|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
25-06-2022, 05:31 | #11 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | T 02 - 2066.03.13; sb; ranek; g 08:15 - Wyprawa po Brittany Czas: 2066.03.13; sb; ranek; g 05:45 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; Blokowisko; mieszkanie Domino Warunki: wnętrze mieszkania, jasno, ciepło, cicho na zewnątrz: szarówka, mgła, łag.wiatr, b.zimno (-1) Domino, Amelia, Thomas, Dave Tym razem poranek zaczął się dla doktor Jobin w całkiem odmiennej scenerii i charakterze. Pomimo tego, że też obudziła się we własnej sypialni. Ale pozostałe detale miały więcej rozbieżności niż cech wspólnych z ostatnim roboczym porankiem wczoraj. Dzisiaj nie budził jej budzik tylko delikatne ale uporczywe potrząsanie za ramię. Jak otworzyła oczy w jeszcze nocnym półmroku ujrzała nad sobą bladą plamę twarzy. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Było tyle światła co padało przez otwarte drzwi z korytarza. Więc Amelię poznała głównie po głosie. - Wstawaj Domi. Zaraz będzie 6 rano. Prosiłaś aby cię obudzić. - rzucił blady owal twarzy nad nią znajomym głosem krótkowłosej przyjaciółki. Tak, to metoda budzenia była inna niż wczorajsze uporczywe dzwonienie budzika. No i miejsce nie do końca było to samo. Wczoraj zasypiała i budziła się we własnym łóżku. Dzisiaj na materacu obok łóżka. No i wczoraj była sama. A dzisiaj pomiędzy dwoma towarzyszami z którymi spędziła tak intensywną noc. A teraz pochrapywali biorąc ją w środek. Czuła ten charakterystyczny żar żywego ciała i pot jaki oblepiał jej i ich ciała. Tak. Zdecydowanie było jej gorąco po przebudzeniu. To chyba było pierwsze odczucie jakie się do niej przebiło. Kolejne przyszły zaraz potem. Jak już wstawała uświadomiła sobie, że to cholernie trudne. W ogóle nie chciało jej się wstawać, ciało i umysł dość zgodnie namawiały aby wrócić na poprzednią pozycję, zamknąć oczy i przespać ten trudny poranek. Może i tak by się skończyło. No ale młoda Australijka czuwała i stanęła na wysokości zadania aby chociaż ją jedną albo pierwszą postawić do pionu. Gdy to się udało i gospodyni zawędrowała do łazienki to już dalej jakoś poszło. Chłodne płytki pod stopami, chłodniejsze powietrze w reszcie pomieszczenia no i zimna woda z kranu skutecznie odegnały sen chociaż na tyle aby mózg chociaż trochę zaczął funkcjonować. Mózg raczej nie bardzo miał powodów do dumy widząc obraz przekazywany przez oczy. A te widziały w lustrze mało budujący widok. Zaspaną blondynkę jaka wstawała po imprezie zdecydowanie zbyt intensywnej i zdecydowanie zbyt szybko. Właściwie to wyglądała jak skrzyżowanie weekendowej imprezowiczki o zbyt wczesnym poranku i ofiary gwałtu połączonego z brutalną napaścią. I właściwie to tak się właśnie czuła. Pewnie podobnie jak ta kobieta widziana w lustrze łazienki. Wszystko ją bolało. Jakby przebiegła maraton czy coś równie intensywnego. Do tego jak już widziała sama siebie to miała całą kolekcję otarć, siniaków, zaczerwienionych miejsc, zadrapań… Jedne umiała sobie wyjaśnić a inne niekoniecznie. Ten siniak na łokciu to coś jej światało. To jak upadła na podłogę. Właśnie tutaj, w łazience jak wychodzili spod prysznica. I niby mieli przejsć do sypialni. Ale w końcu któryś z nich ją złapał aby przytrzymać, oboje stracili równowagę i mokrzy, nadzy i rozgrzani upadli na podłogę. Wtedy właśnie upadła też na ten łokieć. Dzisiaj miała siniaka. Trochę przeszkadzał jak się tam dotknęła i czuła zesztywnienie w tym miejscu. Ale wczoraj nie. Wczoraj jak była na haju kompletnie nie zwróciła na to uwagi. Zresztą z Juls pewnie było podobnie bo też jej wczoraj w gabinecie opowiadała coś takiego. I tak jak się obejrzała na spokojnie dzisiaj to naprawdę wyglądała jakby strulała się po jakimś kanciastym zboczu. Sporo tego było. Aż dziwne było, że nic z tego wczoraj nie przebiło się sygnałem ostrzegawczym jakim był ból i poczucie krzywdy jakie zwykle się z tym wiąże. Organizm tak ostrzegał swojego właściciela, że coś się dzieje nie tak, że coś mu zagraża. No ale nie. Wczoraj wszystko było w porządku. Wszystko jej się podobało, nic nie było zbyt straszne, wyuzdane czy bolesne aby tego nie spróbować. Jak tak stała przed swoim lustrem w łazience to aż trudno było uwierzyć, ze ta wyuzdana samica rozpłodowa w szczytowym okresie rui z wczoraj i ta obolała mizeria dzisiaj przed lustrem to ta sama osoba. Ale nie tylko ona mogła niejako przekonać się co do szczerości i jakości wczorajszej relacji tancerki z “Syrenki”. Bo dziś rano chłopaki wyglądali podobnie. Widocznie mężczyźni też nie byli odporni na ten nowy środek pobudzający. No ale z medycznego punktu widzania to nie było zaskakująco, biochemicznie i metabolicznie obie płcie aż tak się nie różniły. Może już bardziej pod wpływem masy bo zwykle wszelkie dawki leków przeliczało się na masę ciała a przeciętny mężczyzna był nieco cięższy od przeciętnej kobiety. No w tym imiennym wypadku Thomas na pewno był masywniejszy od niej. Dave też ale już nie aż tak. A na ile pamiętała z wczoraj albo miała do czynienia z zawodowymi ogierami rozpłodowym albo trzepnęło ich tak samo jak ją i pewnie Juls wcześniej. Amelia była prawdziwym skarbem. Zwłaszcza jak się z nią od lat mieszkało pod jednym dachem. Rzucało się to w oczy zwłaszcza w wypadku Wingfielda. Bo o ile po hałaśliwym bajerancie jakim był Moore to może i można się było tego spodziewać. To Thomas był zwykle skryty i oszczędny w słowach i uczuciach. Wręcz łatwo było go uznać, za sztywniaka może w porywach złośliwości za nudziarza. Zawsze pod linijkę, zawsze zgodnie z regulaminem i tak dalej. Aż dziwne było, że mogą się kumplować z żywiołowym i spontanicznym Davidem. Obaj wydawali się stać na dwóch przeciwnych biegunach ekspresywności charakterów. A jednak się kumplowali. A wczoraj zgodnie się nią i z nią zabawiali. A jej się to podobało jak 102. No a dziś rano? Dziś rano tak na poważnie to się spotkali znów w kuchni. Przy tym samym stole co wczoraj jedli zapiekankę na kolację. Tylko dzisiaj w roli gospodyni była Amelia. W przeciwieństwie do nich nie spędzała nocy tak intensywnie to z początku wydawała się mieć sobie więcej życia niż pozostała trójka razem wzięta. - Nie wiem czy to ważne… Ale jak twój wujek nie wziął jakichś proszków na sen czy coś w ten deseń… No cóż… Trochę trudno było was nie słyszeć ostatniej nocy… - powiedziała Amelia gdzieś gdzie na chwilę złapała bratanicę ordynatora szpitala samą. Chyba wolała aby ta mimo wszystko była o tym uprzedzona. Nawet jak niekoniecznie była to dobra wiadomość z rana. Poza tym zrobiła kawę, herbatę, kompot i jajecznicę na śniadanie. Wielką popularnością cieszył się kompot. Chłodny i mokry. Cała trójka czuła potrzebę uzupełnienia płynów i piła go kubkami. Potem herbata i kawa. Na jedzenie jakoś nikt nie miał za bardzo ochoty. No i jeszcze te proszki co przygotowała wczoraj. W końcu jak już za oknami zaczynała się poranna szarówka to i w umysłach trójki kochanków też zaczął wstawać nowy dzień. Jak ta zimna woda w kranie, kawa, prochy i cała reszta zaczynały wreszcie działać. - No to tak jak mówiłem wczoraj. Nieźle ci wychodzi to siadanie na kolankach więc jakbyś się kiedyś nudziła to daj znać. Chyba będe mógł ci pomóc. - dziś rano znów to Dave wydawał się być inicjatorem wszelkich rozmów. Zwłaszcza jak Amelia dyskretnie wyszła aby zostawić ich samych. Bo wcześniej trochę wyglądało jakby jej obecność krępowała do jakiegoś stopnia, zwłaszcza Thomasa. Jak tak w budzącym się dniu szaleństwa ostatniej nocy wydawały się niestosowne i nie na miejscu. Przynajmniej dzieląc się z kimś kto nie brał w nich udziału i nie był wtajemniczony co tam się działo. Ale uśmiechy, całus z rana czy przygarnięcie do boku świadczyły, że chłopaki też chyba całkiem miło wspominają ostatnią noc. - Nie pada. I wiatru nie ma. Dobrze. Ale mgła jest. - powiedział David gdy dojrzał na tyle aby kojarzyć, że mają dziś wyjść na zewnątrz. I to wkrótce. Wstał, podszedł z kubkiem kawy do okna i z perspektywy 4-go piętra wyjrzał jak to świat wygląda na zewnątrz. - Czerwona? - zapytał jeszcze dość oszczędnie jego kumpel. Wygolony prawie na zero mężczyzna przyglądał się jeszcze chwilę. Ale w końcu uznał, że nie. Że raczej zwykła, szarobura mgła. Przynajmniej tak to było widać z okna. - Już prawie w pół do. Trzeba się zbierać. - mruknął Tom gdy spojrzał na swój zegarek. Więc obaj dopili swoją kawę, przeszli do salonu gdzie wczoraj zostawili swoje rzeczy. I zaczęli się ubierać. Domino już ich widziała w różnych sytuacjach. Jak byli w pełni wyekwipowani do misji na zewnątrz. Jak byli ubrani w same koszule i ogólnie luźno gdy bawili się w klubie. Jak spotykała ich gdzieś na ulicy przypadkiem i byli w zwykłych kurtkach. No albo wczoraj jak pierwszy raz widziała ich z bliska bez niczego. A dziś rano było znów coś nowego. Coś innego. Widziała jak się zbierają na misję. Zaczęli w samych gatkach. Potem były termoaktywne skarpety, kalesony i podkoszulka jakie dobrze wchłaniały pot i trzymały ciepłotę ciała. Na to spodnie i bluza już wojskowego sortu. Potem pas z kaburą. I zimowa kurtka mudnurowa. W podobnym stylu czasem widywała ich na mieście. Ale tym razem na kurtkę nałożyli po miękkiej balistyce jaka chroniła przed odłamkami i większości postrzałów z lekkiej broni. W fartownych okolicznościach przed postrzałem za amunicji pośredniej i karabinowej o ile strzał był z bardzo daleka albo pocisk zanim trafił w kamizelkę został osłabiony przez jakieś przeszkody. Na to twardy pancerz jaki powinien wytrzymać bezpośrednie trafienie większości broni ręcznej, czy strzeleckiej czy białej. Już tylko półcalówki i podobnie ciężki sprzet traktowały jakby go nie było. Ten pancerz nadawał ich sylwetkom nieco masywnego, kanciastego kształtu. I niego szła kamizelka taktyczna. A do niej kolejne fanty wyjmowane z plecaków. Krótkofalówki, latarki, nóż no i łukowate magi do karabinków. Thomas preferował pełnowymiarową, brytyjską klasykę czyli LA 85. Wciąż jeden z popularniejszych modeli broni szturmowej na Wyspach chociaż pierwsze wersje wprowadzono do uzbrojenia z 80 lat temu. A David jako zwiadowca wolał nieco mniej gabarytną broń czyli niemiecki G 36C. Używany dawniej przez brytyjską policję i oddziały antyterrosystyczne. Oba karabinki używały tej samej amunicji i nabojów więc mogli w razie potrzeby się wymianiać nimi. No i wyjmowali i wkładali jeden mag, drugi, trzeci… piąty, szósty… W końcu władowali ich całkiem sporo. I jeszcze po dwa, trzy granaty, race, lighsticki, menażki… Przy menażkach sobie jakby przypomnieli, że nie są sami. Bo poprosili gospodynię o ich napełnienie. I jeszcze zbiorniki zapasowej wody w plecakach. Jak skończyli to z tych dwóch prawie golasów, kochanków, gości, kolegów w salonie miały dwóch w pełni uzbrojonych żołnierzy wyekwipowanych jakby szli na wojnę. Albo jakiś patrol przynajmniej. Czas: 2066.03.13; sb; ranek; g 07:10 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; Bikes World; plac Warunki: na zewnątrz: szarówka, mgła, łag.wiatr, b.zimno (-1) Domino, Amelia, Thomas, Dave i Gemma Jak wychodzili we czwórkę z bloku to owiało ich zimne powietrze poranka. Musiało być z parę stopni powyżej 0*C. Ale wilgotna aura i lekki wietrzyk sprawiały wrażenie, że jest zimniej niż pokazywały termometry. Było to nieprzyjemne, morskie, wilgotne zimno jakie wysysało ciepło z kazdego zakamarka ciała nie osłoniętego szczelnie suchym ubraniem czy ogrzanego mieszkania przez jakąś szczelinę. No i ta mgła. Z bliska nie przeszkadzała i nie wydawała się gęsta. Ale z każdym krokiem rozmazywała obraz. Było coś widać na długość bloku. A dalej to tylko kontury i kształty stopniowo zamazujace się w tej jasnoszarej wacie. A, że była sobota wcześnie rano to i ludzi na chodnikach i ulicach spotykali niewielu. Tych co spotkali zwykle oglądali się na dwóch w pełni uzbrojonych żołnierzy. Bo w bazie podobnie jak w przedwojennej UK broni palnej było niewiele. Zwykle ludzie związani z bojowymi oddziałami ją nosili i często albo szli albo wracali ze służby. No ale w ciągu dekady narobiło się różnych najemników, szperaczy, stalkerów jacy mieli licencje na tego typu szpej chociaż też raczej po to aby wyjść czy wrócić w bazie do domu a nie łazić tak wewnątrz niej non stop. Jak tak szli przez tą poranną szarówkę jeszcze paliły się uliczne latarnie. Ale pomimo watowatej mgły to dzień już był wyraźnie odczuwalny. Zdeptany i posypany piachem śnieg skrzypiał pod butami a ta kawa, prochy i reszta chyba pomogły bo humory zaczęły dopisywać. Dave pierwszy odzyskał rezon i płotł swoje farmazony jak zwykle mniej lub bardziej rozbawiając pozostałą trójkę. - No mówię, teraz to trudno ocenić. Bo wiesz Tom, lubię cię, no i zawsze mówiłem, że masz świetny tyłek i w ogóle jakbyś miał jakąś prezentację czy co to pamiętaj, lepiej ustawiaj się właśnie tą lepszą stroną do zdjęcia i w ogóle reszty widzów. No ale po wczorajszym to myślę, że wyrosła ci niezła konkurencja. Bo Domino też ma ten tyłeczek niczego sobie. A jaki fajny! Zwłaszcza tam w środku. No i ma cycki. Też fajne. A ty, jak abrdzo bym cię nie lubił no to kolego jednak cycków nie masz. - plótł tak sobie wesoło i na luzie a jego kompan wspaniałomyślnie milczał, uśmiechał się łagodnie i kiwał głową ze zrolowaną kominiarką aby wyglądała jak zwykła, zimowa czapka. Amelia śmiała się dyskretnie bo zdążyła już nieco poznać bajery tego bajeranta ale całkiem miło jej się tego słuchało. Jak komedii na żywca. Zwłaszcza jak się miało jakieś pojęcie jak spędzili ostatnią noc albo nawet brało się w tym udział. I tak doszli do głównej bramy “Bikes World” gdzie zastali czekającą tam blondynkę w okularach. Jako, że Domino jako jedyna znała całą czwórkę to spadła na nią rola gospodyni aby przedstawić ich sobie wszystkich razem. Jak podchodzili to dojrzała, że Gemma uniosła ku niej dłoń w pozdrowieniu i posłała przyjazny uśmiech ale czekała aż podejdą bliżej aby móc swobodnie porozmawiać. Oprócz zimowej kurtki i czapki miała też podobny patrolowy plecak jak chłopaki. Tyle, że zawartość była pewnie kompletnie inna. - Cześć. Czyli nie spóźniłam się i nie pojechaliście beze mnie. Bo już się trochę zaczynałam niepokoić. - oznajmiła blondynka jakby kamień spadł jej z serca, że jednak wszystko nadal idzie mniej więcej zgodnie z planem. Przywitała się z uśmiechem i zaciekawionym spojrzeniem gdy już podeszli do niej. Czas: 2066.03.13; sb; ranek; g 07:30 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; ulice Clyde; Warunki: na zewnątrz: szarówka, mgła, łag.wiatr, b.zimno (-1) Domino, Thomas, Dave, Gemma i Francesca Dzięki Amelii wejscie do srodka nie stanowiło żadnego problemu. Nawet pomimo sobotniej, wczesnej pory dało się spotkać paru jej kolegów po fachu. Ale nawet to miejsce było prawie puste choćby w porównaniu do wczorajszej wizyty doktor Jubin po pracy. - To ja już mówiłam wczoraj Domino. Może weźmiecie rikszę? Jak tamta dziewczyna ma z wami wracać. - zaproponowała Australijka w czapce i nieodłącznym kapturze. Zwracała się do obu mężczyzn bo to pewnie jeden z nich musiał przesiąść się na rikszę zamiast standardowego roweru. I jak lider łapsów Szarańczy spróbował jak to jest z tą rikszą bo wcześniej nie miał takiej potrzeby ani przyjemności to uznał, że jest w porządku. I to chyba najlepszy sposób aby sprowadzić piątą osobę do bazy w miarę wygodny i sprawny dla obu stron sposób. - No to powodzenia. Ja będę w domu. Wpadnijcie na obiad. - Amelia pożegnała się z nimi przy bramie firmy rowerowej w jakiej pracowała i pomachała im na pożegnanie. Trzy rowery i riksza. Nie ujechali jednak zbyt daleko gdy spotkali kolejną znajomą. https://i.imgur.com/USTAVZK.jpeg - O cześć. A gdzie tak z rana zasuwacie na tych rowerach? - Franceska Holtz też była ubrana na zimowo. I też zerkała na swoje obie znajome ze szpitala. Bo każda z blondynek była częstym gościem w bibliotece jaka Franceska zarządzała razem ze swoim ojcem. Za to panowie widocznie nie pojawiali się tam zbyt często bo coś nie widać było takiej nici znajomości jaka łączyła brunetkę z każdą z blondynek. Ona zaś zerkała ciekawie na całą czwórkę zwłaszcza widok obu w pełni uzbrojonych żołnierzy budził u niej spory znak zapytania wymalowany na twarzy. Czas: 2066.03.13; sb; ranek; g 07:40 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; południowa brama; Warunki: na zewnątrz: szarówka, mgła, łag.wiatr, b.zimno (-1) Domino, Thomas, Dave, Gemma Opuszczenie bazy było znacznie prostsze niż powrót. Najpierw wewnętrzna brama potem kawałek gołej prostej bez żadnych osłon aby strażnicy mieli wolne pole ostrzału. I zewnętrzna brama. Poszło rutynowo. Wystarczyło