Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-12-2013, 13:00   #1
 
Volkodav's Avatar
 
Reputacja: 1 Volkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwu
[Storytelling] Space Freestyler - rok 2482

Rok 2474 - Planeta TXN 84


Dźwięk

-May...y! M...ay! Potrz... ewak... ...ychmiast! P3B... Powt... - głos dowódzcy ginął między odgłosami wybuchów, chrzęstem zepsutego systemu komunikacji w hełmie Sam'a i ciągłym wyciem karabinów Crusader'ów
Murek, za którym ukrył się Sobiesky, sierżant Sanders i Chris Coloney był jedyną rzeczą jaka dzieliła ich od unazurskich Maruderów i tych cholerstw, które chłopaki przezwali Czerwonymi Psami. Całe szczęście, że Kraby i Crusadery dawał radę odpierać kolejne nawałnice wrogów wyłaniające się z ulic kończących przedmieścia doszczętnie rozpieprzonej koloni górniczej.
-Trzymaj się. Jeszcze trochę i spadamy - Chris złapał Sam'a za ramię, a ten na pocieszenie odpowiedział mu jakimś banałem
Chłopak oberwał kwasem, który wylewały z siebie Marudery i jego stan nie wróżył nic dobrego. Sobiesky wiedział, że jeśli w ciągu dwóch godzin nie znajdą się w szpitalu na orbicie, Chris zginie. Ten cholerny kwas dało się po prostu zmyć wodą, ale Coloney zrobił to dopiero po kilku minutach i żrąca ciecz zdołała już wyrządzić poważne szkody na jego skórze. Rany były głębokie, a na TXN 84 łatwo było o infekcję.
-To miał być tylko zwiad... k*rwa Sam... zwiad...
-Spokojnie - próbował go uspokoić i nie pozwolić by zbytnio wychylał głowę zza zasłony - To zawsze ma być 'tylko' - warknął pod nosem gdy chłopak go już nie słuchał
Rzeczywiście mieli cholernego pecha, że jakiś nawigator na statku popieprzył trajektorie i zmaterializował oddział 30 mil od miejsca gdzie miała przebiegać jego misja... Istny 'peszek'. Szczęściem w nieszczęściu było to, że trafili wprost w sam środek tzw. operacji rozłamowej. Na marginesie - facet, który wymyślił tę nazwę powinien dostać jakiegoś literackiego antynobla.
Od kilku miesięcy w ramach obniżania strat w ludziach Główne Dowództwo zaczęło inwestować w desanty zautomatyzowanych mechów. Crusadery wsparte krabami i ostrzałem rakietowym z orbity, wbijały się w istotne tereny za linią wroga i niszczyły strategiczne obiekty lub po prostu czyniły jak największe straty pośród wrogich jednostek. Później dematerializowano je z orbity i przenoszono na statki. Ta strategia okazała się zadziwiająco skuteczna. Armie Unazur zaczęły w końcu odnosić poważne porażki i sytuacja na wszystkich frontach zaczęła przechylać się na korzyść Związku Ziemskiego. Wprawdzie do końca wojny było jeszcze daleko, ale te wypady poniekąd niwelowały znaczącą przewagę liczebną Unazur.
Sambor spojrzał w górę. Kilkanaście metrów od nich stał jeden z Crusader'ów. Maszyna nieustannie siekała ogniem każdego Marudera, który choćby wyściubił nos z zabudowań. Pech chciał, że podczas dematerializacji padł też system komunikacji rozwalony jakimś zwarciem. Dla ich własnych systemów byli rozpoznawalni, ale nie mogli się z nikim porozumieć. Nawet z pilotem Crusader'a, który stał obok nich.
-Może kraby!? Sobiesky! - sierżant rozdzierał gardło
-Po co!? To pełne automaty! Prędzej Crusader, ale z pilotem na orbicie nie nawiążemy kontaktu bez komunikacji satelitarnej!
-Zostajemy tutaj w takim razie! Jak przejdą to ruszamy za nimi! - sierżant mówił jakby sam nie rozumiał słów, które wypowiada
-Przecież one nigdzie nie pójdą! Wciągną je na orbitę za jakiś czas!
-Zostajemy!
-Przecież to debilizm! - Sobiesky przestraszył się nie na żarty - Chris umrze!
-Ktoś z nich nas musi zobaczyć! - sierżant wrzasnał raz jeszcze
-Nikt nas k*rwa nie zauważył do tej pory to i teraz nie zauważą! Nie wiem dlaczego nas nie widzą, ale nie ma szans żebyśmy się stąd wydostali z nimi! Zrozum!
Sierżant Sanders patrzył na niego niewidzącym wzrokiem. Jego oczy były szkliste, bezrozumne, zapatrzone w coś czego nie było. Sobiesky widział już ten wzrok. Facet odleciał. Wtedy też zaczęła się ewakuacja mechów. Jeden krab po drugim po prostu znikały jak za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki. Mechy te służyły do walki bezpośredniej z bioinżynierowanymi jednostkami Unazurów, będąc w ten sposób osłoną dla Crusaderów, które uzbrojone w ciężki sprzęt 'sprzątały' wszystko do okoła. Kiedy kraby zaczęły znikać oznaczało to koniec opercji rozłamowej.
Sambor nie wiedział co robić. Sierżant stracił już kontakt z rzeczywistocią i jak mantra powtarzał, że muszą iść z mechami, Chris patrzył zaś to na Sandersa to na Sam'a i czekał... Sobiesky wyjrzał za murek. Linia budynków wyglądała na opustoszałą, ale to były tylko pozory. W ruinach czaiło się pewnie kilkaset Maruderów i Bóg wie ile Czerwonych Psów. Kiedy zniknie ostatni mech zostaną tutaj sami. Wtem usłyszał huk.
Spojrzał na Chrisa, który w lewej dłoni trzymał pistolet wycelowany w Sandersa. Sierżant nie żył.
-Sam! Nie panikuj! - krzyknął - Wszystko jest ok! Odejdźmy stąd. Tylko daj mi rzucić granat żeby ktoś go nie znalazł w takim stanie.
Sobiesky był w szoku. A co jeśli mechy rzeczywiście ich widziały, ale piloci olewali obrazy z kamer bo myśleli, że żołnierze są częścią innej operacji? Jak zareagują na widok czegoś takiego? Co się stanie? Chris jakby czytał w jego myślach...
-Spokojnie. To ja zrobiłem. Idziemy! - krzyknął
Sam poddał się jego woli. Owinął sobie jego ramię wokół szyi i schyleni zaczęli iść w kierunku zniszczonej przetwórni miedzi. Na odchodne usłyszał tylko dźwięk granatu, który rzucił Chris. Później sam już nie wiedział kiedy przestał słyszeć mechy bo dźwięk ich działek utrzymywał mu się w głowie przez kilka dni.

Rok 2481 - Stacja Helion, Orbita Jowisza

-Ładne biuro Chris - Sam uśmiechnął się odkładając szklaneczkę whiskey na stół
-Prawda. Wywiad Wojskowy dba o oficerów łącznikowych. Jednak dużo latam. Szczególnie do Unazurów... jak na złość...
-Było minęło. Choć sam nadal bym nie mógł być w jednym pokoju z takim i nie sięgnąć po broń - w Sobieskym odezwały się przykre wspomnienia
-Mam inną sprawę. Widziałeś materiały, które wysłałem? - Chris przerwał rozmowę
-Widziałem. Nic ciekawego. Kai jest mocno umoczona. Jeśli Bezpieczeństwo Wewnętrzne ma te materiały to tylko kwestia czasu. Nie wiem na co czekają. Może chcą wiedzieć więcej?
-Nie, to nie dlatego. Oni chcą ją wykorzystać jako przynętę. Czują w kościach, że to grubsza sprawa.
-Ktoś ją zhackował? - Sam spytał patrząc prosto w oczy starego przyjaciela
-Nie wiem. To moja siostra, kocham ją, ale wiem, że czasami ludzie się łamią... Z drugiej strony ona ma tyle kabli w głowie, że jest możliwe, iż jest tylko marionetką...
-Miejmy nadzieję. Biorąc pod uwagę jej zawód i dotychczasowe życie wątpie żeby chodziło o coś innego. A teraz tak szczerze... Czego chcesz ode mnie?
-Po prostu żebyś dowiedział się prawdy - Chris grał w otwarte karty
-Mam ją śledzić?
-Masz ją znaleźć! Od dwóch tygodni nie mozna jej namierzyć. Zupełnie jakby zniknęła z systemu.
-Wiesz, że to złe wieści? Nikt by sie nie starał o fałszywego avatara lub wymazanie gdyby chodziło tylko o zhackowaną marionetkę.
-Wiem, ale to nie są jeszcze dowody. Masz tu chip, na którym są wszystkie dane o tej sprawie - Chris podał mu mały przedmiot - Włóż to do komunikatora. Kontaktuj się tylko z moim fałszywym avatarem. Pamiętaj, że jesteś incognito, musisz być poniżej radaru.
-Dużo chcesz ode mnie biorąc pod uwagę, że jestem żółtodziobem w tym zawodzie.
-Ja wiem... Znamy się długo i wiem że można Ci ufać.
-Ja pi*rdole... - Sam wziął ostatni łyk złocistego trunku - Będziemy w kontakcie.

Rok 2482 (obecnie) - PT 37


PT 37 było obskurną, zapyziałą i na domiar złego pustynną planetą leżącą na obrzeżach Związku Ziemskiego. Przez wiele lat eksploatowano jej zasoby uranu i rud żelaza, ale to wszystko minęło kilkadziesiąt lat temu kiedy ostatni górnicy wynieśli się z powierzchni. Teraz była to wirująca we wszechświecie kula z kupą bezużytecznych ruin, piachu i kilkunastoma stacjami komunikacyjnymi używanymi przez wojsko. Tak prznajmniej brzmiały oficjalne wpisy. Od kiedy parę tygodni temu Chris załatwił Samborowi dojście do 'mniej oficjalnych' materiałów okazało się, że wszechświat potrafi mieć drugie dno.
Zgodnie z materiałami wywiadowczymi na planecie żyje dużo renegatów. Ludzi, którzy uciekli przed Centralnym Systemem Ewidencji Ludności i żyli poza nim. Jak na ironię Sam nie szukał kontaktu z nimi. Na PT 37 przebywała też misja archeologiczna, w której brała udziała niejaka Jennifer Serbs. Ta pani była bliską znajomą Kai Coloney z czasów studiów na Marsie i była też ostatnią osobą, z którą rzeczona Kai miała kontakt nim zniknęłą na dobre.
To był ostatni trop jaki Sambor miał. Rozpytywanie ludzi, z którymi spotykała się w wirtuanecie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Wynajęty haker rozkładał ręce, a przeszukiwanie przedmieść Europy na Ziemi przestało mieć sens. Sobiesky był w kropce i bał się, że misja go przerosła. Owa Jennifer była ostatnim punktem, który można było zahaczyć i jedyną osobą, którą choć potencjalnie mogła coś wiedzieć o Kai.
PT 37 przywitało go w typowy dla siebie, perfidny sposób. Kiedy wylazł z kapsuły na głowę spadł mu obfity deszcz pyłu wulkanicznego. Wszędzie było szaro, a widoczność ograniczała się do kilkudziesięciu metrów.
-Super - westchnął
Kapitan Petersburga oczywiście źle wykreślił trajektorię i z tego co Sam widział na hologramie komunikatora był o dwa kilometry od stacji badawczej rozbitej przez archelologów. Dzień nie zaczynał się dobrze.
 
__________________
Regulamin jest do bani.

Ostatnio edytowane przez Volkodav : 26-12-2013 o 21:58.
Volkodav jest offline  
Stary 26-12-2013, 23:41   #2
Ali
 
Ali's Avatar
 
Reputacja: 1 Ali jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HMxUwTyz0hM[/MEDIA]

Dwa dni temu
„Funny Valentine” wypełniała się śmierdzącym, ostrzegawczym dymem. Joe siedział na połatanej skórzanej kanapie o kolorze, który najłatwiej było określić mianem sraczkowatego. Ciekawe, jaką pokrętną nazwę wymyślili dla niego designerzy do katalogu meblowego. „Pustynna Burza”? „Potwór z Bagien”? „Szlachetne Gówno”?
Łowca utkwił wzrok w ekranie, a dokładniej w kwocie, która wydała mu się kompletnie niewyobrażalna. 1.000.000$? Za jedną głowę? Okutą w metal, to fakt, w tym tkwił haczyk. Mimo wszystko takie pieniądze mogą uratować dzień. Ile dostał ostatnio? Marne grosze, które i tak poszły w całości na pokrycie kosztów kupna zapasu High-Fly i części do „Walentyny”. Teraz ledwo miał co włożyć do…
…gara?
- Kurwa – mruknął, gdy wizję przyciemnił mu dym, a nozdrza wypełniły się odorem spalenizny. Dopadł patelni w kilku krokach i zdjął z płyty, osłaniając twarz ramieniem przed pryskającym, rozgrzanym tłuszczem. Kaszlnął, pozbywając się z płuc niechcianego gazu – ciekawe, że jeszcze miał tak wrażliwe drogi oddechowe pomimo prawie codziennych „inhalacji” – i wachlując ręką wycofał się do panelu kontrolnego aneksu, by włączyć coś na wzór okapu.
Nic tu, kurwa, nie działało. Kontrola głosowa? Marzenie. Czujnik temperatury i dymu odcinający zasilanie kuchence? Takiego wała. Żył na krawędzi, łapał przestępców, a w zamian mieszkał w rozpadającym się blaszaku i pozostawał na wiecznym głodzie. Ładna sprawiedliwość.

Co by nie mówić, brakowało tu kobiecej ręki.
Marie-Claire nie była perfekcyjnie piękna. Była jednak mieszanką czarnoskórego i latynoskiego rodzica, co składało się na egzotyczną urodę docenianą przez koneserów. Joe lubił smakowity kolor jej skóry. Mimo wszystko jednak nie był estetą i jego pragmatyzm kazał mu doceniać u kobiet inne cechy. Przede wszystkim: funkcjonalność.
Dziewczyna znała się na serwisowaniu statków, poznali się właśnie przy naprawie „Funny Valentine”. Mechaniczka zamiast zapłaty dostała możliwość przetransportowania jej na inną planetę, a w efekcie pozostała załogantką. Dobrze gotowała i znała się na komputerach lepiej niż Daniels. Była drugim pilotem i nocną towarzyszką, nie bojącą się jego kompletnego braku czułości i dominacyjnych zapędów. Całkiem niezły układ, skoro kosztował łowcę tylko wykarmienie jej obfitych kształtów. W dodatku mało mówiła i nigdy nie pchała nosa w nie swoje sprawy. Jeśli o Joe chodziło, to Marie-Claire była bliska jego ideałom.
Popełniła jednak błąd.

