Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-03-2010, 22:32   #21
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Próbowała się wyrywać, a jakże! Krzyczała, gryzła, drapała, pluła. Przez chwilę, bardzo krótką chwilę próbowała wydostać się z uścisku silnych, męskich dłoni. To na nic. Prowadzona w stronę autobusu poddała się. Siły wróciły szybciej niż mogłaby się tego spodziewać. Widząc skrępowaną, odzieraną z ubrań Bonnie, zaczęła walczyć niczym dzika kotka. To był błąd.

- Stawiasz się - powiedział któryś z bandy uśmiechając się przy tym obleśnie - dobrze, masz charakterek.

Pchnięta na busa osaczona przez trzech czy czterech facetów nie miała żądnych szans. Najpierw zdjęli jej koszulę. Gruby sznur zaplątany ciasno wokół nadgarstków i przywiązany do części pojazdu zupełnie ograniczył pole działania.

- Nie szarp się tak, jeszcze skaleczysz sobie rączki a tego przecież byśmy nie chcieli. - zaśmiał się szyderczo rozpinając jej spodnie.

- Spieprzaj - wysyczała przez zęby.

- Hahaha, no proszę jaka pyskata suka nam się trafiła. I po co to wszystko, pobawimy się trochę i z głowy. Prawda panowie?
Aplauz reszty bandy niesiony echem słyszany był pewnie w zasięgu kilku kilometrów.

Obdzierana z resztek ubrań dyszała ciężko. Przerażenie mieszało się ze wściekłością. Praktycznie nie zauważała tej drugiej, nie słyszała, nie chciała słyszeć.

- Hmm, całkiem niezły kąsek nam się trafił - wyszeptał mierząc ją wzrokiem. - Spadać - krzyknął władczo do kumpli, a ci momentalnie zrobili kilka kroków w tył - obiecuję, że zostawię wam kawałek - zaśmiał się głośno.

W tym całym cholernym, przerażającym hałasie usłyszała dźwięk rozpinania rozporka.
Później był tylko ból. Zamknęła oczy, odwróciła głowę. Tyle jej pozostało - zamknąć oczy, wyłączyć choć jeden ze zmysłów. Czuła spływające po twarzy łzy.

- Patrz na mnie suko - wydyszał kobiecie w ucho poruszając się w niej coraz gwałtowniej i silniej.
Nie zareagowała.
Objął dłonią jej twarz wbijając palce w policzki i odwrócił jej głowę. Otworzyła oczy. Zobaczyła spocone bydle ze zwycięskim uśmiechem wymalowanym na spękanych ustach. Plunęła mu w twarz, odruchowo.
Odwdzięczył się silnym ciosem w policzek.
- Warto było? - wysyczał dobierając się do jej warg.

Za wszelka cenę próbowała uniknąć "pocałunku". Obrona ust stała się jej celem. Ostatni, nietknięty, intymny fragment ciała miał pozostać nienaruszony. Nawet szanująca się dziwka nie całuje swoich klientów, pozostawiając pocałunek na "specjalną okazję" a ona miała poddać się gwałcicielowi. Nie! Musi zachować choć odrobinę godności. Na szczęście nie musiał bronić się długo. Po chwili miejsce gwałciciele zajął następny. "Mniej wymagający", podniecony oglądaniem rozgrywających się przed nim scen chciał "tylko" zaspokoić swoją zwierzęcą rządzę.
Ilu ich jeszcze było? Dwóch? Trzech? Nie wiedziała, straciła rachubę, była pół przytomna, odcięta od tego, co dzieję się wokół, odcięta od własnego ciała.


Następną rzeczą jaką w pełni zarejestrowała był facet rozcinający krępujące ręce sznury. Opadła na ziemię. Oparta o przewrócony autobus podkuliła nogi i nie przejmując się własna nagością oparła głowę o kolana i rozpłakała się. Płakała bezgłośnie, tak, by nikt tego nie zauważył. Wypłakiwała ból, upokorzenie, własna głupotę, słabość, naiwność. Musiała się wypłakać. Nie była pewna ile czasu spędziła siedząc tak bez ruchu, nie wiedziała czy było to bliższe minucie czy godzinie. Było jednak wystarczające aby wziąć sie w garść. Wstała, ból pulsował w różnych miejscach od skroni po kostkę. Właściwie miała wrażenie, że boli ją każdy centymetr ciała.
Pozbierała swoje ciuchy, ubrała się szybko, pomijając majtki, z których został tylko czarny, koronkowy ochłap i dobrała się do bagażnika autobusu. Alkohol, potrzebowała alkoholu, a zważywszy na ilość toreb znajdujących się w tym gracie coś musiało się znaleźć. Padło na Whisky, nienawidziła jej, ale w tej sytuacji nie ma co wybrzydzać. Łyknęła trochę, wchodziła dobrze. Wzięła głęboki oddech po czym wychyliła jednym haustem porządną porcję i ruszyła w stronę pozostałych pasażerów busa. Miała nieodparta ochotę sprzedać porządnego liścia wszystkim, którzy stchórzyli, którzy przyzwolili na brutalny, zbiorowy gwałt na dwóch - właśnie dwóch... zaczęła zastanawiać się co z tą drugą- niewinnych kobietach.
Gdzie do kurwy nędzy jakakolwiek moralność i ludzkie odruchy?!
Pociągnęła porządnie z butelki.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 29-03-2010, 23:06   #22
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Sherry rozejrzała się po wnętrzu autobusu. Za kierownicą siedział brat Bonnie, był dziwnie rozpalony. W jednej chwili śmiał się w głos, w drugiej znów walił w tapicerkę pięścią. Na podłodze, pomiędzy siedzeniami leżał rozwalony Rozwała, cały w drgawkach i jak na oko Sherry nie wyglądał najlepiej, a dziura w czaszce nadawała temu większej powagi. Nie miała jednak ochoty nawet go opatrzyć, w końcu to wszystko jego wina, pierw ukradł autobus, potem odmówił wykonywania poleceń. Sapnęła po chwili wciąż wpatrując się we wrak człowieka, który z ogromnym trudem próbował się czegoś chwycić dla stabilizacji. Te wybałuszone oczodoły świadczyły o tym, że przeżywał właśnie najgorsze chwile w swoim życiu, próbując o nie walczyć resztkami sił. Gdyby jego głowa uderzyła mocniej o podłogę, to cóż, mają trupa. Zdziwiło ją, że wypowiada te słowa tak łatwo, beznamiętnie, ale czuła się jakaś pusta w środku, jakby wszystkie emocje dawno zalęgły się w innym, dalekim miejscu. Co najgorsze przez ten fakt wcale nie czuła się jak ona sama, było… to dziwnie uczucie. Zerknęła na siedzącą cicho Bonnie, z całej tej bandy świrów albo nawet ze wszystkich osób jakiekolwiek poznała ta najbardziej przypominała kobietę, jaką kiedyś chciała być. Teraz już nie chciała, marzyła o powrocie do dawnej pracy, dawnych obowiązków, wszystkiego byle nie tej przeklętej pustyni. Jeszcze raz spojrzała na dziewczynę utożsamiając sobie z nią swe wcześniejsze potrzeby. Wolna, niezależna, zresztą, kim ona w ogóle była, jak ona to wszystko wytrzymuję skoro ja nie mogę. W końcu Sherry wstała i usiadła na siedzeniu tuż obok niej.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mRnNMsfLyPI[/MEDIA]

Dziewczyna wpatrywała się gdzieś w bezkresną pustynie rozlegającą się za oknem. Jej włosy o kolorze bardzo ciemnego blondu były delikatnie rozwiewane przez powiew wiatru.

Chance odwróciła powoli głowę i spojrzała swoimi pustymi oczyma wprost w oczy striptizerki. Sherry poczuła jak te dwie szare kule przedzierają się przez jej głowę i przerzuciła wzrok gdzie indziej. Te oczy były takie puste, takie szare, takie bezkresne… przez chwilę czuła się niezręcznie, skrępowana cała tą sytuacją. Gdy znów uniosła wzrok wyżej, twarz Bonnie nabrała czerwonego odcienia, a te dwie kule zaszkliły się w poświacie słońca. Nim zdarzyła cokolwiek powiedzieć dziewczyna wtuliła się w jej łono i załkała głośno. Sherry w pierwszej chwili zażenowana rozejrzała się po busie, Rozwała złapał się z rurkę od fotela dłonią i trząsł się jeszcze bardziej niż ostatnio, a z przodu dobiegał dziwny śmiech. Chorzy ludzie, chory świat, zagryzła dolną walkę próbując walczyć z emocjami, a delikatny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Bonnie zachlipała znowu ściskając ją za strzępy ubrania, a ona sama nie była pewna czy zaraz nie wybuchnie płaczem. Za dużo, za dużo tego… czuła jakby zaraz miała wyskoczyć z ciała, obudzić się z tego pojebanego snu. Przycisnęła do siebie mocniej zapłakaną kobietę, znajdując w tym wręcz upragnionym uścisku chwile ukojenia, jak gdyby będąc wtulona w te szorstkie, pojedyncze włosy Bonnie dotykające jej twarz czuła jak wszystko milknie, wszystko staję się nieistotne. Siedziała tak skulona w obce ciało czując jak te wszystkie okropne chwilę odpływają, przestają szumieć, śmiech tych mężczyzn zostaję gdzieś daleko w tle, jak… dreszcz obiega jej ciało, a smutek z ogromną siła wprawia w wibracje poszczególne części jej ciała doprowadzając do szlochu. Mijał czas, najwyraźniej długi, ale nie chciała przestać, bowiem z każdą mijającą wiecznością czuła się coraz lepiej. Jej serce drgało lekko, stawało się coraz cieplejsze, coraz bardziej znośne, coraz bardziej ludzkie. Te myśli przyprawiły ją nawet o jeden uśmiech, poczym znów ścisnęła dziewczynę z całych sił. Ciemność w głowie wcale jej nie nudziła, wręcz przeciwnie, pomagała wszystko przetrwać. Po naprawdę dłużących się chwilach, Bonnie podniosła głowę i skierowała swoje piękne, duże oczy do góry.

- Dzięki Sherry…- wypowiedziała unosząc się z wolna do pozycji pionowej i ocierając nadgarstkiem czerwoną jak nos klauna twarz.