pokazać strażnikowi w okienku swój identyfikator i można było jechać dalej. Jedna brama, potem druga i już byli na zewnątrz. Powitała ich zawalona zdeptanym śniegiem droga wiodąca prosta i stapiająca się w jedno z szarą mgła jaka dzisiaj dominowała nad światem o tym zimnym poranku. Ale mimo tak wczesnej pory, nawet w sobotę, nie byli tu sami. Byli tutaj i o tak wczesnej porze. Zmarznięci, omotani w szaliki, czapki, kurtki. Kryjący się w ziemiankach, w budach z desek i blachy falistej uszczelnionych czym się dało. Z których buchał dym. A w paleniskach też pewnie palono czym się dało aby sie ogrzać i ugotować coś co się dało zdobyć na to śniadanie. Albo chociaż zagrzać wodę na herbatę. Na wpół przemarznięci poruszali się monotonnie aby oszczędzać energię i ciepło. Wśród nich głód był częstym gościem a ten nie sprzyjał zbyt wielkiej rozrzutności w wydatkowaniu energii. Rowerowa czwórka mijała ich obrzucając spojrzeniami a oni w tych spojrzeniach mieli wszystko. Milczącą zazdrość i zawiść. Niechęć i podziw. Poszukiwanie współczucia i opieki. Nadzieję na poprawę losu i dostanie się do bazy. A póki co robienie interesów namawiając aby mieszkańcy bazy wstąpili na herbatę, kupili jakieś znalezione fanty czy świeżo złowioną rybę. Jedni koczowali tu jakiś czas nim postanowili spróbować szczęścia gdzie indziej inni tu prawie mieszkali na stałe w tym wybudowanych ruderach lub nieco dalej położonych budynkach jak ktoś miał farta tam zajać jakiś dom. Trudno było uwierzyć, że ci brudni, szarzy, głodni i zmarznięci ludzie jeszcze dekadę temu wyglądali i zachowywali się podobnie jak ci co wciąż mieszkali po właściwej stronie murów. Dawniej takie fawele kojarzyły się z jakimiś egzotycznymi krajami trzeciego świata a nie z jednym z topowych europejskich, zachodnich z bogatą gospodarką i mieszczańskimi tradycjami. Być może był to jeden z powodów dla których większość mieszkańców dawnej bazy Royal Navy tak niechętnie ja opuszczała. Widok jaki można było zastać za bramą budził mieszaninę wyrzutów sumienia i był zwyczajnie przykry. Chociaż akurat czwórka jaka właśnie opuszczała tą bazę nie robiła tego po raz pierwszy więc dość dobrze wiedzieli czego się spodziewać. Zwłaszcza Gemma wydawała się wrażliwa na takie widoki bo jeszcze dwa lata temu też była po tej stronie muru i pochodziła z Glasgow a nie Clyde. I widać było to po jej twarzy gdy wydawała się być przygnębiona widokiem za bramą. Po częsci mogło to być spowodwane ponurą, mglistą aurą jaka panowała tego poranka ale dzisiaj niewiele było widać życia pomiędzy tymi budami. Może po prostu byli zbyt wcześnie. Czas: 2066.03.13; sb; ranek; g 08:10 Miejsce: Szkocja; okolice bazy RN w Clyde; osada Rhu (ok 5 km na pd od bazy) Warunki: na zewnątrz: szarówka, mgła, łag.wiatr, b.zimno (-1) Domino, Thomas, Dave, Gemma - Chyba będziemy pierwsi w tym wyścigu. - uśmiechnął się Thomas z kwadrans temu. Mijali właśnie krater uderzeniowy po którejś z bomb skalnych jaka kilka lat temu spadła z orbity. Pewnie jedna z mniejszych bo po wypaleniu przez atmosferę obiekt grzmotną w ziemię i zostawił krater jak po pocisku ciężkiej artylerii albo bombie lotniczej. Pechowo walnął akurat w drogę jaka szła wzdłuż wybrzeża Gare Loch. Łączyła baze Clyde z Glasgow. A przy okazji po drodze było Rhu u wejścia tej zatoki. A ten lej wyznaczał mniej więcej połowę drogi między Rhu a Clyde. Z czasem deszcze, wiatr, śniegi zerodowały ten krater i wdarła się tu woda w zaroki zmieniając go w gliniankę z wodą. Teraz pokrytą warstwą cienkiego lodu i przysypaną sniegiem. Dla pieszych nie była to żadna przeszkoda. Po prostu omijali ten lej idąc jego skrajem. Dla pojazdów też. Po prostu objeżdżały ten lej. Ale samochodów było o wiele mniej. Prawie w ogóle. Nawet pojazdy z bazy jak jeździły do Glasgow to zwykle tą drugą drogą, bardziej w głębi lądu. Teraz jak była zima i leżał śnieg taki pojazd musiałby zostawić świeże ślady opon. A żadnych nie było. Więc o ile James nie postanowił się udać na piechotę i to wcześnie rano albo jeszcze wczoraj to raczej nie miał szans ich wyprzedzić w drodze do Rhu. Wiec ten śnieg nie skalany śladami opon ciężarówki Tom wziął za dobry omen. A z kwadrans później było już trochę po 8 rano. Wjeżdżali właśnie na rogatki Rhu. Jechali za Davidem jaki pełnił rolę zwiadowcy i jechał parę rowerowych długości z przodu. Trzeba było do niego krzyczeć aby coś do niego dotarło. No albo poprosić jego kumpla bo dzięki krótkofalówkom mogli się porozumiewać ze sobą bez zdzierania gardła. - Mamy dobry czas. O 08:30 to miała być zbiórka w szpitalu a o 9-tej wyjazd. - ucieszyła się doktor Hobson zerkając na swój zegarek. Inne pokazywały podobną porę i wyliczenia. - A wy w ogóle wiecie jak ona wygląda? Wiecie kogo szukać? - Wingfield zerknął na swoje obie blond towarzyszki. Bo jak były rogatki to niedługo będzie ta przydrożna knajpa “Nad molo”. Bo właśnie była tuż nad molo. I nawet zdarzało się tu cumować łodziom z Clyde. - Nazywa się Brittany. Będziemy o nią pytać. Ja wczoraj po pracy zabrałam to jej ogłoszenie. Wzięłam je na wszelki wypadek. - oznajmiła okularnica klepiąc się po przedniej kieszeni spodni gdzie miała portfel a w nim ową kartkę z ogłoszeniem. - No to jesteśmy. - zawołał do nich Moore który zatrzymał się przed zajazdem szczerząc się do nich radośnie. Po chwili dojechała do niego i pozostała trójka.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
02-07-2022, 17:45 | #12 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
02-07-2022, 17:54 | #13 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
02-07-2022, 17:58 | #14 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
02-07-2022, 18:03 | #15 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
02-07-2022, 18:07 | #16 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
02-07-2022, 18:08 | #17 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
03-07-2022, 09:07 | #18 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | T 03 - 2066.03.13; sb; wieczór; - Rodzina mrocznych elfów Czas: 2066.03.13; sb; zmierzch; g 19:30 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; sala gimnastyczna; sektor VIP Warunki: wnętrze sali gimnastycznej, jasno, ciepło, gwar rozmów; na zewnątrz: noc, zachmurzenie, łag.wiatr, mroźno (-2) Domino i wujek i dziewczęta Wujek i przybrany ojciec Dominique miał rację. Premiera nowej sztuki Grupy Teatralnej z Glasgow stała się istnym pokazem mody dla mieszkańców Clyde. Chyba każdy chciał tu być i pokazać się z jak najlepszej strony. Dawno nie widziała takiego nagromadzenia garniturów, krawatów, eleganckich sukni, kolczyków i innych dodatków. Tak, każdy widocznie włożył co miał najlepszego aby się pokazać w odpowiednim świetle. Przez te dwa czy trzy tygodnie wystepów artyści z Glasgow dali się poznać jako świetne źródło wieczornej rozrywki. No ale teraz zapowiedzieli nową sztukę, jakiej jeszcze nie grali nawet u siebie w Glasgow. Mieli w planie rozpocząć nią nowy sezon i ten pierwszy raz miał właśnie przypaść w udziale mieszkańcom dawnej bazy Royal Navy w Clyde. Do tego tytuł był dość intrygujący. “Rodzina mrocznych elfów”. Brzmiało to jak jakieś fantasy. Ale do tej pory takich skeczy artyści raczej nie prezentowali. Trudno więc było zgadnąć czego się tu spodziewać. Eksxytacja i nadzieje były jednak spore. Zupełnie jakby dzieci oczekiwały na worek prezentów od grubasa z brodą i w czerwonym kubraku. Wcześniej zdarzało się, że Dominique towarzyszyła na jakichś przyjęciach czy uroczystościach jako partnerka czy gość honorowy swojego wuja. Gdy już podrosła na tyle aby nie traktować jej jak dziecko no i właśnie można było ją zabrać na takie spotkania. Zwykle czyjeś urodziny, awans czy jakaś szpitalna albo oficjalna akademia. Wszyscy chyba już przyzwyczaili się, że Theodore Jobin, były major francuskiej marynarki wojennej a obecnie ordynator szpitala no i właściwie szef całej służby zdrowia w Clyde pojawia się sam. Ale czasem właśnie ze swoją przybraną córką jako swoją partnerką. Co przyjmowano ze zrozumieniem no a dla Domino było okazją do poznania śmietanki towarzyskiej bazy. Często od tej mniej oficjalnej i służbowej strony. Ale dość dawno mu nie towarzyszyła więc jakby odkrywała na nowo jak to jest być jego parnterką na oficjalnym przyjęciu. Całkiem nieźle. Wszyscy go znali a i on znał wiele osób, często z imienia. Zwłaszcza tych z wyższej półki bo z nimi najczęściej załatwiał interesy i różne inne sprawy czy to dla szpitala czy całej bazy albo występował jako ekspert i przedstawiciel służby zdrowia. Dla zwykłej GP to byli ludzie z wyższej półki jakich znałaby co najwyżej z nazwiska, z twarzy jako ci co pojawiali się na oficjalnych uroczystościach bazy czy szpitala no ewentualnie jakby ktoś do niej trafił jako pacjent. A tak to miała okazję ujrzeć ich z bliska, uściskać im dłoń czy co niektórym dać pocałować swoją no i posłuchać i poobserwować z bliska jak to wymieniają z jej wujem różne okolicznościowe i grzecznościowe uwagi. Wydawało się, że mężczyźni go szanują a kobiety lubią. Z bliska przynajmniej u kilku z nich dojrzała obiecujący uśmiech czy błysk zainteresowania w oku. Zresztą podobnie jak u mężczyzn pod swoim adresem. Ale wszyscy trzymali się zasad dobrego wychowania i na tym się kończyło. - O, jest i Alex. Chodź przywitamy się. - no to już trzeba było być bliskim współpracownikiem admirała Alexandra Craiga aby sobie pozwolić na nonszalancję mówieniu o nim per “Alex”. Ale często słyszała, że i w domu czy mniej oficjalnych spotkaniach w szpitalu też tak o nim mówi. I obaj panowie a do tego oficerowie natowskich marynarek wojennych zdawali się żywić szacunkiem a nawet sympatią. No i byli swoimi bliskimi współpracownikami od prawie dekady a tam w sztabie, za zamkniętymi drzwiami to z tego co jej wuj czasem opowiadał to panowała podobnie rodzinna i przyjacielska atmosfera jaką wuj starał się wprowadzić w szpitalu. Więc podeszli do “Alexa” jaki przybył na premiere razem z żoną i swoją córką Mercedes. Dominique znała każde z rodziny Craig. Najlepiej chyba właśnie Mercedes bo były prawie rówieśniczkami, córka admirała była chyba od niej o rok czy dwa starsza. Ale zaliczyły tą samą bo jedyną szkołę średnią i dopiero potem ona poszła na studia medyczne a córka admirała na nawigację w barwach Royal Navy. - To może panowie niech sobie porozmawiają a my zajmiemy miejsca. - zaproponowała w pewnym momencie pani Craig z ciepłym uśmiechem wtrącając się na chwilę w rozmowe obu oficerów. Którzy już ją mieli kończyć, już mieli iść i siadać ale jeszcze coś im się przypomniało, że mieli do omówienia. Państwo Craig przywitali się ładnie i ciepło z osieroconą dwójką Jobin no ale najwięcej mieli sobie do powiedzenia głowy rodzin gdy pani i panny z reguły musiały się przysłuchiwać. A, że panom widocznie ta dyskusja sprawiała przyjemność to nie chciały im przerywać. Jednak w końcu widząc, że nie zanosi się na szybki koniec to pani Craig na moment przejęła inicjatywę uwalniając się od tego raczej niemego towarzystwa z ich strony. - Gdzie macie miejsca? - zapytała Dominique i okazało się, że nie aż tak daleko. Głównie dlatego, że loża VIP-ów, czyli kilka stołów i krzeseł ustawionych tuż pod sceną nie była aż tak liczna to niejako wszyscy uznani za VIP-ów byli swoimi bliższymi lub dalszymi sąsiadami. --- Theodore Jobin wciąż toczył swoje rozmowy jak nie z Alexem to z kimś jeszcze kogo spotkał i miał okazję pogadać tak towarzysko i prywatnie. A jego przybranej córce przyszło czekać bo przyszli trochę za wcześnie i scena nadal była pusta. Nie czekała jednak zbyt długo sama. Wkrótce dojrzała jak do loży przychodzą Holtz. Franceska prowadząca swojego ojca. Starszy z Holtzów za nic sobie miał styl i resztę manier, przyszedł w swojej charakterystycznej szerokiej opasce spinającej długie i już od dawna siwe włosy. Przez co wyglądał jak podstarzały hipis. No i był szefem biblioteki chociaż aktywne obowiązki to już raczej scedował na swoją dorosłą córkę. Oboje do pewnego stopnia wyznaczali też trendy w dziedzinie edukacji i to właśnie Henry prawie dekadę temu był głównym inicjatorem otwarcia szkoły dla dzieci i młodzieży jakie mieszkały tu wcześniej albo dotarły wraz rodzicami. Jak choćby właśnie sama Dominique. Ale takich jak ona było całkiem sporo. To właśnie młodzież jaka wówczas zaczynała naukę teraz była już młodymi specjalistami co zaczynali karierę zawodową. A dekadę temu to jeszcze popularny był pogląd, że rząd z Londynu przyśle jakąś pomoc, jakieś ONZ, UE albo ci niezawodni Amerykanie. Wszystko wtedy jeszcze wydawało się czasowe i panowała nadzieja, że jakoś to będzie. Otwieranie i urządzanie szkoły w jednym z biurowców bazy wydawało się chybione. No ale w końcu admiralicja ustąpiła Henremu bo zgodzili się, że zostawione samopas dzieci i młodzież mogą zacząć robić jakieś głupoty a tak to będą mieli jakieś konstruktywne zajęcie. No a z każdym upływającym rokiem jak nadzieja na ratunek z zewnątrz malała to coraz poważniej traktowano tą kontynuację obowiązku szkolnego i dalsza edukację. Dzięki temu po dekadzie nadal mieli pod tym względem zbliżone standardy do tych sprzed katastrofy a poza murami bazy to ta edukacyjna przepaść rosła z każdym rokiem. Wystarczyło choćby posłuchać Gemmę jak opowiadała co się dzieje w Glasgow. A w końcu to było w miare duże miasto i miało większe możliwości w tym względzie niż jakieś półdzikie komuny koczowników żyjących w okolicy. Właściwie to ani Henry ani Franceska nie należeli do ważnych i decyzyjnych osób w bazie. No ale mieli spore poważanie, zwłaszcza Henry w sztabie bazy. No a jego córka często występowała jako jego mentalna spadkobierczyni, wysłanniczka i kontynuatorka jego edukacyjnego dzieła. A także jako opiekunka jak choćby teraz. Oboje usiedli przy stoliku przed Dominique a Franceska odwróciła się ku niej aby ją pozdrowić i zamienić parę słów. - I jak wam poszła ta rowerowa wycieczka? - zagaiła nawiązując do przypadkowego spotkania dziś rano. - Był sex, narkotyki i rock and roll? - zagaił starszy pan śmiejąc się cicho do motta ze swojej młodości. - Tato! - syknęła na niego córka. - Co tato, co tato? Taka prawda. Nie uciszaj mnie tu moje dziecko, tak trzeba. Musimy się rozmnażać. No ja to może już nie chociaż jakby się trafiła jakaś taka fajna nimfa to jeszcze bym chociaż spróbował. Ale wy, młodzi, zwłaszcza wy, młode, zdrowe kobiety bo to wy macie w tym decydującą rolę to wy musicie się rozmnażać aby dać zdrowe pokolenie. Potrzebujemy nowego pokolenia bardziej niż kiedykolwiek. Więcej rąk do pracy. Tak, tak, czeka nas dużo pracy, maszyny i komputery się skończyły albo wkrótce skończą to wszystko trzeba będzie zasuwać ręcznie jak w średniowieczu. Więc musimy się rozmnażać a nie, że wstyd, że kariera, że to nie ten partner, nie ma co wybrzydzać moje drogie, trzeba się rozmnażać, na końcu wojny zawsze zwycięża demografia i zasoby a nie jakieś kill ratio* czy inne dyrdymały. - starszy pan nawijał i nawijał, przesunął się na bok krzesła aby było mu wygodniej patrzeć i mówić na swoją o pokolenie albo dwa młodszą rozmówczyni. A mówił z taką werwą i swadą, że kilka bliżej siedzących osób też zaczęło go słuchać. - Tato! Już wystarczy! - prosła go córka rumieniąc się trochę na ten monolog ojca i trochę nerwowo rozejrzała się dookoła. - Co wystarczy, co wystarczy? Wiesz Dominique, że ona nie chce mi zamówić jakiejś gorącej panny na moje urodziny? No mówi, że jestem za stary. To jej mówię, że pokażę jej jak się robi nowe pokolenie skoro ona sama coś się nie kwapi aby dać mi wnuka. A ja mogę odejść lada chwila. No to myślę dorobię jej braciszka albo siostrzyczkę nim mnie kostucha zabierze. Będzie chowała moje jak nie chce swojego. Znasz jakąś wolną pannę? Najlepiej aby miała fajne cycki. Lubię jak kobietę jest za co złapać no a fajne cycki są najlepsze. No i aby nie wybrzydzała, że do buzi to nie, w tyłek błe i w ogóle jakaś cnotka. Nie wiem po co robią takie cnotki. Po to Bóg dał kobiecie piczki i cycki aby tego używała a nie chowała dla jakiegoś boskiego rycerza który wiadomo, że się nie pojawi a jak już to i tak oleje jakąś sztywną cnotkę tylko poleci na fajną dupkę i cycki. - staruszek nawijał jakby rozmawiali we trójkę i wcale nie przejmował się uśmieszkami czy śmiechami rozbawienia a czasem zakłopotania jakie rozeszły się tam i tu wobec jego nieskrępowanej hipisowskiej tyrady. - Tato! Ostatni raz do ciebie mówię! Uspokój się! Nie jesteśmy tu sami! - Franceska nieco podniosła głos bo sama też była zakłopotana tematem tej rozmowy co dało się poznać po pąsie na jej twarzy. No i sama raczej uchodziła za nerda niż rozrywkową dziewczynę czyli