Trzy tygodnie wcześniej

- Masz tupet… Latoiya. – Kobieta zastygła w przerażeniu, słysząc swoje prawdziwe imię. – Najciemniej pod latarnią, co? – Rzucił jej w twarz kartką z jej własnym wizerunkiem i wypisaną nagrodą. Nigdy nie uważał, by Marie-Claire mogło być jej prawdziwym imieniem, ale wydawało mu się, że sprawdził ją pod każdym kątem. Była sprytna, musiał jej to przyznać. Zbyt sprytna, jak na jego gust. Musiała usunąć lub zatuszować informacje o sobie w całej sieci, a zdradziła ją najzwyklejsza na świecie kartka. Wydawałoby się, że prymitywne światy nie przynoszą nic dobrego, ale – jak się okazało – najzwyklejszy druk był w stanie zdemaskować oszustkę skuteczniej niż wynalazki współczesności. Prawdziwa ironia losu.
- Daniels, przecież nie wydasz mnie za garstkę kredytów - wyrecytowała drżącym głosem. - Cholera, Joe, od tylu miesięcy – ile tu z tobą jestem? – od prawie pół roku pomagam ci na tym złomie, Boże, przecież nawet ty nie zrobiłbyś…
- Chyba nie sądzisz, że chodzi o pieniądze – przekrzywił swoją blond łepetynę w niemal uroczy sposób, zaglądając ciekawsko w oczy Latoyii. Oczywiście, że wyhaczył te słowa: „nawet ty”. Jak ta suka śmiała go oceniać, ba!, jak śmiała uznawać, że cokolwiek o nim wie po tak krótkim okresie? – Oszukałaś mnie, skarbie. Wiesz, czym się zajmuję. A ty jesteś albo odważna, albo zwyczajnie głupia.
- Nie zasługuję w twoich oczach na drugą szansę, Joey? – spytała, łapiąc go rozpaczliwie za rękę. Wyrwał się bez żadnego wysiłku, a jego spojrzenie ją zabolało. Zawsze tak patrzył. W ten zimny, obojętny sposób. Dopiero teraz zrozumiała, że wina nie leżała w niebieskoszarym kolorze jego tęczówek. Chłód bił wyłącznie z wnętrza mężczyzny.
- Drugą szansę dostaniesz po odsiadce – zaintonował beznamiętnie, doskonale wiedząc, że rzeczywistość nie jest taka prosta. Więźniowie stawali się własnością więzienia na czas odbywania kary. Przewinienia Marie-Claire były niewielkie, ale jej egzotyczna uroda stanowiła interesujący kąsek i nie trzeba było geniusza, by domyślić się, że będzie pokutować własnym ciałem. Kobiety po wyjściu z pierdla zazwyczaj dzieliły się na dwie grupy: na te, które nadal – choć już mniej legalnie – zarabiały jako prostytutki dla więziennych władz i na te, które wreszcie znajdowały ostrze i kończyły z życiem, nie mogąc znieść upokorzenia, jakie je spotkało. Joe nie życzył dziewczynie źle. Liczył, że uda się jej być szczęściarą na tyle twardą, by przetrwać i wyjść na prostą.
- Ty podły sukinsynie – brzmiały ostatnie, wycedzone przez łzy, słowa, które od niej usłyszał, kiedy oddawał ją w ręce strażników. Poprzedniego wieczora inaczej go nazywała.

Dwa dni temu
Musiał zadowolić się zalanym wrzątkiem makaronem z cukrem. Co za gówno. Miał oszczędności, ale – jak sama nazwa wskazywała – były one do użycia tylko w krytycznych przypadkach. Do takich nie należał głód. To znaczy nie ten, który wywołuje burczenie brzucha. High-Fly to co innego, jednak odłożona sumka przede wszystkim miała pokrywać koszty niespodziewanych – a koniecznych – napraw bądź zakupów. Poza tym, kurwa, miał cukier. Zbędny luksus, co tu narzekać.
Kiedy zębami ściągnął z widelca ostatni świderek oblepiony przezroczystobiałymi kryształkami, rozłożył się na kanapie i przymknął oczy. Przyzwyczaił się do czyjejś obecności na pokładzie. Nie do czyjegoś głosu, bo Marie-Claire gadała mało. Nie do jej dotyku, bo zbliżał się do niej tylko w wiadomym dla nich oboje celu. To było coś nieokreślonego, coś, czego wcześniej unikał. Lubił być sam i jego własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej. Współpraca rzadko bywała finansowo opłacalna, poza tym zadowolenie z wykonanej roboty było proporcjonalnie mniejsze. Więc co… Zakłamane babsko zmiękczyło go czy jaki pies?
Jedno było pewne. Marie-pieprzona-Claire-lub-Latoyia-jak-zwał-tak-zwał, załatwiłaby (Bóg jeden wie skąd) i przygotowała mu stek. Cycata czarodziejka.
- Koniec rozklejania się, Daniels – powiedział, oderwawszy z mlaśnięciem plecy od oparcia i opierając łokcie na kolanach. Potrzebny był mu zastrzyk gotówki, choćby mały. Nie było sensu okłamywać się, że sam jeden może porywać się na przeklętego blaszaka-terrorystę, choćby i za nieskończoność dolarów. Nie miał ku temu środków. Natomiast PT-37 słynęło z bycia ostoją renegatów. Dla niego udanie się tam było jak pójście nad jezioro dla wędkarza. Znaczy tam, gdzie woda nie była skażona chemikaliami i ryby nie były łaknącymi ludzkiej krwi mutantami. A może właśnie dokładnie tak…
W każdym razie nie mógł liczyć ani na komitet powitalny, ani nawet na przyzwoity napitek w barze. To nie była jedna z tych fajnych miejscówek, gdzie renegaci żyli w pełnych przestępczości miastach jak panowie. Ta pustynna kula była – oficjalnie – zlepkiem ruin. Łowy mogły być obfite, ale ni chuja przyjemne. Taki los.

Obecnie
Daniels wyłączył autopilota i wylądował na PT-37. Planeta była gorąca, ale klimat nie należał do sprzyjających. Pozostawił na sobie koszulę khaki z długim rękawem i czarne spodnie z grubo tkanego materiału. Przed opuszczeniem pokładu zadbał, by w jego płucach rozpanoszyło się High-Fly. Pora zarobić.
 
__________________
"We train young men to drop fire on people, but their commanders won't allow them to write "fuck" on their aeroplanes because it's obscene." Apocalypse Now
Ali jest offline  
Stary 27-12-2013, 15:35   #3
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Teraz

Sieć InterGalaticMesh, większość kanałów informacyjnych.




Cytat:
KRYZYS MARSJAŃSKI!

8 godzin temu doszło do najpoważniejszego od trzech lat incydentu bezpieczeństwa w obrębie Centrum Układu Terry, tzw. Układzie Słonecznym, uznawanym dotychczas za "strefę wolną od terroru". Grupa bojowników zajęła marsjańską windę orbitalną łącznie z jej naziemną bazą obsługową.

Terroryści, których większość członków zidentyfikowano jako przynależących do Marsjańskich Autonomistów, wdarli się na teren kompleksu o godzinie 01:00 UTE w sile ok. 100 osób. Prawdopodobnie dostęp umożliwił im wykradzione kody dostępu, nie wyklucza się też sabotażu. Po likwidacji sił ochrony, przejęli oni dolną część windy i zaczęli szturmować stację orbitalną. Walki ustały ok. 03:30 czasu UTE; do tego czasu bojówki zdołały opanować stację i wziąć ok. 60 zakładników, w tym obsługę techniczną windy i członków administracji planety, którzy się tam znajdowali. Niewielka liczba personelu była spowodowana pracami konserwacyjnymi liny windy, z czego również skorzystali separatyści.

Kilka godzin temu do mediów przedostało się nagranie, na którym pokazana została egzekucja 6 osób z uwięzionego grona, będących przedstawicielami korporacji wydobywczych i rządu. Jednocześnie terroryści przekazali swoje żądania: uwolnienie znacznej liczby autonomistów z ziemskich więzień, wycofanie z planety wojskowych sił porządkowych oraz wypłacenie prze korporacje 100 miliardów dolarów ziemskich jako "zadośćuczynienia dla ofiar kapitalistycznego wyzysku". W razie niespełnienia żądań zagrozili egzekucją kolejnych zakładników oraz zniszczeniem windy orbitalnej.

Terroryści rozpoczęli również kampanię informacyjną w sieci, masowo ujawniając przechwycone wcześniej dane korporacji i Rządu Ziemi, mające wskazywać na celowe, złe traktowanie robotników przez władze, istnienie obozów pracy przymusowej, stosowanie nieuzasadnionej przemocy przez siły porządkowe, a także zabójstwa liderów związkowych na zlecenie władz.

Na Marsie wprowadzono stan wyjątkowy, a Zjednoczone Rządy Ziemskie zwołały posiedzenie Rady Kryzysowej w trybie pilnym. Obrady trwają, nie są na razie znane żadne wiążące ustalenia, aczkolwiek nieoficjalne informacje mówią o dominacji "twardego kursu" wobec terrorystów w dyskusjach Rady.

Obserwatorzy są zgodni, że atak ten ma duże znaczenie ekonomiczne i propagandowe: wybudowana na początku kolonizacji Marsa winda orbitalna stała się szybko symbolem dominacji korporacji nad tą górniczą planetą. Przypominamy, że Mars na status pół-państwowy: na mocy układu Mersky-Bolington w rękach Rządu Ziemi pozostaje ogólna władza ustawodawcza, reszta planety jest pod zarządem lokalnego prawa korporacyjnego, zdominowanego przez przedsiębiorstwa wydobywcze. Z tego powodu dochodzi tu od dłuższego czasu do tarć między przedsiębiorcami a biedną klasą robotniczą, która domaga się większej autonomii oraz poprawy warunków zatrudnienia. Na tym tle w historii planety doszło do kilku tzw. powstań marsjańskich. Ostatnie z nich zostało skutecznie stłumione kilka lat temu, i od tego czasu na Marsie stacjonuje kilka korpusów Ziemskich Sił Stabilizacyjnych.

Prócz ciosu wizerunkowego, atak separatystów przynosi wymierne szkody ekonomiczne, szacowane na kilkadziesiąt milionów dolarów dziennie: winda orbitalna, jedna z trzech takich instalacji na planecie, jest główną drogą transportu materiałów i urobku z i na planetę, ponieważ ruch statków jest ograniczony niesprzyjającymi warunkami panującymi na powierzchni.

Eksperci ds. spraw bezpieczeństwa podkreślają, że skala ataku, jak i jego wyjątkowo staranne przygotowanie, stawia w bardzo niekorzystnym świetle działalność służb bezpieczeństwa Rządu Ziemi i może mieć poważne konsekwencje w świetle starania się tego rządu o organizację XVII Zjazdu Międzyplanetarnej Agencji Eksploracji Kosmosu. Pojawiły się również niesprawdzone informacje, że atak mógł być finansowany bądź wspierany przez inne, wrogie Ziemi reżimy.

Większość liczących się partii i sił politycznych zdecydowanie potępiła atak, aczkolwiek niektóre państwa Kosmosu nie zajęły wyraźnego stanowiska. Ostatnie badania opinii publicznej wskazują, że żądania terrorystów cieszą się ok. 14% poparciem wśród ludności marsjańskiej i mniej niż 3% poparciem na innych planetach Układu Słonecznego.

WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI!

Znamy nowe informacje dotyczące tożsamości napastników. Do zamachu przyznały się następujące organizacje: MA - Marsjańscy Autonomiści, RAW - Radykalna Akcja Wyzwoleńcza, KWM - Kolektyw Wolny Mars oraz CS - Czerwoni Separatyści. Przywódcą grupy jest terrorystka ukrywająca się za pseudonimem Tyzyfone, poszukiwana od kilku lat intergalaktycznym listem gończym za udział w innych aktach przemocy i bandytyzmu. Trwa uzupełnianie listy pozostałych bojowników.
Wcześniej

Mars, dawna kopalnia metali ziem rzadkich, obszar Sinus Sabaeus

Soundtrack

[MEDIA]http://fc01.deviantart.net/fs71/i/2013/300/3/0/desert_bike_rebel_camp_by_neisbeis-d6s29el.jpg[/MEDIA]

Stojąca na szczycie skalnej grani postać była niemal nie do odróżnienia od otaczającej ją skalnej pustki. Okutana w rozmywające jej kontur szmaty, identycznego koloru co rozpościerające się wokół czerwono-rdzawe piaski, zdradzała się tylko delikatnymi błyskami szkieł lornetki, którą lustrowała okolicę. Obok, koło podobnie zamaskowanego ciężkiego motoru, kucał drugi osobnik, grzebiąc coś w rozłożonej na ziemi aparaturze z imponująca anteną. Po chwili wstał i klepnął towarzysza w ramię; ten sięgnął pod burkę i wyciągnął małą kulkę, którą uruchomił pstryknięciem palców. Przenikliwe, czerwone światło zalało całą okolicę, na krótki czas oślepiając obie osoby.

Po chwili niebo nad nimi pociemniało. Przemytniczy, piracki transportowiec CAD-672H "Shark" zaczął podchodzić do lądowania, wzniecają wokół tumany kurzu. Celował w środek znajdującego się niedaleko krateru; kiedy brzuch statku był kilkanaście metrów nad jego dnem, maskowanie optyczne i pole siłowe zniknęło, ukazując prowizoryczne lądowisko i mieszczące się na dole obozowisko. Transportowiec osiadł na ziemi; po gruncie przechodziły jeszcze wibracje jego pracujących silników, kiedy iluzoryczna osłona domknęła się znów, sprawiając wrażenie, jakby krater nadal był pusty i martwy.

Strażnik przy motorze podniósł lornetkę i zapatrzył się w horyzont. Wyliczyli to idealnie: za pół godziny, góra czterdzieści minut przejdzie tędy zbierająca się już w zasięgu wzroku burza piaskowa, która dokładnie zatrze wszystkie ślady i zagłuszy namierzanie magnetyczne. Dał znak towarzyszowi, żeby spakował swoje zabawki, a niedługi czas potem z rykiem silnika motor zjechał ze wzniesienia i pognał w kierunku zakamuflowanej bazy, byle zdążyć przed nadciągającym wichrem.

***


Urol Menek, zwany również "Bane", aktywista, ideolog, terrorysta poszukiwany przez co najemniej 20 rządów różnych planet, medyk i cybernetyk z wykształcenia, bojownik z wyboru i dowódca z konieczności, nadzorował wyładunek spod półprzymkniętych powiek, dopalając mocnego papierosa z tytoniu-7, genetycznie modyfikowanej odmiany tej ziemskiej rośliny, o dużo większej dawce nikotyny, zdolnej zabić humanoida. Nic innego nie działało na jego organizm, niestety, a potrzebował teraz trochę luzu i odprężenia. Wszystko szło sprawnie i zgodnie z planem; Menek widział czystą radość w oczach swoich towarzyszy, kiedy rozpakowywali pachnącą świeżością broń, sprzęt i materiały, tak inne i o niebo doskonalsze od sprzętu, którym dotychczas musieli się posługiwać. Słyszał ich szczeniackie przechwałki i kiwał sceptycznie głową; to właśnie, że ich pomysł nie miał żadnych słabych stron, nie podobało mu się w najmniejszym stopniu.

Rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał nogą, a potem odgarnął połę maskującego materiału, wchodząc do chłodnej, skalnej kawerny, będącym przysposobionym na potrzeby RAW fragmentem szybu dawnej kopalni. Przepchnął swoje wielkie cielsko przez prowizoryczny magazynek, centrum sieciowe z kilkoma wślepionymi operatorami i coś w rodzaju kuchni polowej, a potem wszedł do kwater mieszkalnych. Skierował się na lewo, w głąb korytarza, gdzie nie świeciły się żadne lampy i odciągnął po cichu kolejną zasłonkę.

Była tam; nie zauważyła jego przyjścia, jakby spała, albo była nieprzytomna. Seledynowa poświata monitora aparatury medycznej oświetlała wnętrze małej salki, prawie w całości zapchanej skrzynkami na leki i robotem ambulatoryjnym.

Światło wydobywał z mroku nieprawdopodobnie chude, drobne i blade ciało, zawieszone nad ziemią na zwisających z sufitu pasach. Urol mógłby przez prześwitującą skórę policzyć wszystkie kostki człowieka; pomiędzy wbitymi w mięśnie krystalicznymi igłami, mającymi dostarczać mięśniom stymulacji i choć trochę je odżywiać, dało się zauważyć krwawe sińce i wybroczyny, pojawiające się od byle dotyku, oraz odparzenia w miejscach, gdzie styki zbyt długo dotykały skóry.

- Długo będziesz się gapił na mój kościsty tyłek...? - wisząca postać podniosła głowę, strząsając na wyprężone ramiona białe, rzadkie włosy. - Właź. Co tym razem? - powiedziała młodym, ale charczącym głosem, jakby każdy gwatowniejszy ruch krtani miał ją udusić. Zaraz też rozkaszlała się, kiedy zaur przechodził koło niej. Białym ciałem wstrząsnęły spazmatyczne dreszcze. - Znów jarałeś to gówno. - sarknęła dziewczyna, unosząc wzrok. Była w tym wieku, kiedy ludzkie ciało nie może się zdecydować, czy należy jeszcze do dziecka, czy już do kobiety: długie ręce i ramiona, powoli odznaczające się biodra. Gdyby nie przerażająca chudość, zapewne miałaby już piersi. Ale jej szaro-niebieskie oczy w wychudłej twarzy należały do kogoś dużo, dużo starszego niż nastolatka w okresie dorastania.
- Przyszedł transport. Dokładnie taki, jak chciałaś. Teraz mamy wszystko co trzeba. - Urol westchnął i pokręcił głową, szukając miejsca, gdzie mógłby usiąść. W zagraconym pomieszczeniu było to co najmniej trudne, jak nie niemożliwe. W końcu zdecydował się na coś, co robiło tu za szpitalne łóżko. - Słuchaj...mam wątpliwości. Brać sprzęt od Kombinatu...W końcu to też opresorzy...w dodatku co o nich wiemy? Nic. Prócz tego, że nie pod drodze im z Ziemią i jej przemysłem.
- Rozmawialiśmy o tym tysiąc razy, Ur. - w głosie dziewczyny zabrzmiały nutki zdenerwowania. Wzięła głębszy oddech zapadłą klatką piersiową i kontynuowała - Wzięłabym z pocałowaniem ręki sprzęt od samego dyra Biom Inc. jeśli dzięki temu mogłabym wyjebać tych skurwieli w dupę. Kogo to obchodzi, skąd jest forsa. Ważne co MY z nią zrobimy. Cel uświęca środki, skumaj to wreszcie. Myślisz, że ci chłopcy i dziewczyny czuliby się lepiej, męcząc się z jakimś szajsem, który jest fizycznie niesprawny, ale za to ideologicznie bez zarzutu? Nie! - odpowiedziała sama sobie - Dla nich liczy się tylko to, że mogą pozbyć się okupanta. Tylko i wyłącznie. A moim zdaniem jest dać im najlepsze do tego narzędzia. Nawet jakby znaczyło to pójście do łóżka z samym diabłem! - rozkaszlała się, zmęczona tą długą, gniewna tyradą. Menek nie wyglądał na przekonanego. Spojrzał na odczyty stacji medycznej i zaczął powoli wypinać z ciała dziewczyny igły. Kiedy wyciągnął ostatnią, ta zwiotczała w jego potężnych rękach; z małych ranek ciekła krew i limfa, przez osłabione mięśnie przebiegały nieregularne spazmy.

Sauranin owinął ją kocem i przeniósł na pryczę, na której przed chwilą siedział. Posadził ją w miarę prosto, żeby krew mogła swobodnie płynąć i podał jej obłą, różową pastylkę na poprawę krążenia. Biała dziewczyna wyciągnęła po nią długie, delikatne palce, powykrzywiane pod dziwnymi kątami postępującym reumatyzmem. Siedziała teraz w rogu łóżka i drżała, w miarę jak lekarstwo zaczynało działać.

- Jeszcze zastrzyk. Daj ramię - Urol najdelikatniej jak mógł chwycił jej nadgarstek i przyłożył do jasnej skóry końcówkę ultradźwiękowej strzykawki. I tak zostaną sińce; najmniejszy nacisk ranił jej tkanki z siłą młota. Ile jeszcze pociągniesz, co? - zastanawiał się gad, patrząc na zmaltretowaną istotę, miotaną drgawkami i kulącą się z bólu. Atrofia mięśni, porfiria, reumatyzm, anemia...a nie masz nawet dwudziestu lat, dziecko. Łatamy cię jak potrafimy, łatamy jak możemy i czym możemy, ale na ile to starczy? Uparłaś się i dzięki temu żyjesz, ale jak długo umysł może narzucać swoją wolę ciału?
- Co się gapisz... - dziewczyna zmarszczyła nos i przymrużyła podejrzliwie oczy - Jeszcze nie będę zdychać. Nie martw się, to ja zakopię ciebie, a nie odwrotnie.- wyszczerzyła do obcego śnieżnobiałe zęby. - A teraz zanieś mnie do warsztatu. Muszę się ubrać! - zakomenderowała.
- Nie musisz... - mruknął Urol, ale wziął ją na ręce i zaczął wracać skąd przyszedł - Nie musisz. Wszystko jest opracowane, nasze siły są wystarczające, a ty możesz zostać w odwodach. Tam nie będzie już czasu na rehabilitację, znów dostaniesz zapaści.
- Zapaści-sraści! - mały kłębek szmat w jego ramionach syknął z gniewem i usiłował splunąć, obśliniając sobie brodę. Spod koca na jaszczura popatrzyły zmęczone, nagle zasmucone oczy. - Urol...chciałabym. - powiedziała cicho dziewczyna - Chciałabym kiedyś odpocząć. Poleżeć na trawie. Poznać kogoś...wyjątkowego. Żyć. Ale nie mogę odpuścić. Za mojego ojca i brata. Za mamę. Za wszystkich, którzy wtedy zginęli. Sam wiesz... - wyciągnęła dłoń i dotknęła chropawego policzka towarzysza - Nie mogę. Jestem symbolem, Ur. Symbolem, że wciąż walczymy, że jest jeszcze nadzieja dla wszystkich uciśnionych. Że wielcy nie mogą bezkarnie tłamsić maluczkich. Sztandaru nikt nie pyta, jak się czuje, Ur. Sztandar ma ładnie wyglądać i zawsze dumnie powiewać...Nawet jak wiatr wieje w drugą stronę, a w płótnie pełno jest dziur. Tak to jest, po prostu...


Biała postać tańczy w ciemności hangaru. Jej kalekie, chore ciało wygina się rytmicznie w krótkich, urwanych sekwencjach, kiedy dziewczyna sprawdza, czy oporne mięso tym razem będzie jej słuchać. Naga, bezwłosa skóra lśni śliskim, zimnym odblaskiem przewodzącego żelu, którym jest pokryta; półogranicznej substancji, która wzmacnia delikatne impulsy elektryczne, niosące informacje mięśniom.

Dziewczyna tańczy dla maszyny. Przed nią klęczy zimna skorupa metalu, bojowy pancerz noszący na sobie śladu wielu bitew. Został umyty i odmalowany; stare blizny pokryto świeżą farbą, a wymalowany na podbrzuszu znak trupiej czaszki niemal świeci, odcinając się czarną plamą na jasnym tle. Pancerz jest otwarty: siłowniki rozgięły jego osłony niczym płatki kwiatu, i teraz metal ukazuje swoje delikatne, wrażliwe wnętrze, ciepłe i miękkie jak wnętrze ciała: kabinę pilota.

Znający się na rzeczy inżynier dopatrzyłby się tu wielu dziwacznych przeróbek: przede wszystkim całkowicie zmieniony system sterowania. W pierwotnym założeniu egzoszkielet miał tylko wzmacniać siłę operatora; do sterowania nim była wymaga podobna sprawność fizyczna, jak do bycia żołnierzem. Tu jednak zastosowano inne rozwiązanie: dziesiątki małych elektrod, które przyklejają się do skóry, niczym żarłoczne pijawki zbierają z ciała pilota impulsy elektryczne, idące z i do mięśni. Można więc powiedzieć, że pancerz sterowany jest *myślą* - chęć wykonania ruchu, odpowiednie napięcie mięśni - i siłownik wykonuje dokładny gest, jakby był przedłużeniem ludzkiego mózgu. I na odwrót: nacisk na metalowe kończyny obierany jest przez operatora jako siła działająca na jego własne ręce i nogi.

Dziewczyna tańczy. Skupia się tylko na tym, co czeka ją za chwilę, za godzinę, za minutę, za sekundę. Byle przeżyć każdy kolejny malutki odcinek czasu, póki bije jeszcze serca, póki zginają się jeszcze ręce, póki pracują płuca. Nie myśli o jutrze; nie planuje. Żyje niczym motyl, bezbronna larwa, a każda minuta poza ochronną masą pancerza skraca jej życie o kolejne cenne chwile. Niemal słyszy ten uciekający czas, który szepcze ciągle jedno, jedyne słowo: śmierć, śmierć, śmierć.

Zamyka oczy i wślizguje się w fotel. Elektrody powoli pełzną po jej ciele, doczepiając się tu i tam, gdzie ich węszące pyszczki wykryją najmocniejsze prądy, gdzie pobudzone medycznymi zabiegami mięśnie są najzdrowsze i najsilniejsze.

To jest jej prawdziwe ciało. Stalowy kolos, pancerna potęga, relikt epoki wielkich bitew, sprawne i zabójcze narzędzie zagłady. Nie wychudzone, obdarte z godności mięcho, które zawodzi ją za każdym razem, gdy chce zrobić jakąkolwiek czynność, która w pancerzu przychodzi jej z łatwością. Mięcho, które domaga się wciąż uwagi, troski, opieki i ma swoje potrzeby, na które nigdy nie starcza czasu.

Nikt nie wie, jak się nazywa dziewczyna; nawet ona sama straciła gdzieś tą wiedzę w trakcie wędrówki po piekle na ziemi i przyspieszonego kursu dorosłości, który zafundował jej bezduszny los. Ale kiedy pancerz zamyka się nad nią, a jej oczy spoglądają na świat z nowej perspektywy, czytając odczyty pracującej maszyny, dziewczyna czuje, że dwie rozdzielone połówki - z których ona jest tą gorszą - znów perfekcyjnie zrosły się w jedną całość, która ma swoje imię. Stalowe ramię z niezwykłą delikatnością naciska dźwignię drzwi, i hangar otwiera się, wpuszczając do środka powódź ostrego, sztucznego światła.

Kobiety i mężczyźni, ludzie i nieludzie, bojownicy zjednoczeni wspólną walką o wolność Marsa, stoją na dziedzińcu, rozmawiając między sobą, przygotowując sprzęt, spędzając razem ostatnie chwile przed czekająca ich misją, z której - dobrze to wiedzą - niewielu wróci żywych. Wszystkie głowy jednak odwracają się w jej stronę, nawet ta Urola Meneka. Dziewczyna ma przez chwilę dziwaczne wrażenie, że wzrok gada przebija się przez stalową skorupę i pada prosto na nią, ducha w pancerzu, mięso w maszynie. Ale zaraz otrząsa się z tego. Napina delikatnie struny głosowe, a wrażliwe czujniki natychmiast wychwytują ten ruch i przekładają na mechaniczne słowa. Pancerz przemawia odczłowieczonym, sztywnym głosem:

- Będę was dziś prowadzić - po śmierć, albo zwycięstwo.
- Po śmierć albo zwycięstwo! - odpowiada jej nierówny chór poważnych głosów. A potem ktoś rzuca "Ty-zy-fo-ne!". TY-ZY-FO-NE! TY-ZY-FO-NE! – grupa podchwytuje to imię i skanduje je, jakby było to jakieś magiczne zaklęcie, chroniące ich przed złem i mające przynieść tak długo oczekiwaną odmianę losu.
- Nazywam się Tyzyfone. - mówi cicho pancerz, a może zamknięta w jego wnętrzu dziewczyna. Nigdy nie jest do końca pewna, które z nich istnieje *naprawdę* w tej symbiozie. Bo kto tak naprawdę potrzebuje kogo? Dusza ciała, czy ciało duszy? Odrzuca jednak te myśli i koncentruje się na czekającym ją zadaniu. Nie może zawieść. Po raz kolejny jest czyjąś nadzieją, posłańcem niosącym ogień zmiany. Tylko to jest ważne. Tylko to się liczy.

Migoczące cyfry przed jej oczami pokazują dokładny czas: jest 00:00:00 UTE. Za godzinę rozpocznie się nowa era w dziejach Czerwonej Planety.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 30-12-2013 o 19:17.
Autumm jest offline  
Stary 27-12-2013, 16:31   #4
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
(podkład dźwiękowy)
Trzy miesiące wcześniej

- Aed Rast, twój ojciec, Najwyższy Kapłan chce Cię widzieć – jaszczuroczłek, sáurio o ciemno brązowej skórze w czarne plamy na pysku pojawił się przy Goedwinie praktycznie znikąd – Ciężko Cię tu było znaleźć, co się stało z twoim komunikatorem.
Rast był bardzo zaskoczony że Królewski Tropiciel się po niego fatygował tyle układów i galaktyk, tylko po to żeby mu powiedzieć że jego ojciec chce go zobaczyć.
- Wyrzuciłem go, rodzeństwo nie wiedziało co znaczy status „Nie przeszkadzać”.
- Yhym – Królewski Tropiciel przytaknął głową – Weź ten. Mam Cię sprowadzić nawet siłą przed oblicze Najwyższego Kapłana. Rozkaz Króla.
Aed Rast zasyczał cicho z bezsilności. Mógł walczyć z tropicielem, ale gdyby wygrał stałby się wrogiem numer jeden całego Zjednoczonego Królestwa Sáurio. I jak nie jeden tropiciel, to drugi, trzeci, aż w końcu udało by się im go zabić. Nie mógł by się czuć bezpiecznie nawet na sraczu w centrum supermiasta Jericho na księżycu Jawy.
- Gdzie masz statek? – aed Rast nasunął na głowę ciemny kaptur, kładąc na stole kilka międzyplanetarnych marek za drinka którego wysączył.
- Lądowisko numer jedenaście.
- Pójdę po moje rzeczy, czekaj tam na mnie – mruknął.
- Doskonale aed Rast. Mam prośbę, nie próbuj żadnych sztuczek. Dobrze?
- Nie mam najmniejszego zamiaru – powiedział to odwracając się i kierując w stronę drzwi lokalu.
Królewski Tropiciel odprowadził go w stronę wyjście, po czym spojrzał na barmankę, była to terranka. Pewnie zaledwie 18 letnia.
- Kufel sáuriońskiego piwa i stek. Surowy i krwisty – zamówił.