Striptizerka po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może nawet lat poczuła wewnętrzne spełnienie, jakby wykonała coś wspaniałego, coś… cudownego. Uczucie to nabierało na wielkości z każdą chwilą promieniując po całym jej ciele. Skóra niby drgała rozkoszą, uśmiech zakwitł momentalnie, nie dało się go powstrzymać. Był prawdziwie szczery i dobry, zresztą Bonnie przez chwilę nawet go odwzajemniała. Obie wpatrywały się w siebie z podziwem i jakby wydarzyło się coś na prawdę niezwykłego. Coś, co kiedyś nazywano miłością, coś znanego bardzo niewielu ludziom na pustyni. To coś posiadało taką niezwykła moc, nieważne czy była to miłość do bliźniego czy kochanka, ale zawierało nutę tak czystą, tak emanującą, która zostaję w pamięci do kresu swoich dni. Między dwoma kobietami, które poznały się tak niedawno zakwitło coś na rodzaj więzi, kontaktu międzyludzkiego, z którym Sherry nigdy nie miała nic wspólnego. Zawsze manipulowano nią niczym narzędziem i traktowano jak zwierzę, za to Bonnie wreszcie zapełniła czymś lukę po swoim zdradzieckim bracie. Cole jakby targała się z myślą czy nie przytulić jej znowu, jednak wyuczone zachowania powstrzymały ją przed tym gestem. Miała nawet ochotę ją pocałować, no może nie w usta, ale chociaż w czoło, ta myśl jednak też prędko też została powstrzyma i pozostał zalążek uśmiechu w kąciku jej ust oraz ściśnięta dłoń kobiety, która w przeciągu paru minut stała się dla niej ważna niczym siostra. Rzeczą przez nią niezauważoną pozostał fakt, że ta więź powstała dzięki interwencji brudnych i brutalnych mężczyzn parę godzin temu. W tym świecie wszystko ma swoją cene…

***

Bobby… ile wysiłku i pomysłów wymagało postawienie tej bryki na nogi. Ale teraz wreszcie jedzie, ba pruję po pustyni. Popalał Lucky Strike’ki znalezione gdzieś w schowku kierowcy, ponoć ich nazwa pochodzi od tego, że kiedyś, w co którymś pudełku można było znaleźć jointa zamiast czegoś z tytoniem. Produkowano wtedy tytoń i marihuanę na jednej linii produkcyjne i czasem dochodziło do błędów. No cóż, Bobby nie zdając sobie sprawy z tego faktu czuł się całkiem zadowolony, czasem spoglądał na licznik widząc zawrotną prędkość, a innym razem śmiał się z drogi przed nimi. Cóż, mimo to przed oczyma często pokazywały mu się ostatnie wydarzenia co przyprawiało go o ataki ostrej depresji. Jechał tak najróżniejsza prędkością, która zazwyczaj wahała się gdzieś koło 20stki. Bawił się kierownicą niespecjalnie zwracając uwagę, w jaką stronę jechał. Mijał czas, miał nawet jakieś krzywe fazy z płaczącymi kobietami, no, ale ta była zdecydowanie najbardziej krzywa. Kiedy tak jechał zawrotną według niego prędkością, jakiś długowłosy koleś szedł równo z samochodem i walił w szybę. Bobby zaczął robić do niego głupie miny, widząc jak ten otwiera usta, żeby wywrzeszczeć jakieś słowa. W końcu jednak jego siostra warknęła, żeby się zatrzymał, bo ma dość tych krzyków.

-Pomocy, ludzie pomocy! – doszedł w końcu do głosu, kiedy silnik przestał charczeć od zbyt mocno naciskanego sprzęgła.

- Co jest?

- Musicie pomóc uratować mi moją żonę.

- Chyba sobie żartujesz – odparł bez namysłu Bobbie i zaczął zakręcać – Papa – rzekł jeszcze i pomachał dłonią wciskając sprzęgło. Jednak zamiast zawrotnej prędkości pojazd zacharczał głośno, przejechał żółwim tempem kilka metrów i zatrzymał się, a spod maski zadymiło. Nieznany nikomu koleś wyciągną spluwę i przystawił do okna. – W takim razie wysiadać kurwa!

-Weźcie mojego Thompsona – te słowa chciał wypowiedzieć Rozwała, zdecydował się pomóc Sherry, jednak zamiast nich zabulgotał tylko krwią.
 
Libertine jest offline  
Stary 13-04-2010, 18:02   #23
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KV_0Mf9YcyA[/MEDIA]

Wraz z dźwiękami z magnetofonu w autobusie podśpiewywał sobie pod nosem jakiś stary, australijski przebój zespołu, który kiedyś królował na listach lokalnych rozgłośni radiowych. Jego towarzysze zapewne zdążyli już zauważyć że nie jest szczególnie typem bohatera, który własnym ciałem zasłoni innych. Mimo to żałował pewnych rzeczy. Miał przecież jak każdy sumienie, które odzywało się smutną nutą za każdym razem gdy spojrzał albo pomyślał o siostrze. Inni go zwyczajnie nie obchodzili, w każdym razie może nie bardziej niż było to mu akurat na rękę. Wiedział, że pewnych rzeczy które zrobił nie da się odkręcić, nie da się naprawić, pewnych ran do końca nie wyleczy nic i nie wiedział jak wytłumaczyć Bonnie, że on bardzo chciał wyskoczyć wtedy z kryjówki i zrobić cokolwiek nawet jeżeli równałoby to się z jego śmiercią. Miał wrażenie, że jeżeli ktoś mógł o tym wiedzieć to właśnie ona. Przeżyli razem tyle, że pewnie znała go na wylot. Przynajmniej umarłby godnie co stanowiłoby miłą odmianę od rzeczy... - Zaciągnął się porządnie papierosem, które mimo, że dość szybko znikały z paczki to dawały mu jednak częściową iluzję spokoju - Powiedzmy mniej godnych, których dopuścił się za życia. Wszystkie te rzeczy, których w głębi duszy się wstydził i zwykle spychał je w głąb swojej pamięci.
Po prostu zrobiłby wszystko, żeby przeżyć. To było dość rozsądne wytłumaczenie, ale czy czyniło go to kimś lepszym niż zwykłym szczurem? Ostatnie wydarzenia udowodniły mu że wbrew temu co sam twierdził starając się przekonać samego siebie mógł dla tego celu poświęcić nawet tych których kochał.
No cóż sytuacja z Bonnie w końcu jakoś się rozwiąże, tak przynajmniej mu się zdawało. Dopalił kolejną szlugę gasząc ją w dawno nie czyszczonej popielniczce. Cholerny nałóg, ale pomagał a wszystko co mu pomagało było teraz bardzo "w cenie".

[IMG][/IMG]

Sam w zasadzie nie wiedział np. czemu ktoś dał kierownicę właśnie jemu, który był nie tylko zmęczony w pizdu, poobijany, w głowie kręciło mu się od słońca to jeszcze stał na skraju załamania nerwowego. No, ale widać był i tak najbardziej do tego zdolny ze wszystkich innych osób Teraz miał zresztą inne rzeczy na głowie. Nie wiedział czemu ktoś wciągnął do autobusu tego fiuta przez którego w ogóle był zmuszony podejmować takie decyzje. i obił go chwilę wcześniej tak że nie będzie mu przez chwilę tak łatwo wyrywać panienki na ładną buźkę. Z drugiej strony odpłacił mu się z nad wiązką i w zasadzie byli kwita a dodając do tego to co zrobili z nim i jego - jak mu się wydawało - bratem ci bandyci niewiele brakowało a on sam mógłby mu odpuścić i zapomnieć o tym co było. Pokiwał głową nie zdając sobie z tego sprawy jakby jego ciało aprobowało podświadomie to co mówił mu mózg. Dzień był wystarczający ciężki dla ich obojga... No i dla kobiet również, wolałby zostać pobity do nieprzytomności lub zostać postrzelony niż żyć po gwałcie, zwłaszcza zbiorowym. Łza spłynęła mu po policzku, kiedy wyobraźnia podsunęła mu obraz tego wydarzenia. Nie umiał sobie z tym poradzić, depresja robiła z niego wrak tak jak wódka czyniła go z pijaków a dragi z ćpunów.

-Kurwa mać!

Walnął pięścią w deskę rozdzielczą, mając nadzieje że poczuje się przez to lepiej. Przecież nadzieja umiera ostatnia prawda? Autobus podskoczył kolejny raz na nierównej drodze. W sumie to Bobby miał ochotę wjechać w nim w jakąś przepaść, najlepiej głęboką tak żeby nikt z nich nie przeżył, to załatwiałoby wiele spraw. Tylko, że nie było żadnej przepaści pod ręką ani czegoś co mogłoby ją równie skutecznie zastąpić. Przed nimi jak okiem sięgnąć rozpościerała się tylko ta jebana pustynia. Jeszcze fakt, że ta cała blondynka hmm Sherry czy jak tam jej było przypominała mu trochę o Shivers co niechybnie źle wróżyło. W końcu jednak doszedł do wniosku, że powinien się z czegoś cieszyć. Np. z faktu, że ta rozklekotana trumna w ogóle jechała. Spocił się niemiłosiernie żeby tak się stało, cud że w tym czasie nie pojawił się nikt żeby wpakować im kulkę między oczy. Nie zmieniało to faktu, że silnik charczał jak konający nieszczęśnik, który błaga żeby dobić go i skończyć jego męki. Obdarta z gumy opona nie pozwalała na osiągnięcie wyższej prędkości zostawiając przy tym bruzdę w ziemi głębszą od śladów kół - czytelna droga dla każdego kto miałby ochotę podążać za nimi. Musiałaby przejść solidna burza piaskowa, żeby zatrzeć taki ślad... Istniała, więc szansa że niedługo będzie szykowała się powtórka z rozgrywki z bandytami tylko, że limit szczęścia raczej już wyczerpali. Gdyby Bobby skupił się przez chwilę na tyle, żeby określić jakiś kierunek, on jednak zmieniał go co kilka kilometrów i tylko ślepy los miał pokazać co przez to wyniknie. W końcu na horyzoncie pojawiło się coś co urozmaicało monotonny krajobraz Australii.



Człowiek, ktoś kto mógłby wskazać im jakąś najbliższą ludzką osadę zanim skończy im się paliwo. Tylko, że Bobby nie przejął się nim za bardzo. Dla niego równie dobrze mógłby być kolejnym kaktusem, olał jego prośbę o pomoc i zamierzał jak najszybciej zostawić go w tumanach kurzu, ale to właśnie ten ślepy los chciał, że akurat wtedy autobus dojechał do końca swojej drogi. Dźwięk odbezpieczanej broni, którą nieogolony facet wyjął zza pasa mógł oznaczać tylko kłopoty.

-W takim razie wysiadać kurwa!

