka i rozpoczął łowy. Pierwszy dostał oficer zagrzewający żołnierzy do kontynuowania natarcia na LZ, runął na ziemię w pół słowa, kiedy kula trafiła go w klatkę piersiową. Stojący tuż obok żołnierz zaczął coś krzyczeć. Padł drugi strzał. Troy trafił nieco za wysoko, szyja wrzeszczącego Vieta eksplodowała strumieniem krwi.
Kolejny strzał trafił w głowę vieta, który ulokował się z ckmem i walił do śmigłowców. Następne dwa pociski zabiły żołnierza, który chciał prowadzić ostrzał z ckemu po śmierci pierwszego strzelca i ewidentnie zszokowanego obrotem sprawy żółtka podającego taśmę z amunicją.

Przeładował Winchestera i rzucił okiem na Slo i Skiego. Przyjrzał się z aprobatą dwóm zwalonym przez nich drzewom. Rozejrzał się dokładniej, wybrał jeszcze jedno drzewo u podstawy pagórka i krzyknął w ich stronę i wskazując drzewo do wywalenia. Ski skinął głową, kiwnął na Slo i razem ruszyli w stronę wybranego przez snajpera celu.

Troy ponownie przyłożył lunetę do oka i szybko zlustrował pole walki. Viety wściekle napierały na LZ, fala atakujących podchodziła coraz bliżej linii obrony. Ściągnął jednego z nacierających żołnierzy i kątem oka dostrzegł jak kolejny wyszarpuje zza paska granat i odbezpiecza go. Jego celem z pewnością było gniazdo M60tki zasypujące atakujących gradem pocisków. Viet wyciągnął zawleczkę i przystanął biorąc zamach. Kula trafiła go twarz i żółtek upadł na ziemie niknąc wśród nacierających wokół kompanów. Cztery sekundy później odbezpieczony granat eksplodował z pewnością masakrując kolejnych żołnierzy NVA, ale Troy już tego nie widział, Zaciskał właśnie ze złości wargi po tym jak dokładnie w momencie kolejnego strzału lunetę wypełniła mu obła sylwetka Hueya. Kula zakrzesała iskrę trafiając w kadłub maszyny, a stojący 100 yardów dalej oficer NVA pewnie dalej wpatrywał się w mapy i rozmawiał przez radiotelefon. Trzech martwych żołnierzy NVA i jedno przeładowanie później Huey poderwał się do lotu. W miejscu gdzie wcześniej wraz z radiooperatorem przycupnął oficer widniała teraz dziura w ziemi, pocisk artyleryjski załatwił to, co miała załatwić kula Troya.

- Ciekawe jak długo tu wytrzymamy - pomyślał snajper i wznowił ostrzał.
 

Ostatnio edytowane przez Sahtrok : 01-12-2008 o 22:50.
Sahtrok jest offline  
Stary 17-12-2008, 10:49   #63
 
Gwena's Avatar
 
Reputacja: 1 Gwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemu
Nagły atak z zachodu, omal nie skończył się tragicznie. Gdyby był bardziej skoordynowany i bardziej przemyślany to Viety wykończyły by ich. Jednak żółtek który załatwił kaprala granatem nie wyczekał, aż reszta się doczołga i szarżująca czwórka pozostałych była bez szans w ogniu automatów.
Gdy przez dłuższą chwilę nic się nie pojawiało z zachodu, Stefan skinął na Slo - daj lotnicze - i wyciągnął rękę po słuchawkę. Popatrzył w niebo - najdalej na zachodzie był Huey z numerem 461.
- ARMY 461 Army 461 tu November. Jesteśmy na wzgórku 200 yardów za linią obrony. Możesz popatrzeć na prawo? Od zachodu zaszła nas drużyna Vietów. Sprawdź, czy to próba okrążenia czy samobójcy?
- November tu Army 461 poczekaj.

Helikopter pochylił się w zakręcie i skierował na północ. Po zatoczeniu łuku zameldował.
- November tu Army 461, nie widać żadnych grup, czy jacyś pojedynczy pod palmą się nie chowają nie gwarantuję.
- Army 461 tu November, dziękuję miej oko na sytuację na zachodzie, nie potrzebujemy gości na plecach. Bez odbioru
.
Spojrzał po szczupłej osadzie. Troy był zajęty i niewątpliwie skutecznie dezorganizował atak Vietów. Nowo przybyły radzik z trudem opanowywał mdłości i usiłował pomóc medykowi uratować kaprala. Pozostałych dwóch prowadziło krótkimi seriami z M-60 ostrzał przedpola. Pozostali tylko on i Slo.

- Slo trzeba przeczesać busz na zachód od nas, czy tam więcej takich nie ma. Idziesz za mną.
Kryjąc się ruszyli na zachodni kraniec wzgórza. Do odległej o sto yardów skarpy było czysto. Położyli się za rosnącym na brzegu drzewem i obserwowali szerokie na ponad milę morze trawy porośniętej rzadkim buszem. Po chwili wypatrzyli ruch. Kilka, dwie lub trzy sylwetki w beżowych mundurach jakieś sześćset yardów dalej ostrożnie przesuwały się w ich kierunku.
- Slo idź po Troya, to robota dla niego.