* * *

Let był to znany na Abigail, planecie tranzytowej gdzie swoje magazyny miało bardzo wiele korporacji, złodziejaszek i przemytnik. Nie tak dawno temu jeszcze aed Rast był gotów ubić z nimi interes i przekazać im sporą partię sáuriońskich karabinów magnetyczno-pulsacyjnych potrafiących rozpędzić kulę do prędkości światła, broni zabronionej na większości planet. Ów broń zakupił po niższej cenie na rodzinnej planecie. Niestety jego kontrahent miał inne plany niż rzetelny układ i po prostu zabrał z magazynu który wynajął aed Rast skrzynie z bronią.
Oczywiście sáurio to byli doświadczenie handlarze, stosowali różne metody zapobiegawcze na wypadek kradzieży. Skrzynki miały po cztery urządzenia GPS, w tym były zaminowane, a samego Leta uwieczniła kamera oraz jego grabów. Let zapytany o to, wyrzekł się skoku i powiedział że skoro aed Rast nie jest w stanie mu dostarczyć towaru musi pokryć jego przewidywane zyski. Nie trzeba sobie wyobrażać jak to rozgniewało Goedwina. Niestety GPS były zagłuszane, o wybuchu się nie mówiło więc albo je rozminowali lub jeszcze nie otworzyli.
Kiedy Królewski Tropiciel odnalazł go w barze Mała Brytania, tamten nie mógł wiedzieć że aed Rast aktualnie śledził człowieka Leta do ich magazynu którego nie było w głównym rejestrze. Musiał mieć prywatny lub obsraną dziurę w ziemi poza granicami punktu tranzytowego. To drugie było bardziej prawdopodobne.
Bandzior zaprowadził go idealnie w dzielnicę obskurnych magazynów, które nie podlegały ewidencji. Można tu było strzelbę szrapnelową która zostawiała z człowieka tylko kupę mięsa, niewolnika, dziwkę na noc lub na całe życie dowolnej chyba rasy, a gdzieś pomiędzy tymi kurwidołkami znajdował się magazyn Leta.
Łysy, gorylowaty osobnik o bardzo ciekawym, czarno-białym futrze doprowadził aed Rasta bezbłędnie do kryjówki. Nie spodziewał się on nawet tego że jest śledzony przez sáurio którego dzień wcześniej okradł. W środku znajdował się Let. Na nosie miał okulary cyfrowe, a na notepadzie obliczał zyski jakie uzyska ze sprzedaży ukradzionych dóbr. Po za nim znajdowały się w magazynie dwóch gorylowatych, jeden człowiek oraz jakiś mały insekt mopujący podłogę.
Pomiędzy labiryntem skrzynek nawet nie wiedzieli co ich zabiło. Bezszelestnie wyeliminował gorylowatych, człowieka oraz insekta. Jedyny hałas jaki przy tym zrobił był człowiek który charakterystycznie gulgotał z poderżniętym przez sáuriońską szablę gardłem, który aed Rast musiał wyszarpnąć swoimi kłami. A że nigdy nie gardził świeżym mięsem, przełknął to z uśmiechem na jago gadzim pysku. Leta zostawił sobie na koniec. Wlepiał swoje zimne, gadzie spojrzenie w jego szkliste oczy kiedy wbijał mu jedną z szabli w bebechy, przekręcał i uniósł go na niej na wysokość swoich oczu. Aed Rast miał trochę ponad dwa metry wzrostu. Let był z ras niskich, miał może z metr pięćdziesiąt.


* * *


Na statku tropiciela pojawił się jak obiecał, ze swoimi rzeczami. Workiem marynarskim oraz dziesięcioma skrzynkami broni. Jeszcze przyjdzie czas kiedy je sprzeda i nie zostanie spróbowany wykiwany przez jakąś arogancką rasę.
Lot się dłużył, układ sáurio znajdował się na Wschodnich Rubieżach i był ostatnim odkrytym na wschód układem zamieszkiwanym przez rasę inteligentną. Na statku panowało milczenie. Aed Rasta zjadała ciekawość co zbroił iż Najwyższy Kapłan chce go widzieć i to z rozkazu samego Króla. Dlaczego on, a nie jeden z dwudziestu trzech jego braci albo szesnastu sióstr. Dowiedział się tego dopiero po kilkunastu godzinach podróży.
Od razu po lądowaniu został odeskortowany w towarzystwie Gwardii Królewskiej przed oblicze Najwyższego Kapłana. Najwyższy Kapłan pełnił rolę premiera, a niektórzy nawet mówili że ma większą władzę od samego Króla. Kapłan zasiadał za biurkiem z ołowianego drzewa, którego na planecie Tulius V było bardzo, bardzo dużo.
- Goedwinie Al-Raszada vin Tealkiddin aed Raście. Synu.
- Aranie Al-Anina vin Tealkiddin aed Raście. Ojcze.
Pomieszczenie wypełniła cisza. Jaszczury mierzyły się wzrokiem. Ojciec Goedwina był bardzo doświadczonym jaszczuroidem, do śmierci zostało mu już zaledwie kilka wylinek i jego łuska miała okropny, siwy kolor. Nawet wzrok, chluba sáurio, miał coraz bardziej mętny i z pewnością nikt by go już nie poprosił o zostanie plutonowym snajperem. Goedwin różnił się od niego całkowicie, jego skóra była młoda i jeszcze zielona, wzrok ostry, a równowaga nie zachwiana.
- Synu – przerwał ciszę ojciec – Za pół-godziny spotkasz się z Królem. Sam Cię mu zaproponowałem, ponieważ z naszej rodziny to ty zwiedziłeś największy kawał kosmosu i znasz tamtych ludzi. Wierzę iż przyjmiesz propozycję Króla ze względu na mnie i ze względu na samego siebie.
- Ale jaka to propozycja Ojcze…
- To już Ci powie sam Król – przerwał my Aran aed Rast – Teraz udaj się do komnaty gości, najedz się i napij, możesz spróbować się przespać.
Goedwin skinął mu głową i zaczął się kierować się w stronę wyjścia.
- A! – syknął Aran za wychodzącym synem – Matka chętnie by się z tobą zobaczyła, jest w domu obok świątyni. Chyba pamiętasz jeszcze drogę?
- Pamiętam…

* * *

Siedziba Króla było to największe drzewo na planecie które całe zostało wyłączone na potrzeby urzędów i rezydencji królewskiej rodziny. We wydrążonym pniu, na samym dole znajdowała się komnata audiencyjna Króla Rogara Al-Sakal vin Doniac aed Maca.
Gwardia Królewska otaczała całe pomieszczenie, ponoć Gwardziści sypiali na stojąco i nigdy się nie zmieniali, a karmiły ich nocą kapłanki Shakivy. Mniej przychylni mówili że ponoć wtedy nie odbywa się tylko karmienie… Ale kto by tam wierzył plotką jakiś zboczonych jaszczuroidów.
Król miał czerwoną łuskę, a skórę z pewnością bardzo twardą. Do końca życia zostały mu ze cztery wylinki, ale mimo wszystko nie dawał po sobie tego poznać. Naprawdę świetnie się trzymał. Nie szarzał, a wzrok nadal miał całkiem bystry, w przeciwieństwie do jego ojca który był prawdopodobnie nawet młodszy od Króla.
- Witaj Goedwinie Al-Raszada vin Tealkiddin aed Rast. Czy ojciec poinformował Cię co mam zamiar Ci powierzyć? – odezwał się Król, kiedy Goedwin znalazł się przed jego obliczem i zwyczajowo przyklęknął – Powstań.
- Witaj Królu, niestety Najwyższy Kapłan nie powiedział mi nic konkretnego o charakterze naszego spotkania.
- Taa… - Król skinął głową kilka razy myśląc w jego słowa ubrać to co zaraz powie – Jak wiesz, sáurio rodzą bardzo dużo potomstwa, a przez to że nie żyjemy już na dnie planety, a nasze wojsko i bariery wysoko-energetyczne blokują zwierzętom dostęp do naszych miast, umieralność spadła. W dodatku wyeliminowaliśmy większość chorób zagrażającym naszej rasie. Potrzebujemy coraz więcej przestrzeni życiowej dla nowych potomków. Tulius V powoli staje się przeciążony, tak samo Tulius III i IV, oraz księżyce. Wysyłamy w przestrzeń co jakiś czas samodzielnych kapitanów w poszukiwaniu nie zamieszkałych planet zdatnych do terraformowania albo podobnych do naszych Tuliusów. Ostatnie dwie odnalezione planety są dopiero w czasie terraformacji, a my nie mamy tyle czasu. Dlatego otrzymasz ode mnie statek. Znasz korporację Solar Cargo, produkują świetne frachtowce i pancerniki. Otrzymasz lekki frachtowiec Jaszczur Mark III wraz z wyposażeniem i trochę pieniędzy na początek, kiedy się skończą sam będziesz musiał samofinansować swoja podróż. Oczywiście co jakiś czas wpłynie jakiś datek. Dobór załogi zostawię tobie. Zgadzasz się?
Propozycja jaką zaoferował mu Król była ziszczeniem marzeń każdego sáurio, wyobrażał sobie jak bardzo zostanie znienawidzony przez swoich rówieśników. Z resztą przez to wyjechał, bycie synem Najwyższego Kapłana to ciężki kawałek życia. Ale teraz mógł podróżować z własnym statkiem i załogą. Nawet jeśli by nie skupił się zbytnio na obowiązkach, szukaniu planet, przydałaby mu się taka jednostka do handlu. No, i zapewne jakby odmówił popadł by w niełaskę Króla, a przy tym cała jego rodzina. Chyba głównie to zdecydowało że powiedział…
- Zgadzam się Królu. Kiedy mogę wyruszyć?
- Choćby i dziś, ale pamiętaj o załodze.
- Pamiętam Królu, zaraz wypuszczę stosowne ogłoszenie do systemu informacyjnego Tuliusa V.
- A więc życzę powodzenia. Liczę na Ciebie Goedwin. Możesz odejść. Pozdrów ode mnie swojego ojca i matkę.
- Oczywiście Królu. Tak zrobię.

Trzy dni wcześniej


Aed Rast spojrzał w stronę dziesięciu skrzyń z bronią. Na koncie z datkami nie zostało wielu środków, a handel karabinami magnetyczno-pulsacyjnymi mógł przynieść konkretny zastrzyk finansowy. Ale nie chciał popełnić błędu jak na Abigail. Postanowił udać się tam, gdzie nie będzie musiał kryć z kontrabandą i będzie mógł wybrać kupca który po prostu da najwięcej, a nie szukać wśród uczciwych jednego nieuczciwego.
Wyszedł z ładowni i skierował się do pilota, którego poinformował o nowym kursie. Mogli w końcu opuścić Wielką Pustkę jak nazywali tereny poza galaktyką i wyłączyć radar planetarny. Urządzenie wykrywające wszelkie formacje skalne w przestrzeni kosmicznej.
Następnie udał się do głównego inżyniera, Kehmlera, aby dowiedzieć się o poziomie paliwa w głównym napędzie oraz napędzie dodatkowym. Świetne rozwiązanie, najnowsza myśl techniczna sáurio. Zimna fuzja w połączeniu z anty-materią. Jaszczur Mark III mógł uchodzić za najszybszy lekki frachtowiec w całej galaktyce. IS-44 było dobrym miejscem żeby zatankować oraz sprzedać zbędną broń i inne towary. Na jednej z małych asteroid tuż przy Wielkiej Pustce znaleźli nawet skład jakiś przemytników i w magazynie zalegało im sporo alkoholu i narkotyków.
Nikt by nie śmiał zatrzymać statku należącego do Królewskiej Armady Ekspedycyjnej, a przynajmniej nikt nie wyjęty spod prawa. Piraci to był zupełnie inny kawałek chleba. Z głośników wylał się głos pilota, młodego sáurio który wcześniej pilotował krążownik w Królewskiej Flocie.
- Kapitanie aed Rast! Cztery niezidentyfikowane fregaty zbliżają się do nas od sterburty. Skany numerów seryjnych statków świadczą o tym że zostały skradzione. Podejrzewam że to piraci.
- Grak! – Goedwin przeklął szpetnie po sáuriońsku po czym uniósł do pyska komunikator – Włączyć bariery ochronne, obstawić główne działo i uruchomić system obronny na sterburcie. Przygotować napęd anty-materii do skoku. Dajcie mnie na pasmo tych jednostek.
- Już kapitanie.
Głos Goedwina szybko stał się spokojny, zimny i groźny.
- Tu Jaszczur Mark III W32B, statek Królewskiej Armady Ekspedycyjnej Zjednoczonego Królestwa Sáurio. Zmieńcie kurs albo otworzymy do was ogień. Powtarzam. Zmieńcie kurs albo otworzymy do was ogień.
- KAPITANIE! – powietrze przeszył głos z głośnika, młody pilot znowu krzyczał – Odpalili torpedy fotonowe! Uderzenie za 30 sekund!
- Cała do góry! – pilot posłuchał, w rezultacie z ośmiu torped trafiły tylko trzy, a pozostałe poleciały w kierunku Wielkiej Pustki – Z głównego działa ognia! Niech giną. Idioci.
Walka nie trwała długo, statki Solar Cargo słynęły z uzbrojenia nawet w jednostkach cywilnych. Głównie były to proste, acz skutecznie bronie. Jedynie główne działo pochodziło z importu, ciężki blaster laserowy umieszczony na dziobie statku był w stanie przebić większość cywilnych barier ochronnych dowolnego statku w przestrzeni.
Po 15 minutach w przestrzeni dryfowały tylko szczątki czterech fregat. Wybuchy ich napędów jeszcze przez chwilę oświetlały statek. Skąd się oni tu wzięli, Goedwin nie miał pojęcia. Główny inżynier podał raport uszkodzeń.
„Tarcze: 15% mocy.
Prawy silnik: 00% mocy
Wyciek mocy poza układ, konieczna naprawa w próżni.”
Goedwin autoryzował pozwolenie na wyjście w przestrzeń i naprawę. Wierzył w głównego inżyniera, miał do wyboru jego albo młokosa z Floty. Wolał w kwestii naprawy i konserwacji statku polegać na kimś z ciut większym doświadczeniu.
- Aed Sonthom – podszedł do pilota na mostku – Jaka jest najbliższa planeta na której możemy przeprowadzić poważniejsze naprawy, kupić uszkodzone części oraz sprzedać towar z ładowni?
- Aed Rast. Według map jesteśmy bardzo blisko PT 37. Zaledwie dzień drogi na pełnej mocy.
- Skieruj się tam jak tylko Kehmler uprzątnie ten syf.