Nagle pożałował, że był tak nieuprzejmy dla nieznajomego. Czyżby to Bóg chciał ukarać go w końcu? Przyrzekł sobie, że jeżeli przeżyje to będzie dobrym samarytaninem. Rozmawiał ze Stwórcą - jak większość ludzi z nożem na gardle czy też co było bardziej dosłowną przenośnią ze spluwą przy skroni. Podobnie też jak większość ludzi w podobnej sytuacji, którym udawało się wyjść z nich cało i on kilka minut później zapomniał o gorliwie składanej obietnicy. Wcisnął guzik otwierając drzwi, wstał podpierając się oparcia od siedzenia i z rękoma w górze wyszedł z autobusu. Nie słyszał, tego co Rozwała próbował powiedzieć Sherry. Może gdyby przypomniał sobie o Thompsonie spoczywającym spokojnie w futerale wszystko potoczyłoby się inaczej...

-Okay okay, szefie! Bez urazy co nie? Mamy tu ciężko rannego i po prostu śpieszyłem się żeby uratować biedaka...

Cios kolbą pistoletu sprowadził go na ziemię i urwał potok słów. Bolało, ale nie aż tak żeby stracić przytomność. Zdusił w sobie chęć jęczenia z bólu i wyzwisk pod adresem napastnika postanawiając, że bardziej korzystne dla niego będzie wąchanie piasku z zamkniętymi oczami. Potem postanowi co dalej.

-Morda. Mam gdzieś co wy tam robiliście jebane hipisy.

Ryknął mu prawie, że nad uchem. Następnie skierował lufę colta tak żeby reszta pasażerów miała pewność co do jego intencji.

-Teraz reszta. No szybko, bo zaraz oszaleję przez to słońce.

Broń była przestarzała najpewniej w ogóle nie działała. Sześciostrzałowiec z poprzedniego wieku albo z jeszcze wcześniejszych czasów. Rany za taki złom można dostać niezłą kasę w muzeum w Sydney. Co to była za idiotyczna myśl w obliczu śmierci, chęć zarobienia kilka dolców? Naprawdę tylko na tyle cię stać Bobby?



-On sam nie wstanie...

Głos z wnętrza autobusu chyba należał do Bonnie, chociaż w jego obecnym stanie ciężko było mieć stuprocentową pewność.

-To mu pomóż laleczko!

Najwidoczniej ich nowy znajomy zaczynał się niecierpliwić, więc taktyka leżenia na ziemi wydawała się jak najbardziej właściwa. Lekko podniósł lewą powiekę widząc zarys mężczyzny, który chwilowo stracił nim zainteresowanie. We wnętrzu autobusu dało się słyszeć odgłosy, które świadczyły, że dziewczyny próbują przetransportować Rozwałę. Spiął mięśnie do pełnej gotowości zanim zobaczył coś przez co zamarł. Nie dalej jak kilka metrów od niego w zupełnym spokoju wpatrywał się w niego często spotykany mieszkaniec Australijskiej prerii.



Pies dingo, nawet nie mrugał. Nie ruszył się choćby o cal najwyraźniej chcąc wyczuć zamiary intruzów, tych dziwnych białych ludzi jakich miał przed sobą. Ciężko było stwierdzić jakie ma zamiary a Bobby kolejny raz pogratulował sobie pomysłu udawania padliny bo mimo, że owe zwierze nie było większe od zwykłego kojota to z całą pewnością było niebezpieczne. Wtem kiedy pozostała trójka wychodziła przez drzwi od strony kierowcy mężczyzna z bronią poświęcił sekundę odwracając się w stronę Bobbiego upewniając się, że ten nie będzie przypadkiem sprawiać żadnych problemów.

W pierwszej chwili zignorował psa i dopiero po ułamku sekundy dotarło do niego co zobaczył. Oczy rozszerzyły mu się a kąciki ust zadrżały. Zacisnął mocniej palce na broni i posłał bez mierzenia pocisk w stronę zwierzęcia. Ten trafił kilka centymetrów od jego przedniej prawej łapy. Bobby pomyślał, że facet jest dobrym strzelcem, ale brak mu silnych nerwów co może go drogo kosztować nawet jeżeli zabije ich wszystkich. Następny pocisk już nie wystrzelił, pusty dźwięk w komorze pistoletu był jak powiew świeżego powietrza dla Bobbiego i czymś zupełnie przeciwnym dla mężczyzn obok. Dingo podniósł powoli łeb z ziemi obnażając ostre zęby. Najwyraźniej wyczuł strach faceta, który dodatkowo go sprowokował. W dodatku wyglądał na głodnego o czym Bobby nie miał zamiaru się przekonywać. Wiedział, ze doprowadzone do ostateczności australijskie psy te mogły atakować ludzi, zwykle w stadach, ale ten najwyraźniej nie miał już nic do stracenia. Rzucił się na mężczyznę, który zasłonił się ramieniem w obronnym geście. Bobby rzucił się w bok i odczołgał poza zasięg mającej nastąpić walki człowieka z naturą. Wynik tego starcia zdawał się dość łatwy do przewidzenia. Wszelkie próby obrony przeciwko wściekłemu dingo zdały się na niewiele co można było potwierdzić nawet nie patrząc na cale zajście jedynie słuchając pełnych desperacji krzyków przerywających ciszę tego zwykle spokojnego, wręcz sennego miejsca gdzieś na zapomnianym poboczu cywilizacji.
Nie miał planu żadnego co dalej, trzeba było czekać a może wszystko samo się rozwiąże. Mijały minuty a on nasłuchiwał aż krzyki się skończą. Najważniejsze, że Bonnie jest bezpieczna w autobusie którego drzwi na powrót były zamknięte. I w tej właśnie chwili poprawił mu się humor. Może było nieuzasadnione kiedy tak spojrzeć na całą sytuację, ale pomyślał że wciąż żyje i jego siostra także, tylko że w tym momencie poczuł że ona jest dla niego ważniejsza niż własna skóra i jeśli będzie mógł chociaż częściowo zmyć z siebie hańbę jaka na nim ciążyła tym razem nie będzie się wahał choćby miał stawić czoło tuzinowi dingo. Stwierdził, że ma dość czekania, ciągłego czekania na dupie, które może było rozsądne, ale sprawiało, że czuł wstręt sam do siebie. Nie był znowu jakimś słabeuszem, był po prostu tchórzem, człowiekiem który przyzwyczaił się do takiego sposobu myślenia. Tym razem było jednak inaczej. Wstał nie bez problemów i na ugiętych kolanach podszedł powoli do miejsca z którego przed chwilą zwiewał aż się kurzyło cały blady na twarzy. Otarł rękawem koszuli spocone czoło pozostawiając na nim czarną smugę brudu. Człowiek, który parę minut temu groził mu bronią leżał na ziemi próbując powstrzymać uciekającą z jego szyi krew pozostawiając wokół ciemną powiększającą się szybko plamę. Pies wciąż tam był, ale stracił zainteresowanie głupim - w jego mniemaniu(a Bobby się z nim zgadzał) - człowiekiem, który miał czelność mu grozić. Jego mięso nie było tak dobre jak miał nadzieję, że będzie a może w ogóle od początku nie był wcale taki głodny? Dla swojego dobra Bobby miał nadzieję, że tak właśnie jest. Krążył wokół obwąchując okolicę, gdzie wciąż unosił się zapach innych ludzi. W końcu skierował swe spojrzenie na Bobbego. Ten stał chwilę w miejscu po czym zrobił powoli jeden krok w przód, potem drugi a następnie wyciągnął przed siebie drżącą rękę.

-D..D..D..Dobry piesek.


Liczył się z tym, że dingo odgryzie mu dłoń a potem dokończy dzieła, ale wpatrując się w te mądre czarne ślepia myślał tylko o tym żeby zachować spokój. Nie wiedział, czemu robi to wszystko, czy chce udowodnić coś sobie czy siostrze, robił to bo czuł że musi to zrobić.Nie ważne jaki byłby tego skutek dziś pokonał samego siebie. Pokonał swój własny strach, swoją tchórzliwą naturę i można polemizować nad sprawnością jego umysłu w tej właśnie chwili, ale on sam musiał przyznać, że już dawno nie czuł się tak dobrze we własnej skórze. Stawiając jak idiota frontalnie czoła niebezpieczeństwu poczuł się jak mężczyzna, poczuł że naprawdę żyje i najwyraźniej właśnie to uczucie było mu teraz potrzebne.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 15-04-2010 o 12:34.
traveller jest offline  
Stary 24-04-2010, 14:33   #24
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Drewniane drzwi zaskrzypiały, a światło spróbowało przebić się przez sterty unoszącego się w powietrzu kurzu. Ciężki obcas przekroczył przez próg i stanął na skrzypiącej desce. Skórzana rękawica z ćwiekami chwyciła za framugę i otoczona cieniem postać wkroczyła do środka. Dużej postury mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu,a zwężając źrenice dostrzegł masę śmieci rozrzuconych po pokoju. Na podłodze walały się najróżniejsze części garderoby, od startych jeansów, aż po pojedyncze dziurawe skarpetki w różowe słonie. Skryty w promieniach słońca facet, pociągnął kilka krotnie nosem, zapach, który dotarł do jego nozdrzy był mieszaniną stęchlizny, kilkudniowego jedzenia z odorem alkoholowym. Odruchowo chwycił za czarną chustkę zza pazuchy i przycisnął do nosa. Zrobił kolejny uważny krok po niewielkiej chatce, a coś stuknęło głośno pod jego stopą. Na ten hałas z jego ust padło niewyraźne przekleństwo, kij do golfa skryty pod kolorową bluzą z kapturem przeturlał się pod ścianę. Rozmachując wolną ręką powietrze przed sobą ruszył z wolna do przodu. Drobny korytarz przekształcał się w większej wielkości pokój. Teraz oprócz przedmiotów z branży odzieżowej można było również dostrzec talerze z niedojedzonym żarciem czy metalowe części mechaniczne. Zgłębiając się w coraz bardziej zagraconą cześć, w końcu udało mu się dostrzec sapiącego mężczyznę, który z zamkniętymi oczyma, leżał w dziwnej pozycji na łóżku. Jeszcze kilka kroków po tej okropnej norze i stał już przy jego legowisku. Teraz, pozostawało tylko jedno. Ścisnął mocniej dłonie i oczekując na odpowiedni moment … obrócił się tyłkiem do śpiącego, a z jego pośladków wyleciała cała symfonia basowych dźwięków. Obudzony natychmiastowo murzyn zkwasił twarz i pomachał sobie dłonią przed nosem.