mogła odebrać te słowa jako osobisty przytyk ze strony ojca. Ten w końcu machnął ręką, uśmiechnął się ostatni raz do młodej Francuzki no i uniósł ręce do góry na znak poddania się takiemu reżimowi ze strony swojej córki. --- *kill ratio - czyli stosunek własnych zabitych i ogólnie strat do zabitych przeciwnika. Jeden z popularnych w NATO, zwłaszcza USA, współczynników do badania sukcesów w jakiejś kampanii, bitwie czy wojnie. --- Pan i panna Holtz zajęli się w końcu czekaniem na występ gdy Domino dojrzała znajome, kobiece sylwetki. Właściwie z Gemmą to znała się już jakieś dwa lata. Ale dość powierzchownie. Ot kolejna koleżanka - lekarka ze szpitala i tyle. Nawet mniej bo z większością rówieśników to chodziła jak nie do klasy to robiła studia medyczne. Nawet Jamesa Sivle który tak im podpadł ostatnio znała lepiej bo był od niej dwa czy trzy lata starszy ale nadal w mniej więcej podobnym wieku. To zdarzało jej się widzieć doktor Hobson na jakichś uroczystościach w szpitalu czy innych gdzie się nie chodziło w fartuchu lekarskim tylko jakoś tak bardziej elegancko. No ale chyba i ginekolog wyczuła co się święci na dzisiejszej imprezie bo się odstawiła w krótką, niebieską i niebieskie szpilki jakby wyszła na towarzyskie łowy. Młoda, ładna, zgrabna sylwetka zakończona ładnie ułożonym blond kokiem. Brittany rano spotkała pierwszy raz w życiu. Wtedy była w koszuli, krótkiej spódnicy czyli stroju standardowym dla kelnerki. Potem u siebie w domu jak się przebrała po kąpieli to była w zwykłej bluzie i dżisnach to wyglądała jeszcze bardziej zwyczajnie i domowo. Potem widziały ją z Gemmą bez tych spodni i majtek jak ją wzięły na badania do gabinetu okularnicy. Większość wyników zależała od badań w labie a ten wznawiał pracę dopiero w poniedziałek rano. To wyniki przyjdą pewnie popołudniu na koniec dnia albo na wtorek rano. Na ile szło ocenić to panna Fletcher tak okiem amatora to pod majtkami skrywała to co młoda i zdrowa kobieta powinna. I to w całkiem przyjemnym do zwiedzania stanie. Ale okiem lekarza, zwłaszcza ginekologa i to tam w środku to już nie było tak różowo. Obie lekarki poznały, że przynajmniej raz była w ciąży. Poza tym Gemma przepisała jej receptę na uporządkowanie tych spraw intymnych. Ostatecznie uznała, że jak na kogoś kto od dekady nie znajdował się pod żadną opieką medyczną nie mówiąc o ginekologicznej to w sumie jest całkiem nieźle. Chociaż gdyby to była mieszkanka Clyde to uznałaby, że bardzo się zaniedbała w tych intymnych sprawach. Ale tego tak na zewnątrz nie było widać. A już na pewno nie teraz jak uczesana i wystrojona w agresywną czerwień Brittany szła na szpilkach za swoją lekarką w stronę drugiej. - Cześć Domi! Jednak przyszłaś? Cudownie! Ślicznie wyglądasz, polujesz na kogoś konkretnego czy tak rzucasz tylko wabik? - Gemma nachyliła się nad nią i uściskała po przyjacielsku a z bliska dało się wyczuć zapach jej szamponu i perfum. Tych samych zresztą co u Brittany gdy ta podobnie przywitała się ze swoją drugą dobrodziejką. - Tak się pindrzyłyśmy przed lustrem i w łazience, że już się bałam, że nie zdążymy. Cieszę się, że się udało. - powiedziała Hobson siadając obok swojej koleżanki ze szpitala. A rudzielec usiadła za nią. - Twój wuj widzę świetnie wygląda. Hmm… Czy mi się wydaje, czy właśnie flirtują z Amandą? - Gemma rozejrzała się po okolicy i dostrzegła łysinę ordynatora szpitala. Właśnie rozmawiał z Amandą Clausen co też należała do HQ bazy tylko z pionu cywilnej administracji. Byli mniej więcej w podobnym wieku tyle, że ona była od dawna wdową. Ale figurę zachowała bardzo dobrze no i chociaż średni wiek było po niej widać to był to całkiem zadbany średni wiek i wciąż uchodziła za atrakcyjną kobietę. I właśnie całkiem wesoło sobie rozmawiali z wujem Domino. --- - Cześć! Już jestem! To jednak będziemy w komplecie? - do tego kobiecego kompletu doszła im jeszcze Manisha. Pewnie nie załapałaby się na lożę dla VIP-ów, z całej czwórki może tylko Francuzka jako partnerka swojego wuja miałaby tu miejsce. Ale dzięki VIP-owksim biletom od Kitty Blond miały najlepsze miejsca z możliwych. No i hinduska pielęgniarka przyszła jako ostatnia. Ale gestem dała znać Domino aby wstała. Siedziała pierwsza z ich trójki to wyglądało to całkiem naturalnie. A gdy wstała usłyszała od Manishy aby spojrzała w konkretny rząd. W międzyczasie te rzędy krzeseł zdążyły się zapełnić więc można było dostać oczopląsu. Potem wstała też Gemma i Brittany. Oprócz tej ostatniej co jeszcze prawie nikogo tu nie znała to obie blondynki dość sprawnie wyłowiły ten duet o jakim mówiła ich kumpela. - Keira? Z nim? No nie wierzę. Myślałam, że ma lepszy gust. - sapnęła z niedowierzaniem Hobson jak zorientowała się, że tam, w trzewiach tego tłumu co obsiadł krzesła ustawione w rzędy siedzą obok siebie James i Keira. Ją było łatwiej zauważyć bo śnieżnobiała biel jej sukienki aż biła po oczach w tym pstrokatym tłumie. - Może tylko przypadkiem tak siedzą obok siebie. - rzuciła Brittany mając trudności ze zorientowaniem się kogo obserwują. - Raczej nie. Widziałam ich jak tu szli razem jak szłam do was. Tylko skręcili właśnie tam. No to sama nie wiem. Nie słyszałam aby Keira z nim chodziła. Albo w ogóle, że ma kogoś. Myślałam, że jest singielką. - pielęgniarka ubrana była po zachodniemu ale nie odmówiła sobie egzotycznie wyglądających akcentów w postaci kolczyków i biżuterii. - No ja też nie. No ale ja ich tak nie znam jak wy. A trzymali się za rączki czy coś? - okularnica nie ukrywała, że niezbyt ją raduje myśl, że nielubiany kolega z płucologii znalazł sobie partnerkę na dzisiejszy wieczór. I to tak atrakcyjną jak asystentka ordynatora. - Nie. Nic specjalnego, po prostu szli razem i trochę rozmawiali. Jakby nie szło o niego to bym wam powiedziała, że Keira jednak ma kogoś i tyle. No ale to on. Wiecie jaki on jest. - pielęgniarka mówiła jakby wolała zobaczyć długonogą szatynkę w szpilkach w towarzystwie kogokolwiek innego niż Jamesa. Czy może raczej w jej opinii James nie zasługiwał aby być z jakąkolwiek kobietą. Przynajmniej z tych jakie lubiła i szanowała. - A ona jest singielką? A nie wiecie czy lubi z dziewczynami? Jakby lubiła to śmiesznie by było jakby go zostawiła dla powiedzmy jakiejś blondynki nie? - Gemma rzuciła żartobliwym tonem może dla rozładowania trochę skwaszonej atmosfery. --- - O widzę, że będziemy mieć urocze towarzystwo podczas tego przedstawienia. - doktor Jobin chyba wreszcie się nagadał ze swoimi znajomymi. Albo po prostu dźwięk gongu oznajmiającego początek początku w końcu zmusił go do zajęcia miejsca z loży VIP-ów zrobionej ze zwykłych stołów i krzeseł. Nawet nie były odgrodzone taśmą od reszty zwykłej publiczności ot, stały trochę z przodu przy samej scenie. - Dobry wieczór! - towarzyszki jego bratanicy uśmiechnęły się do niego ładnie i przywitały się obdarzając go ciepłymi uśmiechami. O ile z Gemmą musiał się znać chociaż z widzenia a poza tym był w większości komisji egzaminujących finalne egzaminy no i on wręczał patent każdemu świeżo upieczonemu lekarzowi. Podobnie z Manishą mimo, że była tylko pielęgniarką. O tyle podobnie jak rano jego bratanica z Brittany spotykał się po raz pierwszy. Niemniej szarmancko ucałował kobiece dłonie jakie mu ich właścicielki tak chętnie i wdzięcznie podały. I dopiero wtedy usiadł na miejscu obok swojej bratanicy. Czas: 2066.03.13; sb; zmierzch; g 20:10 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; sala gimnastyczna; sektor VIP Warunki: wnętrze sali gimnastycznej, jasno, ciepło, gwar rozmów; na zewnątrz: noc, zachmurzenie, łag.wiatr, mroźno (-2) Scena W końcu nadszedł ostatni gong zapowiadający początek występu. I zaraz potem wyszła na scenę dwójka już dobrze rozpoznawalnych aktorów. Mężczyzn prezentował Hubert zaś co było trochę nietypowe, partnerowała mu dzisiaj Kitty Blond a nie jak zazwyczaj Jeanette. Kitty była w pelerynie która ją zakrywała prawie całą, że wystawały tylko buty i głowa. Ale mimo to było widać, że ma pomalowaną na czerwono twarz w na głowie diabelskie rody. Więc chyba wczoraj nie żartowała, że ma grać demonetkę. Wokół oczu miała zrobione, żóte, kroplowate plamy co z daleka pewnie mogło wyglądać jak płonące ogniem piekielnym oczy. - Witamy, witamy! Witamy gorąco najgorętszą publiczność w Szkocji! - jak zwykle zaczął lider aktorskiej trupy i jak zwykle od razu kupił sobie uwagę i sympatię publiczności. On też był skryty peleryną więc nie było widać co miał pod spodem. Ale widać było długie uszy jakie pewnie miały symbolizować elfa jakiego miał odgrywać. W końcu to miała być sztuka o rodzinie mrocznych elfów. Tylko żadnej demonetki nie było w tytule. A stała obok niego. Z publiczności zgromadzonej w sali gimnastycznej gruchnęły brawa i wiwaty. Zaś gdy umilkły Huber zaczął zapowiadać tą ekspeymentalną sztukę, w konwencji fantasy ale komediowej bo nie ma co się jeszcze w sobotni wieczór smucić jak wokół i tak jest tyle nieszczęść. I tu niejako przekazał pałeczkę raczej milczącej do tej pory partnerce. - Właśnie. Ja miałam ostatnio taką mało przyjemną przygodę przez jaką wylądowałam w szpitalu. Ale już nic mi nie jest! - Kitty płynnie przejęła wątek i mówiła do mikrofonu. Ordynator szpitala trochę się chyba zdziwił, że padła nazwa instytucji jaką kieruje a Gemma szybko spojrzała na Domino bo akurat spotkały przecież Kitty podczas owej “mało przyjemnej przygody”. A nawet dzisiaj, kilka godzin temu. Między innymi od niej miały te bilety w tej loży w jakiej siedziały. - No i ta przygoda uświadomiła mi jak łatwo przekroczyć granicę. I jak wielką pracę wkładają ludzie z NHS aby nam pomóc i ustrzec przed różnymi przykrościami jakie nas spotykają na co dzień. Dlatego bardzo was proszę, wielkie brawa dla NHS i podziękujmy im za ich trudną służbę! - Kitty pod koniec musiała już prawie krzyczeć bo jej apel spotkał się z bardzo żywym odzewem ze strony publiczności. W końcu były sektory jakie były liczniejsze niż szpital ale jako pracodwaca to nadal był jeden z większych w bazie. A dzisiaj, na tej premierze sporo było tu pewnie osób z personelu szpitala lub mieli kogoś takiego w rodzinie. Więc było im bardzo przyjemnie, że aktorka z tej lubianej i popularnej grupy kabareciarzy tak oficjalnie o nich pamiętała, wspomniała i wyraziła swoje poparcie. A i reszta sali też zaczęła bić brawo. - A przede wszystkim chciałabym podziękować doktor Dominique Jobin i Gemmie Hobson co się tam troskliwie mną zajęły. I pani doktor, daję słowo stosowałam się do zaleceń i nie robiłam żadnych afterków i biforków! Ale jakby pani miała ochotę to zapraszam do nas! - jak brawa i oklaski uciszyły się na tyle by znów było sens mówić do mikrofonu to Kitty Blond podeszła do krawędzi sceny, tuż naprzeciwko obu blond lekarek i podziękowała im imiennie. Znów nieco uderzając w ton i styl posłusznej pensjonariuszki jak dziś w południe na szpitalnym korytarzu. Rozbawiło to chyba całą widownię bo znów rozległy się wesołe brawa i śmiechy. - Zobacz Domi! Pamiętała o nas! I jeszcze nas zaprasza do siebie! - okularnica z wrażenia złapała za ramię drugiej blondynki nie mogąc się nacieszyć chwilą gdy gwiazda estrady, z estrady, zwóciła się ku nim imiennie no i z podziękowaniem. - To ty ją znasz? - wujek z drugiej strony bił brawo jak cała reszta ale chyba był jeszcze bardziej od reszty zaskoczony. - No, no ale nam zrobiła gratisową reklamę. Zwłaszcza wam obu. - przyznał uśmiechając się pod nosem bo faktycznie dostali darmową promocję na najwyższym możliwym poziomie przed najważniejsza publoicznością w bazie. No a gdy już ten wstęp i zapowiedzi się skończyły to zaczęło się właściwe przedstawienie. Czas: 2066.03.13; sb; zmierzch; g 21:45 Miejsce: Szkocja; baza RN w Clyde; sala gimnastyczna; sektor VIP Warunki: wnętrze sali gimnastycznej, jasno, ciepło, gwar rozmów; na zewnątrz: noc, zachmurzenie, łag.wiatr, mroźno (-2) Scena - Mój panie! Mój władco! O najpotężniejszy z potężnych! - pierwsza scena otwierająca nową sztukę była mocna. Pewnie po części ze względu na kostiumy. Gdy światło rozjaśniło scenę gdzie dekoracje przedstawiały jakiś zamek dało się poznać dwie sylwetki. Mężczyzna stał w dumnej pozie a kobieta klęczała tuż u jego stóp. Istna, klasyka męskiego zdobywcy i uległej, wdzięcznej białogłowy. Mężczyzną był Hubert który odgrywał ojca dumnego, rodu mrocznych elfów. Okazało się, że peleryna jest częścią jego stroju a pod nią miał coś co wyglądało na zbroję. I to nie taką zwyczajną, ze średniowiecza ale taką jaka pasowała wizreunkiem do wyobrażenia o elfach. Do tego u pasa miecz no i jeszcze buławę za pasem. No istny rycerz, wódz i zdobywca. Kitty zaś miała na sobie znacznie mniej. Właściwie nie było pewne czy w ogóle coś na sobie miała. Była bowiem cała pomalowana na czerwono co pewnie miało sugerować jej demoniczne pochodzenie. Zaś za kostium robiło jej coś co chyba było błyszczącą, czarną taśmą. Na tle czerwieni te paski czerni wyglądały mocno kontrastująco no i ładnie podkreślały te kobiece kształty czerwonej kusiceli. Do tego prawdziwa obroża na szyi i skórzane obręcze na nadgarstkach i kostkach. Ukoronowaniem kostiumy były rogi wpięte we włosy widocznie juz wcześniej. Właśnie ona klęczała w uległej pozie u stóp swojego elfiego zdobywcy i wychwalała go pod niebiosa. - Tak, tak, dobrze ci idzie Demi, kontynuuj proszę. - Hubert jako wódz elfów łaskawie zgodził się z jej słowami. Dalej stał w dumnej pozie jakby pozowali do jakiegoś plakatu z klasyki fantasy i komiksów. - Mój zdobywco! O największy i najpotężniejszy! Tylko ciebie pożądam, tylko ty dajesz mi prawdziwą rozkosz i spełnienie! - Demi uniosła się nieco w kolanach i mocniej złapała za udo swojego elfiego wodza jakby naprawdę nie mogła się bez niego obyć. - Tak, właśnie tak. Widzę, że masz dobry dzień dzisiaj. Nie psujmy tego. - elfi wódz i zdobywca znów okazał uległej demonetce swoją łaskawość i pozwolił jej się pławić w swojej męskiej wspaniałości a sobie w jej pochlebstwach. - Oh proszę, pozwól mnie po tysiąckroć przeklętej, nasycić się swoim jestestwem! Napełnij mnie swoją potęgą i mocą! Chcę cię natychmiast tu i teraz! - Kitty się postarała bo wyjęczała to tak rozkosznie i przekonywująco jakby nie mogła istnieć ani chwili dłużej bez natychmiastowego skonsumowania swojego uległego związku ze swoim panem. I pewnie niejeden widz z chęcią znalazłby się na miejscu Huberta aby skosztować tej kuszaco uległej demonetki. Wódz elfów też miał minę jakby właśnie podzielał takie zdanie i już otworzył usta aby coś powiedzieć gdy wtrąciły się w tą scenę osoby trzecie. - Tato, tato, tato! - Michelle wbiegła z impetem na scenę wywołując chaos swoją ekspresją z jakiej była znana. Też była ubrana w jakieś elfi kostium i widocznie odgrywała zgrabną, ciemnoskóą elfkę. Z biczem u pasa. - Nosz ku! Dlaczego zawsze w takim momencie! - syknął rozeźlony Hubert i na ile to mógł dyskretnie próbował sobie zasunać rozporek. Dyskretnie oczywiście przed Michelle a nie przed widownią. Demi zaś grzecznie opadła na kolanka do początkowej pozycji i z miną niewiniątka udawała, że nic się nie działo. - Tato no… - Michelle zatrzymała się obserwując ich oboje jakby sprawdzała czemu mogła przeszkodzić. - To twoja matka tak twierdzi. - mruknął wyraźnie zirytowany elf a sala buchnęła śmiechem. Co prawda nie poznali jeszcze matki Michelle i pewnie żony elfiego wodza no ale jak kogoś kabareciarze nie ukrywali w zanadrzu to z kobiet brakowało tylko Jeanette. Więc z tym “tato” w ustach Michelle to faktycznie był niezły ubaw. - Oj no tato to jak już skończyłeś się zabawiać z Demi… A właśnie Demi to przyjdź do mnie jak już ululasz tatę… No to ten, to mi się niewolnicy skończyli i potrzebuję nowych. - Michelle też miała sztuczne, elfie uszy przyczepione do własnych i wyglądała jak jakaś wojowniczka. Tylko zamiast miecza miała zwinięty u pasa bicz. - Hej, chwila, jak to “przyjdź do mnie”?! Jak to “ululasz tatę”?! Co to ma być? I zaraz jak to skończyli ci się niewolnicy? Przecież dopiero co ci kupiłem cały tuzin. - dzielny wódz elfów no a przy okazji ojciec Michelle i pan Demi, popatrzył na nie jakby się właśnie dowiedział, że coś je łączy za jego plecami. Ale uwaga o niewolnikach bardziej przykuła jego uwagę. - Oj no skończyli się. Tuptuś był trochę nieuważny przy karmieniu. - wyznała niezbyt tym zrażona córka swojego ojca. - Jak to “skończyli się”? Cały tuzin? To powinno wystarczyć na kwartał. Co ty z nimi robisz? I jak to Tuptuś był nieuważny? Zaraz… Chyba nie karmisz niewolnikami swojej hydry? - ojciec rozłożył ręce i klapnął nimi o uda dając znać, że coś mu tu mocno nie gra w opowieści córki. Ale nagle jakby wpadł na pomysł