Obecnie

Uszkodzony statek zostawiając za sobą snop dymu w próżni, co wyglądało doprawdy ciekawie dopiero po trzech dniach doleciał na PT 37, lądując w największym „mieście”.
Dyspozycje były jasne i konkretne. Załoga pod dowództwem Głównego Inżyniera miała naprawić statek, on wraz z pilotem ruszyli w kierunku zaoferowania swoich towarów. Osiem skrzyń karabinów magnetyczno-pulsacyjnych, cztery skrzynie „Marsjańskiego pyły” (czerwonego pyłu produkcji ludzkiej) oraz bimbru pochodzenie mu nieznanego, ale zostawił kilka butelek inżynierowi do czyszczenia silników. Idealnie się do tego nadawały.

Bonus (czyta Kristin Czobowna)
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.

Ostatnio edytowane przez SWAT : 27-12-2013 o 20:12. Powód: Muzyka, jak wszyscy to wszyscy ;]
SWAT jest offline  
Stary 27-12-2013, 21:47   #5
 
Fielus's Avatar
 
Reputacja: 1 Fielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodzeFielus jest na bardzo dobrej drodze

Cytat:
#...
#...
#...
#Rewitalizacja systemów zasilania: zakończona.
#Rozpoczynam sekwencję rozruchową.
#Inicjalizacja rozruchu: w toku.
#Rozpoczynam rozruch podstawowych funkcji.
#Rozpoczynam rozruch układów pamięciowych.
#Konfiguracja zegara pamięciowego.
#Pełna sprawność operacyjna!
- Do licha, Luc!- Po wnętrzu pustego hangaru kobiecy okrzyk poniósł się zwielokrotnionym, dudniącym echem. Z cienia, przy wejściu do stróżówki, wyłoniła się ciemnowłosa Lynianka. Jej szczupłą, gładką twarz zdobił wyraźny, gniewny mars.
- Nie masz jakiejś opcji zmniejszenia głośności komunikatów?- Rzekła przyciszonym głosem. W mroku zapłonęły dwa duże, czerwone ślepia. Z szerokich, metalowych dysz buchnęły pióropusze pary.
Cytat:
#Odpowiedź negatywna, Samino. Nie zostałem wyposażony w aż tak fantazyjne usprawnienia.
#Pytanie: Jak się miewasz?
- Tylko ty mogłeś o to zapytać w takiej chwili...- Westchnęła dziewczyna, dotykając delikatnie palcami ekranu sterowania hangaru.
Stare, na wpół zdezelowane lampy zapłonęły drgającym, łagodnym światłem, rozpraszając zaległą wszędzie ciemność.
Teraz, w świetle, przypadkowy obserwator mógłby przyjrzeć się bez przeszkód obydwu rozmówcom.
Lynianka nie była zbyt wysoka, mogła mieć może 175 cm wzrostu, na pewno nie więcej. Czerń jej oczu uwypuklał łagodny, błękitny makijaż, a wyrazistości jej kształtom nadawał czarny, roboczy kombinezon.
Drugim głosem, mechanicznym i matowym, był potężny, 3,5 metrowy robot. Czarne blachy nie odbijały światła, gdzieniegdzie widać było ślady korozji. Mimo to, potężny robot działał, jak się wydaje, doskonale. Układy zebrane razem w ośrodku silnikowym na jego 'plecach', oraz dwie dysze wydechowe po dwóch stronach ciała upodabniały go do wielkiego, masywnego wędrowca z plecakiem. Czerwone, świecące oczy wodziły uważnie za zdenerwowaną Samino.
Cytat:
#Wyglądasz na spiętą, Samino.
#Pytanie: Czy wszystko w porządku?
- Nic nie jest w porządku, Luc!- Odparła.- Jak myślisz, dlaczego się tutaj ukrywamy?-
Cytat:
#Negacja. Ja nie myślę, Samino.
#Korekta.
#Błąd.
#Kod błędu: 65t-RRX-12
#Nie myślę w ścisłym sensie, tak jak ty. Jestem zdolny do przetwarzania informacji.
#Pytanie: Dlaczego się tutaj ukrywamy?
Samino westchnęła.
Od czasu rozpoczęcia się "kryzysu marsjańskiego", na większości planet i kolonii Układu Terry zaczęły się poważne rozruchy związane z "życiem" mechanicznym. Wszystko to przez plotki, szczelnie zagłuszane przez korporacjonistów i bardziej uległe wobec nich rządy, jakoby Tyzyfone, znany (lub znana) terrorysta i bojownik o wyzwolenie Marsa, miał tak na prawdę nie być istotą, a maszyną. Z tego powodu Samino i Luculus musieli opuścić gościnne, zamieszkałe układy i ukryć się tutaj, po środku niczego, w tym małym, odosobnionym porcie na Ganimedesie.
Lynianka usiadła na posadzce i zmęczona długim czuwaniem oparła się o metalową nogę robota. Wydawało jej się, że jeszcze nie tak dawno temu Hektor namawiał ją, żeby oddać "Wielkiego gościa" na przemiał...

Kilka miesięcy wcześniej.

- Nie mogę uwierzyć, że dałam ci się namówić na tę eskapadę, Hektor.- Warknęła Samino. Włosy miała zebrane w długi, gruby warkocz, a przez biodra przewieszony pas z olstrami, kryjącymi poręczne, damskie, lekkie pistolety boltowe.
- Nie pękaj, dziecinko.- Odparł Hektor, metalicznym głosem swojego modulatora. Bez niego, jego owadzie piski, stanowiące język Antnidów, mogłyby najwyżej przyprawić Lyniankę o ból głowy.- Potrzebowałem wsparcia, a ty wydałaś mi się najodpowiedniejsza...-
- Czyli to nie ma nic wspólnego z tym, że znowu ograłeś moich braci na grubą kasę, a oni po raz kolejny obiecali ci "randkę" ze mną?-
Hektor zaśmiał się sztucznie, wymuszenie, zdradzając, że dziewczyna ma całkowitą rację.
Posuwali się wolno po piaszczystej, porosłej rzadką trawą równinie planety Celeron, w kierunku wznoszących się niedaleko ciemnych, niemal pionowych iglic skalnych.
- Przypomnij mi, co my tutaj tak właściwie robimy?- Zapytała.
- Dokładnie to, za co nam płacą. Wiesz, na prawdę lubię te proste, przyjemne robótki na planetach prymitywów. Oddają swoje majątki niemal za bezcen.-
- Jesteś ohydny, Hektor.- Dziewczyna splunęła z niesmakiem.
- Może, ale to nie moja wina, że kilku głupich wieśniaków przestraszyło się w jaskini "ducha z płonącymi ślepiami". Jak dla mnie, to były po prostu jakieś robaczki, jakich pełno w takich zapyziałych dziurach. W najgorszym przypadku pewnie trafi się wąż.-
Samino prychnęła pogardliwie i nie odzywała się więcej, a Hektor też raczej nie starał się podtrzymywać rozmowy.
"Jaskinia", o której wspomniał Antnid, była w istocie wielką, ziejącą czernią dziurą w skale, prowadzącą w dół i w dół, zdaje się, że głęboko pod planetę. Masywne, czarne kamienie stanowiące w tym miejscu niemal wyłączne podłoże, były na tyle mocne, by nie zawalić się im na głowy, Hektor uruchomił więc małą, fosforową latarkę i przyczepił ją sobie do strzelby w miejscu na bagnet.
Para podróżników ostrożnie i bez pośpiechu zagłębiła się w skalny korytarz. Szli wszystkiego może kilkadziesiąt minut, ale Samino wydawało się, że przedzierają się przez wilgotne trzewia ziemi od kilku godzin, jeśli nie dni. Od czasu do czasu mijali zbite kępy siwych, wiszących porostów, albo grzyby o szerokich kapeluszach barwy turkusu - ukryte skarby, po które do jaskiń wyprawiali się miejscowi, o których Hektor mówił z tak wielką pogardą.
Nagle jednolitą, aksamitną ciszę przerwał metaliczny głos z antnidzkiego modulatora.
- Hej, zobacz na to!-
Antnid poświecił latarką w boczny korytarz, odsłaniając wszystkie jego tajemnice. W cieniu, oparty o ścianę, stał wielki mechanoid. Szczytami wydechów i głową niemal szorował po suficie. Oczy mecha błyskały raz po raz oślepiającą czerwienią, zdradzając, że w jego komputerze wciąż zachodzą jakieś procesy. Potwierdzały to również wąskie smużki pary, wydobywające się z dysz wydechowych.
- A niech mnie...- Rzucił Hektor.- Wiedziałem, że duchów nie ma, ale coś takiego... Chyba wygraliśmy podwójnie, wiesz ile za niego dostaniemy w hucie durastali? Na przetop, to wyjdzie jakieś...-
- Oszalałeś, owadzi mózgu? On jeszcze działa.-
- I co z tego? To premia. Jak hutnicy już z nim skończą, to przestanie...-
- To działający robot. Ktoś pewnie zostawił go tutaj nie bez przyczyny, a zatem...-
Coś we wnętrzu robota zgrzytnęło, później nastąpił świst i trochę buczenia. Obie dysze wypluły z siebie siwe pióropusze pary, a oczy maszyny przybrały jednolitą, czerwoną barwę. Ze zgrzytem i iskrzeniem coś we wnętrzu robota zaczęło brzęczeć.
Cytat:
#System komunikacyjny: aktywny!
#Witaj osobniku! Nie chcę cię skrzywdzić;
#Koniec komunikatu;
Hektor zakwiczał jak zarzynana świnia i rzucił się do wyjścia, w panice porzucając swój karabin. W jaskini zapadł mrok, ale przyzwyczajonej do widzenia w ciemności Samino nie za bardzo on przeszkadzał. Została tylko ona i błyszczące szkarłatem ślepia...

Nieco później

- To o co prosisz, to największa głupota, o jakiej słyszałem, Sam.- Farex, urkaski profesor mechatroniki i robotyki na Uniwersytecie Nauk Technicznych Alfa Proxy, skrzyżował na chudej, łuskowatej piersi obie pary rąk.
- Ale musisz to zrobić, Farex!- Odparła Lynianka.- Ja jestem za cienka w te klocki, żeby sobie sama poradzić, a ty... profesor...- Uśmiechnęła się uwodzicielsko.
- O nie, moja droga. Nie na mnie te sztuczki z seksapilem!- Burknął Fares, wyglądając przez okno swojego gabinetu. Odnaleziony przez dziewczynę robot stał na dziedzińcu i otępiałym wzrokiem, kurząc z silnika, przyglądał się gołębiom. Dobrz,eze było już po godzinach zajęć, inaczej na pewno wzbudziłby sporą sensację.
- Gdzieś ty go wykopała...- Westchnął Urka, siadając na krześle.- Coś takiego widziałem chyba tylko w starych podręcznikach...-
- Aha!- Wykrzyknęła tryumfująco Samino.- Czyli wiesz co to jest i jak to naprawić.-
- Jasne. To Terrański mech roboczy II generacji. Przestali je produkować zaraz po Reformie Astata, kiedy...-
- A można bez teoretycznego bełkotu?-
- Ten robot ma prawie 400 lat. W największym skrócie. Aż dziwne, że wciąż działa. Skąd go masz...?-
- Znalazłam go... na Celeronie.- Odparła z ociąganiem. Nie chciała zdradzać przyjacielowi zbyt wiele na temat swojego "dorywczego" zajęcia.
Farex jednak nie wydawał się zainteresowany okolicznościami. Zdaje się, że jego mózg już zapalił się do pomysłu pogrzebania nieco we wnętrznościach wiekowej maszyny.
Obydwoje zeszli po schodach na dziedziniec.
- ...możesz zawsze mi go odsprzedać.- Skończył jakąś myśl Farex.
- Skąd w tobie ta zmiana? Jeszcze nie dawno chciałeś mi wmówić, że zajęcie się tym blaszakiem, to głupota.-
- No tak, ale... po rozważeniu wszystkich danych...-
- Ten robot jest mój, słyszysz to, Farex?-
Potężne, czarne cielsko obróciło się w stronę, z której nadchodzili. Z wnętrza dobiegł ich uszu charakterystyczny warkot, zwiastujący próbę wypowiedzi maszyny.
Cytat:
#Stanowczo sprzeciwiam się byciu posiadanym.
#Stanowczo sprzeciwiam się posiadaniu istot przez inne istoty.
#Inżynier Silvertongue nauczył mnie, że nie powinienem pozwalać traktować się przedmiotowo.
Farex otworzył usta ze zdziwienia, a Samino zamrugała z niedowierzaniem.

Obecnie

Drzwi do hangaru odsunęły się z lekkim zgrzytem, pozwalając pająkowatej sylwetce Urka wślizgnąć się do środka.
Samino poderwała się szybko, wyrywając zza paska rewolwer i wymierzyła w przybysza.
- Nie strzela! Nie strzela! To ja!- Zawołał Farex, unosząc ramiona.
- Przecież mówiłam ci, że masz najpierw pukać!- Krzyknęła Lynianka, znów wywołując kakofonię echa.
Cytat:
#Przepraszam, ale technicznie to stwierdzenie nie ma żadnego sensu.
Odezwał się Luculus swoim mechanicznym głosem.
- Zamknij się Luc.- Rzuciła przez ramię Samino, podchodząc do przyjaciela i chowając broń.- Masz to, Farex?-
- Tak. Luculusie, mam nowe części dla ciebie. Trochę ostatnio dzieje się na zewnątrz, ale nawet mimo, że rzuciłem pracę jako profesor, wciąż mam paru znajomych w branży, i...-
- Do rzeczy. Co masz?-
- Trochę komponentów pamięciowych, nowe układy przesyłowe, styki do ramion, bo stare są na granicy przepalenia... Załatwiłem nam też statek, żebyśmy mogli wreszcie wynieść się z tej skały.-
- To wspaniale. Wiedziałam, że dasz radę, mózgu!- Samino sprzedała z uśmiechem kuksańca w bark kompana, aż ten zatoczył się niebezpiecznie.- Cieszysz się Luculusie? Już niedługo być może przestaniemy się ukrywać...-
Cytat:
#Negacja.
#Jestem maszyną, nie potrafię odczuwać emocji.
#Analiza.
#Status systemów manualnych: sprawne;
#Wymagane prace konserwacyjne i wymiana wadliwych komponentów.
#. . .
#Aktualizacja.
#Przewidywana zmiana miejsca pobytu.
#Przewidywana reperacja układów.
#Koniec aktualizacji;
#Koniec komunikatu;
 
__________________
" - Elfy! Do mnie elfy! Do mnie bracia! Genasi mają kłopoty! Do mnie, wy psy bez krzty osobowości! Na wroga!"
~Sulfelg, elfi czarodziej. "Powołanie Strażnika".

Ostatnio edytowane przez Fielus : 27-12-2013 o 21:49.
Fielus jest offline  
Stary 27-12-2013, 23:25   #6
 
bayashi's Avatar
 
Reputacja: 1 bayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znany
IONATH

Muzyka w windzie uspokajała trochę Lakkaiego - tylko trochę. Nie na tyle żeby przestał stukać dłonią w chromowaną barierkę. Obok niego stał duży heavy-G, wytworzona genetycznie podrasa ludzi przeznaczona do prac kopalnianych i w trudnych warunkach. W tym wypadku, dwumetrowy, nienaturalnie rozrośnięty ochroniarz. Przy nim Lakkai był zwykłym, szarym człowieczkiem i tak też się czuł.
Chciał zapalić papierosa, ale nie pozwolono mu. Tak naprawdę, chciał uniknąć tego spotkania, ale wiedział, że Gredok i tak by go odnalazł.