-Stary mógłbyś kiedyś sobie odpuścić. – te słowa wytoczyły się z jego zaspanych warg gdy podnosił się do pozycji siedzącej.

-Hehe, zbieraj się, czekamy na zewnątrz. – odparł mężczyzna, którego długie brązowe włosy opadały na szerokie barki opięte w czystą, czarna, motocyklową skórę.

Dale Cobber siedział przez chwilę wpatrując się w przeciwległa ścianę.



A na tej ścianie znajdował się plakat, który często pomagał mu zebrać się rano na kacu. W prawym dolnym rogu przy pięknej kobiecie znajdował się podpis czarnym markerem „Sherry Cole”. Przyglądał się jeszcze przez chwilę po czym wstał, wcisnął na siebie leżące na podłodze ciuchy i ruszył przed ganek.

***

Alice Springs rysowało się zamazanym obrazem na krańcu horyzontu. Słońce parzyło rozgrzany do czerwoności asfalt z nad którego unosiła niewidoczna, rozmazująca widok mgiełka. Cobber, przekręcił nadgarstek, usłyszał pod sobą ryk potwora i ruszył do przodu z narastającą prędkością. Mężczyzna o brązowych włosach, na które wciśnięta była bandana zaśmiał się w wniebogłosy i poszedł w ślad z Dalem. Opony obracały się w coraz to szybszym tempie, a droga do miasta z każdą minutą wielce malała. Przy asfalcie zaczęły pojawiać się typowe dla zurbanizowanego miejsca elementy. Była to na przykład jakaś dziwka, u której nie trudno zauważyć brakujących placów u rąk czy jacyś biedacy ogrzewający się przy metalowych beczkach płonących śmieciami. W końcu na przedmieściu pojawiły się pierwsze nad-niszczone chaty i zbiorowe domy. Były to obiekty do których mało kto o zdrowych zmysłach chciałby się zapuścić, te slumsy zataczały koło nad tętniącym życiem sercem Alice Springs.

Cmentarze połączone z jadalniami, taki był tutaj sposób na życie. Łysi, brudni, schorowani ludzie jedli tych martwych, by następni mogli posmakować ich ciałka następnego dnia, kto wie, może już nawet dochodziło do wzajemnych morderstw z tych powodów. Kto jednak by się przejmował tymi ćpunami, skoro kilkadziesiąt metrów za tą dzielnicą można było uświadczyć prawdziwego raju, szczególnie dla członków gangu. Gdy królowie szos w końcu dojechali do upragnionego miejsca, zaczęły się typowe wymiany spojrzeń z tutejszymi. Cobber naprawdę miał to gdzieś, ale gdy zlazł z siedziska jakiś murzyn podbił do niego na momencie.



- Chcesz coś mocnego? Wiesz mam helikopter własnej roboty. – tutaj otworzył swój zielony płaszcz by ukazać kilka paczuszek przyklejonych taśmą do kurtki. Zanim Dane zdołał odpowiedzieć podszedł jego brązowowłosy kumpel.

-Ej, Freeman, chcesz dzisiaj pobzykać w Nieczystości? – zaczął

- Co to za koleś? – odpowiedział Dale do swojego kumpla.

Postawny mężczyzna ze skórzanymi ćwiekami wpatrywał się przez chwilę na wrak człowieka próbującego związać koniec z końcem, którego celem było przetrwanie. Nie wiadomo czy z jego oczu biło uczucie pogardy czy dzikiej wściekłości. Być może dlatego, że teraz miał na nosie ciemne okulary. Brązowowłosy zastygł tak na chwilę, jakby zaraz miał rozpocząć jakąś dłuższą rozmowę. Odsapnął ciężko, i już miały paść słowa złotej wagi, ale tylko splunął pod but, po czym odparł.

- Nie znam go, ale widzę, że wygląda jak menel i ma wyszyte Freeman.

Cobber pokręcił tylko przecząco głową i już miał odejść, kiedy zdanie, które usłyszał za swoimi plecami zatrzymało jego kroki.

-Ej, Freeman, jak zajebiesz tego tam na bramce – tutaj brązowowłosy wskazał na ogromnego goryla przed wejściem – To załatwię Ci wstęp do „Nieczystości”. – Uwagę Cobbera bardziej przykuła pobłyskująca żyletka w dłoni tego świra ubranego na zielonkawo.

***

Podczas marszu po pustyni Sherry wspominała sobie w myślach Nieczystość. Czerwone ściany, na których popowieszane były różne lampiony, kilka czarnych scen z metalowymi rurami na środku. Ale to co pamiętała najgłębiej to wspomnienie, dziesiątek, a może setek brudnych chłopów wpatrzonych w jej cycki. Dziki wiwat, ślina lecąca aż na scenę, dziwne, że czasem nawet jej się to podobało.

Co do śliny, to psina właśnie lała jej tony na nogawkę Bobbiego. Co on zrobił, że przekonał do siebie tą bestie? Może po prostu zauważył, że na szyi ma obrożę, butelka wylanej wody i zasuszony pies stał się najlepszym przyjacielem swojego zbawiciela, pewnie do czasu aż nie zgłodnieje. Nadali mu imię „Gorzała”, może dlatego, że biegał w kółko jak jakiś wariat.

Mieli za sobą trzy dni marszu, wolnego marszu. Spowolniał ich leżący na wznak na drewnianych belach Rozwała. Nikt nie miał ochoty zostawiać go umierającego gdzieś na środku pustyni, panowało uczucie, że nadszedł czas powiedzeni panu z kosą dość. Ciągnięty przez psa, w średnim tempie sunął po piaszczystym podłożu. Mimo, iż zapasów nadal było dużo to nie przyprawiało to grupy podróżników o uśmiechy na twarzach. Palące słońce, brak jakichkolwiek odznak cywilizacji oraz ostatnie wydarzenia nie miały dobrego wpływu na ich morale. Myśli samobójcze jakoś coraz bardziej wbijały się do głowy, jednak po tylu zasranych dniach męczarni, co za debil by się poddał. Któregoś ranka niczym złudzenie optyczne na horyzoncie pojawiła chmurka kurzu, a w niej jakaś czarna kropka.



- Co to do cholery jest? – zaczął Bobbie.

Dziwna maszyna zbliżała się do nich nieubłaganie, co dziwniejsze, że najdziwniejszy człowiek jakiego kiedykolwiek widzieli wystawał zza sterów. Działanie tego wehikułu podróży do końca pozostało nieznane, ponieważ kurz unoszący się obok pojazdu zasłaniał wszelkie możliwości analizy. W końcu krztusząc się i kaszląc z dymu wyłonił mężczyzna z rozczapierzonymi włosami ubrany w ciemny, zakurzony garnitur.

-Witajcie, przybyliście do muzeum tak? – rozpoczął donośnym głosem.

-Muzeum ? – odwarknął Bobbie unosząc gnata.

- Ach tak, muzeum techniki elektronicznej, tuż za tym wzgórzem. Dawno nie mieliśmy gości.

Zdumienia na twarzach były połączone z niedowierzaniem. Pułapka, nie pułapka, a pieprzyć to…

***

Wchodzili po kolei do środka pod zardzewiała klapę, która zaprezentował im mężczyzna o facjacie szaleńca. Szli w dół krętymi schodami w końcu docierając do pojemnego pomieszczenia. Robot medyczny E334 klasy B już na wejściu skonfiskował Rozwałe do innego pomieszczenia.



Uczucie jawy stykało się w ciągłym niedowierzaniem. Brak możliwości opanowania opadającej dolnej szczęki był odwzorowaniem zdziwienia. Ogromne obrazy, na których wyświetlane były rożne cyfry czy grafiki tak bardzo podobne do rzeczywistości. Samo-poruszające się roboty, niektóre wyłączone, a niektóre wciąż witające gości elektronicznym uśmiechem. Uporządkowane w rządku od tych pierwszych, mało zaawansowanych do takich, które spełniały wyspecjalizowane zadania zastępując ludzi. Technologia, ona też ucierpiała przez rozpad świata. Większość z tych urządzeń była nadpsuta, pordzewiała, czasem dochodziło do zwarć, a to wszystko do pozostawało dla eksploracji zwiedzających. Tego różnego sprzętu było tyle, że można go ograniczyć tylko kresem wyobraźni bohaterów.
 
Libertine jest offline  
Stary 24-04-2010, 23:58   #25
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Maurice nienawidził takich poranków jak dzisiejszy. Z każdym dniem przybywało mu siwych włosów na głowie i coraz częściej zdarzało się, że po przebudzeniu nie potrafił nawet się poruszyć. Na szczęście życie w niełatwych warunkach jakoby wymogło na nim niezłą sprawność fizyczną, więc te chwile nie przychodziły zbyt często. Jedna z nich przyszła jednak dziś. Dopiero po jakiejś pół godzinie murzynowi udało się zwlec z łóżka i stanąć na nogach. Z trudem się wyprostował i ruszył do prowizorycznej łazienki, którą było wiadro zimnej wody, stojące w kącie. Przemył dokładnie twarz, po czym spojrzał na kawałek szkła, zaklejony z jednej strony czarnym materiałem. Z "lustra" spojrzał na niego starszy jegomość. Freeman przyjrzał mu się, gładząc się prawą dłonią po zaroście. Ostatecznie stwierdził, że golenie nie jest mu jeszcze potrzebne. Nie cierpiał tej czynności i dlatego odkładał ją tak długo jak tylko mógł. Prawdopodobnie w ogóle by się nie golił, gdyby nie fakt, że noszenia brody nie cierpiał jeszcze bardziej. Czarnuch sięgnął po spodnie i podkoszulek wiszące na gwoździu wbitym w ścianę, i wyszedł na zewnątrz.


Na jego podwórzu od dziesiątek lat nie wyrosło nawet źdźbło trawy. Maurice nie miał najmniejszego zamiaru bawić się w ogrodnika, tym bardziej, że stan jego "ogródka" nie zmienił się specjalnie od czasu, gdy jakieś 30 lat temu się tu wprowadził. Skutkiem tego jego podwórko, mimo, że znajdowało się w wyjątkowo odrażającej okolicy, odrażającego miasta, wyglądało tragicznie. Freeman podszedł do rozpadającej się stodoły, rozpiął rozporek i ulżył sobie. Po podlaniu kilku spróchniałych desek skierował się z powrotem do domu. Po drodze pomachał jeszcze pani Fitgerald, lekko zwariowanej staruszce.