w jaki sposób owi niewolnicy tak szybko mogli “się kończyć”. Michelle zaś ndziwnym trafem zaczęła przypatrywać się swojej stopie jaką zaczęła rysować w tę i we w tę po podłodze zdradzając rolę winowajcy. Zanim wódz elfiego rodu zdążył coś przedsięwziać znów się rozległ podobny okrzyk jak wcześniej. - Tato, tato, tato! - tym razem był to męski głos i za chwilę na scenę wbiegł Terry. I on już samym pojawieniem się wywołał burze oklasków i śmiechów. Z całej szóstki był bowiem najwyższy, najtęższy i najcięższy. Więc najmniej pasował do kostiumu baletnicy w zwiewnej kiecce i pończocach. A własnie wbiegł w takim stroju. Zarówno jego siostra jak i ojciec popatrzyli na niego krytycznie. - To twoja matka tak twierdzi. - mruknął Hubert znów chyba niezbyt będąc dumny ze swoich dzieci. Zresztą to jak się potem okazało było dość odwzajemnione uczucie. - Tato ja już nie chcę być baletmistrzem. - Terry powiedział coś co sprawiło, że jego ojciec zbystrzał. - Nie? No nareszcie! Mój synu! - podszedł do syna, objął go, uściskał jakby wreszcie ten zmądrzał, skończył z młodzieńczymi wygłupami i był gotów przejąć po nim schedę. - No. To głupie. I mało męskie. - Terry pokiwał głową a w końcu był z pół głowy wyższy od kolegów a z koleżanek to prawie o głowę. Może oprócz Jeanette bo ta jak na kobietę była dość wysoka i dorównywała wzrostem obu kolegom a w szpilkach i upiętych włosach to nawet wydawała się ciut wyższa. - Nareszcie! To kim chcesz być? Jako potężny, dumny, syn prastarej rasy mrocznych elfów! Zabójcą? Egzekutorem? Wojownikiem? No niech stracę, może magiem? Ostatecznie to też zawód jak każdy inny. Jak się przymknie oko. Albo oba. No nieważne, mag w sumie może ostatecznie być. A może… A może chcesz być morskim korsarzem?! Jak tatuś! - Hubert zdawał się przelać na Terrego całą ojcowską miłość, wyrozumienie i tolerancję. Nawet maga mógł mu wybaczyć chociaż wydawał się żywić do niech jakąś niechęć. - Nie no co ty tato, nie rób siary… Aż tak zdesperowany nie jestem. - Terry spojrzał na niego i przyjął dość młodzieżowy ton jakby ojciec chciał mu narobić obciachu przy kolagach. - Tak? Dobra. To kim chcesz być. No mów. Dawaj. Przetrwałem już barda, poetę, stylistę, baletmistrza to dawaj co tam masz. - ojciec westchnął, odsunął się od syna i zachęcił go słowem i gestem aby ten wyprowadził ten cios w jego serce jak wiele wcześniejszych. - Chcę zostać seksualnym niewolnikiem. - odparł Terry i na twarzy wykwitł mu lubieżny uśmieszek. Zaś widownia znów zaczęła bić mu brawo. Bo pod względem fizyczności to jemu było najdalej do standardowych kanonów piękna. - Co?! Chyba oszalałeś! Czy ty wiesz co to oznacza?! Wiesz co ci zrobią!? - Hubert wybuchnął jakby mimo wszystko znów spróbował synowi ostatni raz przemówić do rozsądku. - No już trochę wiem. Ale jeszcze nie wszystko. No i właśnie dlatego przyszedłem. Pożyczysz mi na wieczór Demi? Muszę potrenować. - Terry bezwstydnie wskzazał na wciąż klęczącą na poduszkach demonetkę. Ona zaś odwzajemniła mu się gestem jakby strzelała z niewidzialnego bicza. Na co on jej pomachał wesoło dłonią. - O nie, nie, mowy nie ma, Demi jest moja i w ogóle tak mamy napisany cyrograf i w ogóle to nie ma mowy, absolutnie nie. - ojciec pokręcił przecząco głową jakby Demi była jego ostatnim skarbem i deską ratunku jaką chciał mieć tylko dla siebie. - Tak? A kto pisał ten cyrograf? A zresztą… Maamooo! - Terry złapał się za biodra jakby dostał nie taką odpowiedź jakiej oczekiwał i mu się to bardzo nie podobało. Ale wiedział jak uzyskać to co chce. - Nie! Nie wołaj jej! Bo przyjdzie! No jeszcze jej tu tylko brakowało… No i przylazła… - dumny i męski wódz prastarej rasy przez chwilę zżymał się na syna ale już nie dało się powstrzymać nieuniknionego więc poddał się biegowi wypadków. - Słucham cię synku? - na scenę wkroczyła Jeanette. I miała równie dopasowany kostium co Hubert. Tak jak on w spokoju mógł grać w nim elfiego króla tak ona jego królową. No i przyszła stukając dumnie obcasami i trzymając pod bokiem ostatniego z ich szóstki czyli Juniora. Który z kolei miał męski odpowiednik stroju Michelle czyli jakiegoś młodego wojownika o niższej od wodza randze. Za to nadrabiał atrakcyjną sylwetką i wyglądem. A przez sposób wprowadzenia na scenę wyglądał na aktualnego kochanka elfiej wiedźmy. No i wyjaśniło się czemu ojciec i mąż żywił taką niechęć do magów. Jego żona była jedną z nich. - A tata nie chce mi pożyczyć Demi na noc. - Terry poskarżył się matce na swojego ojca pokazując go oskarżycielsko palcem. - A mi nie chce kupić nowych niewolników. - Michelle skorzystała z okazji i dołożyła swoje trzy grosze. - I nie chce pożyczyć Demi. - dodała jakby na deser. - Tak? Mój drogi, że tak zażartuję, mężu. Jak możesz wyjaśnić swoje niestosowne zachowanie względem, że tak zażartuję, naszych dzieci? - zapytała elfia królowa jakby to ona w tej rodzinie miała dominujący głos i pozycję. - Ty wiesz kim on chce zostać? A ona karmi swoją hydrę tymi niewolnikami! - Hubert nie poddał się tak łatwo i mimo wszystko spróbował swojej argumentacji z żoną. - A w ogóle kto to jest? To Garlond już ci się skończył? - jakby na deser zapytał o mężczyznę towarzyszącego jego żonie. - No niestety mój drogi ktoś musi pracować na naszą rodzinną pozycję. I proszę cię nie marudź. Nie wiesz co się ostatnio nasłuchałam o tobie od Elandii. No naprawdę gust ci sie nieco poprawił z tymi kochankami ale no mój drogi, jak już się z którąś umawiasz to proszę cię rób co do ciebie należy. A nie. Zasypiasz w połowie. Musiałam dokończyć za ciebie. Na szczęście Elandii jest o oczko wyżej od tej twojej poprzedniej wywłoki i nawet miałam z tego nieco przyjemności. Nim jej poderżnęłam gardło. - żona prychnęła na swojego męża i w paru zdaniach streściła jak to wyglądają stosunki w tym elfim społeczeństwie. - Znowu?! Nie no nie możesz ciągle podrzynać gardeł moim kochankom! W końcu żadna nie będzie się chciała ze mną umawiać! Temu swojemu dandysowi poderżnij gardło! - Hubert wybuchnął jakby od strony rodziny otrzymał kolejny cios. - Nie. Jeszcze nie. Na razie mnie zadowala. A Elandii to tylko biznes. Potrzebowałam świeżej krwi do czarów a ona była, że tak zażartuję, pod ręką. Nóż też no ale sama chciała. Mówiła, że to ją kręci. Co miałam przyjemności odmówić koleżance? - Jeanette wzruszyła ramionami i odparła dość spokojnie. Za to jej kochanek promieniał z dumy patrząc z wyższością na swojego pokonanego konkurenta. Do momentu gdy usłyszał to “jeszcze nie”. --- - Nie, ma tego dość! Mam tego wszystkiego, cholernie dość! Koniec tego! Biorę statek i wypływam na wiking! Biorę swoją wierną załogę i wypływam! Nie wiem kiedy wrócę i czy w ogóle wrócę! Demi! Zbieraj się, jedziesz ze mną! - przez większość sztuki poza jej początkiem to głowa elfiej rodziny nie wyglądała zbyt dumnie. W miarę jak widzowie dowiadywali się o kolejnych grzeszkach każdego z członków tej mrocznej i mocno patologicznej rodziny wydawali się mniej idealni. Każdy miał jakieś wady, grzeszki, był próżny i egocentryczny. No i nawet każdy w jakiś sposób romansował z Demi chociaż w całkiem innym stylu. Tak to w pewnym momencie Michelle po zabawach z Kitty oddała jej swój pejcz aby zrobiła użytek na jej bracie którego uważała za niedojdę ale i konkurenta do majątku i tytułów. No a sama Demi wydawała się zwinnie lawirować pomiędzy członkami elfiej rodziny jakimś cudem dogadując się z każdym a i wszyscy chcieli mieć z nią dobre relacje a najlepiej to mieć słodko uległą demonetkę tylko dla siebie. Ona też jakby stanowiła łącznika i negocjatora pomiędzy zwaśnionymi stronami próbując ich jakoś pogodzić albo chociaż uspokoić. Zaś głowa rodziny zaś jawiła się jako zwykły ciapciak i kapeć jaki nie ma szacunku i poważania nawet we własnym domu. I pławi się w chwale swoich dawnych dni i wyczynów. Aż do ostatniej sceny. Wtedy bowiem krew w nim zawrzała na tyle, że postanowił zerwać z tym wszystkim i ruszyć na łupieżczą wyprawę z jakiej słynęła rasa mrocznych elfów. - Tak mój panie! Z rozkoszą mój panie! - Demi zerwała się z miejsca i pobiegła za swoim władcą jaki zdążył już wyjść ze sceny. - Korsarska wyprawa? To będą nowi niewolnicy! Tuptuś będzie szczęśliwy! Tato! Tato poczekaj! To ja też chcę płynąć z tobą! - Michelle zawołała w stronę widowni ale na koniec już w bok i pobiegła za swoim ojcem. Bo przez cały występ nie mogła się doprosić o nowych niewolników ani od ojca ani od matki. - Korsarska wyprawa? To będą tawerny i zamtuzy! Wreszcie zdobędę doświadczenie i będę mógł się pokazać z lepszej strony! Tato! To ja też płynę! Poczekaj, jeszcze ja! - Terry też był nadspodziewanie zadowolony z decyzji swojego ojca. I w koncu też wybiegł ze sceny znikając z oczu widowni. - Korsarska wyprawa? No nie wierzę… Tak jak kiedyś, jak byliśmy młodzi… I był taki dzielnym, bezkompromisowym zdobywcą… Tak poetycko krew sikała z ran jego wrogów jak przyszedł po mnie gdy wyrżnął ich wszystkich… A potem kochaliśmy się całą noc śliscy od tej krwi! - Jeanette chociaż przez całą sztukę ewidentnie pogarzała takim ciapciakiem jaki był jej mężem chociaż zawze umiała to ubrać w gładkie słówka chociaż nadal to były ostre, drażniące szpile. I raczej nie grała tu miłej postaci, raczej była symbolem kobiety zimnej i wyrachowanej. Ale ociekającej zimnym, dominującym erotyzmem. Teraz jednak, na sam koniec sztuki jakby się przebudziłą. I dostrzegła w tym ciapciaku mężczynę w jakim była kiedyś zakochana i jakiego szczerze pożądała. - Kochanie! Kochanie, proszę cię zaczekaj! Może jeszcze to wszystko przedyskutujemy?! - zawołała w bok i w końcu wyszła energicznym krokiem w ślad za swoimi dziećmi i mężem. No i ich rodzinną demonetką. - Korsarska wyprawa? No poważnie? Nosz w mordę a już miałem wszystko poukładane i zaplanowane! - Junior miał najmniej mówioną rolę i odgrywał raczej młodego i ambitnego karierowicza. Który chętnie pozbyłby się starszego rywala i zajął jego miejsce. A miał ku temu sporo okazji bo w pewnym momencie właściwie wszyscy mieli dość pozera w roli ojca i chętnie oddaliby dowódczą buławę komuś takiemu jak on. Jedynie Demi do końca stała po stronie starego kapitana i to ona dosypała blekotu do wina młodszego konkurenta przez co się potem zbłaźnił i zawalił sprawę. Ale pewnie by to jakoś odkręcił. Ta nagła wyprawa korsarska jednak mocno pokrzyżowała mu plany. - No i bedę musiał płynąć razem z nimi. - westchnął na końcu bo nawet jak zamierzał zamieszać w tych rodzinnych relacjach o był niejako skazany na dzielenie ich losu. - Panie kapitanie! Panie kapitanie proszę zaczekać! Na pewno przyda się panu zaufany nawigator! - krzyknął głośniej i też udał się w bok sceny za pozostałymi. --- No i był koniec przedstawienia. Cała szóstka wyszła jeszcze raz na scenę, wciąż w swoich kostiumach. Ukłonili się na raz dostając brawa a w końcu owacje na stojąco. Premiera nowej sztuki w eksperymentalnym gatunku fantasy i komediowej konwencji zakończyła się sukcesem. Sztuka się skończyła i cała szóstka znów była zgranym zespołem aktorów, kolegów i koleżanek z jednej trupy jako ciężko pracowali nad tą sztuką i teraz mieli chwilę aby nacieszyć się brawami i okrzykami uznania. - Tak, tak, dziękujemy. Nagrania będą dostępne wkrótce. Misimy jakoś zarabiać na naszych tantiemach. A gdyby się okazało, że coś można zarabiać na naszych autografach to dajcie znać. I to tam za chwilę jak zejdziemy ze sceny. - Hubert zabrał głos w imieniu całego zespołu i jak to często miał w zwyczaju lubił w żartach podkreślić, że aktorzy dla kasy zrobią wszystko albo bardzo wiele a w ogóle to są tylko bezdusznymi maszynkami do zarabiania pieniędzy. Oczywiście nikt w to nie wierzył bo w tych ich skeczach i przedstawieniach było czuć pasję, serce i duszę jaką aktorzy w to wkładają. Nie dałoby się tego robić bez uczuć i na zimno. W końcu aby wziąć to trzeba dać. Tak samo z okazywaniem emocji ze strony widowni tak jak teraz. Nie dało się tego zrobić bez okazywania własnych. Tak to kiedyś wspomniał pół żartem pół serio podczas jednego ze swoich żartobliwych monologów przed jednym z występów. Ale też tradycją się stało, że po występie artyści niejako “schodzili do ludu”. Czyli zwykle dosłownie schodzili ze sceny na dół i można było z nimi pogadać, pożartować, skomentować na gorąco występy czy choćby wziąć autograf.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
04-07-2022, 01:19 | #19 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Bonus 03 - Pierwszy kontakt z Szarańczą (1/3) Czas: 2060.09.09; cz; południe; g 12:15 Czerwony pluton - 1-sza drużyna, 2-go plutonu - Zobacz co znalazłem. - kapral z triumfalnym uśmieszkiem na twarzy pomachał płaskim pudełkiem na DVD z filmem. Po czym pokazał spotkanej na korytarzu dwójce. Przeszukiwali ten dom licząc, że znajdą coś pożytecznego, cennego albo choćby fajnego na tyle aby to zabrać na wózek jaki mieli na fanty. Stał teraz na środku ulicy pilnowany przez porucznika i Bear’a. Osłaniali oni szperaczy od ulicy. - Lubisz takie rzeczy? - Roman zdziwił się gdy Dave mu pokazał okładkę filmu. Irene też zajrzała mu przez ramię i wydawała się nie mniej zdziwiona. - To nie dla mnie. To dla naszego porucznika. On lubi takie rzeczy. - kapral Moore uśmiechnął się do nich ciepło i usłużnie z miną nieszkodliwego idioty. - Thomas? Naprawdę? - Irene nie zdołała całkiem ukryć swojego zaskoczenia. I rozczarowania tą informacją. - Przykro mi kochanie. Ale jak chcesz utulić łzy i wypłakać się w rękaw i na piersi to chyba będę mógł ci pomóc. - Dave wyszczerzył się do niej jakby udało mu się zbajerować kolejną ofiarę na jakąś bliższa znajomość. Ale zostawił ich aby dokończyli przeszukanie a sam wrzucił płytę z filmem na wierzch skrzynki i ruszył z nią schodami na dół. Potem na parter i do wyjścia gdzie przywitały go spojrzenia Thomasa i Beara. To był kolejny dom jaki sprawdzali, po prostu szli wzdłuż ulicy i co wydało im się warte zabrania znosili do wózka. A potem zaczynali kolejny dom. Póki ulica się nie skończy albo wózek nie zapełni. Wtedy pewnie wrócą na wybrzeże ze zdobytymi fantami. Dlatego traktowali tą sprawę jako kolejną część ćwiczeń nowego oddziału. Tyle, że w prawdziwym terenie. Podobno ktoś mówił, że ktoś tu zginął czy zaginął i jacyś sekciarze są czy inne dziwne typy. Ale od rana nikogo nie spotkali. Więc było dość monotonnie i bez sensacji. - Hej Tom! Mam coś dla ciebie! Na pewno ci się spodoba! - Moore postawił skrzynkę wśród innych kartonów, worków, plecaków i większych bambetli jakie znaleźli w poprzednich domach. Po czym pomachał pudełkiem radośnie i podszedł do jedynego oficera w ich oddziale i przy okazji swojego kumpla. Po czym uroczyście wręczył mu pudełko. Pomachał do Romana i Irene bo z ciekawością zerkali przez okna na piętrze jaka będzie reakcja dowódcy. - Co to jest? - zapytał Wingfield gdy już z grubsza ogarnął napisy i obrazki na okładce. Na wszelki wypadek jeszcze odwrócił na drugą stronę gdzie zwykle był dokładniejszy opis filmu. - To jest Detektyw Dick Pink. Twardy policjant z wydziału narkotykowego jaki bezlitośnie zwalcza przestępczość. Tym razem trafia na siatkę brutalnych handlarzy narkotyków i nie wszystko idzie zgodnie z planem. - Dave uprzejmie zaczął mu tłumaczyć czy raczej czytać co tam było napisane na tej okładce. - Wygląda mi jak gejowskie hard porno. - mruknął porucznik przerywając tą litanię. Sam się już domyślił po wymownych pozach i kostiumach prawie wyłącznie męskich aktorów na okładce. - Mhm. To prezent od nas. Pomyśleliśmy, że ci się spodoba skoro lubisz. - Dave uśmiechnął się słodko jak najlepszy kumpel. I niewinnie wskazał na postacie wyglądające z okien. Nawet Bear co też z ciekawości podszedł bliżej aby zobaczyć co tam takiego ciekawego chłopaki oglądają też się uśmiechnął pod nosem. Budową i wzrostem górował nad nimi wszystkimi. Nie było więc dziwne, że miał fuchę operatora broni ciężkiej. W przeciwieństwie do większości drużyny chodził z brytyjską wersją FN MAG-a kolejnej generacji. - A to? A tam co masz? - Thomas miał już coś rzucić o tych gejowskich żarcikach kolegi ale dostrzegł, że ma jakieś drugie pudełko z filmem. I chyba z dużą ciekawszą okładką. - To? To jest “Lesbians prison 69”. - odparł Dave ugodowym tonem i pokazał okładkę koledze. I nie pytany zaczął tłumaczyć i czytać co to jest. - To z Mazzixxx to musi być dobre. Tajna agentka Megan, zostaje niesłusznie skazana i zesłana do więzienia dla kobiet o zaostrzonym rygorze. Naczelniczka i jej strażniczki to prawdziwe sadystki. Ale niespodziewanie Megan znajduje tam sojusznika… - kapral zaczął czytać co tam pisało z drugiej strony pudełka a i to co od frontu widać było na okładce to pasowało