Drzwi windy rozsunęły się i roztoczył się przed nim widok obszernej sali konferencyjnej o polerowanej, kamiennej posadzce i wielkimi donicami pełnymi egzotycznych roślin. Kilkanaście metrów dalej stały dwa obite skórą krzesła i ochroniarz pokazał na nie palcem. Belmonto ruszył, zastanawiając się, czemu za biurkiem nikogo nie było i z kim w ogóle miał rozmawiać. Nie tak to sobie wyobrażał, kiedy dwa dni temu otrzymał uprzejme i nie negocjowalne zaproszenie na rozmowę z Gredokiem Rozłupaczem, najwyżej postawionym bossem mafii na Ionath.
Doszedł do krzesła, kiedy usłyszał władczy, choć trochę wysoki głos:
- Dziękuję za przybycie, detektywie Belmonto. Proszę usiąść.
Nagły zawrót głowy Lakkaiego, kiedy uświadomił sobie, że Gredok wie o nim wszystko, minął szybko. Prawdziwy szok przyszedł potem, kiedy podniósł wzrok, żeby odpowiedzieć. Przed nim nie siedział wcale perfekcyjnie odziany mężczyzna w średnim wieku, czego się spodziewał. Ściślej, nie siedział tam żaden człowiek. Zobaczył przed sobą półmetrową postać przypominającą małą małpkę, lub wiewiórkę. Zmutowaną wiewiórkę, bo postać stała na dwóch króciutkich nogach, miała takież ręce i postawę ogólnie humanoidalną, a na dodatek jedno wielkie oko nad małymi ustami i nozdrzami. Istota była cała pokryta czarnym, lśniącym futrem i odziana w spływający aż do ziemi frak.
Belmonto uśmiechnął się mimowolnie, zanim zdusił siłą woli ten objaw braku szacunku. Gredok był cholernym quythem, kto by na to wpadł! Niemal najpotężniejsza osoba w mieście i na planecie - quythem!
Białko oka Gredoka na chwilę zmieniło kolor na czarny, co oznaczało, że przez chwilę owładnął nim gniew. Wrócił jednak do normy i kontynuował:
- Wciąż zaskoczeni. Wy, ludzie, jesteście bezczelni. Nie winię jednak twojej osoby. Nie spotkałeś żadnego quytha?
- Nie, nigdy- przyznał Lakkai. Chciał rozegrać tą partię powoli. Wiedział, że Gredok miał opinię perfekcyjnego manipulatora, gracza stratega i kłamcy.
- W takim razie nie potrafisz docenić zaszczytu rozmowy z quythiańskim liderem, rozumiem - chwila ciszy. Wielkie, białe oko wpatrywało się w policjanta, który odwrócił głowę - Mam dla ciebie propozycję.
Lakkai uniósł tylko brew i czekał. Miał na tyle doświadczenia, by nie zaczynać od robienia sobie wrogów.
-Chcę...jak wy to mówicie? Chcę cię kupić.
-Chyba wynająć.
-To zależy. Nie znasz mnie, informacje, które masz o mnie są kłamstwami. Nie znasz mojej władzy ani wpływów. Jeśli chcę, by ktoś dla mnie pracował, nie może mieć już żadnego innego celu.
- Widzę, że naprawdę jesteś mistrzem negocjacji- ironia przyszła Belmonto na myśl bez wysiłku. Skoro Gredok go wezwał, potrzebował go. Skoro go potrzebował, wybaczy mu przytyk.
- Nie negocjuję z tobą. Proszę -podszedł do stołu i przesunął na przezroczystym blacie wirtualny dokument - Oto dokument podpisany przez szefa twojego departamentu. Od dzisiaj zostałeś zawieszony w czynnościach z prawem do pełnej wypłaty. Od dzisiaj pracujesz dla mnie.
-A jakie są inne warunki?
Drugi dokument powędrował po blacie. Lakkai kliknął go i obejrzał z rosnącym tętnem. Były tam zdjęcia z jego domu, miejsca pracy, baru, w którym bywał, przyjaciół.
-Tak po prostu, służę ci albo mnie zabijesz?
-Dojdź do końca proszę, zanim wyrazisz zdanie- Gredok był spokojny, usiadł na podwyższonym stołku i obserwował człowieka.
Na samym końcu dokumentów, jak wisieńka na torcie, znalazł dobrze znany mu wygląd: formularz aktu zgonu wystawiony przez miasto Ionath. Przyjrzał się dokładniej i odczytał dane: Alicia Ballistri, lat 24, rasa kaukasa... Mafiozo robił chyba wszystko, żeby wkurzyć Lakkaiego
-Znałem ją wystarczająco dobrze. Chcesz mi coś powiedzieć?- Belmonto spytał cicho, nie mogąc ukryć niechęci.
- Znowu nie doszedłeś do końca! A mówią, że ja jestem pochopny w działaniu- teatralnym głosem odpowiedział quyth.
Człowiek pochylił się raz jeszcze nad dokumentami i kliknął dalej. Ekran zamigotał i pojawiło się zdjęcie, dziwnie znajome, choć znacznie różne od tego, które zapamiętał.
Obserwując zszokowaną minę Lakkaiego, Gredok uznał za stosowne podjąć temat. Tryumfował, rzucił na stół żelazną kartę.
- To zdjęcie zrobiono osiem dni temu, daleko, daleko stąd. Może to Alicia, może nie, podobieństwo jest. Ja znam tę osobę jako Kai Coloney, inni mogą ją znać jako kogoś jeszcze innego. A może to wszystko różne osoby?
- Gdzie to jest?- Belmonto pojął resztę wypowiedzi w lot.
Jakby niezadowolony z nagłej gorliwości, Gredok udał, że nie słyszał.
- Transport, pieniądze, kontakty, wsparcie, to wszystko mam. W pewnym zakresie nawet spokój od organów ścigania. Chcę tylko żebyś odnalazł ją i upewnił się, że jest bezpieczna. Od czasu do czasu dasz mi znać, gdzie jest. Z pewnych względów jest ważna dla moich interesów - ona i jej życie. Proszę tylko o to.
Detektyw wstał, poprawił cienki, szary płaszcz i tkwiący za wytartym paskiem pistolet.
- Już znasz odpowiedź. Muszę ją znaleźć.
Gredok uśmiechnął się małym pyszczkiem i w nieznanym języku wydał kilka poleceń.
-Mój prywatny, statek już czeka. To kilkudniowa podróż, więc odpocznij w trakcie. Na miejscu otrzymasz wsparcie, a kiedy wrócisz mam nadzieję, że wiele się wyjaśni. Przekaż moje uszanowanie bossowi tej zapyziałej planety.

PT 37
Powierzchni planety Belmonto za wiele nie widział przez przyciemniane okulary, ale coś mówiło mu, że nie warto żałować. Czuł się trochę jak turysta, bo gdy tylko przywieziono go na miejsce, w ciągu dwóch godzin siedział już "na dywaniku" u miejscowego herszta, Zimbardo Ammasa. Potężny facet patrzył pogardliwie na wątłego detektywa, ale na imię Gredoka trochę spokorniał i zgodził się w końcu udzielić pomocy. Obiecał dwa wozy i siedmiu ludzi, którzy mieli zaprowadzić Lakkaiego do leżącego na spalonym pustkowiu obozu archeologów czy innych zapaleńców.
- To przez ich sygnał przeszło zdjęcie, które przesłałem Gredokowi. Nie wiem skąd je wzięli, ale wiedziałem, że się ucieszy. Ale o tej Jennifer coś tam kierującej obozem nigdy nie słyszałem, oprócz tego, że tam mieszka.
Belmonto skinął głową, nie miał zamiaru prowadzić interesów bossa Ionathu.
- Jeszcze jedno. Kiedy już załatwicie tam wszystko, moi ludzie posprzątają tamtą śmieszną bazę. Zabawią się i obłowią drogim sprzętem, coś z tego musimy mieć.
- Zamknij się, nie będzie żadnej walki. Chcę tylko informacji.
- Gredok i ty macie swoje, a my mamy swoje. Wszystko załatwione z szefem. Spadajcie!

Detektyw wsiadł milczący do opancerzonego blachą wozu. Wszyscy wyglądali, jakby mieli go zaraz wyrzucić na zewnątrz. Nikt się nie odzywał, zajmując się oglądaniem swojej broni, głównie energetycznej, ale też prymitywnych maczug nabijanych gwoździami i kastetów. Zabawna paczka.
- Lepiej, jasna ich mać, żeby nikt nam nie popieprzył zabawy - rzucił siedzący obok drab, z wyraźną aluzją do Lakkaiego. Wyraził jednak nawet jego myśl, bo Belmonto właśnie zastanawiał się, czy to możliwe, że tutejszy półświatek sprzedał informację jeszcze komuś. "Pani Jennifer coś tam" powinna mieć się na baczności.
 
bayashi jest offline  
Stary 30-12-2013, 19:14   #7
 
Raist2's Avatar
 
Reputacja: 1 Raist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputację
Jakiś czas temu.

Kolejna asteroida o mało co nie nie trafiła w statek.
- Masz swój skrót! Zachciało ci się lecieć koło Cortur. - kolejny gwałtowny unik - Surlun! - przeklął pilot - Mówiłem normalną trasą to ty niee….
- Skup się na sterowanie a nie tam ględzisz! - krzyknął Vincent z tylniej kabiny.
- Oo może ty chcesz przejąć ster jak takiś mądry?!
Jeszcze kilka uników, kilka otarć i udało im się wylecieć z pasa asteroid, jeden z ekranów w kabinie pilota pokazywał uszkodzenie jednego z silników.
- O o mamy problemy. - krzyknął z kabiny pilota.
Vincent podszedł do niego i zapytał się:
- Co jest?
- Jeden z silników jest uszkodzony, musimy lądować.
- To ląduj.
- Będzie “trochę” trzęsło, a poza tym to tej planety nie ma na mapie.
- No pięknie…
- Idź lepiej zobacz co z naszym więźniem a potem zapmnij pasy.
Vincent poszedł do luku bagażowego w którym stała wielka stalowa cela, zajrzał do środka przez szybkę, osobnik którego schwytał dalej znajdował w śnie wywołanym na potrzeby podróży. Był to członek rasy Lorpek, za którego głowę wyznaczono 1.000.000 wspólnych kredytów. Na wspomnienie walki z nim Vincentowi odechciewało się tej roboty, ale ktoś ją musiał robić…. poza tym lubił to nawet w pewnym sensie.
Po sprawdzeniu Lorpeka, zabezpieczeń i czy wszystkie systemy celi są sprawne poszedł na swoje miejsce i zapiął pasy.
- Gotowe, możesz wchodzić w atmosfere. - powiedział przez komunikator.
Kiedy statek wszedł już w atmosferę, rozległ się wybuch.
- To ten silnik, spadamy. Cholera wyrwało kadłub w ładowni. Trzymaj się! - rozległ się głos pilota przez głośniki.
Pojazdł wszedł w straszne turbulencję, włączył się alarm.
- Surlun! Przygotuj się n…

Obecnie.

Kiedy Vincent się obudził wszystko go bolało. Odpiął się po czym upadł, okazało się że “wylądowali” dachem do dołu. Był jeszcze w lekkim szoku, sprawdził czy jest, poza kilka zadrapaniami nic mu nie było, ruszył w stronę kokpitu sprawdzić co z jego kumplem.
- Glorb. Żyjesz? - zawołał.
Kiedy wszedł do pomieszczenia zobaczył półprzytomnego Niberra, osłony dziobowe były opuszczone przez co było tu ciemno, tylko kilka sprawnych lampek dawało jakieś oświetlenie.
- Żyję, żyję... jeszcze.
- Możesz się ruszać?
- Chyba mnie nie doceniasz. Idź lepiej zobacz co jest na zewnątrz, ja zaraz zajmę się statkiem.
Vincent skinął głową, po czym ruszył w stronę luku bagażowego. Tak jak Glorb wspominał, w kadłubie była spora dziura, niestety celi z więźniem też niema.
- Kurwa.
Wrócił szybko po swoje rzeczy i wyszedł na zewnątrz czekał go tam ciekawy widok.

- Glorb, jeśli coś poważnego z statkiem to uruchom sygnał ratunkowy, nie ma ani Lorpeka ani perspektyw na szybkie zdobycie części zamiennych.
 