Kobieta miała kiedyś syna, który bardzo chciał zostać członkiem jednego z gangów, by zapewnić sobie i matce jakiś godziwy byt. Niestety biedak nie wiedział, że w tamtych kręgach murzyni nie są mile widziani. Pewnego dnia pani Fitgerald znalazła głowę swojego chłopca wbitą na jedną z niewielu sztachet w swoim szczerbatym płocie. Od tamtej pory nie odezwała się już ani jednym słowem. Maurice nosi jej czasami coś do jedzenia. Staruszka dawno by umarła, gdyby nie pomoc sąsiedzka, która całkiem dobrze rozwinęła się w okolicy.

Tak, Southride było chyba jedyną spokojną dzielnicą przeklętego Alice Springs. Mieszkający tu murzyni, prześladowani przez liczniejszych białych, postanowili się wspierać, zamiast strzelać do siebie nawzajem. I bez tego mieli niemało kłopotów. Bratanie się było tym łatwiejsze, że spora część mieszkańców była zbiegłymi niewolnikami, lub ich potomkami. Aż dziw bierze, że nikt dotąd nie wpadł na pomysł wpadnięcia tu z oddziałem zbrojnych i zakucia wszystkich z powrotem w kajdany, a potem zagonienia ich do jakiejś kopalni czy na pole uprawne. Freeman twierdzi, że to i tak tylko kwestia czasu. Sam nie różni się za bardzo od swoich sąsiadów. Pamięta jak mu pomogli, gdy przybył do miasta tylko z tym co miał na grzbiecie. Mogli go zwyczajnie kopnąć w dupę i nakazać wracać skąd przyszedł, ale nie zrobili tego. Od tamtej pory stał się jednym z bardziej szanowanych ludzi w Southride. Teraz stara się odwdzięczyć swoim dobroczyńcom, a przynajmniej sam tak twierdzi. Prawda jest jednak taka, że zżył się z nimi wszystkimi i za nic nie pozwoliłby któregokolwiek skrzywdzić. Przykładowo facet, który uciął głowę młodemu Fitgeraldowi sam już gryzie glebę. Co prawda to nie Maurice go załatwił. Zwykły czarnuch jest zbyt słaby by podejść tak ważną figurę. Jednak w Alice jest jeszcze jeden gang, a napuszczenie go na drugi nie jest wcale bardzo skomplikowane, wystarczy trochę ruszyć głową. Morderca młodego chłopaka skończył smutno. Zapłacił za wszystko i to z nawiązką.


Murzyn wszedł do piwnicy, która była jego małym skarbczykiem. To tutaj płynęła gotówka, która po jakimś czasie znajdowała się w kieszeni siwiejącego mężczyzny. W pomieszczeniu stało kilka fikuśnych urządzeń składających się głównie z różnego rodzaju naczyń, w tym beczek oraz rurek, które je łączyły. Jedna służyła do pędzenia bimbru, pozostałe do wytwarzania kilku rodzai prochów. To był interes, który właściwie sam się kręcił. Co prawda, żeby się opłacał należało pałętać się po ulicy cały dzień i kawałek nocy, ale ogólnie wychodziło się na plus. Po zakupieniu składników na kolejne porcje specyfików Freemana, zostawało co nieco na życie. Maurice rozejrzał się, by sprawdzić co takiego mógł dzisiaj opchnąć. Jego jedyną szansą na zarobek okazało się kilka gramów proszku powszechnie zwanego helikopterem. Miał też kilka butelek samogonu, ale ostatnio był na to coraz mniejszy popyt. Czarnuch już dawno stwierdził, że nie będzie ganiał z flaszkami po mieście. Jeżeli ktoś będzie chciał trochę popić, to zwyczajnie wróci do domu po kilka litrów.

Wszedł po schodach do swojej sypialni, która była zresztą jedynym pomieszczeniem w domu, poza piwnicą. W kieszeni miał podzielone na, mniej więcej równe porcje, prochy, które zamierzał dzisiaj sprzedać paru świrom. Już miał wychodzić, gdy pojawił się mały Jimmy Iceberg. Chłopak, w wieku 6-7 lat, znowu popsuł swoją ulubioną zabawkę, jaką był topornie wykonany czołg, który dodatkowo zamiast gąsienic miał cztery kółka. Jedno z nich odpadło i dzieciak wpadł poprosić o naprawę. Przyszedł tutaj, gdyż w Southride nie miał wielkiego wyboru. Nie mieszkało tu zbyt wielu mężczyzn. Młodzi zostali w większości zastrzeleni, powieszeni lub zabici w inny sposób. Zdarzył się nawet przypadek poćwiartowania. Sami sobie byli winni, gdyż włóczyli się po terenach gangów, gdzie nie byli mile widziani. Starsi mieli więcej oleju w głowie i dlatego najczęściej umierali ze starości. Niewielu już ich zostało.

Freeman zabrał się za naprawę. Pamiętał, że znalazł ten czołg na śmietniku, gdy szukał rurki potrzebnej do naprawy aparatury bimbrowniczej. Sam nie wiedział dlaczego go zabrał, ale szybko nadarzyła się okazja, by go wykorzystać. Mały Jimmy Iceberg zaczął go nachodzić niemal codziennie, czyniąc z Maurice'a jakiegoś rodzaju guru. Murzyn podarował chłopakowi czołg by go spławić i rzeczywiście zadziałało. Dzieciak wpada wciąż często, ale przynajmniej nie każdego dnia. Tylko wtedy, gdy jego zabawka się popsuje. Czarnuch przymocował wreszcie zepsute kółko i oddał pojazd właścicielowi. Ten tylko mruknął coś co zabrzmiało jak "dziękuję" i wyleciał na podwórko. Dorosły tylko uśmiechnął się lekko, ubrał płaszcz i okulary, po czym wyszedł na zewnątrz. Po chwili wrócił, by zabrać Glocka i nóż. Jak mógł o nich zapomnieć?

* * * * *

Mężczyzna całe przedpołudnie krążył po przedmieściach, kilkukrotnie nawet zapuszczając się do centrum. Zaraz jednak się stamtąd zmywał. To był teren gangów, a one nie tolerowały wszystkich dilerów, tym bardziej czarnych. Można tam było dostać znacznie wyższą cenę za swój towar, ale jednocześnie należało się liczyć z możliwością otrzymania kulki między oczy, czego Maurice z całą pewnością nie chciał doświadczyć. Około południa postanowił zrobić sobie przerwę i wybrał się do lokalu zwanego "Brudna Berta".


Wygląd odpowiadał nazwie miejsca. Sala, w której stało kilka stolików i bar, w całości była pokryta grubą warstwą kurzu i odpadków. Dodatkowo na suficie widniał olbrzymi malunek, jeszcze większego babska, które mogła być osławioną Bertą. Freeman podszedł do lady i zamówił pięćdziesiątkę. Bezzębny Tom nalał mu kielicha, który ten szybko przechylił i natychmiast zamówił drugą pięćdziesiątkę, z którą zrobił dokładnie to samo. Gdy barman nalał trzecią, wstrzymał się na chwilę z piciem. Każdy głupek wiedział, że Tom rozcieńcza wszystkie, serwowane przez siebie, alkohole. Niemniej był to jeden z powodów, dla których Maurice pił u niego. Kilka kielichów wystarczyło, by lekko zaszumiało w głowie, ale nie można się było całkowicie schlać, co uniemożliwiłoby dalsze prowadzenie interesów danego dnia. Poza tym "Berta" była jednym z niewielu lokali, gdzie czarnuch mógł wejść i nie wylecieć po chwili na ulicę z kilkoma nożami w plecach. No i wreszcie to Freeman zaopatrywał Toma w bimber, dzięki czemu mógł tu pić za darmo, ale tylko trzy pierwsze kolejki. Bezzębny niegdyś strasznie się wkurzał, że jego dostawca więcej nie pije, ale w końcu pogodził się z tym faktem. Murzyn łyknął ostatnią pięćdziesiątkę, pożegnał się z barmanem i kilkoma znajomymi twarzami, po czym wyszedł na ulicę.

Pod bar zajechała akurat dwójka motocyklistów. "O, zamiejscowi!" Maurice uradował się. Tacy nie witali do miasta zbyt często, więc mogli kupić nieco towaru na zapas. Niejednokrotnie bywało, że Freeman wracał po spotkaniu takich do domu, gdyż ci kupowali od niego wszystko co miał. Jakby tego było mało bywało, że nie byli zorientowani w cenach, dzięki czemu można je było odrobinkę zawyżyć. Nic więc dziwnego, że czarnuch, spodziewając się łatwego zarobku, podszedł do jednego z przyjezdnych, również murzyna, gdy ten schodził ze swej maszyny.

- Chcesz coś mocnego? Wiesz, mam helikopter własnej roboty.

- Ej, Freeman, chcesz dzisiaj pobzykać w "Nieczystości"? – zapytał jego towarzysz. Maurice zdziwił się, gdyż nie przypominał sobie by znał tego gościa. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że niedawno wyszył własne nazwisko na płaszczu. A wszystko przez historię sprzed dwóch tygodni. Otóż czarnuch zgubił swój ulubiony płaszcz, ale na szczęście zdołał go odnaleźć po upływie jakichś dziesięciu dni. Niestety odnalazł go na grzbiecie starego Iceberga, a ten nie chciał oddać ciucha, gdyż jak twierdził nie ma żadnego dowodu, że jest on własnością Freemana. Murzyn musiał go więc odkupić, ale potem postanowił się zabezpieczyć na przyszłość, gdyby płaszcz znów wpadł w łapy Iceberga.

- Co to za koleś? – spytał czarny motocyklista, najwyraźniej mniej spostrzegawczy, myśląc, ze jego towarzysz zna dilera.

- Nie znam go, ale widzę, że wygląda jak menel i ma wyszyte Freeman - odpowiedział brązowowłosy, po czym ponownie zwrócił się do, według niego, menela. - Ej, Freeman, jak zajebiesz tego tam na bramce to załatwię Ci wstęp do "Nieczystości".