z grubsza do tego opisu. - O! No to to mi daj! A nie jakiegoś Pink Dicka. Sam go sobie wsadź wiesz gdzie. - dowódca prychnął z rozbawionej irytacji i podał gejowski film Moorowi jakby chciał go wymienić na ten lesbijski. - O nie, nie. Ten jest dla Oli. - Dave cofnął swój film tylko dla kobiet i rzeczowo wyjaśnił, że dla kogo jest on przeznaczony. - A to Oli jest… - Thomas zamrugał oczami zaskoczony i trochę się speszył. Nie spodziewał się, że ich operator broni wyborowej może mieć takie preferencje. A z drugiej strony to wciąż podejrzewał, że Dave robi go w balona. Jak to mu się często zdarzało w takich żartobliwych chwilach. No ale do tej pory nie mieszał w to Olivię. Z drugiej strony do tej pory nie trafił na takie filmy co by dawały okazję… - Mam kontakt. Ale on jest jakiś dziwny. - głos eteru z wpiętek w kamiezelkę krótkofalówki zaskrzecał nieco ale i tak dało się rozpoznać właśnie Olivię. Obaj popatrzyli na siebie zastanawiając się czy słyszała ich rozmowę. Porucznik jednak wyczuł powagę w jej głosie i jak się nie zgrywała jak Moore to pewnie nie zgłaszała się aby pożartować. Zresztą komunikat też był raczej suchy i oficjalny jakby spotkała… No właśnie kogo? Bo trochę dziwny był ten jej meldunek. - Sprecyzuj. - odparł porucznik uznając, że lepiej potraktować zgłoszenie poważnie i oficjalnie. Olivia właśnie czegoś takiego spodziewała się po Wingfieldzie. Ale jak mimo wszystko to usłyszała to sapnęła cicho. Co miała mu powiedzieć? Sama nie była pewna na co właściwie patrzy. I czy to w ogóle zgłaszać. Była strzelcem wyborowym więc zazwyczaj była na czujce, i to takiej wysuniętej, albo na oku jak teraz. Znalazła sobie wygodny dach i filowała z niego na okolicę gdy na dole chłopaki i Irene sprawdzali dom po domu czy czegoś tam nie ma wartościowego do zabrania. Zwykła misja poszukiwawcza. Nic specjalnego. Zwykli szperacze mogliby to robić no ale jak Royal Navy miała świeżo upieczonego porucznika i większość w jego drużynie to też była świeżakami to traktowała takie lekkie misje jako dalszą część szkolenia zaawansowanego. Takie sprawdzenie w praktyce. Z dala od bazy bo tu była mniejsza szansa na jakiś wypadek czy niejasną sytuację z cywilami jakich zawsze pełno kręciło się wokół bazy. Dlatego taki bezludny teren jak ten był w sam raz. Zwykłe chodzenie po opustoszałych domach. Czasem były spalone, często splądrowane a czasem trafiały się zapomniane domy jakie wyglądały jakby właściciele wyszli dopiero co. To dopiero było creepy. Jak się miało wrażenie, że włazi się z buciorami i spluwami w czyjś dom i życie. A właściciel zaraz wróci i zacznie pytać co oni do choleru tu robią. Takie domy też się zdarzały. Ale poza tym to raczej były rutynowe misje gdzie wiele się nie działo. Ale mogło. Bo to już nie był poligon w bazie albo w jakimś w miarę stabilnym bo często patrolowanym terenie. Tylko dziki, słabo poznany, często mieli co najwyżej mapę sprzed katastrofy i jakieś luźne relacje przypadkowych świadków. Oficjalnie to właśnie mieli sprawdzić stan faktyczny takich plotek. Często to były jakieś bujdy wyssane z palca albo sprawy nieaktualne. No ale czasem potrafiły naprowadzić drużynę sprawdzająca na coś ciekawego albo nawet cennego. No a oficerowie i podwładni mogli poćwiczyć nawigację w terenie, patrole, urządzanie postojów, podział na mniejsze grupy czy CQC* bo taki teren był jak dowolny poligon bez żadnych ograniczeń. No a teraz leżała na tym dachu a gdzieś tam poniżej Wingfield czekał na meldunek. A ona niezbyt wiedziała co ma właściwie mu przekazać. - Człowiek… Cywil… Nie ma widocznej broni… Ma długie dredy… Chyba czarnoskóry… - w myślach sapnęła jeszcze raz ale w końcu zaczęła mówić co widzi kilkaset metrów dalej. Akurat była przerwa między domami bo jakieś ogródki przydomowe były czy co to miała dobry widok po tej linii. Na poziomie ulicy Thomas spojrzał pytająco na Davida. Ten wzruszył ramionami i zrobił minę w stylu “nie wiem”. Porucznik obejrzał się w drugą stronę na Beara. Ale ten zaregował tak samo. On sam też nie miał pojęcia. Co tak zaintrygowało Olivię? Bo ten opis brzmiał tak rutynowo, że aż nudnie. No pewnie chodziło, że ktoś tu się kręci w okolicy. Zwiadowcy mieli meldować jakby kogoś dostrzegli. - Przyjąłem. Jeszcze coś? - porucznik przyjął więc meldunek rutynowo. Leżąca na dachu snajper niemo pokiwała głową. No tak, jakby jej ktoś złożył taki meldunek też by pewnie tak to potraktowała. Rutynowo. Tylko, że jak patrzyła na tego czarnego z dredami… No to było dziwne. Coś jej w nim nie pasowało. Ale chociaż oglądała go na zbliżeniu swojej lunety nadal nie umiała tego ubrać w słowa. Co z nim było nie tak? - Właściwie to nic. Ale on się tak dziwnie giba. - powiedziała snajper znów po chwili wahania. W końcu udało jej się to jakoś sprecyzować. To nie to jak ten typek pół kilometra dalej wyglądał tylko jak się ruszał. Jakoś tak… dziwnie… chwiał się trochę i poruszał się bez sensu… Jak zamroczony albo na jakichś prochach… To chyba było to. - Giba? Znaczy co? Rapuje? Czarni to tak mają. Może to jakiś DJ? Albo ćwiczy breakdance? - w rozmowę włączył się Dave. W swoim wesoło chaotycznym stylu. Bo czarni i gibanie to właśnie tak mu się kojarzyło. Zresztą pozostałym też i się nawet uśmiechnęli na myśl o jakimś gibającym się raperze czy kimś takim. - Jak to jakiś cywil to ja mogę spróbować z nim porozmawiać. - Irene zgłosiła się na ochotnika do pierwszego kontaktu z tubylcami. Właściwie to nie była od nich. Z komandosów Fleet Protection Group z jakiej wywodził się trzon ochrony bazy atomowych okrętów podwodnych z atomowymi głowicami na pokładzie. A wingfield i pozostali byli nowym narybkiem jaki miał kontynuować te chlubne tradycje. No ale nie Irene. Irene przyszła z administracji Royal Navy i była przyjaźnie nastawionym do życia i życzliwym dla ludzi ekspertem od PR. Chociaż bojowo czy kondycyjnie zaniżała im średnią to Thomas był w gruncie rzeczy bardzo rad z jej obecności. Bo gdy jednak trafili na jakiegoś cywila to dziewczyna okazywała się prawdziwym skarbem od wyciągania informacji w ten swój życzliwy i łagodny sposób, że ludzie sami jej mówili co i jak. A on to raczej był milczek i jak musiał się obyć z tymi kontaktami bez regulaminów i procedur to było mu ciężko. Dlatego taki śmieszek jak Dave bardzo mu się w gruncie rzeczy przydawał bo umiał rozładować sytuację czy obrócić wszystko w żart. A Thomas to zaraz wszystko brał na poważnie i nie umiał się wyluzować stąd miał opinię sztywniaka i służbisty. I w gruncie rzeczy wiedział, że słusznie. Dlatego właśnie taki ktoś jak Dave czy Irene bardzo mu byli na rękę. Zwłaszcza do kontaktów z cywilami. Bo ze swoimi ludźmi to jak rzucił żargonem wojskowym wspartym procedurami jakie wszyscy rozumieli to nawet szło mu całkiem sprawnie. - No jak by tu przyszedł to zobaczymy. Na razie robimy swoje. Oli obserwuj naszego gościa. - porucznik skinął głową dziewczynie w mundurze wyglądającej z piętra i dał wytyczne jej i snajper na łączu. - Zaraz mi go zasłoni budynek. Ale jak dalej będzie człapał tak jak teraz to powinien niedługo wyjść tam pomiędzy niebieskim Nissanem a zielonym Fordem. Z pół kilometra na wschód od nas. - snajper właściwie dlatego zameldowała o tym reszcie. Bo obserwowała tego dziwnego typka od dłuższej chwili. Chciała dać znać wcześniej no ale właśnie coś w nim jej nie pasowało. I wolała poczekać aby zorientować się co. Ale jak tak powoli i niemrawo kuśtykał po ulicy w końcu znalazł się blisko krawędzi jej ekranu i groziło, że zaraz straci go z oczu. Więc wolała dać znać o tym pozostałym. - Dobra widzę te samochody. Dave miej to na uwadze. - powiedział po chwili porucznik gdy razem ze zwiadowcą posłali spojrzenie wzdłuż osi ulicy na jakiej stali. Namiar podany przez Olivię pomógł im zawęzić obszar do przeszukania i wkrótce znaleźli te dwa kontrastowo różne samochody. Była między nimi większa przerwa co pasowało do wylotu ulicy. Nadal nie wyglądało to groźnie. Jeden, nieuzbrojony cywil co mógł zrobić całej drużynie uzbrojonych po zęby komandosów? Więc Tom był spokojny i reszta podobnie. Chociaż w głosie Olivii była pewna nutka podejrzliwości to raczej wyglądało jak rutynowa przeszkadzajka podczas poligonowych ćwiczeń. No ale polecił Moorowi aby miał na uwadze tą stronę. Resztę zaś zagonił do ponownego przeszukania domu. Mieli dobry czas i miał nadzieję, że uda im się poprawić poprzedni wynik. Zależało mu na dobrych wynikach i swoich i swojego oddziału. Skończyli z tym budynkiem i przeszli do następnego. Thomas popchnął wózek z zebranymi fantami, ledwo zauważając, że mu kumpel wcisnął pudełko z filmem do bocznej kieszeni spodni. Złapał go za rękę aby go zatrzymać albo wyrzucić to gejowskie hardporno ale znów usłyszeli w eterze głos Olivii. - Wyszedł na ulicę. Między tym Fordem a Nissanem co mówiłam. Powinniście go już widzieć. - obaj przerwali te kieszonkowe zapasy i spojrzeli wzdłuż ulicy. Faktycznie było widać ludzką sylwetkę ale z pół kilometra to się więcej nie dało zobaczyć. - To kobieta. Czarnoskóra kobieta z długimi dredami. - zameldowała snajper gdy dostrzegła coś nowego. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie. Po co ona melduje im takie rzeczy? Nudzi jej się? Jednak to napięcie w jej głosie sugerowało zachować ostrożność i powagę. W końcu ona widziała tego typa czy typiarę a oni dopiero co. Wingfield uniósł swoją lornetkę do oczu aby wreszcie samemu się przyjrzeć źródłu zamieszania. - A ładna jakaś? Fajne ma cycki? Bo jak tak to może ją zawołajmy i się z nią zaprzyjaźnimy. - zwiadowca nie miał lornetki a gołym okiem to widział, że ktoś tam stoi i tyle. Pewnie cywil sądząc po kolorowym ubraniu. No i z długimi, ciemnymi włosami. Tyle widział z pół kilometra. - Co ona robi? - zdziwił się Thomas bo już po chwili obserwacji przez lornetkę dostrzegł… Coś dziwnego. No niby widział czarnoskórą kobietę z długimi dredami, bez broni, wszystko było tak jak mówiła im Oli. No ale co robiła ta laska? Zachowywała się… No jakoś dziwnie. - Chyba węszy. Albo nasłuchuje. Sama nie wiem. - odparła obserwatorka na dachu. Ulżyło jej, że teraz i ich dowódca to widzi to miała jakiegoś sojusznika i partnera w tych obserwacjach i dyskusjach. Bo do tej pory to było jej zwyczajnie głupio, że musi im meldować… No właśnie sama do końca nie wiedziała co. No jakaś czarna laska z dredami i tyle. Niby nie ma czym zawracać gitary. Ale była jakaś dziwna. To się od razu rzucało w oczy chociaż trudno było sprecyzować o co chodzi z tą dziwnością. - Węszy? Jak pies? No co wy… Daj zobaczyć. - Moore zdziwił się. Zwłaszcza zachowaniem kolegi który stał tuż obok. I wyglądało, że w parę chwil zaraził się od Olivii tym napięciem i niepewnością na co właściwie patrzą. - Jak trzeba to ja mogę z nią porozmawiać. - Irene znów pojawiła się w oknie na piętrze i zgłosiła swoje usługi jako negocjatorka. Roman stanął obok niej. Z piętra mieli nieco lepszy widok niż z poziomu ulicy ale bez optyki to widzieli podobnie jak przed chwilą David. Tylko tyle, że ktoś tam stoi kilkaset metrów dalej. Teraz jednak porucznik zdjął swoją lornetkę i przekazał zwiadowcy aby i ten mógł się przyjrzeć dziwnej kobiecie. - Cycki ma spoko. Jakby trzeba to ja mogę chętnie porozmawiać z jej cyckami. Zwłaszcza brajlem. A buzia… No pokaż mi swoją buzię czarna ślicznotko i proszę cię aby ślicznie pasowała do twoich ślicznych cycuszków… - mruczał pod nosem Moore z oczami przyklejonymi do lornetki. Ale dzięki wpiętej łączności słyszeli go wszyscy. Jego niefrasobliwe uwagi znów wywołały uśmiechy i rozbawione prychnięcia. Bo jakoś ta obca laska zaczynała przykuwać uwagę całego oddziału. Pewnie dlatego, że poza jej pojawieniem w tej bezludnej okolicy nic się innego nie działo. Niespodziewanie spokój tej obserwacji został przerwany przez nagły krzyk, pisk albo skrzek. Trudno to było stwierdzić. Reszta nie była pewna co to i skąd to więc zaczęli się rozglądać dookoła. Tylko ci z optyką, Olivia i David wiedzieli dokładnie kto wydał ten obcy, szarpiący nerwy krzyk. - To ona! Kurde leci tu do nas! - krzyknął Dave informując pozostałych co się własnie stało i szybko oddając lornetkę dowódcy. - Potwierdzam. Biegnie tu. Ale nie widzę żadnej broni u niej. - porucznik odetchnął szybciej niż przed chwilą ale przez lornetkę widział jak kobieta w iście sprinterskim stylu pruje prosto na nich. - Tak jest. 400 m. Zbliża się szybko. - Olivia złożyła swój lakoniczny meldunek. Miała z nich wszystkich najlepsze oko do oceny odległości a oprócz tego dalmierz zamontowany w optyce to miała świetne referencje do podawania odległości od widzianego obiektu. Albo celu. - Ja cię pieprzę jak zasuwa! Jak Usain Bolt. Musi być jakąś sprinterką. - Zszywacz co akurat zszedł na ulicę aby wrzucić swój łup na wózek już nie wracał na górę. Tylko skorzystał z okazji aby też popatrzeć na nadbiegającą kobietę. Ale wszyscy musieli w duchu przyznać, że trafili na jakąś fankę sprintu, że tak tutaj zasuwa. - Zmęczy się. Nie dobiegnie tu. Nie w takim tempie. Będzie musiała zwolnić. Zresztą po co ona tu tak leci? - Roman pokręcił głową bo też niezbyt mógł zrozumieć zachowanie tej kobiety z dredami. Jej samej zbyt wyraźnie jeszcze nie widzieli ale te jej dredy skakały w jedną i drugą stronę przy każdym kroku jak chorągiewka. I widać było, że raczej nic nie ma w dłoniach bo pewnie by było widać. Jak nie gołym okiem to przez lornetkę. - Mam z nią porozmawiać? Może jest w jakimś szoku czy co. - Irene jeszcze raz zaproponowała swoje usługi. To zachowanie obcej było dziwne no ale mimo wszystko to była tylko jedna kobieta bez broni. Nie chciała aby coś tu się komuś stało w jakiejś nerwowej i niejasnej sytuacji. - Może jest na jakichś prochach? Ja cię pieprzę jak zasuwa. - Zszywacz stanął obok Wingfielda i Moora. Wzdrygnęli się gdy kobieta wydawał ten skrzekliwy krzyk po raz kolejny. Tak samo jak na początku swojego biegu. - 300 metrów. Zbliża się szybko. - snajper miała tą czarną w celowniku. Czuła przez skórę, że będą przez nią kłopoty. Aż ją palec świeżbił na spuście aby strzelić i zlikwidować zagrożenie. No ale nie było rozkazu. Poza tym mimo wszystko widziała w krzyżu celowniczym cywila. Chociaż chętnie by zameldowała o jakiejś spluwie, nożu czy granacie to jednak nic takiego u sprinterki nie widziała. - To przebiegła już setkę? W takim tempie? I nie zwalnia? - Roman też czuł, że krwe zaczyna mu szybciej krążyć. W tej biegaczce było coś nienaturalnego. - A ten skrzek? Zszywacz? - Wingfield obserwował nadbiegajacą przez lornetkę. Czuł, że sprawy zaraz zaczną się komplikować coraz szybciej. A tak chciał tego uniknąć! Chciał skorzystać z porady pozostałych póki była okazja. - Może ma coś z gardłem. Jakieś nietypowe przeziębienie. Bez oględzin to trochę trudno powiedzieć. Czy mi się wydaje czy ona trochę kuleje? - Zszywacz co był ich sanitariuszem odczuł ciężar swojej ekspertyzy. No ale ją podał. Jednak diagnozy to zwykle się wydawało jak się oglądało pacjenta z zasięgu ręki a nie jak ten leciał naprzeciw z 300 metrów. - No faktycznie. Jakoś tak trochę kuśtyka. Tak dziwnie trochę. - Thomas dopiero teraz zwrócił uwagę na nieco koślawe ruchy nadbiegającej na jakie z tego wszystkiego mu umknęły. A paramedyk jakoś gołym okiem i to wychwycił. - Ej! Co to było? Słyszeliście? - Moore mrużył oczy ale usłyszał coś w oddali. Spojrzał na pozostałych i widział po ich minach, że też to usłyszeli. - Jakby… Jakby ktoś jeszcze tak krzyczał… Jak ona… Tylko gdzieś dalej. - Zszywacz przełknął ślinę. Ale powiedział na głos coś co pewnie usłyszeli i pomyśleli wszyscy. - 200 metrów. Zbliża się szybko. Mam ją w celowniku. - Olivia zameldowała krótko. Na wszeli wypadek dodała coś jeszcze. Wystarczyłoby jedno słowo Wingfielda i zdjęłaby tą cholerną sukę. Bo jeszcze jakby jedna była to na pewno chłopaki na dole by sobie poradzili. Jak więcej to też. No ale wystarczyłby jeden rozkaz i by nie musieli sobie radzić bo by zdjęła tą cholerną sukę. - Nie! Nie będziemy strzelać! Jesteśmy Royal Navy do cholery a nie jacyś rzeźnicy z Katangi! Nie strzelamy do nieuzbrojonych cywilów! - porucznik spiął się w sobie ale krzyknął na cały głos dając szlaban na otwieranie ognia. Nie miał zamiaru z powodu nerwowej sytuacji zostać mordercą niewinnych albo dowódcą takich morderców. To na pewno dało się jeszcze jakoś wyjaśnić. Chociaż znów słychać było ten dziwny, szarpiący nerwy skrzek gdzieś z okolicy. Chyba ta sprinetrka nie była tu sama. Jego ludzie sapnęli w duchu. Nie podobała im się ta blokada ostrzału. No ale porucznik miał rację. Mimo wszystko to była tylko jedna, nieuzbrojona kobieta. - Stary lepiej coś z tym zrób. I to szybko bo czas się