Gdy po chwili podszedł snajper Stefan wskazał mu rejon w którym zaobserwowali ruch przeciwnika.
- Lepiej by zwiadowcy nie wrócili. Slo znajdź sobie jakieś dobre miejsce i pilnuj naszej flanki. Nie ma siły by cię tu podeszli niespostrzeżenie. Jak kogoś zobaczysz daj znać. Ja spróbuje jakieś posiłki ściągnąć.
Nie dodał, że jak Troy skończy to Slo zostanie sam. Życie jest paskudne, sam Slo do tego dojdzie, a tymczasem niech się cieszy z towarzystwa.
Wrócił do oddziału. Spytał medyka jakie szanse ma ranny. Usłyszał, że musi natychmiast trafić do MASHa. Nie musiał pytać celowniczego o stan amunicji i luf do M-60. Kurczyły się w zatrważającym tempie.


- Radzik daj lotnicze -
polecił nowemu i wyciągnął rękę po słuchawkę.
- Army 461 tu November. W bazie widziałem stare H-19. Czy mógłby w koszu do ewakuacji rannych podrzucić w cholerę amunicji do M60, zapasowe lufy a najlepiej całą maszynkę też. Z powrotem by wziął ciężko rannnego do MASHa. Musi tam trafić jak najszybciej.
- November tu Army 461, przekazuję twoje zamówienie do bazy. cheerleaderki też ci podrzucić?
- Jak masz ładne to zapraszam Army 461. Ale naprawdę jak nam się amunicja skończy to chłopcy na dole będą mieli przejebane. Ponaciskaj.
- Rozumiem November. Dam znać co się da.
 
Gwena jest offline  
Stary 20-12-2008, 17:47   #64
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
1635. 6 godzin do nocnego rajdu.
X-Ray


Pułkownik Moore ze spokojem słuchał meldunku z LZ Albany.
- Napór przeciwnika zmalał! Charlie wciąż podchodzą, ale napalm i nasz ostrzał znacząco ich osłabił! Pozycje ogniowe patrolu Nove...
Głośny trzask zagłuszył przekaz.
- Kapitanie Winston, słyszysz mnie? Zaniepokojony rzucił do słuchawki Moore.
Po drugiej stronie słychać było stłumione rozkazy. Kilka strzałów. Długa seria M60.
- Tu Winston, zgłaszam się X-Ray! Wietnamczycy podciągnęli chyba moździerz! Wracając, November odwaliło kawał dobrej roboty. Ich M60 osłoniły przedpole. Potrzebują jednak amunicji, luf i MASH'a dla rannych! Proszą o pozwolenie, na użycie H-19! Odbiór!
Moore, po krótkiej chwili odparł.
- Mają pozwolenie. Helikopter ich dyspozycji. Winston, utrzymajcie się tam jak najdłużej. Posiłki będą tam regularnie co godzinę. Powodzenia. Bez odbioru.


Nic więcej nie mógł zrobić.


1640. 6 godzin do nocnego rajdu.
Baza Plei Me


Drużyna Sierżanta Maciavellego zbliżała się do swojego Huey'a. Naszywki z mieczem, pociętym błyskawicami, kryły się w maskowaniu mundurów.


Wszyscy szybko i sprawnie wskoczyli do swojego Huey'a. Cała szóstka bez słowa obserwowała pomalowane twarze towarzyszy.
Mocne uderzenia łopat helikoptera zaczynały przecinać powietrze.
Maciavelli spojrzał na pilota helikoptera. Ten pokazał mu kciuk w górę i lekko się uśmiechnął.
Helikopter powoli wzniósł się. Ludzie na płycie lądowiska stawali się coraz mniejsi.
Myśli biegły jedna po drugiej. W głowie kolejny raz wykonywany był każdy punkt planu.
LZ Albany.
Patrol November.
Rajd.



1700. 6 godzin do nocnego rajdu.
Pozycje patrolu November.


- Jak dla mnie to się przerzedza.

Szeregowy Joe Roffley, znad swojej M60 obserwował perymetr. Ładowniczy leżąc obok sortował ostatnie taśmy.
- Żółci się cofają. Chyba się udało...


Jęki Sam'a wyrwały Roffley'a z zamyślenia.
Spojrzał do tyłu.
- Wydoli? Spytał O'Harr'e
- Nie wiem. Rana jest rozle..
Przerwały mu trzaski radia. Ski złapał za słuchawkę.
- ...amy dla was świeże bułeczki i MASH'a. Zbliżamy się. ETA: 5 minut. Odbiór.
- Tu November. Miło was słyszeć. Trzymamy pozycje. Czekamy na was. Bez odbioru.