Maurice odwrócił się w kierunku wskazanym przez gangstera. Zauważył wielkiego, dobrze zbudowanego, osiłka, którego jakoś nie kojarzył. Najwyraźniej Tom zatrudnił go stosunkowo niedawno. Oceniając możliwości kafara, czarnuch uznał, że może zostać zmieciony samym podmuchem wywołanym ruchem ręki pakera. Dodatkowo stwierdził, że nagroda jest zbyt skąpa, by sprawdzać prawdziwość tej teorii. Oczywiście słyszał o "Nieczystości" i wiedział, że jest to miejsce, w którym każdy normalny facet chciałby się znaleźć chociaż raz w życiu. Freeman jednak do nich nie należał. Jego dawny przyjaciel Ice-G powiedział nawet kiedyś, że Maurice musiał być się odlać, gdy rozdawali zapotrzebowanie na rozrywki. I coś w tym było. Murzyn nie przepadał za hucznymi zabawami, czy posuwaniem panienek. Swego czasu był nawet uważany za ciotę, przede wszystkim z tego ostatniego powodu. Wtedy to spiął się w sobie i udowodnił, że jest zupełnie odwrotnie. Nie pamiętał kogo wtedy zaliczył, ale był to jeden z jego nielicznych razów w Alice Springs. Zwrócił się więc znowu do przyjezdnego:

- Tego? Neee. Wolę raczej ubić interes. To jak? Kupujecie czy podziwiacie muskulaturę tamtego wieżowca?
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 25-04-2010 o 00:13.
Col Frost jest offline  
Stary 26-08-2010, 12:52   #26
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Z reguły jestem człowiekiem spokojnym, nie chwytam za spluwę z byle powodu i jestem z tego dumny. Trzeźwe podejście do każdej sytuacji uratowało mnie już z niejednej opresji. Są jednak chwile, kiedy na prawdę mam ochotę rozsmarować twarz jakiego nieszczęśnika na ścianie. Jakie to chwile? Na przykład kiedy ktoś bezczelnie puszcza mi bąka prosto w twarz. Na prawdę wiele potrafię znieść, ale to już PRZESADA!

Ten gbur ma szczęście, że w kaburze ma większego gnata niż ja, bo w innym przypadku leżał by już zakopany za domem obok dwóch innych cwaniaczków. Na szczęście pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po obudzeniu było zdjęcie mojej pięknej Sherry Cole, jej widok zawsze poprawiał mi nastrój. Rany! Jakie ta kobieta ma ciało! Gdybym ją tylko dostał w swoje łapki, już bym jej z nich nie wypuścił.

Wiedziałem, że tamten gbur nie da mi spokoju póki rzeczywiście nie wstanę, więc szybko zarzuciłem na siebie moje ciuchy. Wiem, może nie nadążam za modą, ale kto powiedział, że motocyklista musi być od stóp do głów ubrany w skórę? Ty tak mówisz? Pieprzę cię! Ja mam inny styl, jeansowa kurtka i spodnie, czarna bluza z kapturem, nie podoba się?

Nim wyszedłem z domu chwyciłem jeszcze jakiś niedojedzony kawałek czegoś, co z pozoru wyglądało na jedzenie, szczerze mówiąc nie wiem co to było, ale smakowało dość przyzwoicie. Następne wskoczyłem na swoją maszynę widząc, że mój towarzysz zaczyna się niecierpliwić. Ah, mój motocykl, jedna z nielicznych rzeczy z których jestem dumny.



Sam nie jestem pewien jaki to model, ale całkiem prawdopodobne, że jest to Harley Davidson FXDWG, dzisiaj już nie do zdobycia dla przeciętnych motocyklistów. Poza tym w moje ręce też wpadł całkiem przypadkiem, ale tą historię odłożę na kiedy indziej.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D5OHrQYwRac[/MEDIA]

Pędząc na swoim motocyklu w kierunku Alice Springs czułem się świetnie, jak człowiek nie ograniczony przez nic i nikogo, jak człowiek wolny. Widoki co prawda nie były zbyt ciekawe, ale kto by się tam tym przejmował. Zdążyłem się już przyzwyczaić do ohydnych dziwek i brudnych dzikusów, których mijaliśmy. Zresztą pędziliśmy tak szybko, że nawet nie zwracałem na nich większej uwagi.

Slumsy przy Alice Springs nie były miejscem zbyt przyjaznym i każdy rozsądny człowiek wiedział, że nie należy się tam zatrzymywać. Byłem uzbrojony, ale to wcale nie sprawiało, iż czułem się bezpieczniej, za dużo mieszkało tam szuj, wariatów i kto wie jakich jeszcze degeneruchów. Byli ekstremalnie niebezpieczni, bo niczego się już nie bali, trudno się zresztą dziwić, głód robił swoje.

Samo Alice Springs wyglądało już lepiej, oczywiście tutaj też motłoch był górą, ale przynajmniej można było w miarę bezpiecznie się wysikać, nie spodziewając się od razu kosy w plecach. Nasze maszyny jak zwykle przyciągnęły uwagę gapiów, mnie jednak bardziej zaciekawił menel, który do nas zagadał.

- Chcesz coś mocnego? Wiesz mam helikopter własnej roboty.

Nie mam pojęcia kim był ten palant, ale składzik pod kurtką miał całkiem niezły, widocznie jakiś lokalny diler. Miałem raczej ochotę na jakiegoś mocnego drinka i być może chętną dziewczynkę na kolana, niż na jego dragi.

- Ej, Freeman, chcesz dzisiaj pobzykać w Nieczystości? - rzucił nagle mój towarzysz.

- Co to za koleś?

- Nie znam go, ale widzę, że wygląda jak menel i ma wyszyte Freeman.

Kto by pomyślał, że ten skurwiel jest taki spostrzegawaczy, na zbyt wielkiego bystrzaka to nie wyglądał. Trzeba mu jednak przyznać, że oko miał dobre, zresztą nie tylko do tego. Już miałem odchodzić, ale jego kolejne słowa mocno mnie zaciekawiły.

-Ej, Freeman, jak zajebiesz tego tam na bramce to załatwię Ci wstęp do „Nieczystości”.

Cóż zaczynało robić się ciekawie, goryl na bramce był na prawdę duży, nawet najbardziej zdesperowany menel nie spróbowałby go zaczepić, chociaż kto wie do czego zdolny był ten tutaj.

- Tego? Neee. Wolę raczej ubić interes. To jak? Kupujecie czy podziwiacie muskulaturę tamtego wieżowca?

- Daj mu spokój, przecież od razu widać, że to cykor, zresztą takiego obszarpanego pedała i tak by tam nie wpuścili - rzekłem patrząc na tego żałosnego gościa, wyprostowałem się nieco, aby przy okazji pokazać przypięty do paska rewolwer - No dobra Freeman, pokaż nam co takiego ciekawe masz, może znajdzie się tam coś dla nas.

--------------------------------------------------------------------

Przyznam, że uwielbiam kiedy takie małe robaczki się przede mną płaszczą, dawniej też tak żyłem i miło jest wiedzieć, że teraz to mnie się boją. Freeman, czy jak się tam zwał ten menel, miał swoją receptę na życie, niezbyt wyszukaną, ale jednak miał. Cierpliwie znosił wszystkie moje docinki i właśnie dlatego wciąż jeszcze żył. Ja też zwykle wolałem się nie wychylać, lecz w Alice Springs pozwalałem sobie od czasu do czasu pograć cwaniaka. W końcu jestem tylko człowiekiem.

Nasypał mi trochę tego swojego towaru na dłoń, właściwie to średnio się na tym znam, bo nie często biorę, ale z natury wiem, że kupowanie tego świństwa od pierwszego lepszego menela nie jest dobrym pomysłem. A Freeman wyglądał właśnie jak pierwszy lepszy menel.

Z drugiej strony odkąd wstałem nie miałem jeszcze w ustach żadnego alkoholu, więc w sumie mogłem mu dać trochę zarobić. Ceny pewnie nie miał zbyt wygórowanej, zresztą jestem akurat przy kasie więc na dwie, trzy butelki jakiegoś taniego samowaru mogę sobie spokojnie pozwolić. Wysypałem na ziemię proszek, który mi dał, ciekaw byłem czy tym razem się choć trochę zdenerwuje. Zrobiłem krok w tył i jakby nigdy nic usiadłem sobie na siedzeniu mojej maszyny.

- No dobra stary, tego gówna nie wziął bym nawet za darmo - powiedziałem spokojnie po czym wytarłem jeszcze dłoń o spodnie - I szczerze wątpię, że jakiś gang chciałby dać za to szmal, ale i tak masz dzisiaj szczęście czarnuchu, strasznie chce mi się pić i trzeba coś z tym zrobić, skołuj dwie flaszki tego twojego specyfiku to może ubijemy interes.

Wiem, zachowuję się jak nadęty gbur, który tylko prosi się by ktoś w końcu zrobił z nim porządek, ale jak już mówiłem, czasem lubię być cwaniakiem. Kogo obchodzi, że ponabijam się trochę z lokalnego menela? Nikogo, a nawet jeśli kogoś to jednak rusza, to walić go. Mogę robić co chcę, mam własną wolę i gówno mnie obchodzi zdanie innych.

(By Bepop)
 
Libertine jest offline  
Stary 26-08-2010, 15:26   #27
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Freeman puścił wredną uwagę czarnucha mimo uszu. Był przyzwyczajony do takiego traktowania i żył jeszcze tylko dlatego, że nie odszczekiwał, tak jak robili to ci, którzy w tej chwili rozkładają się gdzieś pod ziemią. Jakby tego było mało motocyklista pokazał swojego gnata chyba po to by zrobić wrażenie jakiegoś ważniaka. "Z czym do ludzi?" pomyślał Maurice. "Taką pukaweczkę to możesz pokazywać panienkom w burdelu". Najwidoczniej facet ma się za wielkiego kozaka.

Murzyn przypomniał sobie pewnego chłopaka. Był równie mocno napalony i tak samo uważał, że jest największym sukinsynem w Alice. Przez długi czas może i nawet tak było, przynajmniej wielu w to wierzyło. Nazywano go Jimmy "Tornado". Szalał po przedmieściach, a nawet w centrum. Rozwalał łby ludziom, którzy krzywo na niego spojrzeli. Bali się go niemal wszyscy. Bary były zamykane tylko dlatego, że właściciele drżeli o swój los. Nikt zresztą już do nich nie chodził, by nie natknąć się przypadkiem na Jimmy'ego, który często bywał w takich miejscach. W końcu jednak w mieście pojawił się większy twardziel. Los chłopaka nie należał do najprzyjemniejszych. Tak, zawsze znajdzie się większy gnat. Po co więc wspinać się na szczyt i robić sobie wokół wrogów? Dla dobrej zabawy ktoś powie. Owszem, można przyjąć, że lepiej żyć krótko, ale z klasą niż długo i w nędzy. Tak czy inaczej jest to tylko droga prowadząca do nieuchronnego końca.

W każdym bądź razie to nawet ciekawe, żeby jeden czarnuch nawrzucał drugiemu. Co to, jakiś mieszaniec? Jeszcze wozi się z białasem. Musi być jakimś jego zwierzaczkiem, przecież nie kumplem. Nie w tym mieście, nie na tym świecie. Tutaj czarny zawsze będzie na straconej pozycji.

- No dobra Freeman, pokaż nam co takiego ciekawe masz, może znajdzie się tam coś dla nas - wreszcie facet zaczął gadać z sensem. Maurice ucieszył się, że być może jego spokój opłaci mu się. Tak to już jest z tymi karkami. Nabluzga, naubliża i nagle jest w dobrym nastroju do robienia interesów. Dziwna logika, ale murzyn nie miał nic przeciwko niej, dopóki on zarabia.

- Towar najwyższej jakości - czarnuch sięgnął po jedną torebkę, by pokazać ją przyjezdnym. - Nawet gangi czasem ode mnie biorą, a przecież one mają dostęp najlepszego towaru. Spróbujcie zresztą - pokazał by rozmówca wysunął lewą rękę, po czym nasypał mu na nią odrobinę białego proszku. - Jeśli wolicie niedrogi alkohol to mogę skombinować kilka litrów samogonku - wyglądało na to, że trochę pieniążków spłynie dziś do kieszeni "menela".
 
Col Frost jest offline  
Stary 26-08-2010, 22:45   #28
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Trzy dni pieprzonego, bezcelowego marszu przez cholerną pustynię…
Bezchmurne niebo i prażące niemiłosiernie słońce idealne dla turystów jeżdżących na wielbłądach z kolorowym drinkiem z palemką w dłoni.


Tylko nie wiedzieć czemu nie były to wakacje, turystów też nie było. Zamiast wielbłądów, wystrojonych ciź, brzuchatych facetów i rozwrzeszczanych dzieci przez piasek przedzierały się dwie zgwałcone kobiety, tchórzliwa imitacja mężczyzny i coś, co z faceta jeszcze zostało. Dodać należy, że owo coś nie zdołało iść na własnych nogach i ciągnięte było przez biedne, poczciwe psisko, które gotowe było zrobić wszystko za miskę wody.
Żyć kurwa nie umierać!

***


W takim miejscu traci się rachubę czasu, przynajmniej Sherry ją straciła. Traci się też motywację. Bo jak niby można się do czegokolwiek zmotywować, skoro nie widać żadnych postępów, najmniejszych nawet zmian?
Można by szukać celu. Próbowała. Tylko jak wyznaczyć sobie cel, skoro od kilku dni, bo chyba tyle minęło, wszystko wygląda tak samo?
Pewnie, można iść od jednego suchego krzaka do drugiego, ale po co skoro nie są one niczym więcej jak tylko kolejnymi suchymi badylami nie dającymi nawet cienia?
Nie wiedziała po co i gdzie idzie, ale szła. Póki miała siłę, szła. Szła, bo resztka woli przetrwania i maleńka iskierka nadziei na… na cokolwiek popychały ją do przodu. Szła, bo nie chciała zdychać bezczynnie na pustyni. Szła, bo bała się zostać sama…

"-Po cholerę ci to było – pytała siebie po raz kolejny – po cholerę?!"

Oczywiście odpowiedź była jasna. Zachciało jej się lepszego życia. Ha, tak jakby w Nieczystości miała źle. Boże, jaka ona była głupia!
Ale nie było już powrotu. Nie było na to żadnych szans. Poza tym po tym, jak odeszła bez słowa nie miała już po co wracać. Stamtąd się nie odchodziło, znała zasady.

-Pieprzona kretynka – szepnęła zaciskając dłonie w pięści.

Ciężkie trepy będące do tej pory najwygodniejszymi butami zaczęły już obcierać spocone stopy. Spalona skóra na ramionach piekła niemiłosiernie a ostre promienie słońca raziły mimo ciemnych okularów.
Uniosła głowę do góry przenosząc wzrok z sypkiego, złotego pisaku przed siebie spodziewając się, że na horyzoncie nie ujrzy nic ciekawego. Myliła się.


"Fatamorgana – pomyślała natychmiast uśmiechając się nawet od nosem. – Zawsze to jakaś atrakcja."

Mały czarny punkcik przybliżał się jednak ze sporą prędkością i ni cholery nie przypominał zacienionej oazy mającej dać wytchnienie strudzonym wędrowcom.
Z chmury kurzu zaczęło się wyłaniać hmm, coś, bo inaczej nazwać tego nie mogła.
Po chwili okazało się, jednak, że słońce nie wypaliło jej mózgu, i że to coś, widzą też inni.
Twarz Sherry miała z pewnością wyjątkowo głupi wyraz, gdy pojawił się przed nimi mężczyzna na lub w, trudno było to określić, dziwnym pojeździe .

-Witajcie, przybyliście do muzeum tak? – rozpoczął donośnym głosem.

-Muzeum ? – odwarknął Bobbie unosząc gnata.

- Ach tak, muzeum techniki elektronicznej, tuż za tym wzgórzem. Dawno nie mieliśmy gości.

Z ust Sherry wydostał się jedyni krótki, zduszony śmiech. Mimo całego absurdu sytuacji pojawiło się jakieś światełko w tunelu.

***


W muzeum było chłodno, to przede wszystkim. Nie widziała tych wszystkich dziwnych sprzętów, eksponatów. Przechodziła obok nich obojętnie. Miała jasno wyznaczony cel – stary, duży fotel stojący tyłem do jakiegoś niedziałającego zapewne niewielkiego ekranu.
Nie usiadła na nim, zdjęła z pleców bagaż opadła na niego bezsilnie. Zrzuciła ze stóp zakurzone buty i przymknęła oczy. Na chwile.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 26-08-2010, 23:42   #29
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Prawa dłoń Freemana lekko drgnęła, gdy czarny motocyklista zamiast spróbować towaru, zwyczajnie wysypał go na ziemię. A więc jednak trafił na kolejnego idiotę, który myśli, że cały świat należy do niego. W Alice tacy długo nie żyją. Nic więc dziwnego, że ten stojący przed dilerem wciąż dycha, w końcu mieszka z dala od miasta. Kto wie, może to jego ostatnia wizyta? Murzynowi zaświtała w głowie chęć chwycenia za duży nóż, schowany w pochwie przypiętej do paska, ale trwało do bardzo krótko. Zamknął oczy, czego jego rozmówca nie mógł dostrzec przez ciemne okulary i w myślach policzył do pięciu. To zwykle wystarczało by się uspokoić.

Maurice zerknął na białego motocyklistę. Ten nie zastanawiał się długo nad proszkiem w swojej dłoni. Gdy czarnuch na niego spojrzał proszku już nie było, a facetowi świeciły się oczy. Chyba połknął haczyk, niestety jego towarzysz, który najwidoczniej chętnie wziął by udział w konkursie na kretyna roku, skutecznie odwiódł go od kupna towaru:

- No dobra stary, tego gówna nie wziął bym nawet za darmo. I szczerze wątpię, że jakiś gang chciałby dać za to szmal, ale i tak masz dzisiaj szczęście czarnuchu, strasznie chce mi się pić i trzeba coś z tym zrobić, skołuj dwie flaszki tego twojego specyfiku to może ubijemy interes.

"Heh, gadaj zdrów, póki jeszcze możesz ruszać szczęką" pomyślał Freeman. Stracił ochotę na robienie interesów z tymi dwoma debilami, a znając życie pewnie też gołodupcami. Jak już mieć pecha to na całego. Diler podejrzewał, że gdyby przyniósł gorzałę ci zamiast ją kupić rozbiliby ją o ziemię, czy coś podobnego. W każdym razie ten głupszy by tak zrobił, a to polubownie skończyć się już nie mogło. Dlatego, aby tylko zostawić tę dwójkę losowi, który często bywał okrutny i Maurice miał nadzieję, że tym razem też będzie, powiedział:

- Ok, jeśli nie chcieliście prochów, wystarczyło powiedzieć. Skoczę zaraz po kilka flaszek i zaraz jestem - po czym odszedł w kierunku zupełnie przeciwnym niż Southride.
 
Col Frost jest offline  
Stary 27-08-2010, 19:56   #30
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mlmdCxaXyWg[/MEDIA]

Coś było na rzeczy i bynajmniej nie, dlatego, że ktoś przećpał. Ćpanie można było uznać za okres dawno zakończony, mimo to pozostawiał w głowie zmiany tak duże, że nawet w głowie autora całego tego szajsu tkwiły niewzruszone. Nie żeby trzymać się rzeczywistości, ale… to wszystko dawno przestało się mieścić w głowie. Nawet takiej dość sporych rozmiarów…

Czy muzeum było rzeczywistością? Czy tylko fantasmagorią w umyśle Cherry?

Jedna wielka, pieprzona psychodela. Spowodowana zapewne brakiem płynów, ogromnym stresem w ostatnich dniach, upojeniem alkoholowym, zażywaniem narkotyków. Jednym słowem 5:0 dla realistów. Coś jednak było na rzeczy…

***

Dzień, jak co dzień. Maurice wkurwiony spacerował po bezpiecznych jeszcze obrzeżach miasta, zastanawiając się nad jego przyszłością. Będąc w tym jakże rozwojowym rozmyślaniu więcej przeklinał niż prorokował. Były owszem, pojeby, które dziękowały za każdy dzień z kolei, ale jak można dziękować za zepsute popołudnie. Mimo to, te wszystkie negatywne uwagi gromadziły się gdzieś w jego wnętrzu, życie dało mu za bardzo po dupie, by wpłynęło to na jego zewnętrzny stan emocjonalny. W przeciwnym kierunku do Southride znajdował się sklep pewnego złomiarza, jedynego człowieka, którego na całym tym złomie szanował. Może i nie miał równo pod sufitem, ale przynajmniej różnił się od całej śmietanki towarzyskiej tego miasta.

- Dziwak…

Warknął Maurice, kiedy zastał zaspawane drzwi do jego sklepu. Było to zarówno jego mieszkanie, więc zabarykadowanie jedynych drzwi wyjściowych nie mogło być najlepszym pomysłem. Intuicyjnie okrążył jego majątek, lecz przez drobne okienka nie ujrzał żywej duszy. Gdy powolnym krokiem sunął po ziemi, wiatr zerwał się prawie momentalnie podrzucając piach i jego krótkie włosy do góry.

***

Impreza w Nieczystości zaczynała się w najlepsze, pomimo, że Dale zgubił gdzieś swojego towarzysza. Z niecierpliwością czekał na występ laski z plakatu, cóż… ta dziewczyna nieco go pobudzała. Być może, dlatego, że przez długi czas jej plakat zaspokajał żądzę murzyna. Oh, tak, Dale, spędził przy nim wiele owocnych wieczorów…

Nie otrzymał w końcu alkoholu od menela, choć zdarzył się już trochę napić w barze. Co prawda, to prawda, od jakiegoś czasu życie dawało Dale’owi garściami, lecz wraz z tym coraz bardziej nękało go pytanie, kiedy to się skończy. W jego życiu bywały wzloty i upadki, zazwyczaj bolesne, zdarzały się jednak mniej więcej sinusoidalnie. Cóż, teraz jednak nie miał zamiaru zaprzątać sobie tym głowy.

Dwa czarne, natłuszczone pośladki kręciły się tuż przed nim. To zdecydowanie poprawiało humor każdemu znajdującemu się tutaj facetowi. Zapatrzony, nie odrywając wzroku popijał jedynie ustrojstwo trzymane w dłoni.

***

Cztery buty zostawiały świeże ślady w piachu. Były to ciężkie, skórzane kowbojki. Gdzieś w całej tej pustce rozległ się stłumiony śmiech.



-Patrz stary, jak się kurwa najebała.

Znów śmiech, tym razem już nie był zgłuszony. Z ust mężczyzny dobiegał, mocny, basowy rechot.

-Eh, skoro została główka to może małe usta kutas? – zażartował jeden znad buciorów i schylił się dotykając dłonią twarz kobiety.

- Stary, wrzuć na luz, trupa będziesz jechał?

- Eh… to, chociaż się wyleje.

W rozchodzącej się kpinie kropelki zżółkniałego moczu opadały raz to na włosy, raz na twarz, a czasem na piasek nieopodal.

-Słyszałem, że gdzieś na północy się tym podniecają.

-Pojeby – odparł drugi potrząsając fiutem, by resztki kropel zetknęły się z ziemia. Następnie pośpiesznie zapiął rozporek i podążył za już odchodzącym towarzyszem.

***

Maurice postanowił jeszcze zerknąć na okolice Nieczystości, dawno nie kręciło się tam tyle szych. Wcisnął dłonie w swój stary, zakurzony płaszcz i skierował się po obrzeżach do klubu. Miał jeszcze jedną dobrą działkę schowaną na specjalne okazje, w skarpecie od buta.

To, co miał zrobić za chwilę było przeciwne z jego wszystkimi zasadami. Ale to, co się działo na jego oczach mogło oznaczać koniec dla tej mieściny. Koniec Alice Springs… przeżył tu tyle lat… tyle wspomnień. To, co odbijało się w jego okularach to stojący w płomieniach największy i najbardziej wpływowy klub w tym mieście. Z rozmyślania wyrwała go okazja, której nie mógł zmarnować. Zresztą plan ucieczki z tego miejsca kształtował się na nowo z każda kolejną sekundą. Jeden z tych dwóch gości, którym dał trefny towar szedł rzygając pod ścianą w ciemniej uliczce.

Nie czekając ani chwili Maruice podskoczył do niego i trzasnął w łeb jakimś kawałkiem żelaza. W pośpiechu zabrał kluczyki, skórę, bandanę. Gość bez gangsterskiego stroju na motorze rzucałby się w oczy…

***

Dale krążył ulicami miasta obserwując cała sytuacje i szukając kogoś znajomego. Był ciekaw czy ktokolwiek z całej jego ferajny przeżył. To, co działo się przy Nieczystości było istnym chaosem, masakrą, jakimś okropnym koszmarem. Prawie nadzy, chudzi do kości ludzie zbiegali się ze wszystkich stron podbierając jakiekolwiek rzeczy z zgliszcz. Niektórzy szukali spalonych ciał okrajawszy kawałki kończyn na oczach wszystkich wokół. Cobber nerwowo trzymał gnata celując w każdego, który zbliżył się do jego jadącej maszyny. Wnet gdzieś na końcu drugiej alejki dostrzegł motor, który kojarzył. Nie wahając się przekręcił dłoń i dodał gazu.

-Ej, stary, kurwa?! – darł się z całych sił Dale. Jednak albo ryk silnika był zbyt głośny, albo krzyki i wybuchy w mieście za bardzo waliły po uszach, lub też jego ziomek miał teraz dużo w głowie. Skłaniał się ku trzeciej opcji, ponieważ motocykl jego kumpla w wolnym tempie chybotał się z lewej na prawą, jakby jego kierowca nie był w stanie opanować maszyny. Krzyczący Dale w końcu stwierdził, że ma tego dosyć i podjeżdżając blisko uderzył kopem ciało drugiego, jak to w jego gangu robili wiele razy. Motor jego kumpla wpadł w rezonans i zaczął się schylać ku stronie Cobbera. Nagle koła straciły przyczepność, a powietrze przepełnił bezdźwięczny krzyk.

***

Czuł, że pysk ma cały w siniakach, jego ciało można było porównać z workiem ziemniaków przerzucanym cały dzień po ciężarówkach. Czuł się wymiętolony, popękany, obity, ale żywy.

-Nic Ci nie jest stary?- znajomy skądś głowy dotarł jego uszu.

Spróbował otworzyć oczy, ale nic z tego, jego twarz była tak spięta, że nawet nie potrafił ruszyć powiekami.

- Stary, żyjesz?

Maurice milczał, zresztą nie był w stanie otworzyć ust by wybełkotać jakąś odpowiedz. Nerwy dały sygnał, że ktoś, albo coś się do niego dobiera. Czuł jak chłodne palce zrzucają z niego maskę, potem bandanę.

-Kim ty kurwa jesteś?

Poczuł uderzenie dłonią, która w jakiś cudowny sposób rozluźniła jego mięśnie twarzy. Znajdując gdzieś w ostatnich zapasach siły i spojrzał na otaczający go świat. Chwilę potem próbował oprzeć się zaciskowi dłoni na jego szyi, niestety bezsilnie.

***

Dale był wkurwiony jak nigdy w życiu. W całej tej dzikiej agresji coraz mocniej zaciskał palce na ciele tego skurwiela. Z chwili na chwili, kiedy opór słabł czuł jakieś narastające uczucie niepokoju. W końcu zdecydował się puścić obręcz na szyi pozostawiając murzyna z potężną dawką kaszlu. To, co właśnie zatrzęsło jego portkami znajdowało się zupełnie w innym miejscu. Kilku łysych, schorowanych ludzi zerkało na jego maszynę oblizując wargi. Słyszał ostrzeżenia, żeby nie zatrzymywać się w strefie „cmentarnej”. Niczym na rozkaz banda oszołomów rzuciła się w jego kierunku. Pistolet zawirował w jego dłoni i kule rozpoczęły przeszywać powietrze.

-Bang! Bang! Bang!

Dłoń Cobbera trzęsła się koszmarnie. Historie, które kiedyś opowiadali sobie dla zabawy teraz stawały mu przed oczyma. Pieprzeni kanibale…

-Bang! Bang! Bang!

Padło dwóch. Jeszcze trzech. Wycelował.

-Bang! Bang! Bang!

Czuł już napływającą ekstazę do ciała. Pozostał tylko jeden, udało mu się kurwa, przeżyje kurwa.

-tryk, tryk, tryk

Mężczyzna z siekierą w ręku był już w zasięgu metrów. Cobber panicznie złapał z kolejny magazynek starając się go wcisnąć w odpowiednie miejsce. Ręka, której wibracje były jednak gorsze niż u kogoś chorego na Parkinsona nie miała szans wcisnąć magazynku na czasu. Czas zatrzymał się w miejscu. A cielsko szarżującego faceta zwaliło się na niego.

-Aaaaa!

Zakrzyczał Cobber. Jego piskliwy okrzyk strachu przerwał mu jednak głos spod dupy.

- Może byś tak raczył się podnieść. – warknął Maurice.

W całej tej sytuacji było więcej szczęścia niż umiejętności. Freeman, owszem, umiał rzucać nożami, ale nie w pozycji leżącej z przyciśniętą po części ręką. To, że trafił prosto w krtań było czystym przypadkiem. Wciąż oszołomiony Dale poniósł się na dwie nogi zsuwając z siebie zakrwawione cielsko.

- Dzięki człowieku, uratowałeś mi życie.

- Jeśli chcesz się w jakikolwiek odwdzięczyć to lepiej stąd spadajmy, zaraz znajdą się kolejni chętni.

Życie Cobbera szło sinusoidalnie. Raz tryskało szczęściem, zaś innym razem było przekleństwem. Tym razem chyba po raz kolejny wspinał się na szczyt, bowiem motor po wypadku ruszył.

***

Słony smak na jej wargach pobudził ją do życia. Wzrok przed nią nadal był nieco rozmazany. Dojrzała przed sobą dwie pary zakurzonych butów. Była gotowa wypluć przed siebie cokolwiek znalazło się w jej ustach, lecz ślina była tak gęsta, że jedynie utknęła jej na wardze.

-Czekajcie – warknęła zachrypłym głosem.

-Patrz, panienka się odezwała. – odparł jeden z dwóch mężczyzn obracając się na pięcie. Drugi też za długo nie czekał i podszedł bliżej jej zanurzonej w piasku głowie.

- Ej, Maruice. Byłeś kiedyś w Nieczystości?

- Nie Dale, a co?

- A, była tam kiedyś taka laska… miała na imię… hmm…

-Sherry – dopowiedziała pokryta piachem kobieta.

- Dokładnie, eee…

***

Moglibyście mi, chociaż powiedzieć, co robicie na środku pustyni? – powiedziała człapiąca się za mężczyznami Sherry. Maruice nie odzywając wskazał palcem na mapę, na której widniał znaczek stacji benzynowej.

Rzeczywiście, blondynka niedługo w oddali zauważyła jakiś zarys budynku. Manierka, która wręczył jej z chłopaków pozwoliła po części wrócić do siebie. Co w jej aktualnym stanie przeszkadzało najbardziej to… oszczane włosy. Z chęcią wbiłaby nóż temu, kto to zrobił, zresztą już sobie to przyrzekła. Problem w tym, że żaden nie chciał się przyznać.

Stacja wciąż rosła i rosła na horyzoncie. Wyglądało na to, że udało jej się przetrwać trudy tego świata. Choć budynek wyglądał na opuszczony i zdewastowany to jest nadzieja, że znajdą tam, chociaż jeden kanister benzyny.

Ta z pozoru pusta oaza jednak miała gościa, którego szybko rozpoznała Sherry.

-Gorzała?! – krzyknęła na ile mogła z swoim wysuszonym gardłem.

Mężczyzna obejrzał się przez ramię i zaczął uciekać. Dale natychmiastowo złapał za swoją spluwę i wycelował.

- Strzelać?
 
Libertine jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:48.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172