kończy. - mruknął cicho Moore czując jak pot gromadzi mu się na rękawicach a te zaciskają na karabinku. Najchętniej rozwaliłby tą nadbiegającą sukę a potem zastanawiał się co dalej. No ale Wingfield był takim cholernym służbistą! - Roman bierz przeciwną stronę czy nas nie obchodzą. Bear druga strona ulicy. Hank przeciwny dom. - porucznik sprawnie obdzielił pozostałe kierunki zaś trójka jego ludzi potwierdziła wykonanie rozkazu. I z ulgą usłyszał od nich trzy razy “clear”. Więc przynajmniej na razie nie groziło im okrążenie. - 150 metrów. Zbliża się szybko. - Olivia cały czas miała czarnoskórą sprinterkę na celowniku. Trochę dziwnie skakała i chyba Zszywacz miał rację, że kulała. Jak kulała to jakim cudem mogła zasuwać tak szybko? I tak długo! Usain Bolt to kiedyś biegał na setkę a ta obca zdzira przebiegła już ponad 300 metrów i nie wyglądało aby miała zamiar zwolnić. Jakim cudem?! - Ja cię pieprzę jak zasuwa! Musi być na jakichś prochach jak nic! To niemożliwe aby utrzymać takie tempo tak długo! - Zszywacz mimo niepokoju jaki odczuwał nie mógł powstrzymać się od pewnego medycznego zafascynowania nad wydajnością organizmu sprinterki. Jak ona mogła tak długo utrzymać takie sprinterskie tempo? - Stary zrób coś. Albo ja to zrobię. - Moore mruknął złowróżbnie ale cicho. Tak, że oprócz Wingfielda może tylko Zszywacz mógł to usłyszeć. I przy tym delikatnie postukał palcem w pałąk spustu aby nie było wątpliwości jak ma zamiar rozwiązać sprawę. Wingfield sklął go w duchu. To niesubordynacja! Ale w głębi ducha sam czuł coraz większą potrzebę aby zlikwidować źródło tego niepokoju i po prostu rozwalić tą idiotkę. Ślepa?! Nie widzi, że są Royal Marines?! Że mają karabiny i całą resztę?! Życie jej niemiłe!? - Daj krzyk ostrzegawczy jak nie pomoże to strzał ostrzegawczy. Ona jest chyba w jakimś amoku, rozmowy mogą być z nią trochę trudne. - z piętra Irene co cały czas obserwowała tą lawinową pogarszającą się sytuację rzuciła swoją propozycją. Już widziała na tyle wiele aby zorientować się, że trudno to nazwać standardowa sytuacją. - Rozwal ją. Powiemy, że miała pas sahida albo darła się “Allah Akbar”. Kto to sprawdzi? - zwiadowca cicho rzucił swoją propozycją podając proste rozwiązanie problemu jakie zwolniło by im blokadę otwierania ognia. Bo gdyby istniało zagrożenie atakiem terrorystycznym to mogli strzelać legalnie i do skutku. - Nie strzelać! Ja to załatwię! - Wingfield w gruncie rzeczy był wdzięczny im obojgu. Obie te możliwości dawały mu pewne pole manewru i pretekst do otwarcia ognia w samoobronie. Nawet przed jednym cywilem. Czuł jak pot spływa mu po skroniach, karku, plecach jak łapy mu się pocą w rękawicach i w ogóle ten cały, spocony stres i ciężar decyzji dowódcy odpowiedzialnego za swój oddział. Ruszył spokojnie do przodu w kierunku nadbiegającej kobiety. - 100 metrów. Zbliża się szybko. Mogę ją zdjąć w każdej chwili. - zameldowała ponownie Olivia. Z każdym krokiem tej czarnej suki musiała walczyć z pokusą aby nie pociągnąć za spust. Ale na razie udawało jej się utrzymać reżim ognia nakazany przez dowódcę. Czyli wstrzymać ogień. Z całego oddziału miała najdłuższy staż i doświadczenie. Ale nie awansowała powyżej kaprala bo snajperzy słabo nadają się do zarządzania całym oddziałem jak często działają z dala od niego i nie mają takiej świadomości sytuacyjnej jak reszta oddziału a zwłaszcza dowódca. Ale tym razem była dość blisko nich, ledwo kilka dachów dalej. I jej doświadczenie i instynkt podpowiadał aby sukę rozwalić już pół kilometra temu. Jak tylko wydarła się po raz pierwszy i zaczęła na nich lecieć. Teraz żałowała, że nie rozwaliła jej zanim o niej zameldowała. Wtedy nikt tak naprawdę by nie wiedział do czego strzelała. Ale teraz już było na to za późno. Rozkaz czy nie obiecała sobie, że jak ta zdzira przekroczy 50 metrów to ją rozwali. Czy będzie rozkaz czy nie. Ale widziała, że porucznik ruszył do przodu więc pewnie coś planował z tym zrobić. - It's the Royal Navy! It's the Royal Navy here! Ma’am! Please stop! Or we’ll shoot! Ma’am, please stop! It's the Royal Navy here! - porucznik wyszedł już na dobre kilka kroków przed Zszywacza i Moore’a. I krzyknął ostrzegawczo do cywila. Zgodnie z procedurami. Irene dobrze mówiła. Najpierw okrzyk. Potem strzał ostrzegawczy. No a potem to mógł już otworzyć ogień z czystym sumieniem. Mimo wszystko miał nadzieję, że ta szalona kobieta jednak się w ostatniej chwili zatrzyma i opamięta. Już to widział w raporcie! “Biały, uzbrojony oficer zastrzelił czarnoskórą, nieuzbrojoną kobietę”. Zjedliby go w bazie żywcem za taki numer! Już widział sąd wojenny, oskarżenie o mordowanie cywili, i metkę mordercy do końca życia. No i rozczarowaną minę swojego ojca. No i własne sumienie by go chyba zeżarło gdyby nie spróbował każdej szansy aby nie zabijać tej czarnoskórej, nieuzbrojonej kobiety która w iście sprinterskim tempie pokonała chyba z pół kilometra. Jak ona może tak zasuwać?! Pozostali odczuli ten charakterystyczny dreszcz gdy usłyszeli znajome hasło “It’s Royal Navy here!”. To był okrzyk bojowy brytyjskich marynarzy od wieków. Tak krzyczeli butnie podczas abordażu na hiszpańskie, holenderskie i francuskie galeony. Ten okrzyk usłyszeli brytyjscy marynarze uwięzieni w ładowniach niemieckiego “Altmarka”** jaki wiózł ich do III Rzeszy jako jeńców wojennych. To słyszeli Afgańczycy gdy brytyjski but wyważał im drzwi a za nimi szły lufy L 85*** szukające terrorystów. Tak krzyczeli oni sami gdy motywowali się do ostatniego wysiłku podczas treningu i symulowanego ataku czy walki bezpośredniej. Teraz ten okrzyk też zadziałał. Pobudził. Ostrzegał. Dawał znać, że żarty się skończyły. Łapy w spoconych rękawicach zaciskały się i rozluźniały na trzymanych karabinkach. Unieśli swoją broń. Moore ustawił się nieco po skosie aby nie trafić w plecy Wingfielda. Zszywacza mimo, że jako paramedyk nie był za bardzo krwiożerczy do jednak poszedł z drugiej strony flankować porucznika. Bear niemo dał znać, że ma baczenie na przeciwną stronę ulicy i był gotów otworzyć ogień ze swojego ckm. A z piętra Irene nerwowo ściskała swoje MP 5 mając do końca nadzieję, że nie będzie musiała go użyć. Nieco dalej Olivia z precyzją automatu śledziła w lunecie każdy krok dredziary. Ta umowna meta na 50-tym metrze zbliżała się bardzo szybko. Tylko do tej nadbiegającej idiotki nic nie docierało i dalej pruła na nich po całości. Thomas sapnął w duchu. Nie zatrzymała się. Musiała być już kilkadziesiąt metrów od niego. Uznał, że nie ma wyjścia. Przesunął selektor ognia na ogień pojedynczy, uniósł swój karabinek, wycelował ponad jej głową i strzelił w powietrze. Strzał ostrzegawczy. Brak efektu. Nawet nie zwolniła. - Rozwal ją! Powiemy, że miała pas z C4 czy co! - krzyknął ponownie kapral i sam celował w sprinterkę gotów w każdej chwili otworzyć do niej ogień. Te opcje proponowane przez Irene były słuszne i sensowne. Ale na tą czarną dredziarę nie podziałały. - Znów słyszałem te krzyki. Chyba jest ich więcej. Ja cię pieprzę jak zasuwa! - Zszywacz dorzucił swoje wciąż nie mogąc się nadziwić nad nienaturalną wytrzymałością sprinterki. Mężczyzna i to olimpijczyk miałby chyba trudność z takim tempem a co dopiero kobieta. - Zamknij się! - syknął porucznik przez zaciśnięte zęby. Ta biegaczka była już tak blisko, że lada chwila można by było odłożyć broń długą i sięgnąć do kabury po klamki. Teraz już nie miał wyboru. Kusiło go aby rozkazać Davidowi albo Olivii otworzyć ogień. Wtedy ten kłopotliwy strzał poszedłby na ich konto. A on sam pozostałby względnie czysty. A czuł, że oboje bardzo chętnie załatwiliby tą sprawę za niego. No ale nie. To on był ich dowódcą. On za nich odpowiadał. W końcu był porucznikiem a ci działali wedle zasady “Rób to co ja!”. To miał im rozkazać coś czego sam nie chciałby robić. Trudno. Pociągnął za spust. Broń szczeknęła pojedynczym wystrzałem, z karabinku wypadła złota łuska ale pocisk chybił. A ta sprinterka była coraz bliżej. Byłoby łatwiej jakby celował w środek sylwetki a nie gdzieś w udo które tak szybko ruszało się podczas biegu. Przestał się cyrtolić. Otworzył szybki ogień raz za razem aż czwarty czy piąty pocisk musiał trafić. Biegaczką rzuciło, wybiło ją z rytmu, straciła równowagę i walnęła o brudny asfalt koziołkując po nim ze dwa czy trzy razy. Westchnął z ulgą i opuścił broń. Wszystkim chyba ulżyło. Już po wszystkim. - I po co ci to było głupia zdziro? - warknął Dave i splunął. Ale udczuwał ulgę i satysfakcję, że już po wszystkim. - Jeszcze się rusza. - zauważył Zszywacz. Widział, że Tom trafił tamtą w udo, może biodro. Pewnie nie chciał jej zabić. Mimo wszystko. A takie trafienie nawet kalibrem 5,56 nie powinno być śmiertelne o ile nie rozerwało aorty udowej. Bo wtedy to nawet dla niego sprawa byłaby krytyczna do uratowania. - Tak wiem, ale… - porucznik pokiwał głową i zaczął coś mówić ale nagle dostrzegł ruch kątem oka i usłyszał krzyk. - O kurwa! - krzyknął krótko Dave i zanim zdążył coś ktoś zrobić szybko uniósł karabinek ponownie i rozorał dwoma tripletami plecy kobiety. Bo ta powalona niespodziewanie zerwała się i jakoś tak małpim ruchem, jak jakiś pierdolony krab, na czworakach, jakby miała jakieś dodatkowe stawy, znów wyrwała do przodu. Wszyscy krzyknęli albo sapnęli z zaskoczenia iw rażenia. Nikt po postrzale z 5,56 w udo czy biodro nie był tak skoczny! Ale triplety Moor’a ponownie powaliły ją na asfalt. - Ja pierdolę… Dalej się rusza… - sapnął z niedowierzaniem Zszywacz. Sprinetka musiała mocno oberwać, może nawet dogorywała. A mimo to niczym jakieś zombi z gier i filmów wciąż wlokła się i czołgała w ich stronę. To było tak niesamowite i przerażające, że nawet kapral zamarł. - Co jest kurwa? Przecież ją trafiłem. - Dave spojrzał na swój karabinek, widział w pasku magazynka brak tych naboi jakie wystrzelił, czuł zresztą zapach prochu i szarpanie broni podczas wystrzału a obok niego leżały złote krople świeżo wystrzelonych łusek. - To niemożliwe… Coś musi być nie tak… Coś musi być ostro nie tak… - Zszywacz bełkotał z przejęciem chociaż pozostali czuli podobnie. Widzieli jak ta czarna z czarnymi dredami zostawia za sobą krwawy ślad ale nieubłaganie czołga się w ich stronę. Jakim kurwa cudem?! Po tylu trafieniach?! Nagle rozległ się głośny huk pojedynczego 7.62. - 50 metrów. Cel zdjęty. - głos Olivii rozległ się w eterze niczym duch z zaświatów. Przez to wszystko prawie o niej zapomnieli. Ale ona nie. Czekała na rozkaz Wingfielda do otwarcia ognia. Musiała przyznać, że chociaż zwlekał i jak na jej gust za bardzo się babrał w tych regulaminach to zrobił na niej wrażenie, że sam przejął pałeczkę i nie zasłaniał się snajperem przy brudnej robocie. Ją samą też zaskoczyła ta niezwykła odporność sprinterki. Nawet przez chwilę myślała, że może ma jakieś SAPI pod spodem. Ale brakowało tych kanciastych kształtów jakie nadawały sztywne płyty pancerza. Poza tym zwykle nosiło się pancerz na ubraniu a nie na odwrót. I widziała z góry coś co niekoniecznie musieli widzieć chłopaki na dole. Wingfield trafił. Bo widziała w optyce rozbryzg krwi na udzie, tuż pod biodrem. A potem Moore też trafił. Widziała szybko rosnące krwawe plamy na plecach bluzy. No i krwawy ślad jaki ta czołgajaca się zdzira zostawiała na asfalcie. A chłopaki co byli bardziej w poziomie nie musieli widzieć tego tak dokładnie. Sama przez moment zamarła i nie wiedziała co zrobić. Aż zorientowała się, że ta czarna przekroczyła tą umowną barierę 50 metrów jaką jej po cichu dała szansę aby spasować. Wtedy nagle wszelkie tryby wskoczyły na znajome miejsce i pociągnęła za spust. Tylko celowała w głowę. Trafiła. Strzał do ledwo ruchomego celu ze 100 metrów był dla niej dziecinnie prosty. Czaszka trafiona ołowiem za ponad 3 000 dżuli rozbryzgła się jak balon rzucony z dużej wysokości. Ciało od razu znieruchomiało i padło plackiem na asfalt. Zamiast głowy miało resztki żuchwy a poza tym to był krwawy kleks przetkany szarymi kawałkami mózgu i białymi kośćmi czaszki. Co świadczyło dobitnie, że cel został zdjęty. - Ja pierdolę… - Moore sapnął i opuścił broń. Uniósł ją w końcu aby zastrzelić zdzirę ostatecznie, nawet jakby miał w nią wywalić cały magazynek. A potem kolejny. Ale Oli była szybsza. I skuteczniejsza. Dzięki Bogu! Wszyscy zapadli w jakiś stupor z niemą fascynacją obserwując to już nieruchome i bezgłowe ciało leżące na asfalcie. Pierwszy ocucił się Zszywacz. Zaczął coś wyjmować z torby i podszedł do tego ciała. - Co ty robisz? Zostaw ją. Lepiej nie podchodź. - rzucił mu Moore niezbyt rozumiejąc zamiary paramedyka. Ten zaś klęknął przy świeżym trupie i wyjął jakieś małe, plastikowe coś. - Pobiorę próbki. Ona musiała być na jakichś prochach. Dobrze wiedzieć co to jest. - odparł zagajony biorąc małą próbkę krwi do probówki. Zaczął ją na szybko podpisywać. - Dobra pośpiesz się. A reszta nie ma tu nic do oglądania! Pilnować perymetru! - porucznik też się ocknął i pozwolił działać paramedykowi. Reszcie przypomniał po co tu są. Miał tego wszystkiego dość i najchętniej wróciłby na statek. A potem do bazy. - Bierzemy jeszcze coś czy wracamy? - Irene z trudem oderwała wzrok od bezgłowego ciała które sprawiło im tyle nerwów i kłopotów. Ale jak się oderwała wskazała kciukiem na wnętrze domu jakie do tej pory przeszukiwali. Porucznik potarł nasadę nosa próbując myśleć racjonalnie. Powinni kontynuować zadanie czy dać sobie siana i wracać na statek? - Wodzu zgłasza się “Albatros”. Mówią, że słyszeli strzały. Pytają czy to my. No i ogólnie co się dzieje. - Hank wychylił się z rozwalonego okna na piętrze i wskazał na słuchawkę swojego plecakowego radia. Wingfield zaklął. Zbliżały się konsekwencje. Szybciej niż się spodziewał. Co miał powiedzieć “Albatrosowi”? Że właśnie zastrzelili nieuzboroją kobietę? - Co im powiedziałeś? - wezwał go do siebie gestem a łącznościowiec zbiegł po schodach na parter po czym wytruchtał na ulicę w stronę dowódcy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ten incydent nie będzie dobrze wyglądał w raporcie. - Nic. Tyle, że słabo słyszę bo zakłócenia. I, że dam porucznika. - Hank odparł zgodnie z prawdą przekazując słuchawkę oficerowi. Ten miętolił ją w łapie namyślając się co tu teraz odpowiedzieć. Zakłócenia były od początku. Bo od zatoki oddzielał ich jakiś polodowcowy garb czy co więc blokował najprostszą drogę falom radiowym. A bez satelitów to było to poważne utrudnienie dlatego łączność z jednostką macierzystą była taka sobie. - Kontakt. Jeden typ. Biegnie ku nam. - niespodziewanie odezwał się Bear. Wszystkie głowy zwróciły się ku operatorowi broni ciężkiej a ten brodą wskazał nadbiegajacą sylwetkę. - Potwierdzam. 200 metrów, do was 300. Zbliża się szybko. Kolejny za nim. Wybiegł z przecznicy. 500 metrów, do was 600. - Olivia odwróciła się w przeciwną niż dotąd stronę i szybko zweryfikowała i potwierdziła słowa cekaemisty. - Kurwa. Zlatują się jak muchy do gówna. Ta suka ich wezwała. Zresztą ich też coraz częściej słychać. Zlatują się tu Wodzu, co robimy? - kapral przytaknął prawie wesołym głosem i nonszalancko uniósł lufę swojego karabinku do góry trzymając broń tylko za tylny chwyt jakby chciał pozować na jakiegoś Rambo. - Kontakt! Kilka domów, skacze przez płoty jak jebany płotkarz! Jak jakaś cholerna małpa! Mam strzelać? - Roman wtrącił się w dyskusję. Wciąż czatował w oknie piętra ale od strony ogrodów. I niespodziewanie dostrzegł jak jakiś typ zaczyna przeskakiwać przez pierwszy płot. W moment pokonał szerokość ogrodu i już fikał przez kolejny! Jak nie biegł wzdłuż ulicy jak ci co ich dojrzeli Bear i Olivia to był cholernie blisko. - Nie! Najpierw okrzyk ostrzegawczy! Potem strzał! Ogień pojedynczy! Dopiero jak nie zadziała będziemy strzelać! Zszywacz pośpiesz się! Irene do Romana! - Thomas znów poczuł, że na chwilę opanowana sytuacja zaczyna wymykać mu się z rąk. A akcja gwałtownie przyspieszać. - Ja pierdolę Tom! Ślepy jesteś?! Te skurwysyny na nas szarżują bo chcą nas rozwalić! - Moore jęknął głośno nie mogąc dłużej zdzierżyć tego regulaminowego drylu porucznika. - Kapralu Moor! Stulcie pysk! I wykonywać rozkazy! Nie będziemy strzelać do bezbronnych cywili! - oficer stracił nad sobą panowanie i krzyknął na podoficera. Przez moment obaj mierzyli się morderczymi, nienawistnymi spojrzeniami. Wszyscy przez skórę czuli, że sytuacja waży się na szali. Właściwie porucznik miał rację. Nadal nie widać było u tych biegaczy żadnej broni ani mundurów co kazało traktować ich jak cywili. A Royal Navi nie mordowała cywilów. Ale jak ta czarna dredziara dała popis swoich nienaturalnych zdolności wszystkich aż palce świerzbiły na spustach aby otworzyć ogień. Ale dowódca zabraniał. Zżymali się w duchu, odliczali nerwowe sekundy i kroki i czekali na cud.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
