Imperialny sędzia z elektorskiego nadania Ludwig Brunstein siedział samotnie w gabinecie na pierwszym piętrze remerskiego ratusza, z podbródkiem wspartym na dłoniach i wzrokiem wbitym w drewno drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknęła pewna kobieta. W powietrzu wciąż unosił się słaby zapach perfumowanej wody, ustawicznie przypominający urzędnikowi o jakże nieoczekiwanym i brzemiennym spotkaniu, którym bogowie go tego dnia doświadczyli. Czarnowłosa podróżniczka o autorytarnych manierach i wysoko postawionych znajomych nie pozostawiła swemu rozmówcy wątpliwości, czego od sędziego oczekuje i dała do zrozumienia, że niezbyt wyrozumiale przyjmie odmowę udzielenia jej pomocy. Od dawna owdowiały, Ludwig Brunstein zapewne otoczyłby urodziwą niewiastę opieką z własnej i nieprzymuszonej woli, wszelako zbity z tropu jej żądaniami zadał pytanie, które najwyraźniej nie przypadło Katerinie Lautermann do gustu.
A kiedy czarnowłosa piękność wyjęła z podróżnej torby kopertę, spoczywający w niej list uświadomił sędziemu, że w jego dobrze pojętym własnym interesie będzie spełnienie zachcianek gościa bez zadawania dalszych pytań. Mężczyzna podniósł z blatu biurka rejestr lennych włości grafa von Bluchera, spojrzał raz jeszcze na starannie wykaligrafowane litery składające się na nazwę Herrendorf. Większość mieszkańców Remer nie miałaby pojęcia zapytana, cóż to za miejsce i gdzie leży. Sędzia Brunstein wiedział. Od zawsze chlubił się wyśmienitą pamięcią w kwestiach zawodowych i pomimo upływu lat nie zapomniał sprowadzonego z Herrendorfu mordercy dzieci, którego po krótkim procesie nakazał stracić na miejskim rynku ku uciesze żądnej kary tłuszczy.
Herrendorf. Mała wioska na mokradłach rozciągających się na południe od Gryfoniej Kniei, daleko w dziczy wschodniego Ostermarku. Dla ludzi mieszkających w Bechafen sioło to mogło przylegać na mapach do Gór Krańca Świata, chociaż wykształcony człowiek pokroju sędziego wiedział jak daleko było z tej wioski do prawdziwych granic prowincji. Urzędnik przez dłuższą chwilę zachodził w głowę, lecz nadal nie miał pojęcia, czego taka kobieta jak Katerina Lautermann mogła tam szukać. Świadom tego, że próżne dywagacje w niczym mu nie pomogą rozwikłać zagadki, odniósł księgę do bibliotecznego regału, wstawił na odpowiednie miejsce i powiódł wzrok po gabinecie.
Powieszona na ścianie ogromna orcza czaszka, starannie wypolerowana i pyszniąca się pozłacanymi kłami, odpowiedziała mężczyźnie pustą czernią czworokątnych oczodołów. Bitewne trofeum pradziada sędziego, naznaczone doskonale widoczną szramą po ranie od miecza, od zawsze przypominało Ludwigowi Brunsteinowi, że bogowie zwykli nagradzać w pierwszym rzędzie tych, którzy odważnie sięgali po zsyłane na nich łaski. Pradziad sędziego wsławił się męstwem w bojach z orkami, dzięki czemu został wyniesiony ponad pospólstwo i zapoczątkował sędziowskie tradycje rodu. Jego prawnuk, wciąż roztrząsający w myślach szczegóły spotkania z czarnowłosą podróżniczką, podjął w końcu decyzję, która miała zaważyć nie tylko na jego losie.
Urzędnik wyciągnął z kieszeni spodni jeden z kilku zawsze noszonych tam wisiorów, posrebrzany amulet Vereny. Ująwszy go w dwa palce ucałował srebro z namaszczeniem, a potem zdjął z mosiężnego wieszaka podbity lisim futrem płaszcz, otworzył drzwi gabinetu i wciągnął głęboki oddech. Do wieczora nie zostało wiele czasu, a on miał przed sobą mnóstwo pracy i wiedział, że większość z niej musiał wykonać osobiście, jeśli chciał podołać żądaniom swej niedawnej rozmówczyni.
W korytarzu już na niego czekała niska szczupła postać w ciemnym odzieniu. Starannie ogolony i krótko ścięty mężczyzna o pociągłej lisiej twarzy skinął urzędnikowi uprzejmie głową, oderwał plecy od ściany, o którą się cierpliwie opierał.
- Dobrze, że jesteś, Klaus - powiedział Brunstein - Będę potrzebował twojej pomocy.
- Do usług, panie sędzio - odpowiedział Klaus Brückner świdrując swego pryncypała wiecznie zmrużonymi w wyrazie podejrzliwości oczami.