Ski odłożył słuchawkę obserwując przedpole. Bitwa ucichła.
Krzyk Slo.
Dwie urywane serie.
- Podchodzą! Podchodzą!
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 20-12-2008 o 23:06.
Lost jest offline  
Stary 24-12-2008, 02:34   #65
 
Gwena's Avatar
 
Reputacja: 1 Gwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemuGwena to imię znane każdemu
Ze wzgórza widać dobrze było, że atak się załamał. I dobrze bo celowniczy M60 montował od pewnego czasu już zużyte, przegrzane lufy, a amunicji właściwie już nie było. Ze dwie taśmy zostały, 200 naboi razem - dość na jedną kilkunastosekundową serię lub z dziesięć krótkich.
Stefan też wystrzelał całą amunicję jaką znalazł do kałasznikowa i obecnie używał M16 rannego kaprala.
Cele na szczęście powoli znikały poza zasięg M16, jeszcze od czasu do czasu, ale coraz rzadziej grzmiał Remington Troya.
Stefan z ulgą wyciągnął z prawego ucha haitańską zatyczkę, którą przed desantem zrobił z gumki do ołówka, wosku i łoju. Przynajmniej jak przyjdzie mu kiedyś ogłuchnąć to na lewe ucho tylko, bo nie mógł go skutecznie chronić przed hałasem, jeśli miał korzystać z radia i słyszeć komendy.

Zbierał się w sobie, by wstać i podejść do medyka, by mu porządny opatrunek założył na czoło i zdezynfekował drobne ranki których się nabawił w dżungli i od przyjaznego ognia artylerii. Po kilku minutach udało mu się zmobilizować do wstania. Akurat odezwało się radio - rychło w czas amunicję dostarczają - pomyślał - jakby Viety nie odstąpiły to byśmy już bez pocisków byli. Ale zawsze lepiej mieć niż nie mieć, więc podziękował za zapowiedź spóźnionej dostawy.
W tym momencie od strony Slo usłyszał dwie dość długie serie M16 i paniczny krzyk.
- Troy chodźmy zobaczyć co się dzieje.
To było tylko ze sto yardów, ale nie poruszali się szybko. Obaj wyraźnie mieli dość.
Gdy byli blisko pozycji Slo zaczęły gwizdać kule, przypadli do ziemi i dalszą drogę pokonali już na łokciach i kolanach.
- Co się dzieje?
- Tam, z tych krzewów
- wskazał Slo odległą o jakieś 500 yardów kępę - mnóstwo!
Troy sięgnął po snajperkę, po chwili mnóstwo okazało się trzema Vietami.
- Troy, dla mnie to dość daleko, zajmij się nimi, ja wracam. Slo postaram się o zmiennika dla ciebie, jak przyjdzie zgłoś się do łapiducha.
Szybko odczołgał się poza zasięg widoczności z dołu i wrócił na stanowisko.
Gdy po paru minutach H-19 zawisł nad nimi pomógł wypakować dostawę i ułożyć w koszu rannego, medyk nawet dawał nieprzytomnemu kapralowi nadzieję na przeżycie jeśli szybko dostanie krew.
Dał się opatrzyć, w międzyczasie wrócił Troy.
- Radzik obejmujesz tu wartę z celowniczym, amunicyjny idź zmienić Slo na warcie na zachodzie, Medyk jak obejrzysz Troya i Slo, wracaj na dół, pewnie mają na punkcie opatrunkowym roboty po uszy.
Ja, Troy i Slo musimy na chwilę kimnąć, budzić tylko jakby żółtki się pojawiły lub kapitan wzywał. Zrozumiano?

Na potwierdzające kiwnięcie głowami wybrał zagłębienie między korzeniami mangrowca, przypomniał sobie, że powinien coś zjeść, sięgnął po czekoladę, nadgryzł ją raz czy drugi i zasnął z resztą w ręku.
 
Gwena jest offline  
Stary 19-01-2009, 13:31   #66
 
Sahtrok's Avatar
 
Reputacja: 1 Sahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodze
Troy był cholernie zmęczony. Od kiedy natarcie Vietów załamało się praktycznie całkowicie coraz rzadziej znajdował cel i poziom adrenaliny w jego organizmie wrócił do normy. Snajper parokrotnie złapał się na tym, że powieki ciążą mu wyjątkowo mocno. Jego reakcje całkowicie się zautomatyzowały, znaleźć cel, uchwycić go w środku krzyżujących się w lunecie linii, powoli nacisnąć spust, przeładować, czynność powtórzyć. Nie do końca był pewien, czy w pewnym momencie leżąc na swojej pozycji nie odpłynął na minutę czy dwie w objęcia snu, a już z całą pewnością w tym czasie całkowicie się wyłączył. Chwilę po tym otrząsnął się w panice, z całej siły uszczypnął się w przedramię i wziął parę głębokich oddechów. Po minucie powieki znów zaczęły przypominać ołów, a umysł ponownie zwalniał obroty. Jakaś część jego umysłu zarejestrowała paniczny krzyk, ale dopiero słowa Ski przywróciły go do pełnej świadomości

- Troy chodźmy zobaczyć co się dzieje.