04-07-2022, 01:24 | #20 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Bonus 03 - Pierwszy kontakt z Szarańczą (2/3) Czerwona Trójka - Potwierdzam, zasuwa tu jak ta czarna. To ja do niego krzyknę. - krótkofalówki rozbrzmiały speszonym głosem Irene. - Stać! Stój! It’s the Royal Navy! Stój bo otworzymy ogień! - negocjatorce brakowało pewności siebie i charyzmy jaką przed chwilą wykazał się ich dowódca. No i do tej pory nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji. Była zadeklarowaną pacyfistką i nawet dziwne było, że w ogóle włożyła mundur. A mimo to nawet ona uznała, że w tym kolesiu co tak śmigał przez płoty i ogrody to chyba jest podobnie jak z tą bezgłową obecnie sprinterką. Padł strzał. Pojedynczy. - Nie zatrzymał się! Możemy już strzelać?! - krzyknął Roman widząc, że tamtemu zostało już tylko ostatnie dwa ogrody. Wingfield zawahał się o moment za długo. Wedle uznania Davida. - Strzelać nie, bo przecież lepiej niech cywile rozpierdolą nas a nie my ich! - krzyknął wkurzony kapral i ruszył w poprzek ulicy w dom w jakim na piętrze, tylko z drugiej strony byli Roman i Irene. Po drodze wyszarpał swój kukri z pochwy. - Zezwalam! - krzyknął Thomas żałując, że go tam nie ma i sam nie może ocenić sytuacji. Z tą czarną było łatwiej bo wszystko miał jak na dłoni. Ale skoro miał mieć zaufanie do swoich ludzi jak oni do niego to właśnie w takich chwilach trzeba było to okazać. - Strzelaj! Rozwal go! - Roman tylko na to czekał. Skierował lufę w dół i ponaglił Irene znając jej pacyfistyczne tendencje. Właściwie to na nią za bardzo nie liczył bo wiadomo było, że była słabym strzelcem. A cel był szybki, co chwila pojawiał się i znikał z widoku lub był w połowie sylwetki albo akurat skakał przez płoty które były wyższe od niego. Jakim cudem?! Nieważne! Otworzył ogień ze swojego L 85. Strzelał pojedynczymi, tak jak porucznik kazał. Ale nawet lepiej, pojedyncze wystrzały było łatwiej opanować odrzut niż przy tripletach a to sprzyjało precyzji. W kolimatorze sylwetka była tak blisko, że nie mieściła się już w obiektywie. I strasznie skakała. Odłożył więc broń i strzelał na czuja, prosto w dół. Irene też w końcu się przemogła i otworzyła ogień ale trudno było ocenić skuteczność. A tamten koleś w dresie w końcu zeskoczył na ich ogród i zarówno Roman jak i Irene spodziewali się, że teraz wbiegnie przez kuchenne drzwi do środka i dalej albo przebiegnie przez budynek na ulicę albo schodami do nich. Dlatego oboje pisnęli i jękneli z zaskoczenia gdy obcy niczym jakaś żaba odbił się po skoku z płotu i poszybował wprost ku nim! Na pierwsze piętro, tak bez przystanku i przygotowania! Niemożliwe! - Kurwa! - krzyknął Roman próbując jeszcze w locie trafić skoczka. Nie miał pojęcia czy się udało czy nie, widział i słyszał jak ten gruchnął o parapet i małpim skokiem wylądował w pokoju. - Ja pierdolę! Jest w środku, jest w środku! - krzyknął Roman usiłując obrócić siebie i lufę karabinku zanim facet w dresie wyhamuje swój pęd i doskoczy do któregoś z nich. Irene krzyczała z przerażenia gdy to działo się zbyt szybko i zbyt blisko. Ten obcy był w tym samym pokoju co oni! - Strzelaj! Rozwal go! - wrzasnął saper tracąc ułamek sekundy na selektor ognia aby przełączyć na triplety. Otworzył ogień i widział jak kule siekają krwawymi rozbryzgami ciało tego w dresie. Ten jednak wyhamował, odwrócił się i ruszył na nich. Widząć, że już go nie rozwali kulami uniósł karabin aby zamachnąć się kolbą na dresiarza. Nie miał już czasu krzyknąć do Irene aby wstrzymała ogień. Niespodziewanie w plecy dresiarza wpadł jakiś facet. Impet uderzenia powalił go na podłogę a potem facet w mundurze zamachnął się swoim khukri i wbił go w plecy przeciwnika. Ten zacharczał jakimś dziwnym, obcym skrzekiem, podobnym do tego jaki wydawała ta czarna dredziara. Po czym wbił ostrze jeszcze raz. - Zdychaj! Zdychaj pojebie! Zdychaj! - Roman stracił panowanie nad sobą. Nawet jakby zapomniał o trzymanym karabinie. Tylko z impetem glanował głowę napastnika miażdżąc ją kawałek po kawałku swoimi wojskowymi buciorami. Zaś Moore w końcu wbił nóż tak głęboko, że stal przebiła się aż do serca. Dresiarz znieruchomiał. - Zdychaj pojebie zdychaj! - saper dalej kopał nieruchome już ciało. Kapral wstał, złapał go za ramiona i potrząsnął. - Już! Roman już! Już po nim! Załatwiliśmy skurwiela. - pomogło. Roman zamrugał oczami i zorientował się, że to David go trzyma za ramiona. Spojrzał w dół. Na brudnym dywanie leżało ciało mężczyzny w niebieskim dresie z krwawymi plamami na plecach i wokół głowy. Dywan nasiąkał nową krwią jaka wypływała z ciała. I zostawały na nim ślady wojskowych butów. - Jesteś ranny. - odezwała się na chwilę zapomniana negocjatorka. Obaj mężczyźni trochę z zaskoczeniem spojrzeli na nią. Wciąż trzymała swoje mp-i. Ale patrzyła gdzieś w dół. Jak obaj tam spojrzeli zorientowali się, że Roman ma krwawą plamę na udzie. Z zaskoczeniem dotknął rany bo nawet jej nie poczuł. - To… To nic… Nic takiego… - wymamrotał trochę rozkojarzony. Przez chwilę panowało zakłopotane milczenie. Teraz jak brunetka zwróciła na to uwagę to wszyscy rozpoznali dość okrągłą ranę wlotową od kuli. Kuli lekkiego kalibru. Bo pośrednia jaką oni mieli w karabinkach przeszłaby przez udo na wylot. Wiedzieli, że w zamieszaniu Roman musiał oberwać od Irene. Ona też już się w tym zorientowała. - Przepraszam! Nie chciałam! Chciałam trafić tego tu a nie ciebie! - Irene była bliska płaczu gdy podbiegła do zranionego przez siebie kolegi. Ten o ile w pierwszej chwili w ogóle nie poczuł trafienia to teraz z każdą chwilą ten kawałek ołowiu jaki utkwił mu w udzie zdawał się rozgrzewać i palić go coraz bardziej. - Wodzu Roman oberwał. Musi zejść z posterunku. Zszywacz wolny? - Moore poklepał dziewczynę po ramieniu ale nie bardzo było okazji na coś więcej. Wierzył jej, że nie zrobiła tego specjalnie. Chujową sytuację mieli tu przed chwilą. Z dwojga złego to lepiej, że ona trafiła Romana a nie na odwrót. Bo po 5,56 to dopiero zostawały dziury. - Dawaj, schodźcie do mnie. Oli, ty na razie zostajesz, dasz nam osłonę. Ostrzegawczy przed nogi a potem wal wedle uznania. Bear osłaniaj nas od frontu. Reszta do mnie. Zszywacz przygotuj się na Romana. - Wingfield po tym krótkim kryzysie decyzyjności zrozumiał, że nie mają do czynienia z cywilami. Przynajmniej nie takimi zwykłymi. Postanowił więc dać im jeszcze szansę tymi ostrzegawczymi strzałami ale jeśli będzie otczyło się jak dotąd to pewnie nie pomoże i będą musieli otworzyć ogień na całego. Jak do wroga który próbuje ich zabić. - Połóż go tutaj. Nic ci nie jest, to tylko draśnięcie. Wyjdziesz z tego. Nie ruszaj się, może trochę zakłóć. - Zszywacz nie robił w tym zawodzie od wczoraj. Widząc jak Irene pomaga iść Romanowi kazał jej go położyć na asfalcie. Szybko zorientował się, że udo zostało postrzelone. I prawie z miejsca domyślił się, kto był pechowym strzelcem. Zwłaszcza jak się widziało to zżerające poczucie winy na twarzy Irene. - Nic się nie stało. Będzie dobrze. Daj mi szprycę a resztę załatwimy na “Albatrosie”. - Roman miał na tyle hartu ducha i opanowania, że trochę wyglądało jak to on miał wyrzuty sumienia, że sprawił przykrość i zakłopotanie tej miłej i życzliwej dziewczynie jaką była Irene. Wszyscy drgnęli jak rozległ się pojedynczy strzał z 7,62. Olivia. Ostrzegawczy. Po chwili drugi. Chwila ciszy. - Cel zdjęty. Biorę następny. - zameldowała sucho snajper lunetą już szukając tego dalszego celu jakiego widziała przed chwilą. - Zszywacz kończ to! Zwijamy żagle! Postaw go na nogi i spadamy stąd! Charlie, Mike, Josh na szpicę! Dave, Owen prawa flanka, Zszywacz i Bear lewa! Hank do mnie! Irene i Roman w środek. - zakomenderował młody porucznik jak na tak niesprzyjające okoliczności całkiem sprawnie i spokojnie. Co pomogło też ochłonąć pozostałym i wierzyć, że jakoś z tego syfu sie wykaraskają. Padł kolejny strzał Olivii. - Nic mi nie jest. Nie potrzebuję niańki. - mruknął Roman chcąc dać znać, że to tylko draśnięcie, dokładnie tak jak to mówił paramedyk. - Zaraz będzie. Szpryca zacznie działać, cała noga ci zesztywnieje. - rzekł Zszywacz szybko i sprawnie wbijając igłę blisko zranionego miejsca. Działała szybko ale nie natychmiastowo. No a efektem ubocznym było brak czucia w tym wypadku w udzie czyli właściwie w całej dolnej kończynie. - A wózek? - zapytała Irene wskazując na nieco zapomniany wózek na jaki do tej pory ładowali fanty z grabieży bezludnych domów. - Chrzanić wózek! Zbieramy się! - fuknął porucznik uznając przerwane zadanie za zbyt trywialne aby się nim teraz przejmować. - Nie, nie. Mi chodziło, że Romana możemy załadować na wózek. Tylko trzeba by zrobić miejsce. - Irene wykazała się całkiem trzeźwym umysłem. Wingfield pokiwał głową z uznaniem i rzucił pozostałym. - Zrobić miejsce dla rannego! - krzyknał i znów się wzdrygnęli gdy padł kolejny strzał strzelec wyborowej. - Cel zdjęty. Kolejny kontakt. 400 metrów od was. Biegnie do was. I dwa kolejne. Ta sama odległość i kierunek. - zameldowała Olivia i praktycznie jeden zlikwidowany cel zaowocował trzema kolejnymi. Mimo to kapral nie traciła spokoju i rozwagi. Co też dodawało otuchy pozostałym, że mają takiego zbrojnego anioła stróża co nad nimi czuwa. - Zrobione! - krzyknęli chłopcy całkiem ochoczo zrzucając uzbierane z takim trudem bambetle na asfalt aby zrobić miejsce dla rannego kolegi który właśnie dostał szprycę. - Przenieście go tylko ostrożnie. - paramedyk polecił kolegom nawet jak Roman upierał się, że nic mu nie jest i w ogóle to sam może chodzić. Teraz jeszcze tak ale wkrótce gdy moc szprycy objawi się w pełni będzie tylko kulał i spowalniał resztę. - Kontakt! Ostrzegawczy… - Bear krzyknął nagle i wycelował swój ckm w przecznicę. Posłał kilku nabojową serię w asfalt przed biegaczem w czerwonej kurtce. Nie zatrzymał się. Więc następne kilkanaście kul przeorało samego biegacza i wbiło się krusząc stare cegły w ścianie domu kilkadziesiąt kroków dalej. - Zdjety. - zameldował krótko z pewną satysfakcją obserwując jak sprinter pada na asfalt przeszyty solidną dawką ołowiu. - Wodzu, Roman załadowany! Ale ktoś musi pchać wózek. - Zszywacz zameldował porucznikowi wykonanie powierzonego zadania. - Ja mogę! Dam radę! - Irene krzyknęła zgłaszając się na ochotnika. Chociaż zwykle oszczędzano ją przy pchaniu załadowanego wózka milcząco uznając, że to męska sprawa a ona jest do tego za słaba. Poza tym chłopakom szkoda było wysilać tak sympatyczną dziewczynę. Teraz jednak sprawa robiła się nerwowa a negocjatorka chciała się zrehabilitować. Poza tym pchanie wózka zabierało obie dłonie a wszyscy wiedzieli, że to ona jest najsłabszym strzelcem w ich oddziale. - Dobra dajesz mała. Załoga odjazd! Zwijamy żagle i na statek! Nikt nie zostaje w tyle, zabieramy wszystkich! - Wingfield ustawił się razem z Hankiem na końcu ich grupy. W ten sposób miał na widoku cały swój oddział. A na szpicy wystawił Charliego który był jego zastępcą czyli nr. 2 w hierarchii dowodzenia. Dał mu też Josha z drugim ckm dla zapewnienia dużej siły ognia. Zaś z prawej flanki jeszcze mógł ich wspomóc ckm Beara. - A Oli? - zapytał Moore o snajperkę jaka koczowała na jednym z dachów z setkę metrów dalej. Ale wzdłuż ulicy jaką mieli wracać. - Zgarniemy ją po drodze. Jazda, ruchy, ruchy! - porucznik ponaglił swoich ludzi. Już chyba wszyscy zrozumieli, że to nie jakaś samotna sprinterka z dredami albo dwóch czy trzech ich kolegów. Tylko było tych samobójczych szaleńców więcej. Nie miał pojęcia kim są i co to za jedni. Ale chciał się jak najszybciej wydostać z niebezpiecznego terenu i wrócić na “Albatrosa”. Albo chociaż w zasięg jego wsparcia ogniowego. - A co ze strzałami ostrzegawczymi? - dopytał się jeszcze bezczelny, śmieszkowaty kapral. Tak na wszelki wypadek. Bo coś wyglądało, że nawet miłośnik regulaminu ma już dość tego wszystkiego. - Chrzanić strzały ostrzegawcze! Przebijamy się! Przebijamy się do skutku! Strzelać bez rozkazu! It’s the Royal Navy here! - Thomas faktycznie miał już tego dość. Nie miał pojęcia czy stanie za to przed sądem czy nie. Ale już go to nie obchodziło. Teraz miał zamiar wyrwać siebie i swoich ludzi z tego zaciskającego się pierścienia okrążenia. - Yeah! Mój człowiek! Jak wrócimy do bazy to pogadam z Oli! Może ci pożyczy te “Lesbian prison”! - Dave zarechotał i wydawało się, że ten jego niefrasobliwy, szczeniacki humor momentalnie wrócił. W tej całej niepewnej i gorączkowej sytuacji było to tak zaskakujące, jak powiew znajomego zapachu z kuchni w swoim domu, że wszyscy się chociaż uśmiechnęli albo roześmiali. Nawet Thomas. - Jakie “Lesbian prison”? Ja mam jakieś “Lesbian prison”? - w eterze rozległo się zdziwione pytanie ponoć właścicielki wspomnianego tytułu. Chociaż ona miała w optyce namiar na kolejnego zasranego sprintera to musiała przyznać, że Dave ją nieco zaintrygował i rozbawił tym wspomnianym tytułem. - Później ci wyjaśnię, sama wiesz jaki nasz porucznik to sztywniak i psuja dobrej zabawy. Może pod prysznicem? Irene mówiła, że chętnie umyje ci plecy czy co tam byś chciała. - Dave nawijał wesoło jakby byli w barze albo w ogóle gdzieś za bezpiecznymi murami bazy. Nawet jak porucznik gestem dał znać, żeby ruszali naprzód. - Nie mówiłam nic takiego! - zaperzyła się Irene nieco się czerwieniejąc. I stęknęła bo dla niej jednej to ten wózek razem rannym saperem w pełnym ekwipunku to trochę ważył. Ale nie zamierzała ustąpić i nie chciała nawalić skoro wszysyc inni robili swoją robotę. - Rany, Dave, przymknij się. - Bear fuknął na zwiadowcę bo trochę żal mu się zrobiło zakłopotania życzliwej negocjatorki. Reszta już jakoś zdązyła się przyzwyczaić do jego wygłupów ale Irene była u nich wciąż dość nowa. - Panie poruczniku. A co z “Albatrosem”? - korzystając z chwili spokoju Hank przypomniał się dowódcy klepiąc się w słuchawkę plecakowej radiostacji. Thomas znów jęknął w duchu. Przez chwile o tym zapomniał. Zastanawiał się co tu teraz zrobić. Miał im zameldować, że atakują ich jacyś szaleni, nieuzbrojeni cywile z manią samobójczą? Co wszyscy jak jeden brali jakiegoś speeda i zasuwali po pół kilometra jak cholerni olimpijczycy? Nikt w to nie uwierzy! --- Wody zatoki; patrolowiec HMS “Albatros” - Nie ma odpowiedzi panie kapitanie. - radiowiec podniósł głowę, zsunął słuchawki z uszu i popatrzył na kapitana “Albatrosa”. Ten pokiwał głową i ponownie wpatrywał się w ziemny garb porośniętym spalonym lasem. Ja pewnie większość ludzi na mostku i kto tam tylko miał wolne na pokładzie. Odruch właściwie bez sensu. Bo właśnie ten ziemny pagórek, nawet niezbyt wysoki no ale jednak był. A póki był to tak samo blokował fale radiowe jak i linię wzroku. A ci z Czerwonej Trójki nie powinni być tak daleko w linii prostej. Góra kilka kilometrów. No ale przez ten cholerny wał ziemny nie było ich widać póki nie wspięliby się z tamtej strony na jego szczyt a i łączność była mocno utrudniona. Tu na statku mieli solidny maszt, wzmacniacz sygnału i ogólnie mocniejszy sprzęt to tamci powinni ich jakoś odbierać. Ale ze sobą mieli tylko polową plecakówkę jaka miała pod tym względem o wiele mniejsze możliwości połączenia się z informacją zwrotną. Tak było od rana, odkąd tylko drużyna Wingfielda zniknęła za tym cholernym pagórkiem. - Jaką zgłaszali ostatnią pozycję? - zapytał kapitan po raz kolejny. Właściwie też bez sensu. Bo przecież od ostatniego przekazu od Czerwonej Trójki czyli trzeciej drużyny pierwszego plutonu. Bo pierwszy pluton miał kodową nazwę Czerwony. No to nic od ostatniego przekazu się nie zmieniło. To znaczy pewnie tam, w tym opuszczonym miasteczku, to pewnie coś się działo. Ale tutaj nie mieli żadnej aktualizacji co tam się dzieje. - Tutaj panie kapitanie. W linii prostej jakieś cztery kilometry. Mówili, że już wracają. Za pół godziny do godziny powinni być z powrotem. - pierwszy oficer usłużnie postukał w mapę rozłożoną na stole. Nie powiedział nic nowego. Tego się właśnie kapitan patrolowca jaki był bazą do tych desantowych wypadów spodziewał. - No ale do czegoś przecież muszą strzelać. - Clarence też był porucznikiem FPG tak samo jak Wingfield. No ale miał dłuższy staż i doświadczenie. On też bywał na takich morsko - lądowych wypadach ale i dowodził całym pierwszym plutonem. Tak jak pewnie wkrótce Wingfield otrzyma swój pierwszy pluton do dowodzenia no ale na razie traktowano go trochę jak żółtodzioba i próbnie dowodził tylko drużyną. Zaś Clarence z Czerwoną Dwójką był w rezerwie. A Czerwona Jedynka została w bazie. Tak