Raist2 jest offline  
Stary 03-01-2014, 00:42   #8
 
Volkodav's Avatar
 
Reputacja: 1 Volkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwuVolkodav jest godny podziwu
Cholerna PT 37 za bardzo przypominała mu TXN 84, a z tej ostatniej pamiętał tylko ból, cierpienie i ciągły strach. Kiedy na widok planety wyrzutków przeszły go ciarki po plecach sam nie mógł uwierzyć, że jeszcze tak bardzo pamięta wojnę i jej okrucieństwa. Masowe groby, czystki cywilów, całe miasta usłane trupami kolonistów.
Sobiesky zacisnął pięść i zagryzł zęby. Nagły przypływ agresji był ostatnią fazą projekcji z podświadomości. Powoli wrócił do rzeczywistości...
Droga którą szedł nosiła ślady wielkich, ciężkich kół charakterystycznych dla pojazdów górniczych. Kiedyś musiał odbywać się tutaj intensywny transport, kto wie może ta droga była jakąś lokalną arterią komunikacyjną? Zawsze ciekawym było patrzeć na to jak czas zmienia rzeczy i miejsca. Niegdyś tryskająca ludzkim życiem kolonia górnicza, dzisiaj przedsionek piekła usłany różniej maści wyrzutkami. Nic nie stoi w miejscu jak to mówią. Tak i kolonie się zmieniają, a ta po latach eksploatacji wyczerpała się i sens jej zamieszkiwania zniknął. Dziwić mogło tylko, że nikt z władz nie robił sobie wiele z tych renegatów, którzy mieli tu przebywać. W końcu zwykle zwalczano ich na każdy możliwy sposób. Sam dobrze o tym wiedział bo gdy był nieletnim bandziorem zaliczano go do tej grupy choć bailout'u z Systemu nigdy nie zrobił.
Nagle coś go zaniepokoiło. Znowu z tyłu głowy poczuł ten przebłysk intuicji, którą wyrobił sobie już jako młodociany gangster, a w wojsku doprowadził do perfekcji. Nigdy nie wiedział co to jest. Umiejętność kojarzenia faktów na pograniczu świadomości? Dodawanie do siebie bodźców tak subtelnych, że będących poza zdolnościami poznawczymi człowieka? Niektórzy nazywali to szóstym zmysłem, ale dla Sambora było to raczej pokłosie wyrobienia instynktów oraz 'kop' jaki dostawał dzięki neuroimplantom i stymulatorom hormonalnym wszczepionym do przysadki. Prezent od rządu połączony z jakąś naturalną paranoją dawał niesamowite efekty.
Rzeczywiście w ciągu zaledwie ułamka sekundy zobaczył, że jakieś 100, może 150 metrów przed nim, na stercie przydrożnego piachu pojawiła się zakapturzona postać. Istota mogła mieć może 1,80 wzrostu, sylwetki ani tym bardziej rasy nie widział. Nawet przybliżenie obrazu lewego oka nie pomogło bo nieznajomy szczelnie opatulony był długim płaszczem zasłaniającym wszystko od głowy (kaptur) aż po kostki. Kimkolwiek był ten ktoś to nie wyglądał szczególnie groźnie. Przez plecy przewieszony miał kołczan ze strzałami i łuk. Wyjątkowo prymitywna broń kontrastowała z czymś co Sambor dopiero zauważył - prawa dłoń tej postaci zrobiona była całkowicie z materiałów sztucznych. Implant miał trzy palce i jakieś nieludzkie znaki wyryte na poszyciu. Niestety nawet maksymalne przybliżenie wizji w oczach nie umożliwiło odczytania tego napisu.
-Cholerne zakłócenia - Sobiesky spojrzał na hologram - Nie dobrze...
Poziom promieniowania rósł nieznacznie, ale równomiernie. To nie był dobry znak. Oficjalne mapy gwiezdne i przewodniki planetarne nie mówiły nic o naturalnych źródłach promieniowania na PT 37. Coś tu nie grało.
Nieznajomy wyciągnął spod pazuchy jakiś przyrząd. Sam nie widział co to jest ani co obcy z nim robi. To już go nie interesowało bo w końcu miał okazję zobaczyć, że ma do czynienia z Atrianinem. Jego fioletowa, gąbczasa skóra wyłoniła się spod szczelnego pokrycia tylko na chwilę, ale to wystarczyło Samborowi by zobaczyć z kim ma do czynienia.
Ciekawe, czy ten był też obywatelem Związku Ziemskiego jak Atrianie na Atlantis? Wielu z nich zyskało wpis do CSEL* służąc jako ochotnicy w wojsku kiedy toczyły się kampanie na Krio 7 i TXN84. Sam walczył u boku takich fioletowych kozaków i jakoś ich lubił bardziej niż innych nieludzi. Pewnie, dlatego że tak wielu przelewało razem z nim krew podczas desantów w sam środek piekła jakie zgotowały im tam unazurskie biokreatury. Wspomnienia wróciły na chwilę.
-Znudziłeś się życiem w Systemie!? - krzyknął nie wiedząc dlaczego to robi - Hej!
Istota nic nie odpowiedziała.
-Bez odwrotu! - Sam znowu krzyknął
Cisza.
-Bez powrotu! - Atrianin odpowiedział czystym akcentem z Atlantis
-Bez sensu! - Sobiesky pożegnał nieznajomego, który zniknął gdzieś za kolejną piaskową górką - Czyli jednak Ci się System znudził... Ciekawe...
-Bez odwrotu... bez powrotu... bez sensu... - żołnierski czarny humor wrócił. Teraz nie mógł wyjść z podziwu, że mógł się z tego śmiać... W końcu to zawsze była sprawa życia i śmierci.
Szedł myśląc. Obrazy kolejnych bitew wracały jak zmory i nawiedzały go co jakiś czas. Nie miał siły by z tym walczyć. Zresztą chciał pamiętać. W przeciwieństwie do wielu swych kolegów nie bał się tych myśli. Wspomnienia były ciężkie, brutalne i bolesne wręcz w fizycznym wymiarze, ale Sam już nie mógł sobie wyobrazić życia bez nich. I tak na pograniczu jawy i majaków ze wspomnień doszedł do stacji.
Wiatr wzmagał się od kilkunastu minut. Nie wiał jeszcze zbyt mocno, ale wystarczająco aby poruszyć kurz i pył wulkaniczny, które zalegały tutaj w ogromnych ilościach. Widoczność szybko spadła, więc Sam wyregulował implanty w oczach. Gdyby nie to, że wiedział, iż stoi tuż obok bazy archeologów mógłby ją łatwo przeoczyć. Podszedł bliżej w kierunku wyznaczanym przez hologram i nagle poczuł to nieprzyjemne ukłucie.
Wszedł wprost między pylony obronne. Niezbyt mądry ruch. Na szczęście nie były ustawione na maksymalną moc, więc jedyną konsekwencją tej głupoty był chwilowy ból rozchodzący się nieprzyjemnie po całym ciele.
-Weryfikacja w toku. Sprawdzanie katalogów dostępu i ewidencji - czerwona smuga światła przeskanowała Sambora z góry na dół - Autoryzacja wewnętrzna. Numer licencji 2395280.
Jedna ze ścian energii rozsunęła się i Sam wszedł za pole pylonów, które odgradzały teren stacji od reszty tej nieprzyjemniej planety.
Wpisy w przewodniku planetarnym listowały to miejsce pośród kilkunastu oficjalnie czynnych na tej planecie placówek. Pozostałe były zautomatyzowanymi stacjami komunikacji służącymi wojsku jako gigantyczna antena wysyłająca sygnały po całym kwadrancie.
-Witamy w Alamo - metaliczny głos przywitał go spod ściany


[MEDIA]http://www.wallpaperup.com/uploads/wallpapers/2013/02/16/40678/61dac77c53d24e82da4749b1fdbce32d.jpg[/MEDIA]

-Nazwa mi się już nie podoba - Sobiesky odzyskiwał humor i nie mógł się oprzeć przed uszczypliwością
-Nazwa jak nazwa. Jest to stacja badawcza Uniwersytetu w Alamo, więc pewnie stąd nazwa tej stacyjki archeologicznej
-Zadziwiające SI. Podaj swój model
-Marcus Hertz. Cyborg matole
-A to przepraszam... - Sam nie dał się zawstydzić własnej ignorancji, ale nie ukrywał, że zaliczył faux pa - Dzisiaj Cyborg o już raczej nie częsty widok
-Od kiedy bioinżynieria króluje to nie. Ja osobiście żyje sobie tak od czasów ostatnich Ark i jest mi dobrze.
Sambor właśnie zdał sobie sprawę, że rozmawia z facetem, który ma około 250 lat. Nie wiedząc o co pytać i czując, że rozmowa się urywa po prostu odwrócił się na pięcie i rozejrzał po obozie.
Alamo wyglądało jak opuszczona stacja przeładunkowa dla transporterów kołowych. Zresztą bardzo podobna do tej, na której pracował jego ojciec. Po środku stało coś co jeszcze przypominało wysięgnik, dwa stanowiska do ładowania baterii no i ten mały, podobny do bunkra budyneczek, który skrywał pod sobą dwa piętra.
-Dlaczego ten uniwersytet rozbił tutaj bazę?
-Jestem ochroniarzem, a nie kronikarzem.
-Ale to chyba nie znaczy, że jesteś głuchy? Ktoś coś na pewno mówił.
-Lata temu dostali to po tutejszym likwidowanym Zarządzie Kolonialnym w ramach jakiś programów badawczych. Mieli tu szkolić studentów czy coś. Później przez przypadek jacyś poszukiwacze rozbitych statków znaleźli 200 mil stąd ślady osady sprzed 3000 lat. I zaczęły się regularne badania. Problem tylko taki, że planeta nie jest tak spokojna jak mówiono, więc władze uczelni wysyłają archeologów z obstawą. W tym miesiącu jestem tu ja i czterech innych najemników. Tyle.
-Nikogo nie powiadomili?
-Oczywiście, że tak, ale wysłanie tutaj żandarmerii to koszty, a nikomu nie zależy.
Sam potrząsnął głową.
-Jennifer Serbs? Gdzie ona jest.
-Wszyscy wylecieli na miejsce wykopalisk. Wrócą jutro.
-Czyli jesteśmy tu sami?
-Nie licz na romantyczny wieczór... - Marcus miał podobne poczucie humoru jak Sam bo ten ostatni od razu wybuchł śmiechem

*CSEL - Centralny System Ewidencji Ludności
 
__________________
Regulamin jest do bani.

Ostatnio edytowane przez Volkodav : 03-01-2014 o 01:41.
Volkodav jest offline  
Stary 04-01-2014, 11:35   #9
 
bayashi's Avatar
 
Reputacja: 1 bayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znanybayashi nie jest za bardzo znany
Ponad dwugodzinna jazda w ciasnym wozie z bandytami z PT-37 zniechęciła Lakkai'ego do całej wyprawy i nasunęła mu liczne czarne myśli. Po jakimś czasie przyłapał się na tym, ze zastanawiał się jak bardzo trudne byłoby rozbrojenie osiłków i wyrzucenie ich na zewnątrz. W jego wypadku to nie było w ogóle trudne - o trudności można mówić, gdy coś jest możliwe.
Obrócił się ku oknu, oparł głowę o chłodną, metalową rurę klatki kabiny samochodu i patrzył na krajobrazy. Nad czerwono-brunatna powierzchnia planety, bliżej i dalej, unosił się dym, jakby ktoś stale podgrzewał PT-37 od spodu. Wiał przy tym dosyć silny wiatr niosący gryzący (toksyczny? Kto wie, czego można było się spodziewać po postindustrialnych pustkowiach) pył.
Lokalni chłopcy, z którymi miał przyjemność podrózować opowiadali sobie kawały i wspominali różne wypady, co w praworzadnym Belmonto budziło chęć posłania ich wszystkich do kolonii karnej. To trzeba Gredokowi oddać: chociaż sam był bossem mafii, nie tolerował psujących interesy chaosu i anarchii na Ionath, dlatego pozbywał się szumowin równie chętnie jak policja. Przynajmniej szumowin nie podległych jemu.
- Jesteśmy! - krzyknął kierujący facet ze szrama pod okiem, kiedy z wirującego pyłu wyłoniły się specyficzne sylwetki pylonów. Coś zgrzytnęło w wozie i samochód zaczął zwalniać, tocząc się jeszcze parę metrów siła pędu.
- Co jest?! Silnik nie działa! - kierowca wpadł w nie licujący z powagą twardziela popłoch. Naciskał wszystkie dostępne przyciski i próbował przejść na sterowanie ręczne.
Belmonto uśmiechnął się. Impuls elektromagnetyczny wyłączający każdy silnik wyprodukowany od XXI wieku wzwyż - narzędzie w powszechnym użyciu policji (i nie tylko) chociaż o limitowanym dostępie."Barbarzyńcy"- pomyślał z satysfakcją. Wtedy do akcji włączył się siedzący obok niego drab do tej pory zajmujący się dłubaniem w zębach i zabawą nożem.
- Wszyscy wypieprzać z wozu, jazda! - ryknął, a bandyci od razu otworzyli drzwi i sprawnie wyskakiwali na zewnątrz. Lakkai'emu przypomniały się akcje antyterrorystyczne, których był świadkiem. Ci tutaj mieli jeszcze wiele do nauczenia się. Z drugiej strony, nie mieli na to chyba za wiele czasu, bo ledwie drugi renegat wyskoczył z pojazdu, odbezpieczył swój lekki karabin energetyczny i zaczął strzelać gdzieś w zasłonięta pyłem przestrzeń.
Lakkai słyszał wokół więcej strzałów; drugi wóz musiał tez włączyć się do akcji. On sam nie miał zamiaru mieszać się do żadnego ataku, choć wiedział, ze go nie powstrzyma. Wyciągnął tylko pistolet, włożył go do kieszeni swojego spranego płaszcza i nasłuchiwał. Strzały w pobliżu ucichły, słyszał jeszcze inne dochodzące z dużej odleglości, prawie nieuchwytne. Kolejna minuta ciszy, postanowi wyjść na zewnątrz.
Krok od progu samochodu leżał nieruchomo jeden z bandytów, który jeszcze chwile temu przechwalał się swoimi osiągnięciami.
- Another one bites the dust - zanucił Lakkai i wzdrygnął się od wiatru, na który nie był przygotowany. Pochylił się i nie bez trudu sciągnął z leżącego brązową, skórzana kurtkę. Nie zawracał sobie głowy zbieraniem jego broni, czy przeszukiwaniem, tego nie przewidywały jego zasady. Sprawdził tylko kieszenie kurtki, w których znalazł robione lokalnie papierosy. Poczuł jak jego ciało zwalnia i przechodzi przez nie ciepło, na jego oczach przesunęło się po nim czerwone swiatło skanowania. Kontrola dostępu.
W kolejnej sekundzie nic go nie zabiło, ani nie poraziło prądem, lub dźwiękami powodującymi utratę przytomności. Znaczyło, ze jego papiery były w porządku, był przecież przykładnym obywatelem zapyziałej planety. A ważny paszport nie byl czymś powszechnym, Lakkai spodziewał się, ze prócz niego, archeologów i kilku innych jednostek mało kto mógł siętu tym pochwalić.
- Ręce na głowę, obróć się tyłem - nie widział kto rzucił polecenie, ale poddał się od razu. Powoli okręcił się znów w stronę wozu i powiedział powoli i wyraźnie:
[i]- W kieszeni mam pistolet, żadnej innej broni. Moje dane znajdziesz w czipie, mam tez odpowiednie na mojej tablicy elektronicznej.
Ktoś odchrząknął, podszedł, przeskanował go jeszcze raz ręcznym skanerem i siegnął po jego bron. Zabrał pistolet i kazał się odwrócić. Miał przed sobą zamaskowanego najemnika niewiadomej rasy, w kompletnym mundurze i owinietego dodatkowo ochronnymi szmatami.
- Nie jesteś renegatem, to znaczy, ze muszę cię skuć i zabrać do obozu, gdzie zaczekasz na dowódce. Chociaż towarzystwo nie przemawia na twoja korzyść - dodał, rozgladając się wokół.
- To nie byli moi znajomi. Tak wyszło - bez żalu skomentował Lakkai.
- Nie interesuje mnie to, dowódca obozu zdecyduje co zrobić. Ja ęnie znam na tych prawnych bzdetach, gdzie obowiazuje prawo planety, a gdzie zaczyna nasza autonomia.
Potem wyciągnął lewą rękę, pokręcił trochę panelem komunikacyjnym:
- Zero-cztery, mam próbę przekroczenia granicy obozu. Ośmiu zlikwidowanych nie figuruje w ewidencji, dwa pojazdy do usunięcia. Jednego legalnego zabieram do obozu.
- Widzę was na mapie. Wyślę zaraz automaty do posprzątania. - odpowiedział głos.
Najemnik rozłaczył się i szli dalej w milczeniu, zresztą wiatr i tak przeszkadzałby w słyszeniu. Zanim doszli do obozu najemnik obrócił się do swojego więźnia i powiedział:
- Niczego nie dotykaj, nie niszcz, nie kradnij, na końcu zostaniesz przeszukany. Nie rozmawiaj z nikim dopóki nie zostaniesz sam zapytany. Masz prawo zachować milczenie...- Lakkai nie mógł powstrzymać krótkiego wybuchu śmiechu, gdy tamten zaczął mu cytować formułę praw aresztowanego. Wtedy pojawił się ktoś jeszcze:
- Młody, daj sobie spokój, przestań z ta parodią- zbliżył się do nich wysoki facet o wyglądzie...robota. Na Ionath tacy parali się zazwyczaj rozbojami albo ochrona, zależnie od charakteru - Dzisiaj mamy wzięcie, też spotkałem obcego człowieka, od strony zachodniej. A ten tutaj ma już kajdanki wiec po prostu zaprowadź go do mesy, zaraz przyjdę go przesłuchać. Nasz drugi gość zdaje się też musi zaczekać, może zechce przyjść i posłuchać, podzielić się swoją wiedzą. Może współpracują? Zaraz się dowiemy.
"Młody" nie wiedział co zrobić, patrzył w jedną i drugą stronę, aż w końcu pociągnął Lakkai'ego za rękaw.
- Dobrze Hertz, masz racje. Idziemy- poszli w stronę małego, białego budynku w kształcie igloo, z wąskimi szparami iluminacji zewnętrznych zamiast okien.
 
bayashi jest offline  
Stary 06-01-2014, 03:12   #10
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Statek stał w kosmo-porcie w rękach załogi pod dowództwem głównego inżyniera, a kapitan idąc wolno ze swoim pilotem po zniszczonych platformach, pod którymi płynęły rzeki lawy zastanawiał się ilu przestępców spróbuje ich dziś wyruchać na transakcji. Na samej planecie był już kiedyś, ale wtedy był nikim i po prostu chciał sobie ułożyć jakoś życie szukając zleceń. Raczej nie zanosiło się na to aby ktoś go zapamiętał.

Sama planeta nic, a nic nie zmieniła się od ostatniego razu jak na niej był. Rzeki lawy pokrywające ciągle aktywne wulkany spływały wolno na niżej położone tereny, a na tych które były dla niej za wysoko znajdowały się wejścia do kopalń. Między poszczególnymi wejściami do szybów rozpostarte były sieci platform i zawieszonych na nich rezydencji. Kiedyś mieszkań dla górników, obecnie domy rozkoszy, paserzy i inne takiego typu przybytki, z barami na czele. Dobrze że chociaż kosmo-port znajdował się z dala od tych zabudowań, a przejął go jeden z tutejszych gangów i naprawiał statki za grubą kasę. Grubą kasę którą musieli zdobyć sprzedając karabiny za jeszcze grubszą kasę.

Pamięć sáurio była niezawodna, a przynajmniej tak się utrwaliło. Młody kapitan rozglądał się nieco przestraszony, ale młodzik powinien poznawać kosmos. Na jego pysku malowało się coś w stylu zniesmaczenia, na planecie znajdowało się sporo dronów i robotów, będąc o wiele tańszymi ochroniarzami i barmanami, niż żywe istoty. Sáurio uważali sztuczną inteligencję za ostatnie zło, bądź zło konieczne. Dlatego też na planetach zdominowanych przez tą rasę robotów nie było prawie wcale lub były naprawdę rzadkie. Wykorzystywanie choćby w armii sztucznego SI spowodowało by jedno. Jeszcze większe przeludnienie. Oczywiście Król nie ubrał tego w takie słowa, po prostu nazwał sáurio zbyt dumną rasą, aby musieli jeszcze polegać na maszynach. I tak zostało i dlatego bezrobocie w Zjednoczonym Królestwie Sáurio zawsze było niskie, choć jeśli przyrost nadal będzie taki jaki jest, a nowych planet szybko się nie znajdzie, wtedy konieczne będzie wprowadzenia ograniczeń urodzin dla matek.

- Tędy – kapitan złapał młodego pilota za ramię, gdy ten zapatrzony na witryny minął zakręt.
- Uhm, przepraszam aed Rast. Zapatrzyłem się.
- Nie masz za co, pierwszy raz opuściłeś Tuliusa V aed Sonthom?
- Nie Kapitanie, przed przystąpieniem do Floty pracowałem w Solar Cargo jako pilot frachtowca. Kursowałem pomiędzy Awi i Wiw.
- Fakt, naprawdę daleko od domu… - kapitan nie silił na ironię, po prostu tak samo wyszło. Mina młodemu pilotowi nieco zrzedła. Przed przystąpieniem do ekspedycji, dostał szczegółowy życiorys przeszłego kapitana.

Zbliżali się do pewnego handlarza bronią, który często miał na wyposażeniu broń nielegalną. Był to stary już karrianin, zapewne zbadał większość kosmosu. Jego kiedyś wręcz jaskrawo bordowa skóra, teraz była koloru wyblakłego różu. Mimo wszystko starzec nadal trzymał się na nogach i gdyby nie garb, z pewnością byłby wyższy od aed Rasta i jego pilota. Kiedyś jasno żółte oczy, ściemniały i straciły swój blask. Możliwe że staruch był nawet prawie ślepy.
- Kto tam? – wrzasnął przez drzwi karrianin, kiedy Goedwin w nie zapukał.
- Ecko Hammer? Tu aed Rast, pracowałem u Ciebie dawno temu przez krótki czas. Otwieraj, bo mam towar który Cię zainteresuje.
- Goedwin Rast? – dało się słyszeć brzęk klucza magnetycznego, a po chwili drzwi rozsunęły się na boki. Karrianin wyglądał tak, jak powinien w tym wieku. Długo wpatrywał się to w aed Rasta, to w pilota i pewnie zastanawiał się który przed chwilą do niego mówił. Pominięcie „aed” przed nazwiskiem nie spodobało się Goedwinowi, ale przyzwyczaił się że inne rasy nie zwracają na to uwagi.
- Aed Sonthom, idź się przejdź, ale nie pakuj się w kłopoty. Muszę porozmawiać z Ecko.
- Tak jest Kapitanie. – młody pilot oddalił się obserwując ludzi oraz otoczenie. Kapitan odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na Ecko.
- No proszę, młody Goedwin jest Kapitanem i ma pod sobą ludzi – głos karrianina był strasznie ochrypnięty – Pamiętam Cię, zarobiłeś na pierwszy lepszy bilet i spieprzyłeś z tej wyschniętej skały. Byłeś chyba moim najmądrzejszym pracownikiem, a teraz wracasz do staruszka? Po co? Co to za okazja o której mówiłeś?
- Pogadamy, ale nie na ulicy. Wpuść mnie.
- Oczywiście Lizard, wchodź…
- I nie mów tak na mnie Rzodkiewo… - mężczyźni wybuchli sztucznym śmiechem, cóż. Przezwiska były bardzo trafne. Ecko zamknął drzwi i obaj usiedli przy polimerowym stoliku na całkiem wygodnych siedzeniach, które dostosowywały się do kształtu pośladków.
- Co powiesz na osiem skrzyń karabinów magnetyczno-pulsacyjnych prosto z Tuliusa V? Nowe, nieużywane. Wiem że się skusisz, zawsze miałeś gust i łeb do interesów. 5000 marek od jednej skrzyni, to i tak mniej i 500 marek od innych handlarzy.
- Muszę to przemyśleć… Mam stałe dostawy waszej broni, ale to są przeważnie używane sztuki wycofane z waszej armii… Mówisz że są nowe?
- Nowe. Nieużywane. Prosto z fabryki, tylko trochę czasu spędziły w ładowni.
- I dlaczego przyszedłeś z tym do mnie, skoro każdy by je kupił po takiej cenie?
- Bo szanuję stare znajomości. Bierzesz?
Karrianin chwilę się zastanawiał, nawet coś podliczał na kartce, pytając się ile mieści się karabinów w każdej skrzynce. Wyszło mu około 415 marek za sztukę, z pewnością sprzedał by je po 600. Nowe nawet za 800 marek.
- Twój statek jest w kosmo-porcie u Zielonych Strzelb?
- Jeśli Ci chodzi o ten stary port na wschód, to tak.
- Wyślę po skrzynki ludzi. Dadzą Ci pieniądze w gotówce, a ty im wydasz towar. Zgoda?
- Zgoda będzie, jak się pojawią z pieniędzmi – mimo wszystko Goedwin uścisnął dłoń Ecko – Będę tam na nich czekał.. Przy okazji mam też na sprzedaż narkotyki i alkohol. Nie wiesz gdzie dostanę najlepszą cenę za marsjański pył i bimber, chyba sasyckiego.
- To nie moja działka, ale spróbuj w „Nowej Anglii”. Bar ludzki, ale jego właściciel, Adam, skupuje praktycznie wszystko. I dobrze płaci, choć i tak to sobie odbija na durnych najemnikach.
- Dzięki Ecko. Spróbuje – Goedwin wstał ze swojego miejsca, którego siedzisko zrobiło się nagle płaskie i oczekiwało na nową parę półdupków. Ecko odprowadził go do drzwi i pożegnał. Pilota nie było widać, ale odpowiedział kapitanowi na wezwanie przez komunikator i szybko pojawił się przy nim.

Bar okazał się bardzo ładnym miejscem, a w środku znajdowało się kilka różnych ras, głównie byli to ludzie. Spojrzeli na dwóch sáurio wchodzących do ich lokalu, ale żaden nie wykonał żadnego więcej gestu. Ot, klienci. Pewnie kiedy się ściemniało, złaziły się gorsze szumowiny. Za barem stała młoda szatynka, która ze znudzoną miną polerowała kufel.
- Coś podać? – spojrzała na siadających przy kontuarze klientów.
- Dla mnie wodę – odezwał się pilot, zapewne chciał zaimponować Kapitanowi nie piciem na służbie.
- Dla mnie piwo. Szef jest?
- A kto pyta? – dziewczyna zapewne była pouczona, aby nie wpuszczać na zaplecze wszystkich.
- Ja. W interesach przyszedłem – przed sáuriońskimi ekspedytorami pojawiły się zamówione trunki – Goedwin aed Rast, a to mój pilot. Powiedz szefowi że mam na sprzedaż po dobrej cenie alkohol i marsjański pył, ilości hurtowe.
- Przekażę, proszę poczekać. – dziewczyna nieco niechętnie, ale zniknęła na zapleczu. Pilot odprowadził ją wzrokiem, lecz spotkało się to z piorunującym spojrzeniem Kapitana. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczęli ze sobą flirtować i stworzyli jakaś hybrydę… Z resztą, to chyba nawet nie było możliwe. Inne organy rozrodcze. Po pewnym czasie wraz z barmanką pojawił się średniego wieku blondyn, wyglądał nieco nieporadnie, ale pasował do roli szefa baru. Sáurio go nie znał, więc postanowił się z nim pohandlować jak na jego rasę przystało.
- To wy macie towar na sprzedaż? Chodźcie na zaplecze.
- Ty poczekaj – rzucił do pilota, ku jego uciesze że będzie mógł pogadać z barmanką.
Na zapleczu znajdowały się jakieś drzwi, szafki i oczywiście skrzynki z alkoholem i nie tylko. W powietrzu unosił się otępiający zmysły dym bagiennego korzenia, dopiero po minięciu korytarza i wejściu do biura Adama, dym znikł. Biuro było małe. Większość pomieszczenia zajmowało biurko oraz panel telewizyjny pamiętający poprzednią epokę, ale nadal świetnie nadający wiadomości z pobliskich systemów. Adam usiadł za biurkiem, Goedwinowi wskazując miejsce naprzeciwko.
- A więc co masz na sprzedaż? – zaczął Adam przechodząc do konkretów – Drinka? – jakby od niechcenia wskazał na szafkę pełną różnych alkoholi.
- Marsjański pył, cztery skrzynie i bimber o mocy 96%, też cztery skrzynie. Sasycki. Wszystko pierwszej czystości – na twarzy człowieka malowało się zainteresowanie – Za wszystko jedyne dziesięć tysięcy marek, towar czeka w kosmo-porcie na wschodzie.
- Mogę dać 5000 – na twarzy człowieka malowało się coś na kształt badania gruntu. Nie był pewny jak zabrzmi jego oferta, ale było widać że zjadł zęby na handlu.
- 5000 dostanę tu wszędzie, spraw żebym chciał Ci sprzedać ten towar, a nie konkurencji. I tak sobie nieźle to odbijesz, ja po prostu chcę opróżnić ładownię.
- 6000, więcej nie mogę dać. Interes się słabo kręci, przychodzą do mnie już głównie tylko łowcy nagród, a przestępcy przenieśli się na drugą stronę planety.
- Wiesz, będę dla Ciebie miły, wiem jak to jest prowadzić interes – na twarzy człowieka pojawił się cień sympatii – Dziewięć tysięcy, ale niżej nie zejdę. Mam uszkodzony statek w kosmo-porcie, zaatakowali mnie piraci w drodze na tą planetę.
- Siedem tysięcy marek, ale to już ostatecznie – sympatia przerodziła się w znużenie, to mogło oznaczać że Adam nie cierpi na brak alkoholu i narkotyku.
- Siedem tysięcy to stanowczo za mało, bez namysłu dostanę co najmniej dziewięć tysięcy u kolegów po fachu. Pomyśleć że Ecko Hammer mi Cię polecił.
- Ecko mnie polecił? Ten czerwony skurwysyn który urządził tu taką burdę, że o mało lokal nie poszedł z dymem?
- To do niego podobne, pewnie w ramach przeprosin wysłał mnie do Ciebie z taką ofertą życia, gdzie indziej kupisz kilkunastu funtowe skrzynie pełne alkoholu i pyłu za dziewięć tysięcy marek?
- U pierwszego lepszego dilera, co prawda nie w takich ilościach, ale to bardziej opłacalne.
- Nie lepiej wypuścić własnych dilerów na ulice z dobrym, czystym towarem i zapanować nad rynkiem? – na twarzy człowieka nie zmieniało się nic, miał dość targowania się, więc to oznaczało wybranie ceny pośredniej pomiędzy siedmioma, a dziewięcioma tysiącami marek – Stańmy po środku naszych ofert. Osiem tysięcy. Towar do odebrania w wschodnim kosmo-porcie.
- Osiem tysięcy… Sporo, ale niech stracę. Mamy deal, przyjadę po towar za godzinę, nim ruch się zwiększy i zejdą się tacy ludzie, których lepiej mieć na oku i celowniku.
- Doskonale Cię rozumiem. A więc będę na Ciebie czekał. Tylko się pośpiesz, bo wiecznie nie będziemy cumować.

Goedwin wraz z pilotem ruszyli w stronę statku. Młody pilot był jeszcze pod wpływem rozmowy z kobietą innej rasy, niż właśnie sáurio, kiedy drogę zaskoczył im wielki niczym skała gorylowaty obcy. W olbrzymiej łapie ściskał wycelowaną w nich strzelbę.
- Dawać kasę, a przejdziecie – odezwał się, a głos miał okropnie przykry do ucha.
Goedwin miał do wyboru walkę, albo oddać pieniądze. Niestety resztki pieniędzy miał na koncie, a nie wierzył że goryl zadowoli się pacakami, za które ledwo kupił piwo w Nowej Anglii. Pilot również nie śmierdział groszem. W głowie pośpiesznie tworzył się plan jak zaskoczyć goryla i uniknąć postrzału. Szable go świerzbiały, lecz goryl nie mógł ich widzieć spod czarnego płaszcza. Przeciwnie do pilota, który swój pistolet trzymał w kaburze przy pasie, a po drugiej stronie szabelkę. Do gry nie wchodziła ucieczka, z pewnością wielkolud by ich zastrzelił posyłając kulkę w plecy, a skakanie do rzeki lawy nie wchodziło w grę.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172