Z ulgą wstał i ruszył z kompanem w stronę pozycji radzika. Marsz mimo, że krótki troszkę go ożywił, zwłaszcza od momentu kiedy powietrze zaroiło się od pocisków z kałasza i dalej musieli się już czołgać. Na miejscu okazało się, że do pozycji radzika podchodziło paru Vietów, którzy w oczach równie zmęczonego Slo zamienili się w spory tłumek. Z racji odległości zadanie eliminacji spadło na Troya. Zajął spokojnie pozycję i po dwóch minutach wracał już śladem Ski. Po powrocie na stanowisko okazało się, że ma wreszcie chwile na sen. O niczym innym nie marzył, ale paradoksalnie kiedy już się położył przez długi czas nie potrafił zasnąć. Po jakichś piętnastu minutach wreszcie mu się udało
 
Sahtrok jest offline  
Stary 19-01-2009, 15:08   #67
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
1710. 6 godzin do nocnego rajdu
LZ Albany


Winston, wyciągnął z kieszeni kamizelki swoją metalową piersiówkę. Odkręcił ją i pociągnął pokaźny łyk.
Whisky. Whisky mu pomagało.
Wziął do drugiej ręki lornetkę i przystawił ją do oczu. Obserwował chwilę przedpole. Wietnamczycy przestali strzelać, cofnęli się.
Szturm odparty.
Adrenalina powoli uciekała z ciała.
Rozluźnienie.
Zmęczenie ogarniające mięśnie.
Kolejny łyk whisky.
- Radiooperator, do mnie.
Młody, nie mający więcej, niż 20 lat brunet prężył się przed nim na baczność.



Kapitan zmierzył go surowym wzrokiem.
- Przekaż X-Ray, że mamy tu chwilowo czysto. Zorientuj się też w liczbie rannych i zabitych. Wezwij do nich helikoptery. Potrzeba też amunicji. Weź sobie kogoś do pomocy.
- Tak jest!
Dzieciak zasalutował i pobiegł w kierunku punktu dowodzenia.
Winston odprowadził go wzrokiem. Już w Korei przestał zastanawiać się nad tymi wszystkimi młodziakami ginącymi bez celu.
Znów spojrzał na przedpole. Dwóch żołnierzy prowadziło, przyspieszając uderzeniami karabinów wietnamskiego jeńca
Żółtek wywrócił się. Jeden z amerykanów złapał go za włosy i pociągnął do góry. Drugi mocnym uderzeniem w brzuch znów go obalił. Obydwaj głośno śmiali się, obserwując Wietnamczyka, nie mogącego złapać tchu.
Tyle nienawiści.
Winston spuścił wzrok. Nie chciał na to patrzeć.
Przerażający, zwierzęcy krzyk za plecami.
Kapitan momentalnie się odwrócił.
Na polane, u wylotu dżungli wypadł krwawy strzęp człowieka, ubrany w amerykański mundur.
Ciągnął za sobą zabrudzone kawałki bandaży.
Upadł na ziemie kilka metrów od kapitana. Powoli podniósł głowę. Jego blond włosy posklejane były posoką.
W miejscu, gdzie powinno być prawe oko, ziała bordowa pustka.
Mój boże.
Zakrwawiona ręka wyciągnęła się w jego stronę.
- Po... Pomocy... Wyszeptał. Z ust wyciekała mu krwawa piana.
- Sanitariusz, kurwa! Dawać mi tu sanitariusza!
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 20-01-2009 o 09:40.
Lost jest offline  
Stary 24-01-2009, 10:20   #68
 
Sahtrok's Avatar
 
Reputacja: 1 Sahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodze
Ze snu wyrwało go szarpnięcie za ramię. Otworzył oczy, nad nim z wielkim, radosnym uśmiechem stał Slo.
- Wstawaj Troy, dość wylegiwania, spałeś całą cholerną noc
Slo miał rację, promienie wschodzącego słońca nieśmiało przebijały się przez korony drzew. Świtało. Spojrzał ponownie na Radzika, wielki uśmiech wciąż tkwił na jego twarzy.
- I co cię tak bawi szeregowy ?
- Żółtki się wycofały, całą noc ani śladu tych pieprzonych pokurczy, a wiesz co jest najlepsze?

Pytanie zawisło w powietrzu, Slo patrzył wyczekująco na Troya. Snajper nie zamierzał bawić się w zgadywanki, a zresztą gotowy był postawić swój żołd na to, że za dwie sekundy i tak się dowie, co jest powodem olbrzymiego wybuchu radości towarzysza. Nie mylił się, twarz radzika, o ile to możliwe, przybrała jeszcze bardziej euforyczny wyraz i kompan wypalił.
- Koniec akcji Troy !!! Zabierają nas stąd, ptaki niedługo tu będą i zawijamy się wszyscy do bazy!!! Przeżyliśmy to gówno!!
Mimowolnie snajper też się uśmiechnął, optymizm Slo był zaraźliwy, a wizja powrotu do koszar kusiła jak diabli.
- Super, to pozbieram swoje graty.

Zaczął szybko pakować swoje rzeczy i po paru minutach był już gotowy. Slo gdzieś zniknął, w stanie emocjonalnym, w którym się znajdował, pewnie ruszył szerzyć radosną wieść gdzie tylko się dało. Troy wyciągnął z plecaka czekoladę i połamał ją na małe kawałki, postanowił spędzić resztę pozostałego do przybycia transportu czasu na delektowaniu się słodyczami. Parę metrów od niego Ski uwijał się jak w ukropie komenderując na lewo i prawo. Rangers ewidentnie był w swoim żywiole, miał bez wątpienia zdolności przywódcze i Troy diablo by się zdziwił, gdyby po powrocie do bazy nie dano mu awansu. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę i wymienili przelotne uśmiechy. Parę minut później czekolada się skończyła, a wypoczęty snajper zaczął z nudów rozglądać się po okolicy. Minuty mijały, słońce leniwie wspinało się coraz wyżej, a w jego umyśle powoli zaczynała się lęgnąć myśl, że coś tu nie gra, szósty zmysł, którego posiadaniem zawsze się szczycił powoli zaczynał dawać o sobie znać. Zmysł działał oczywiście kiedy chciał i jak chciał, ale nie raz i nie dwa ostrzegał Troya w różnych sytuacjach i snajper nauczył się nie lekceważyć alarmowych dzwoneczków w swojej głowie, kiedy już się tam pojawiały. W zasadzie uczucie było bardziej zbliżone nie do dzwoneczków, a do natrętnej muchy, którą próbujesz bezskutecznie odgonić, ale ona ciągle jest gdzieś blisko i wciąż słyszysz to irytujące bzyczenie. Raz bliżej, raz dalej, czasem na granicy słyszalności, ale ona wciąż tam jest i krąży, a dźwięk skrzydełek doprowadza cię powoli do szału … Właśnie takie wrażenie powoli rosło w głowie Troya.

Rozejrzał się uważnie, mucha bzyczała najgłośniej kiedy patrzył w stronę skraju drzew na północ od ich pozycji. Sięgnął po winchestera i przyłożył lunetę do oka, zaczął uważnie lustrować dżunglę. Nie musiał czekać długo, po chwili zobaczył ruch. Zza sporego krzaka podniosła się postać w wietnamskim mundurze. Na jego głowie tkwił spiczasty słomkowy kapelusz, zasłaniający oczy i nos, pozostałą część twarzy skrywał rzucany przez niego cień. Wietnamczyk stanął nieruchomo z głową zwrócona w stronę Troya, snajper poczuł na sobie ciężar wzroku tamtego i włoski na karku stanęły mu dęba. To niemożliwe, żeby mnie widział z czterystu jardów pomyślał. Wycelował powoli w środek kapelusza, ale coś sprawiało, że nie pociągał jeszcze za spust. Żółtek podniósł rękę i niespiesznym ruchem opuścił kapelusz na plecy. Twarz, która wypełniła lunetę Troya, wyglądała upiornie. Głowę vieta pokrywały tłuste nierówne kołtuny czarnych włosów, skóra twarzy była niezdrowa i pomarszczona, a promienie słońca nadawały jej bladożółty kolor. Głęboko osadzone przekrwione oczy patrzyły wprost na snajpera, a usta rozchyliły się najpierw w leniwym uśmiechu, przechodząc powoli w szeroki, złośliwy i drapieżny wilczy grymas. Wilczy, bo choć nie było tego widać wyraźnie, to Troy przysiągłby, że zęby żółtka przypominały kły. A potem viet pomachał do niego wciąż uniesioną dłonią. Snajper poczuł dreszcze na całym ciele. Przełknął ślinę i zmuszając się do tego całą siłą woli pociągnął za spust. Rozległ się głuchy trzask. Nie było znajomego i pokrzepiającego odgłosu wystrzału ukochanej broni. A on dalej tam stał, uśmiechając się złowieszczo. Jezuu, zapomniałem wczoraj przeładować broń po akcji z „tłumem” atakującym Slo. Opuścił broń i szybko sprawdził jej stan. Oblał go zimny pot. Nie zapomniał naładować swojego winchestera… Szybko poderwał broń i ponownie poszukał celu, ale upiornego vieta już tam nie było. Zamiast tego do jego uszu zaczął docierać z początku cichy, ale szybko narastający szum łopat tnących poranne powietrze. Ptaki nadlatywały, niedługo wszyscy znajdą się w koszarach. Troy dał sobie parę sekund na uspokojenie i podniósł się z ziemi. Ruszył w stronę towarzyszy cudem powstrzymując się od ciągłego zerkania w stronę dżungli. Kolejny raz przełknął ślinę i przyspieszył kroku, w jego głowie wciąż bzyczała mucha szóstego zmysłu …

Śmigłowce siadały na lądowisku jeden po drugim, po to tylko, żeby po paru chwilach poderwać się z powrotem w górę, zatoczyć łuk i skierować się w stronę bazy. Wszechobecny hałas towarzyszący ewakuacji zagłuszał wszystko. No, prawie wszystko, bzyczenie w głowie Troya, mimo że ciche, przebijało się nawet przez łopot wirników lądujących i startujących maszyn. Czekając na swoją kolej wdał się w krótką wymianę zdań z dwoma żołnierzami stojącymi obok. W zasadzie nie była to wymiana zdań, tylko radosna paplanina dwójki młodzików. Euforia z powrotu do bazy była wszechobecna i ludzie nie gadali o niczym innym. Nawet oficerowie byli jakoś bardziej wyluzowani, Troy zauważył dwóch poruczników wesoło pogwizdujących i potupujących w rytm "You Really Got Me" dobywającego się z głośników kolejnej lądującej maszyny. Minutę później wdrapywał się już do wnętrza Hueya. Rozsiadł się na jednym z miejsc i zamknął oczy, wciąż niedowierzał temu, że już za chwilę będzie po wszystkim. Naje się porządnie w koszarach, umyje, a później walnie spać i nie wstanie przez co najmniej dwie doby, to było jego mocne postanowienie na chwile obecną. Marzenia przerwał głos pilota.

- Nie poderwiemy się, mamy za duży ciężar !
Jak to za duży ciężar ??! Jak możemy mieć do ciężkiej cholery za duży ciężar ??
Troy otworzył oczy i rozejrzał się po wnętrzu kabiny. O kurwa - przemknęło mu przez myśl, kiedy jego wzrok spoczął na wygodnie usadowionym bladym jak ściana szeregowcu. Gość musiał ważyć ze trzysta osiemdziesiąt funtów !!! Jak na Boga on się w ogóle wbił w mundur ?! Czy on potrafi biegać z taką wagą, przecież nawet chodzenie mogło być trudnością !?? Facet ważył tyle co trzech normalnych żołnierzy !! Ale w śmigłowcu nikt inny nie patrzył w stronę otyłego faceta, za to wszyscy patrzyli na Troya. Z pilotem włącznie.
- No dalej kurwa, niech jeden wyskakuje, bo się nie podniesiemy – warknął świdrując wzrokiem snajpera.
Ciężar spojrzeń żołnierzy w śmigłowcu sprawił, że Troy podniósł się i wyskoczył na zewnątrz. Kiedy się odwrócił grubas miał otwarte oczy i patrzył na niego uśmiechając się ironicznie. A potem mrugnął do niego lewym okiem i ponownie zamknął oczy. Snajper zmęł w ustach przekleństwo i odsunął się od startującej maszyny.

Kilka sekund później wsiadał do kolejnej, stojącej paręnaście metrów od wolno podnoszącego się Hueya z tłustym skurczybykiem na pokładzie. Wsiadł jako ostatni, zajmując wolne miejsce przy burcie śmigłowca i rozejrzał się po wnętrzu. Mile zaskoczył go widok twarzy Slo i Ski. Uśmiechnął się do chłopaków i zamknął oczy, maszyna poderwała się w górę. Huey nabrał wysokości przechylił się łagodnie w prawo i zaczął przyspieszać. Bez ostrzeżenia mucha zabzyczała przeraźliwie głośno w jego głowie. Poderwał się odruchowo i wyrżnął głową w metalowy uchwyt, ból nie zagłuszył irytującego dźwięku w głowie, Wyjrzał na zewnątrz, śmigłowiec był akurat w takiej pozycji, że Troy ujrzał miejsce w dżungli, gdzie wcześniej dostrzegł wietnamczyka, którego starał się usilnie przez ostatnie minuty wymazać z pamięci. Ale nie było mu to dane, bo viet tam stał … I Troy był absolutnie pewien, że to ten viet …Bo patrzył znów na snajpera i tym razem też mu pomachał, tyle że ręka nie była pusta. Viet pomachał mu trzymając w dłoni rpg, po czym jednym płynnym ruchem podniósł rpg, wycelował i wystrzelił… Lecący przed nimi śmigłowiec, z którego przed momentem został bezceremonialnie wyproszony, zamienił się w kulę ognia. Podmuch szarpnął ich maszyną i postawił ją przez chwilę na boku, ale pilot opanował sytuację. Sytuacji natomiast nie opanował siedzący po przeciwnej stronie Slo, który zaskoczony wydarzeniami nie zdążył się niczego złapać. Radzik wyfrunął z Hueya i runął w dół. Na szczęście nikt nie mógł zobaczyć jak uderzył o ziemię, zahaczając wcześniej o wystający z ziemi ułamany konar drzewa. Jak krew tryska na wszystkie strony z rozdartego po spotkaniu z konarem ciała, jak uderzenie miażdży jego twarz. Nikt nie mógł tego zobaczyć, bo pilot wyprostował maszynę i stracili z oka spadającego Slo, ale Troy zobaczył to wszystko w swojej głowie. Zobaczył jasno i wyraźnie i nie miał ani przez sekundę wątpliwości, że właśnie tak to wyglądało. Zobaczył i zwymiotował. Tym razem dobrze się złożyło, że siedział tuż przy burcie …

Chwilę później wnętrze Hueya wypełniły przekleństwa, żołnierze dawali upust emocjom w najprostszy możliwy sposób. Część, jak Ski i Troy, siedziała nie mogąc uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło, reszta wyklinała żółtków do dziesiątego pokolenia wstecz. Pilot wrzasnął, żeby się trzymać i na wszelki wypadek wykonał serię uników zmieniając prędkość i kierunek lotu. Ale manewry nie były potrzebne, Troy wiedział o tym, bo pieprzony owad w jego głowie zamilkł. Radość gdzieś wyparowała, po chwili nawet najwytrwalszym skończył się zasób przekleństw albo zapał do wygrażania żółtkom. A może jedno i drugie. Lecieli dalej w ciszy wypełnianej tylko monotonnym szumem łopat rozrywających powietrze. Dwadzieścia minut później pilot posadził Hueya na lądowisku w bazie. Wysypujący się ze śmigłowców żołnierze ustawiali się na sporym placu obok lądowiska, zostawiając wcześniej swoją broń na specjalnie przygotowanych stojakach w rogu placu. Każdy po zdeponowaniu dostawał hamburgera i ruszał na środek placu.. Troy bez żalu rozstał się z winchesterem, pistoletem i zdobycznym kałaszem i łakomie wgryzł się w hamburgera. Dali dużo cebuli, to świetnie, bo Troy wprost uwielbiał cebulę, a kanapka bez niej była nijaka i bez smaku. Mięso było soczyste i dobrze wypieczone, po prostu poezja smaku. Ruszył na środek placu zauważając kątem oka Ski podążającego w tym samym kierunku. Przed gromadzącymi się żołnierzami stał zwrócony do nich bokiem jajogłowy z generalskimi insygniami, który rozmawiał właśnie z ich dowódcą. Troy uświadomił sobie, że za cholerę nie pamięta jak nazywał się ich dowódca, przez moment wydało mu się to dziwne, ale kolejny kęs hamburgera rozwiał wszystkie niepotrzebne wątpliwości i Troy tak jak wszyscy czekał na rozwój wydarzeń pochłaniając kanapkę. Generał miał ze sobą sporą świtę, będzie jakichś trzydziestu postawnych, uzbrojonych po zęby chłopa. Wyglądali profesjonalnie i groźnie – pewnie komandosi pomyślał.

Kiedy na placu zebrali się już wszyscy generał przerwał rozmowę z dowódcą – jak do cholery on się nazywał – i obrócił się do oczekujących żołnierzy. Uśmiechnął się szeroko i zaczął coś mówić, coś górnolotnego o poświęceniu, honorze, odwadze. O cudownych bohaterskich synach Ameryki i tym, że wszyscy są z nich tak cholernie dumni. Troy machnął ręką próbując odgonić jakąś bzyczącą muchę – pewnie miała chętkę na hamburgera, którego właśnie kończył… Generał wciąż nawijał, a mucha była coraz bardziej upierdliwa, bzyczała i bzyczała, zaczynała złościć Troya. Między kolejnymi kęsami a próbami odegnania natrętnego owada przyjrzał się generałowi. Wyglądał jakoś znajomo. Skądś znał te podkrążone, czerwone, głęboko osadzone oczy i ten uśmiech. Taki niby przyjazny, ale czaiła się tam dzikość i agresja. Na wysokich stołkach pewnie trzeba być niezłym skurwielem, żeby się utrzymać dłużej niż dwa miesiące pomyślał i ugryzł kolejny kawałek kanapki. Ostatni kawałek. Słowa o honorze i innych duperelach wciąż płynęły, choć trzeba przyznać, że brzmiały nieco dziwnie po wietnamsku. Ale skoro wszyscy je rozumieli to co za różnica. Wolno żuł ostatni kęs kanapki zastanawiając się jak można mieć tak chorobliwie żółty odcień skóry jak przemawiający generał. Mózg Troya pracował wolno, ale coraz więcej faktów zaczynało się łączyć. Powoli, w rytm przeżuwania ostatniego kawałka bułki wyłaniał się jakiś przerażający obraz. Troy starał się odsunąć atakujące myśli na bok, odgonić je tak, jak starał się przed chwilą odgonić tą muchę, która tak bardzo go złościła – bzyczała wciąż mimo, że pożarł już całego hamburgera, więc równie dobrze mogłaby sobie polecieć do kogoś kto jeszcze miał coś do jedzenia i dla odmiany wkurzać jego. Nagły przebłysk świadomości. Generał mówi po wietnamsku, kurwa jak to po wietnamsku ! Troy poderwał głowę i spojrzał na jajogłowego. Ich wzrok się spotkał i generał wyszczerzył się w przeraźliwym uśmiechu pełnym żółtych kłów. Czas na chwilę stanął w miejscu. Wilczy uśmiech i ten złośliwy pełen pogardliwej wesołości wzrok. Zaraz do mnie pomacha pomyślał Troy i faktycznie generał podniósł rękę w górę. Na ten gest trzydziestu postawnych chłopa podniosło broń i wycelowało w tłum. Trzeba się bronić pomyślał snajper, Boże gdzie moja broń ?!. Ale nikt na placu nie miał broni, dostali przecież za nią pyszne hamburgery. Nikt z wyjątkiem trzydziestu postawnych chłopa. Mucha w głowie Troya szalała. I wtedy generał pomachał. Rozległ się terkot broni i coś mocno targnęło Troyem. Szarpnęło raz, drugi trzeci …

Troy otworzył oczy, nad nim z zaniepokojoną miną stał Slo wciąż jeszcze potrząsając snajperem.
- Jezu, facet coś Ci się chyba śniło, bo mamrotałeś do siebie i rzucałeś się jak porąbany. Wszystko w porządku ?
Troy próbował coś odpowiedzieć, ale w gardle miał tak sucho, że nie był w stanie wydobyć słowa. Pomacał dookoła, wyjął z plecaka menażkę, odkręcił ją i pociągnął długi łyk.
- Tak, wszystko w porządku Slo, dzięki, po prostu zły sen.
- Ok., to idę spać dalej, a ty wyluzuj i też pośpij, tylko już bez złych snów
- rzucił radzik i uśmiechnął się.
Troy spróbował uśmiechnąć się w odpowiedzi, ale echo snu sprawiło, że wyszło to raczej niemrawo. Pociągnął jeszcze jeden spory łyk, ułożył się wygodniej i spróbował zasnąć ponownie. Ale za każdym razem, gdy zamykał oczy widział machającego do niego „generała”. Próbował zastosować swoją sprawdzoną z dzieciństwa metodę i wyobrazić sobie prześladowcę w jakiejś śmiesznej sytuacji. Nie pomagało. Minuty mijały. Wreszcie, umęczony walką z powracającym koszmarem zasnął.


Zasypiał i budził się kilkukrotnie, na szczęście albo już nic więcej mu się nie śniło, albo też po prostu tego nie pamiętał. Nic nie wskazywało na to, żeby dał radę spokojnie wypocząć, radosnych wieści o końcu akcji i ewakuacji do koszar też chyba nie było co się spodziewać. Przerywany sen nie przynosił oczekiwanej z utęsknieniem regeneracji, za to mocno wyczerpywał psychicznie. Któreś z kolejnych przebudzeń nie było jednak takie samo. Troy był w zasadzie w półśnie, kiedy rozległ się dźwięk eksplozji. Niedaleko. Parę metrów od niego. Zerwał się na równe nogi, obok niego równie gwałtownie poderwał się Slo. Obaj zauważyli znikającą w dżungli postać i nie myśląc wiele rzucili się w pogoń. Troy zdążył jeszcze chwilę przedtem przytomnym ruchem porwać opartego o drzewo kałasza. Zmęczenie wyparowało w oka mgnieniu, w tym momencie dla dwójki wyrwanych ze snu żołnierzy liczyło się tylko to, żeby dorwać uciekającego w noc żółtka. Żółtka, który właśnie próbował ich pozabijać, a możliwe, że nawet zabił paru ich kolegów. Zanurkowali w dżunglę za uciekinierem.
 

Ostatnio edytowane przez Sahtrok : 24-01-2009 o 10:22.
Sahtrok jest offline  
Stary 01-02-2009, 17:42   #69
 
Seorse's Avatar
 
Reputacja: 1 Seorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetnySeorse jest po prostu świetny
Ab czuł uderzenia gorąca. Gdy stracił oko, coraz mniej łączyło go ze światem rzeczywistym. Wojna okaleczyła go. Jak wielu innych przed nim. Była okrutna i bezwzględna. Zbijała rękami niewinnych ludzi. Jego rękami. Poczuł wstręt do siebie. Na śnieżnobiałych bandażach, którymi owijał go lekarz zaczęły wykwitać szkarłatne plamy.
- No, skończone. – Jeffrey powiedział to jakby z ulgą. Był dobry w swoim fachu, ale nawet jemu robiło się niedobrze, gdy patrzył na obrażenia Self’a. Potem Abraham usłyszał gdzieś blisko serie z karabinu. Pociski uderzyły głucho w jakąś materię. Lekarz lekko rozwarł usta, po czym osunął się na kolana plując krwią. Za nim stał żółtek trzymając w rękach AK. Abraham porwał spoczywającego w kaburze Colt’a, i wypalił raz… drugi… trzeci. Jeden ze strzałów trafił w nogę, drugi w klatkę piersiową, trzeci przebił się na wylot przez czaszkę. Nikt nie mógłby przeżyć takiego trafienia. Truchło opadło bezwładnie. Najpierw spojrzał na medyka, potem na jego zabójcę... Następny zabity. Może właśnie osierociłem jakąś rodzinę. Przecież mogłem to być ja.

Self spróbował się podnieść, z kałuży krwi własnej i Jeffrey’a. Stęknął. Każdy ruch sprawiał mu ból. Uszedł kilka chwiejnych kroków, zakotłowało mu się w głowie. Kopnął ciało Wietnamczyka. To był błąd. Zakołysał się i musiał złapać się pnia jednego z drzew żeby nie upaść. Zza drzewa wyszła jakaś postać. Cień padał na całą jej sylwetkę, ale z rozmazanych konturów dało się wywnioskować, że to kobieta. Gdy światło słońca przebiło się przez zasłonę z koron drzew ujrzał twarz swojej żony.
- Jane… kochanie, co ty tu robisz? – Niemalże do niej pobiegł. Nagle wizja rozpłynęła się w powietrzu. Nie zdążył wyhamować, uderzył w drzewo rozcinając sobie czoło. Krew spłynęła na oczy ograniczając widoczność. To wydarzenie spowodowało powrót do pierwszych przemyśleń. Szybko wyrzucił je z umysłu, ale i tak poczuł jak samotna łza spłynęła po policzku. Zebrała brud i krew a potem spadła. Może wsiąkła w glebę, a może rozbiła się o bujną egzotyczną roślinność.

Adrenalina zatamowała dopływ bólu, nie czuł prawie nic. Wtedy rozpętało się piekło. Wszędzie rozległy się strzały i wybuchy. Natłok myśli lekko go ogłuszył, lecz po chwili doszedł do siebie. Skoro jest walka… są żółtki…, więc są i nasi. Pokuśtykał w stronę toczącej się bitwy. Obijał się o drzewa, często przewracał, ale kroczył dalej. Szedł, bo miał nadzieję, to ona dawała mu siły i kazała iść dalej.
 
__________________
Skoro jest dobrze, to później musi być źle. A jak jest wspaniale, to będą wieszać.
(Z dzieła Sarturusa z Szopinberga „O rozkoszy bycia obywatelem Imperium”)

Ostatnio edytowane przez Seorse : 01-02-2009 o 17:57.
Seorse jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172