to zwykle robili. Jedna drużyna zostawała w bazie a dwie ładowały się na pokład. Z czego jedna ruszała na akcję a druga była w rezerwie. Ale rzadko się trafiała sytuacja na tyle poważna aby drużyna nowoczesnej piechoty potrzebowała wsparcia ogniowego. Już prędzej medyków, mechaników, negocjatorów gdy przychodziło do jakichś kontaktów z lokalnymi społecznościami. Ale niewiele było wypadków aby ktoś był na tyle durny czy zdesperowany aby zaatakować drużynę uzbrojonych po zęby komandosów. No. I tak to działało. To do czego chłopcy Wingfielda strzelali? - No tak. Do czegoś muszą strzelać. - kapitan pokiwał głową i zadumał się nad sytuacją. Co robić? Kompletna niewiadoma. Ani dokładna pozycja trzeciej drużyny, ani ich status, ani czas kiedy powinni wrócić. No i nie odpowiadają na zgłoszenia. Ogień przez odległość i ten cholerny pagórek był słabo słyszalny. Ale jak się powtarzał i powtarzał to dało się coś usłyszeć. - Za dużo tego na strzał ostrzegawczy. A na regularną bitkę to trochę za słabe. Może pójdę przygotować moich ludzi? Tak na wszelki wypadek. - zaproponował Clarence dzieląc się z kapitanem swoimi wnioskami. - Dobrze, zezwalam. Tak na wszelki wypadek bądźcie w gotowości. - zgodził się kapitan a porucznik zasalutował mu i odmaszerował. Energicznym krokiem przeszedł do kajuty jaka robiła za mesę i pokój odpraw dla drużyn piechoty a także punkt zbiórki. Już jak tylko usłyszał pierwsze strzały kazał im się przygotować. A gdy te nie milkły to i chłopcy z Dwójki sami zaczęli ubierać pancerze, kamizelki taktyczne, ładować magi i tak dalej. Tak na wszelki wypadek. Gdy więc przyszedł z zezwoleniem od kapitana wszyscy prawie byli już gotowi. Więc dał im znak aby wyszli na pokład. I przygotowali drugi zodiac. Tak na wszelki wypadek. Na świeżym powietrzu słychać było te wystrzały. Jeszcze dość odległe i wytłumione przez odległość i wzgórze. Ale nie milkły. I to było najbardziej niepokojące. No i może brak stabilnej łączności z kolegami z Dwójki. - Panie kapitanie! Mam ich! - na mostku radiowiec nagle złapał poszukiwany głos. I bez pytania dał go na głośnomówiący aby kapitan i reszta też mogli go słyszeć. Bo połączenie mogło się znów zerwać w każdej chwili. - Mówi Czer… rzy! Jeste… owani! Sytuac… 44… - głos mężczyzny przy radiu rwał się i trudno było zrozumieć co dokładnie mówi. Kapitan przejął słuchawkę i sam zaczął rozmowę. - Czerwony Trzy, to ty? - zapytał od ustalenia tożsamości rozmówcy. To było prawie pewne, że to muszą być trzeciaki. Chyba, że ktoś by zdobył ich radiostację co wydawało się mało prawdopodobne. No i chciał dać znać tamtemu jak słabo go słyszą. - Tak, pot… m. - usłyszeli krótką odpowiedź a i tak ją urwało. - Jesteście atakowani? - zapytał kapitan bo słysząc od jakiegoś czasu strzały można się było tego domyślić. - k, potwierd… - znów krótkie chyba potwierdzenie. Ale oznaczające, że Trójka wpadła jakieś kłopoty. - Przez kogo? - dowódca “Albatrosa” zadawał takie pytania aby mogła je wyjaśnić jak najkrótsza odpowiedź. - Przez sprint… arzam jest…. owani przez cywi… - tym razem odpowiedź była nieco dłuższa. Ale brzmiała dziwnie. Kapitan spojrzał pytająco na pierwszego oficera co ten z kolei zrozumiał bo może coś więcej. - Są atakowani przez sprinterów i cywili? - zaproponował oficer zdając sobie sprawę jak to idiotycznie brzmi. Drużyna uzbrojonych po zęby komandosów? Atakowana przez sprinterów i cywili? No przecież to brzmiało jak jakiś nonsens! Kapitan spojrzał jeszcze na radiowca który z niich wszystkich miał najwięcej wprawy w wyłapywaniu takich niuansów. - Wydaje mi się sir, że właśnie coś takiego powiedział. - odparł grzecznie łącznościowiec też zdając sobie sprawę jak to durnie brzmi. Kapitan wzruszył ramionami i chwilę namyślał się co tu teraz począć. - Czerwony Trzy. Powtórz przez kogo jesteście atakowani. - poprosił aby ten porucznik albo łącznościowiec z trójki powtórzyli jeszcze raz co się u nich dzieje. - Powtarz… śmy atak… oczków i sprint… yba są naćp… - głos po drugiej stronie cały czas się rwał chociaż dało sie wyczuć, że stara się mówić wolno i wyraźnie. A jednak był spięty. Skoro jednak byli w walce to nie było dziwne. - Czy napastnicy mają broń? Czy mają palną? - pierwszy oficer dołączył do dyskusji chcąc spróbować z innej strony. Bo nadal nie mieli pojęcia o co chodzi z tymi cywilami, sprinterami i co? Skoczkami? - Nega… Nie widzę br… są agresyw… yba… ćpani. - odparł głos po tamtej, lądowej stronie. Oficerowie Royal Navy popatrzyli po sobie niepewnie. - Strzelają tam do nieuzbrojonych cywilów? Tyle razy? - zapytał prawie szeptem kapitan i potarł nagle spocone czoło. - Ale mówił, że zachowują się agresywnie. - wspomniał siedzący radiotelegrafista niezbyt czując się komfortowo w tej napiętej sytuacji z dwoma stojącymi tu nad głową oficerami. - Podajcie swój status. - kapitan nie wiedząc jak ma rozumieć słowa rozmówcy zapytał go co innego. Póki jeszcze mieli łączność. - Przebij… do was. Jed… anny. Sytuacja 44… am sytuacja 444. - mężczyzna po drugiej stronie starał się zachować czytelność przekazu ale pewnie sam nie wiedział co z jego słów dotrze na statek a co nie. - Chyba mówi, że przebijają się do nas. I mają 444. - odparł łącznościowiec zadzierając głowę do góry. - No tak, już ostatnio meldowali, że mają wracać. A 444 to nie tak źle. - pierwszy oficer pokiwał głową na tą pierwszą w miarę dobrą wiadomość. Spodziewali się, że trzeciaki powinni przekroczyć swój rubikon i zacząć powrót na “Albatrosa” już z godzinę temu. Echo wystrzałów sugerowało, że nie są jakoś strasznie daleko. A 444 to tak wedle kodu sytuacja taka średnio -dobra. 111 oznaczało że spokój, nuda i rutyna. 000 oznaczało praktycznie zniszczenie jednostki więc rzadko ktoś zdołał nadać sygnał w takiej sytuacji. Już 999 oznaczało sytuację beznadziejną i to, że jednostka wydaje się być bliska unicestwienia. No to 444 to nie było jeszcze tak źle. A byli dość blisko. Tylko nadal nie było na mostku wiadomo o co chodzi z tymi cywilami, sprinterami i resztą. Jakieś zamieszki wywołali czy co? - Podajcie swoją pozycję. - poprosił kapitan zerkając w dół na mapę. Miał zaznaczoną ostatnią ich pozycję no i swojej własnej jednostki. Co dawało mu przybliżony rejon gdzie obecnie powinni znajdować się trzeciacy. - Wychod… asta. Kings… rwa! Tam je… zwal go! - ten sam głos podał jakiś namiar. Chyba wychodzili z miasta. A oficerowie pochylili się nad mapą szukając ulicy z “Kings” w nazwie. Gdy nagle głos zmienił tonację jakby akcja tam nagle przyspieszyła. - Czerwony Trzy? Czerwony Trzy słyszysz mnie? Czerwony Trzy? Czerwony Trzy zgłoście się? Jeśli nie możecie mówić dajcie sygnał morsem. - łącznościowiec przejął pałeczkę i szybko spróbował awaryjnie wywołać piechociarzy z trójki. Ale efektu nie było. Tylko trzaski w eterze ale żadnego głosu. Łącznościowiec zadarł głowę i popatrzył na obu oficerów. Kapitan namyślał sie jeszcze chwilę ale podszedł do pulpitu, ptryknał przełącznik i jego głos się rozległ ze szczekaczek rozmieszczonych na okręcie. - Tu mówi kapitan. Alarm bojowy. Obsadzić wszystkie stanowiska bojowe. Czerwony Trzy wpadł w tarapaty. Musimy być gotowi udzielić im wsparcia. Czerwony Dwa, masz zgodę na desant. Zajmijcie wzgórze i dajcie znak jak to wygląda. - ledwo skończył mówić a marynarze zerwali się ze swoich miejsc i popędzili korytarzami na swoje stanowiska. Obsadzono działka, stanowiska moździerzy, wkm-ów i miotaczy ognia. Jak na standardy floty to “Albatros” był dość małą, raczej przybrzeżną jednostką patrolową. Ale od katastrofy i odkąd Royal Navy wznowiła morskie patrole i wypady takie jak ten jego rola wzrosła. Dozbrojono go w moździerze, miotacze ognia i broń ciężką przekształcając go w solidny gunship jaki potrafił dać porządne wsparcie ogniowe drużynom wprawiających się na lad. W ciągu paru minut wszystkie pokrywy zakrywające lufy zostały zdjęte, amunicja przygotowana a zodica z Czerwoną Dwójką spuszczony na wodę odbijał od burty macierzystej jednostki. --- Czerwona Trójka Już szło im tak dobrze. Już widzieli światełko na końcu tunelu. Czyli koniec ulicy gdzie za ostatnimi domami zaczynało się pole. A w oddali widać było krechę tego garbu jaki oddzielał ich od wód zatoki i pływającego tam “Albatrosa”. Jak tylko lufom zdjęto ten przysłowiowy kaganiec potrafiły sobie poradzić z nadbiegającymi napastnikami. Poki biegli wzdłuż drogi zwykle nie stanowiło to większego problemu. Zwłaszcza, że atakowali nieskładnie i bez planu co pozwalało dwóm czy trzem lufom skoncentrować się na każdym z nim a potem zacząć następnego. Gorzej było z tymi co wybiegali z domów i ogrodów. Tych było widać w ostatnim momencie i czasu na reakcję było bardzo mało. Właśnie taki atak z boku przerwał im szyki. Strzelając z bliskiej odległości drużyna Czerwonych Trzy wbiegła na piętro jakiegoś domu i z niego sie ostrzeliwała. - Mag! - krzyknął Mike dając znak, że będzie zmieniał magazynek. Charli skinął głową i otowrzył ogień ryjąc tripletami pierś nadbiegającego mężczyzny. Ten wbiegał jak szalony w górę schodów, zaplątał się w trupy poprzedników co zadziałało jak jakiś potykacz. Szybkie triplety rozłupały mu pół czaszki, bark i plecy. Upadł rzężąc na ciała poprzedników zalegających na schodach. - Fire in the hole! - wydarł Zszywacz i cisnął granat za okno. Nastąpiła eksplozja w ogrodzie, wcale nie taka głośna. Za to w ścianę i sufit tuż nad oknem sieknęła seria szrapnęli. Za to dołu rozległy się dzikie piski i skrzeki ranionych napastników. Owen skorzystał z okazji, wychylił się przez framugę, i ostrzelał tripletami kłebiące się, powalone eksplozją ciała. Widział przez dym i parujące krwawymi ochłapami trzewia, że trafia. Ale kątem oka dostrzegł, że nadbiegają następni. Więc skierował na nich lufy a obok niego stanął Zszywacz z kolejnym okrągłym pociskiem w dłoni. - Fire in the hole! - krzyknął ostrzegawczo sanitariusz i cisnął odłamkowym nieco dalej, na sąsiedni ogród. Upadł tam trochę za daleko, za plecami napastników a nie wśród nich. I eksplodował. Dwóch najbliższych powalił a Owen znów ostrzelał kogo się dało. Zanim zdążył dokończyć sprawę mag szczeknął suchą pustką. - Maagg! - wydarł się strzelać i cofnął się za framugę aby szybko wymienić magazynek na pełny. Zszywacz potrzebował chwili aby chwycić swój karabinek i bez wahania otworzył ogień do zastopowanych choć na chwilę napastników. - Zostaw go! Chłopaki! Na pomoc! Jest w środku! - krzyknęła w sąsiednim pokoju Irene. Znów była z Romanem. Miała go pilnować i zamierzała to zrobić. W pomieszczeniu było okno ale na dachu więc wydawało się trudniejsze do sforsowania niż te na parterze albo piętrze. Dlatego tu ich ulokował porucznik. Rannego z kontuzjowaną nogą no i najsłabszego strzelca w oddziale. Tu wydawali się najbezpieczniejsi. Do czasu aż jeden z napastników wskoczył razem z szybą przez to okno. Roman trochę otumaniony szprycą podniósł się i wycelował karabinek. Ale albo nie trafił albo nie trafił wystarczająco bo ten rzucił się na leżącego na łóżku komandosa. Irene bała się strzelać w tą kotłowaninę mając świeżo w pamieci jak to się ostatnio skończyło i to właśnie dla sapera. Więc krzyknęła na pomoc i rzuciła się ze swoim HK na przeciwnika okładając go wściekle kolbą i czym tylko mogła. Gdy do środka wpadł Bear w pierwszej chwili nie mógł się połapać co jest co. W drugiej też bał się strzelać ze swojego ckm-u aby nie trafić w swoich. Więć podbiegł do łóżka i bezceremonialnie złapał za bark Irene odpychając ją na bok. - Odsuń się! Chodź tu skurwielu no chodź! - zaryczał i podobnie złapał napastnika. Zaskoczenie i niedźwiedzia siła cekaemisty sprawiły, że napastnik wylądował na podłodze tuż obok Irene jaka jeszcze nie zdążyła się podnieść ani odturlać. Zaś Bear uniósł swoją broń do góry i spuścił kolbą na czaszkę przeciwnika. Uderzenie było potężne. Pochodna FN MAG to była ponad 10-kg sztaba stali. Wspomagana przez potężne mięśnie cekaemisty miała ogromną siłę uderzenia skoncentrowaną na niewielkim obszarze gdzie kolba zerktnęła się z czaszką napastnika. Czaszka wytrzymała w całości pierwsze uderzenie chociaż właściciela chyba ogłuszyło. Drugie trafienie spowodowało pęknięcie czaszki. Trzecie przebiło czoło i odłupało jego białe fragmenty na boki a dookoła twarzy, głowy i kolby trysnęła krew. Czwarte uderzenie rozjuszonego niedźwiedzia przebiło kolbę aż do wnętrza potylicy. Przeciwnik znieruchomiał. - Hank! Hank nawiąż łączność z “Albatrosem”! Podaj im nasz namair! Potrzebujemy wsparcia moździerzy! Niech nam dadzą moździerze! - Wingfield wcale nie chciał się tu znaleźć. Ale nie miał już wyjścia. Byli w patowej sytuacji. Na razie ołów i determinacja starczały aby utrzymać dystans tuż poza chciwymi zębami i pazurami napastników. Ale takie tempo prowadzenia ognia wyczerpywało ich amunicję w morderczym tempie. Wkrótce skończą im się magi do broni głównej, podobnie jak granaty. Trzeba będzie przejść na broń boczną ale do niej nikt nie brał zbyt wiele magów. Więc po tym to już mieli tylko bagnety, buty i pięści. O ile ten napór nagle nie ustanie. Jedyna nadzieja było we wsparciu ogniowym z ich macierzystej jednostki. Ale przez ten cholerny garb przy samej zatoce to tylko moździerze dawały nadzieję, że tutaj sięgnął. A powinni już być w ich zasięgu. - Jaki namiar?! Mają walić po naszej pozycji?! - Hank spojrzał na niego czy dobrze zrozumiał rozkaz. Na filmach to brzmiało i wyglądało kozacko. Ale tak w realu to głupio było dać się zabić własnym moździerzom. Thomas przeczesał palcami włosy a raczej hełm. Ale gest był ten sam. Zorientował się, że wątpliwości łącznościowca są całkiem sensowne. - CS! Niech walą w nas CS! Wszyscy, gazmaski włóż! Wkładać gazmaski! Zaraz walnie gazem! - Wingfield w ostatnim momencie wpadł na genialne rozwiązanie. Wiedział, że moździerze miały trochę pocisków z gazem łzawiącym. Zabierano je na wypadek pacyfikacji zamieszek czy podobnych sytuacji. Często pocisk ze zwykłym dymem jaki spadał tam gdzie ktoś z marines ostrzegał, że spadnie, pozwalał ochłonąć tubylczym gorącym głową. W końcu nawet ktoś kto nigdy nie był w wojsku mógł załapać, że jak marines mogą gdzieś zrzucić bombę z dymem to mogą i zrzucić każdą inną. To miało zdumiewającą moc perswazji i pozwalało się obyć bez rozlewu krwi. --- Wody zatoki, patrolowiec HMS “Albatros” - Powtórz jeszcze raz końcówkę! - łącznościowiec na mostku uważnie zapisywał cyfry jakie oznaczały pozycję na jaką miały spaść pociski moździerzowe. Tamten po drugiej stronie starał się mówić wyraźnie ale brzmiało jakby krzyczał. A w tle słychać było regularną kanonadę. Strzelali się tam na całego. Na koniec przeczytał jeszcze raz cały kodowy adres. - Tak, tak, dawaj… ! - urwało znowu ale łącznościowiec uznał to z apotwierdzenie. Zresztą tamci rządali wsparcia pociskami CS a sami mieli przecież maski przeciwgazowe. Więc gdy dostał ten namiar przekazał go moździerzystom. Ci sprawnie ustawili swoje tuby na żądany kierunek oraz odległość po czym otwarli pojemniki z małymi bombami z kolorem pasków oznaczający gaz łzawiący. - Ognia! - rozkazał dowódca baterii i moździerz cicho puknął a mina wyleciała z jego lufy wysoko w górę. Zaraz ładowniczy wrzucił do lufy kolejny pocisk i operacja powtórzyła się. Zaś dowódca czekał ze słuchawką przy uchu gdyby przyszedł meldunek, że coś trzeba skorygować. - Dalej, chłopaki, jeszcze trochę! Musimy pomóc naszym! - Clemence pierwszy wyskoczył z zodiaka na błotnisty brzeg. A za nim reszta dwojaków. Biegli w pełnym obciążeniu po błotnistym wzgórzu przetykanym korzeniami. Ślizgali się po tym zimnym błocie, potykali na korzeniach i leżących gałęziach, zdzierali paznokcie, pomagali przewróconym kolegom ale w zadyszce gnali pod górę aby tam dotrzeć i zorientować się w sytuacji Wingfielda. Walili już granatami! Czyli walka toczyła się na bardzo krótki dystans! Karabinki mogły strzelać na kilkaset metrów a granat dało się z sensem rzucić na trzydzieści, może pół setki metrów. Miały podobny zasięg jak broń krótka. Potem to już były tylko kolby, bagnety, kły i pazury. Czyli cokolwiek przytrafiło się chłopakom i dziewczynom z Trójki to sytuacja była bardzo poważna. Dlatego gnali pod górę na złamanie karku byle tylko ich wspomóc. Jeszcze zanim dotarli na szczyt wzgórza usłyszeli nowe wybuchy. Moździerze. Dostali wsparcie moździerzy. Jako broń stromotorowa mogły strzelać ponad wzgórzem i podobnymi przeszkodami. Gdy pierwsi z Dwójki wspięli się na wzgórze, ubłoceni, zdyszani i spoceni od razu dostrzegli ulicę i okolicę z unoszącą się tam zawiesiną białej mgły. Tam musiały walnąć pociski z gazem. I wciąż tam spadały nowe.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |