Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-09-2016, 14:07   #11
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Matthias Grant


MUZYKA


Zapach krwi prowadził prowadził ich wśród bujnego lasu porastającego okolicę. Cisza i spokój tego miejsca nie udzielała się jednak przedzierającej się przez gęstwinę dwójce. Zapach krwi, ludzkiej krwi, która coraz wyraźniej do nich docierała, działa pobudzająco. Krew szybciej krążyła w żyłach, gdy serce pobudzone adrenaliną przyspieszyło. Celem stało się źródła tego słodkawego, przyciągającego niczym miód osy zapachu.
Gdzieś tam z tyłu w głowie mózg odnotowywał feerię zapachów i kolorów lasu. Były to jednak nieistotne bodźce. Jak to pasące się na polanie stado mulaków.
Nie zwróciły on uwagi na dwójkę ludzi przekradających się lasem. Spokój zwierząt mógł być dobrym znakiem. Nikt nie czaił się w pobliżu.
Albo i złym. Ukryte gdzieś tam, w lesie, zagrożenie doskonale się maskowało.
Adrenalina jeszcze mocniej uderzyła.
Wiedzione zapachem krwi Garou oddalały się od jeziora. Przemierzając leśną gęstwinę pieszo mogły praktycznie w linii prostej kierować się do celu. Może dlatego też Grant nie od razu zorientował się, że zbliż się do miejsca, które niedawno odwiedził z McMahonem.
Dopiero gdy wyczuł zapach rudzielca, i jeszcze dwóch towarzyszących mu osób, jego umysł zaskoczył. Tak jak poprzednio zapach McMahona mieszał się z zapachem środka odstraszającego insekty.
Szepcząca Bryza również wyczuła drugą grupę. Podobnie jak leżące już niedaleko źródło zapachu, który ich tu ściągnął.






Merlin McMahon


MUZYKA


O dziwo Merlin nie miał problemów z nadążeniem za swoimi przewodnikami. Prawdopodobnie dlatego, że przedzierali się przez leśnią gestwinę. Można było oczywiście pójść leśnymi dróżkami. Nadłożyłoby się tym jednak drogi i czasu.
Majestatyczne piękno i dorodność otaczającego ich lasu a także bogactwo i różnorodność gatunków je zamieszkujących nie w głowie była teraz Merlinowi. Nie miał czasu, ani ochoty podziwiać ich. Zwłaszcza, że ta dorodność i bogactwo atakowały go ze wszystkich stron. Gałęzie, które trzeba były odgarniać by przejść dalej. Owady, które krążyły nad jego głową mimo zastosowanego środka mającego je odstraszać. I kilku niechcianych pasażerów, których trzeba było zrzucić z twarzy czy rękawa.

Po nie wiadomo jakim czasie takiej wędrówki Lorenzo zatrzymał się nagle. Wciągnął do płuc powietrze. Potem drugi raz i trzeci.
- Ktoś się zbliż. - Wskazał na lewo. Ponownie zaciągnął się powietrzem. - To… to Grant. Towarzyszy mu ktoś jeszcze. Garou. - Znowu zaczął węszyć. - Nikt z naszych
Obrócił głowę o jakieś trzydzieści stopni na prawo i wciągnął powietrze.
- Nasz cel jest tam. - Wskazał w tam gdzie się patrzył. -





Jeremiah Ellsworth


MUZYKA


Po uczcie wilków zostały tylko obgryzione kości. Gdy podchodził do nich kilka wron, głośno wyrażając swoje niezadowolenie z pojawienia się intruza, odleciało zostawiając łatwy łup.
Dokładniejsze oględziny truchła pozwoliły ustalić, że łoś wcale nie został upolowany. Nie było widać tych charakterystycznych śladów walki. Owszem, kilkanaście metrów dalej Jeremiah znalazł kolejną krwawą plamę. Było to coś małego, królik albo bawełniak. Łoś natomiast zdawała się leżeć i czekać aż wilki zechcą go łaskawie znaleźć i pożreć.
I ten drażniący smród tragedii. Słabnący, ale wciąż obecny. Podążając jego tropem Jerry szybko odnalazł miejsce tragedii.
Jak na ironię było ono niezwykle urocze i malowniczo położone nad samym jeziorem. Sam przychodził tu popływać. I nie tylko to. Okoliczne dzieciaki musiały je również znać.
Rozgrzebana ziemia nosiła ślady walki. Po nich Garou odnalazł właściwe miejsce. Kilka metrów dalej, w zaroślach. Przygnieciona trawa nosiła na sobie krew, zaschnięta już, ale dobrze jeszcze widoczną. I zapach mężczyzny, który to zrobił. Kryła też w sobie kilka kolorowych koralików. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak te, z których robione były ozdoby dla turystów. Było wśród nich kilka wściekle jaskrawych koralików. Tutejsi rzemieślnicy nie pozwoliliby sobie na taką fuszerkę. Naszyjnik musiał zostać wykonany samodzielnie i miał być wyrazem indywidualnego gustu twórcy.
Po nich mógł dotrzeć do właściciela.






Psuja



MUZYKA


Znalezienie tropu nie było takie trudne. Chociaż nieopodal drogi mieszał się on z innym zapachem, takim typowo miejskim, a później ginął. Tak jakby osoba która je zostawiała przestała dotykać ziemi.
Lekarz zasugerował, że to Indianka zatem w indiańskiej osadzie Psuja postanowiła szukać szczęścia.
Już na jej obrzeżach ponownie natrafiła na ten zapach. Tym razem pomieszany był jeszcze z innym, tutejszym.
Nim jednak podjęła trop przed jeden z domów zajechał stary, pordzewiały ford mustang. Wysiadł z niego chudy, żylasty mężczyzna. Zamaszyście trzasnął drzwiczkami i ruszył do domu. Złość aż kipiała od niego, Psuja nawet nie musiała widzieć jego twarzy. Czuła to wyraźnie. Jak i zapach alkoholu.
- Daanis!! - Zaczął walić w drzwi domu. - Daanis!!
Brak odpowiedzi jeszcze bardziej go rozzłościł i mocniej zaczął dobijać się. Z okolicznych domów ludzie zaczęli nieśmiało wyglądać.
Po dłuższej chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich stara Indianka.
- Chcę rozmawiać z Daanis. - Powiedział mężczyzna. - Gdzie ona jest?
- Czego chcesz od mojej wnuczki? - Starsza kobieta nie wydawała się być przestraszona.
- Ona wie!! - Wykrzyczał. - Ona wie z kim spotykała się moja córka. Chcę dorwać tego sukinsyna!!
- Idź do domu Ziibi. - Powiedziała łagodnie staruszka.
- Nie słyszałaś?! On skrzywdził moje dziecko. - Wykrzyczał. Ale już słabiej i nie tak gniewnie. A raczej bezsilnie.
- Idź do domu Ziibi. Jesteś pijany.
- Skrzywdził ją. - Załkał.
Starsza kobieta objęła go i przytuliła chcąc ukoić jego ból. Coś mu szeptała do ucha. Psuja tego nie słyszała. Ale pomogło. Mężczyzna niechętnie powlókł się do auta i odjechał.
Ciekawskie oczy zniknęły gdy tylko kobieta potoczyła spojrzeniem po okolicy. Przez krótką chwilę staruszka wpatrywała się dokładnie w miejsce, w którym Psuja się ukryła. Tak jakby wiedziała, że tam jest. Po chwili jednak odwróciła się i zniknęła w domu.






 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 29-09-2016, 20:04   #12
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Nie kryjąc się Grant wyszedł przed zbliżającą się grupę, opierając lufę shotguna na barku. Skinął im głową na powitanie i wskazał kierunek, w którym szli razem z Szepczącą.
- Nasze tropy się zbiegają? - zapytał.
Nie zdawali się zaskoczeni. Po ekwipunku sądząc, Merlin i jego nierozłączny duet kuzynów od mokrej roboty i pracy za kulisami biznesu, zamierzali szukać zaginionego krewniaka na zlocie wędkarzy. Obydwaj pomagierzy McMahona wyglądali na uszczęśliwionych pojawieniem się Granta. Merlin wyglądał na spiętego. I na ten stan nie wpłynęło krzepiąco pojawienie się Bryzy. Merlin skinął Indiance najlżejszym z gestów, nie niosącym żadnego przekazu poza tym, że zauważył jej obecność. Potem spojrzał znacznie wyższemu od siebie Matthiasowi w oczy.
- A czego szukacie? - w głosie Merlina pod pozornie niewinnym pytaniem zadźwięczały nieprzyjemne nuty.
Grant zrobił gest jakby sobie coś przypomniał, wsadził rękę pod kurtkę i wydobył stary telefon komórkowy. Otworzył wiadomość, przeczytał ją i pokręcił głową.
- Zdawało mi się, że nie tego co ty - zmarszczył brwi. - Wygląda na to, że mogłem się mylić.

Rudzielec jakby się lekko rozluźnił, ale nadal wionęło od niego chłodem. I pragnieniem zachowania dystansu. Z klaśnięciem ubił dłonią komara na swoim karku, po czym ponownie spryskał się obficie sprejem na owady. W połączeniu z jego arcydrogą wodą po goleniu tworzyło to mieszankę nie do zniesienia dla wrażliwszych nosów.
- Tam. - Wskazał kierunek pojemnikiem specyfiku. - Zalatuje dość świeżą krwią. - Przeniósł spojrzenie na Indiankę i chyba chciał coś dodać, ale zacisnął usta. - Lorenzo, prowadź.
- Jestem zaskoczony, że w tym smrodzie coś czujesz - Matthias uśmiechnął się drapieżnie, krzywiąc nos. Chłodu rudego albo nie zauważył, albo zignorował. Skinął głową, zerknął na Bryzę i nie widząc sprzeciwów oddalił się kilka kroków od grupy Merlina, idąc równolegle do nich.
Szli do celu osobno a jednak razem. Widzieli się i czuli na wzajem i krew która ich tutaj sprowadziła.
Zeschłe liście i gałęzie chrzęściły pod nogami.
Taki mały wyścig. Z zachowaniem jednak ostrożności.
Kilkaset metrów. Nie więcej. To tu.
W naturalnym zagłębieniu terenu zobaczyli opartego o drzewo mężczyznę. Stał sobie spokojnie i nie ruszał się. Gdy zeszli po dość stromym zboczu zobaczyli dlaczego i kto to.
Luther Koch. Nabity na gałąź drzewa o które się opierał. Rozszarpane gardło. Wyprute flaki.
Wyglądał jak ofiara wilkołaka z horroru klasy B.
Merlin postępujący za swymi krewniakami niczym król kierujący dzielną drużyną przystanął jak wryty. Potem przykucnął, łokcie wspierając o kolana, a usta o złożone jak do modlitwy dłonie.
- Dobra, obejrzę go - zdecydował nagle. - Wy nie podchodźcie. Francesco, dawaj rękawiczki.

Matthias bez słowa zaczął zataczać coraz szersze kręgi wokół martwego, szukając jakiś śladów i zapachów. Ślady walki, a raczej rozpaczliwej obrony, nawet ślepiec zauważyłby. Wydrapane aż do ziemi opadłe liście. Połamane gałęzie. I wśród tego krew. Ludzka krew. I tylko ludzka.
Ślady były tylko blisko miejsca śmierci Kocha. Im dalej odchodziło się od nadzianego na grubą gałąź Kocha, tym mniej można było ich znaleźć.
Bez trudu odnaleźć dało się ścieżkę, którą nieszczęśnik Luther przyszedł tu. Nie dało się jednak odnaleźć śladów tego czegoś co zabiło człowieka. Zupełnie jak zabójca pojawił się nagle i znikąd.
Odszedł też w taki sposób.
 
Sekal jest offline  
Stary 29-09-2016, 23:00   #13
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Brzeg był w większości miejsc dziki. Porośnięty przez iglasty las i kołyszące się leniwie trzcinowisko gdzie dom swój znajdowały ważki i tak wszędobylskie o tej porze roku komary. Trawiasta plaża dostępna była w tylko kilku miejscach. Trzeba było wiedzieć gdzie one są i znać do nich dojścia. Byle turysta tu nie trafiał. A jednak tu i ówdzie można było znaleźć puszkę po coli, czy opakowanie po mashmellowsach. Podpis zostawiony przez człowieka. Nie jedyny zresztą. Były też ślady po ogniskach i wyleżyska pozostawiane przez gromadnie przychodzące tu dzieciaki. Jeremiah nie musiał się tego domyślać. Wiedział o tym. Sam pamiętał kilka z nich bardzo dobrze. I w jego pamięci wyryły się spędzone tu dzikie wieczory z czteropakiem, bratnią rozumiejącą go duszą i niemal wyczuwalnymi ramionami Gai, które kryły się w szumie lasu, graniu świerszczy i tak nieludzkim darciu się mulaków nawołujących samice.

Podjechał nie od południa jakby to mapa sugerowała lecz od wschodu, Rengo Road. Oznaczało to dłuższy spacer. Ale i znalezienie się w miejscu, które dzięki Psui znalazł wczoraj. Intuicja wykluczała przypadek. A jeśli miał tam miejsce jakiś rytuał to zostawił on z pewnością swoje piętno. Ropiejące i zaraźliwe. Reakcja alergiczna nie była częsta u niespaczonych chemią Indian z rezerwatu
Nie miał więc co zrzucać winy na kwitnącą roślinność. To było coś innego. Jakaś toksyna? W wodzie? Dzieciaki często wbrew zaleceniom rodziców wskakiwały do wody i przepływały jezioro. Starsi Indianie kategorycznie tego zabraniali, ale kto się tym przejmuje mając lat siedemnaście.

Opowieści krążyły. O dawnych czasach. Mojag szczególnie lubił jedną z nich. Gdy biały człowiek pochodził jeszcze z Wielkiej Wody. Gdy nie spotykało się go w dzikiej amerykańskiej puszczy. Trzymał się wody i nadwodnych dróg, które sam zbudował. Przybywał raz w roku po futra w zamian oferując lśniące niebieskim blaskiem szkło, broń i alkohol. Przybywał do Krainy Futer. Tak właśnie te rejony nazywali Francuzi. A po nich Szkoci. Przez podręczniki lokalnych szkół nie raz przemknęło nazwisko jakiegoś Frobishera, czy innego McTavisha.
A odległa Europa wchłaniała każdą ilość futer. Nie odbywało się to jednak bez pomocy Indian. A im bardziej wzrastał głód Europy na bobrowe skóry, tym więcej Indian pomagało w ich pozyskiwaniu. Ponoć razem ze Szkotami zbudowali w puszczy wielką osadę dla traperów z północy. Aby tu na miejscu skórować i garbować. Oczywiście ci prawdziwi Indianie przychodzili i ostrzegali braci swoich. Ale ognista woda tamtym rozum odebrała. A Gaja patrzeć na to nie mogła. Deszcz padał sześć bitych dni. Nie wytrzymały tego nienaprawiane przez wyłapane bobry żeremia na północy. I nocą dnia szóstego wielka fala pochłonęła osadę. Białych i Indian. Całe rodziny. Pogrążone teraz gdzieś na dnie Swamp Lake.
Prawda, czy nie, Kraina Futer nadal pozostała sobą. Pozostała Portage. Bramą do obfitującej w bobry, niedźwiedzie i foki Kanady. Grand Portage. Wielkim pieprzonym Wiatrołapem.

Dotarłszy pieszo nad jezioro skierował się do miejsca gdzie wczoraj zgodnie z jego i Psui domysłem doszło do gwałtu. W świetle dnia, miejsce mogło wyjawić jeszcze jakieś sekrety. Tym bardziej, że Jeremiah miał nową poszlakę. Jezioro. Punkt wspólny dla źródła alergii i rzekomego rytuału. Woda nie tylko rozcieńcza. Woda również przenosi. Tak jak przyniosła niegdyś białych, tak teraz mogła roznieść zatrucie na dzieci. Ale to nie koniec..,
Stojąc na jej brzegu, spojrzał na południe gdzie ze Swamp Lake swój bieg rozpoczynał jego jedyny odpływ. Rzeka wiodąca prosto do Górnego Jeziora.
To tylko domysł. I pewnie nic takiego. Ale…
Jeremiah wyciągnął z torby małą butelkę wody. Wylał całość na ziemię i kucnąwszy napełnił ją wodą z jeziora najbliżej miejsca zbrodni. Zakręcił korek i schował do torby. Następnie zawrócił do samochodu.

Dyżur miał jutro, więc mógł jeszcze dziś podziałać wedle upodobania. Ogrodzenie było nieskończone i ciągnęło do siebie jakimś takim spokojem. Była też Kineks, z którą rano się nie rozmówił, a która wróci wkrótce z caernu. Napewno widzieli… Napewno wiedzą… Czy coś zrobią? Bill raczej nic. A oni? To nie był pierwszy raz. Czemu temu ulegał? Wmawiał sobie, że dlatego, że chciała sama. Że to akt poświęcenia. Cholera… Ręce aż go mrowiły. Pieprzona krew… Nie chciał o tym myśleć.
Otrząsnął się. Nie. Za wcześnie do domu. To na koniec. Dowiedzieć się jak caern przyjął wieści jakie miała im przekazać. To na koniec. Wcześniej nada próbkę do zbadania do laboratorium środowiskowego w Duluth. Zaadresuje na Walta Pfeninnga. Zaznaczając w formularzu zakreślił przesiew dla podstawowych toksyn i patogenów, a po chwili wahania również promieniowanie elektromagnetyczne. Podpisał. Zakreślił kwadracik “priority”. Nadał. Wysłał. Jutro próbka będzie w Duluth.
Druga sprawa… koraliki. Tu było trudniej. Tu należało uciec się do innych znajomości. Do tych, do których uciekać się nie lubił. Szepcząca Bryza...

Nagle pożałował, że wtedy w lesie nie dał Psui swojej komórki.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 30-09-2016, 08:13   #14
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Merlin stąpał ostrożnie, a dla pomocy w oględzinach dobrał sobie kijaszek długości własnego ramienia, którym unosił gałęzie i rozgarniał paprocie. Wreszcie przykucnął przed martwym Kochem, odłożył badyla i ostrożnie przeszukał trupa. Dokumenty, oczywiście, przepadły… możliwe, że razem z zabójcą-predistigatorem. Ten jednak przynajmniej zostawił kilka znaków, że tu był… kilka poza trupem.
Merlin znowu ujął kijaszek.
- Grant - powiedział cicho i zamrugał. Oczy miał piekielnie suche po całej nocy przy komputerze. Gardło też mu wyschło na popiół i o niczym tak bardzo nie marzył, jak o mocnym drinku. - Tędy, przy paprociach - wskazał Matthiasowi badylkiem, którędy najlepiej podejść. A potem kijaszek oparł w środku odcisku wielkiej, szponiastej bosej stopy.
- Nie żebym był nietowarzyskim rasistą… - oznajmił szeptem - ale kim jest twoja towarzyszka i na ile jej ufasz?
- To raczej wy powinniście się mi przedstawić. - Odparła Indianka spoglądając w stronę McMahona. Na chwilę oderwała tym samym się od badania śladów. - Naruszyliście naszą ziemię.
- Świadoma czy nie? - uściślił Merlin Grantowi. Squaw z rozmysłem zignorował. Jeśli była garou, mógł jej nawet pozwolić na stroszenie pióropuszy, nadymanie się jak świński pęcherz wyższością moralną i jednoczesne darcie szat nad ciężką dolą czerwonoskórych na tym łez padole, w czym zwykli celować Indianie przy każdej rozmowie. Niech ma. Ale to potem, gdy rzeczy, które muszą być zrobione, zostaną zrobione. Tymczasem wyciągnął komórkę, sprawdził sobie prognozę pogody.
- Ona jest ze mną - warknął Grant, wracając ze swojego krótkiego rekonesansu. - I tego tu też znam - wyjaśnił w niezbyt jasny sposób wskazując na rudego. - Nazywa się Merlin. - Wskazał brodą na Indiankę. - A to Szepcząca Bryza. Pomagam jej szukać śladów ataku na tutejsze kobiety - powiedział prosto z mostu, nie bawiąc się w podchody. - O śmierci kuzyna nie było mowy. Węszył dla ciebie? - zapytał McMahona.
Merlin pieczołowicie dziabał palcem wskazującym w ekran swojego telefonu i nie uniósł nawet spojrzenia. Pokręcił tylko przecząco głową.
- To, co dla mnie robił, wiązało się z dupogodzinami przy biurku. Tutaj nie powinno go być. Nie w moich interesach.
- Was też. - Powiedziała Indianka. - Przybyliście bez zapowiedzi. Bez zaproszenia.
- Przepraszamy bardzo - oznajmił Merlin wolno i lodowato, a obydwaj jego kuzyni jak na komendę przybrali fałszywie skruszone miny recydywistów. - Podkreślenie, że to wasza ziemia to rozumiem twój jedyny komentarz wobec śmierci naszego krewniaka. I wobec spodziewanego najazdu na wasz - podkreślił i uniósł w górę rude brwi - rezerwat nieproszonego tłumu wyznawców Wielkiej Stopy, tropicieli UFO i fanów niezwykłości, a także całkiem profesjonalnych łowców sensacji, gratis poza dochodzeniem policyjnym, a może i federalnym. Twoja cenna opinia została zauważona.
- Zamknij się już, nie mogę słuchać tego bełkotu - ton Granta, który się wtrącił w tę gadkę sugerował natychmiastowe zakończenie tego wątku. - Nie macie innych problemów, kurwa? - wskazał na martwego. - Trzeba go stąd zabrać.
W głosie Matthiasa ponownie znajdowała się dość jawna sugestia na temat tego, kto powinien to zrobić.
Lorenzo i Francesco ruszyli w stronę trupa. Im nie trzeba było drugi raz powtarzać.
- W drodze powrotnej powiadomię starszyznę. - Indianka cofnęła się. Coś w wyrazie jej twarzy sugerowało, że oczekuje od Matthiasa natychmiastowej decyzji, który problem trzeba rozwiązać najpierw. Dla niej było to oczywiste.
Merlin postąpił za kuzynami, wydając im szeptane dyspozycje, by jeden cofnął się do wozu po folię. Po niewypowiedzianych żądaniach Indianki zmierzył ją wzrokiem, żeby sobie dokładnie zapamiętać twarz. A potem odwrócił się plecami, skinął Francescowi i ująwszy trupa za ramię, razem z kuzynem zdjął go z gałęzi, na którą był nadziany.
- Poradzą sobie we trzech - uznał Grant. - Obejdę teren jeszcze raz, poszukam innych śladów - powiedział na potrzeby Bryzy jak i odchodzących.

A Merlin, naturalnie, poradził sobie. Miał duże doświadczenie w radzeniu sobie w problemach, które Ahrouni ciskali w niego nonszalancko, rzucając na odchodnem polecenie przez ramię. Sami w takiej gnojówce nie tytłali futra nigdy, rzecz jasna. Ukrywanie ciała było poniżej ich godności. Grant też nie będzie tym, który będzie podsuwał żonie Kocha chusteczki, pocieszał ją... i kłamał. Pewnie nawet nie wiedział, że krewniak żonę posiada. Merlin jednakże da sobie radę śpiewająco. Uczył się tego całe życie.
Gdy tamci odeszli, sumiennie zadeptali ślady Wielkiej Stopy. Owiniętego ciasno w folię trupa wrzucili do terenówki Lorenza i wywieźli do głęboko w las, z dala od rezerwatu. Tam go odwinęli z opakowania i przeszukali raz jeszcze, na spokojnie i sumiennie. Merlin zadzwonił do siostry, by zorganizowała przeszukanie mieszkania Kochów pod nieobecność Nadii i dzieci. Lojalny krewniak nie miał zaiste co robić na tym parkingu na odludziu. I na diabła brał ze sobą ważne dokumenty... chyba że chciał je komuś przekazać, ale wtedy nie byłby już lojalnym krewniakiem. Merlin liczył, że przeszukanie mieszkania i domowego komputera mężczyzny rozwieje mu te wątpliwości.
Koch leżał wśród paproci, Lorenzo ręce splótł mu na brzuchu razem jak do modliwy. Matowiejącymi oczami martwy krewniak śledził obłoki przemykające nad zielonymi rękami drzew. Merlin przysiadł sobie na wystającym korzeniu, pod tyłek podłożył karmatkę i wreszcie napił się kawy z termosu.
Porzuconego forda na parkingu blisko jeziora mogło widzieć zbyt wiele osób i dlatego wóz tam zostanie. Są duże szanse na deszcz, który zmyje do reszty ślady tam, gdzie Koch zginął. Ciało w takim miejscu znajdą nieprędko, i będzie wtedy już poszarpane przez zwierzęta i w takim stopniu rozkładu, że ustalenie przyczyny zgonu stanie się wróżeniem z fusów. Dzięki temu Merlin uniknie mundurowych kręcących się tam, gdzie ich widzieć nie chciał. Garou unikną pudrowania kolejnych zdjęć bardzo podejrzanych ran i tropów, oraz historii podejrzanego morderstwa. A Indiańce unikną problemów, bo mordercy policja w pierwszej kolejności szukałaby wśród nich. W końcu to "ich ziemia", i bardzo są nerwowi, gdy biały postawi tam skrawek paznokcia. Jeśli rzecz jasna, nabzdyczona Pocahontas ogarnie się i będzie trzymała zamknięte usta. Może być, że będzie. Widać było po niej, że zaciskanie zębów i sznurowanie ust w wąską kreskę ćwiczyła od dzieciństwa.
Pozostanie Nadia i dzieci, którymi trzeba się będzie dyskretnie zaopiekować. I tożsamość tego, kto rozmyślnie lub przypadkiem podkładał Merlinowi świnię.
Rudzielec syknął, gdy pociągnął łyk zbyt łapczywie i nadal gorąca kawa poparzyła mu język.
- Tar, iompróidh dá mhéid sléibhe, dubh mar oiche... - zanucił z oczami utkwionymi w ścianę zieloności. Głos miał zamszysty, przyjemny dla ucha, ale mocny. Zaskakująco mocny jak na takie chuchro.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 30-09-2016 o 08:17.
Asenat jest offline  
Stary 02-10-2016, 12:42   #15
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Czy Starsza Pani była Garou? Psuja była tego niemal pewna po tym jak ukoiła gniew Indianina i później, z zabójczą precyzją, wbiła wzrok w krzaki, w których ukrywała się Psuja. A Psuja potrafiła się przecież ukrywać.
Indianin o imieniu Ziibi wrócił do samochodu i odjechał, Starsza Pani wróciła do domu i zapewne do wnuczki imieniem Daanis. Psuja odnotowała te fakty w pamięci i wróciła do sprawy, która ją tu przywiodła. Zgwałcona Indianka. Czy o nią chodziło w rozmowie pomiędzy tamtą dwójką? Chociaż Winnetou mówił, że przypadków napaści było więcej.

Psuja rozprostowała łapy, wyprężyła grzbiet. Oczy się jej lepiły, w brzuchu, zwyczajowo już, burczało. Trzymając się zieleni dostała się na drugą stronę ulicy, gdzie za domami ciągnęły się podwórka i ogródki. Wilk przypominający kojota drepczący pod domostwami pełnymi ludzi i dzieci mógłby mieszkańców zaniepokoić. Niektórzy mogliby nawet pokusić się o użycie strzelby, po co ryzykować.
Zapach poprowadził ją do właściwego domu, na drugim krańcu ulicy. Samochód niedbale zaparkowany na podjeździe podpowiadał, że chodzi jednak o wnuczkę Ziibiego. Słyszała doskonale dobiegające z budynku krzyki pijanego mężczyzny.

Psuja gibko przeskoczyła przez płot, powęszyła w pobliżu domu. Wyczuła poszkodowaną dziewczynę, w narożnym pokoju. Oparta przednimi łapami o parapet zajrzała do środka. Dostrzegła zamknięte drzwi pokoju, ale ojciec mógł w każdej chwili wejść. Postanowiła, że wróci do przydrożnego baru poszukać Kierowcy Bez Ciężarówki. W tym czasie Indianin skutecznie znieczuli się alkoholem.

Barman okazał się interesownym sukinsynem, który, może nie wprost, ale zażądał za informacje pieniędzy. Rzucił jej tylko ochłap. Ponoć po bójce kierowcę odholował kolega. Jaki kolega? To już kosztowało. Psuja zanurzyła dłoń w kieszeń wojskowej kurtki. Szlag, pięć dolarów pewnie barmana nie zadowoli. Jeszcze raz przeczesała też okoliczne parkingi w poszukiwaniu ciężarówki, ale odeszła z niczym.

Potem mogła już myśleć tylko o głodzie. Dotknęła zapadniętego brzucha i miała wrażenie, że tylko cal dzieli go od pleców. Pożarła przechowywane w kieszeni jabłko. W całości, z ogryzkiem. W pierwszym napotkanym sklepie kupiła butelkę z wodą i ukradła kanapkę z tuńczykiem. Sto metrów dalej usiadła na krawężniku i zabrała się do jedzenia. Po dwóch kęsach zauważyła kloszarda pchającego wózek wypełniony wygrzebanymi ze śmietnika szpargałami. Spojrzała po sobie. Na zakurzone ubranie i brudne ręce. Czy bardzo się od niego różniła? To straszne co kilka miesięcy potrafi zrobić z człowiekiem. Roy by załamał ręce gdyby ją teraz zobaczył. Obiecała być twarda a zachowuje się jak ofiara, gania głodna i brudna za sprawami, które, jak Psui podkreślają, wcale jej nie dotyczą.
Kloszard spojrzał tęsknie na kanapkę znikającą w zawrotnym tempie w ustach Psui. Sorry kolego, ale ja nie jestem mniej głodna niż ty – usprawiedliwiła się w myślach. Wypiła duszkiem wodę i chwilę przechadzała się po ulicy. Zapytała wymuskanego japiszona o najbliższy kibel a gdy ten próbował jak najszybciej ją spławić nie poczuł nawet krojonego portfela. W środku było trochę gotówki. Podzieliła po połowie, jedną schowała w kieszeni, drugą podała mijanemu kloszardowi z wózkiem. Wyszczerzył do Psui swój bezzębny uśmiech, w oczach skrytych za fałdami pobrużdżonej skóry zabłysła wilgoć.
Psuja wywaliła skórzany portfel do kanału, za blaszanymi pojemnikami na śmieci zmieniła formę na wilczą i ponownie uruchomiła łapy na pełne obroty. Bieg ją zawsze uspokajał i pozwalał zbierać myśli.

To co dalej? Ziibi wspominał, że jego córka z kimś się spotykała. Psuja jakoś wątpiła aby chodziło o oblecha z baru. Jeśli ojciec dowie się kto był amantem Indianki to może wymierzyć karę nie tej osobie co potrzeba. Poza tym cała sprawa Psui śmierdziała. Dlaczego dziewczyna dała się zaprowadzić w środek lasu jakiemuś obwiesiowi? Musiała z nim pójść bo śladów wleczenia nie dostrzegła. Chyba że przystawił jej lufę do głowy. I jaki to ma związek z chorobami roślin i zwierząt? Czy Psuja miała rację? Przemoc zostawiała znak na skórze Gai, rozjątrzony jak rana po przypalonym papierosie. Zadane zło wypaczało ziemię a ta, karmiąc rośliny i zwierzęta, przenosiła chorobę dalej. Ale to by znaczyło, że to nie są przypadkowe ataki. Ktoś za nimi stoi i czemuś mają służyć. Czemu?

Psuja przeskoczyła ogrodzenie, obiegła dom dookoła. Ziibi nadal tam był, ale, tak jak się spodziewała, alkohol zwalił go z nóg. Słyszała jego pochrapywanie. Powrót do ludzkiej formy przeszedł gładko, ciało jakby chętniej przybierało właściwy sobie kształt. Wytrychy zagrały w zamku, drzwi stanęły otworem. Psuja wiedziała w którym pokoju ukrywa się dziewczyna. Musi przejść na palcach obok śpiącego Indiana i porozmawiać z jego córką. Oby dziewczyna dała jej szansę się wytłumaczyć i nie zaczęła od razu wrzeszczeć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 02-10-2016 o 19:31.
liliel jest offline  
Stary 05-10-2016, 21:36   #16
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Jeremiah Ellsworth



Szepcząca Bryza mieszkała w jednym z tych zadbanych domów. Wypielęgnowany ogródek z równo przyciętą trawą i rzędami kwiatków na równych i wypielęgnowanych rabatkach. Na czystej i nowej werandzie
w bujanym fotelu z rękoma splecionymi na brzuchu odpoczywał straszy mężczyzna. Kowbojski kapelusz, mocno naciągnięty na oczy, osłaniał twarz właściciela przed słońcem.
Gdy tylko Ellsworth postawił swoją stopę na pierwszym stopniu ruch fotela ustał. Siedzący mężczyzna odczekał aż lekarz pofatyguje się do niego. Jarred “Czerwony Kruk” Booker nieśpiesznie podniósł kapelusz by przyjrzeć się gościowi.
- Doktorze. - Uśmiechnął się nawet rozpoznawszy gościa. Wyciągnął pokrytą tatuażami, dosadnie pokazującymi gdzie ich właściciel spędził ostatnie kilkanaście lat, dłoń by się przywitać. Uścisk miał twardy i silny.
- Szuka pan pewnie mojej wnuczki? - Czerwony Kruk poprawił się na fotelu. Kapelusz odłożył na stolik. Obok dzbanka z lemoniadą. - Nie ma jej. - Nalał sobie do jednej szklanki i ruchem ręki zaproponował swojemu gościowi coś do picia. - Może pan ze mną na nią poczekać. Ty, Daanis, też. - Rzucił głośniej do kogoś stojącego u stóp schodów prowadzących na werandę.
Ellsworth już wcześniej ją usłyszał. A teraz poczuł, głównie strach. Młoda dziewczyna zamarła z lewą stopą spoczywającą na stopniu schodów. W glanach i kwiecistej sukience przed kolana. W dżnsowiej kurce z poprzypinanymi do niej znaczkami różnych organizacji. W podniszczonym, czarnym cylindrze z białym, orlim piórem. Stała jak zaczarowana patrząc w jakiś punkt - sęk w poręczy, byle tylko uniknąć wzroku Jeremiaha.
- Nie… Ja… - Zająknęła się. - Ja tylko… Bo...





Matthias Grant



Indianka sprawnie i szybko przemierzała leśną gęstwinę, by dotrzeć do drugiego z miejsc nad jeziorem. Całą drogę milczała. Jeszcze nim dotarli na miejsce wyczuli to. Charakterystyczny zapach wydzielin ludzkiego ciała towarzyszący odbytemu stosunkowi. I krew. Niewielka ilość. Zmieszana z tym wszystkim. Grant poczuł coś jeszcze. Jeszcze jedne zapach. Znajomy zapach. Tej nocy natknął się już na niego. W barze.
Ślady dobitnie świadczyły o tym co tu zaszło.
Wygnieciona trawa ukrywająca krew i wydzieliny. Odciski stóp. Kilka kolorowych koralików.
Bezsprzecznie było to miejsce zbrodni.
Odcisków butów można było naliczyć cztery rodzaje.
Drobne i płytkie z pewnością należały do jakiejś dziewczyny - ofiary.
Było jeszcze trzy rodzaje dużych śladów typowo męskich butów. Jeden z nich, odnaleziony kawałek od miejsca zbrodni był dużo płytszy, co sugerowało, że ktoś kto je zostawił był lżejszej budowy ciała. Te odciski prowadziły do śladów skutera czy motoru.
Jedna z osób, która pozostawiła swoje odciski obchodziła teren. Jakby czegoś szukała.
Szepcząca Bryza przykucnęła przy jednym z odcisków. Powęszyła chwilę.
- Znam ten zapach. - Oznajmiła powstając.



Psuja



śpiący Indiani poruszył się lekko gdy Psuja przeszła obok. W swym pijackim majaku coś mruczał w niezrozumiałym dla umorusanej dziewczyny języku. Nie obudził się jednak. Koło brutntno-zielonego fotela w którym zasnął stało kilka pustych butelek piwie a z popielniczki obok wysypywały się pety. Na ławie nieopodal stał talerz z ciepłą jeszcze zupą. Widać chrapiący pijaczyna wolał alkohol i papierosa od zupy.
Ku zakończeniu w domu panował nawet porządek. Puszki i nieopróżniona popielniczka była jedyny znakiem nieładu.

Pokój dziewczyny był… ciężko było określić jaki komuś takiemu jak Psuja. Pełno w nim było plakatów różnego rodzaju gwiazd tak zwanej kultury masowej. Meble i wyposażenie bardziej przywodziło na myśl pokój z domu na przedmieściach jakiejś metropolii aniżeli z indiańskiej wioski. Takie też było wyposażenie całego domu. Nawet ubiór obojga mieszkańców tego domu sugerował zawiązki z kulturą białych. Nic, dosłownie nic nie sugerowało, że mieszkają tu Indianie i że dom znajduje się na terenie rezerwatu.
Pierwsze co uderzyło Psuję to intensywny, wręcz duszny, zapach kadzidła unoszący się w pokoju.
Dziewczyna, blada z widocznymi śladami po pobiciu, leżała na metalowym łóżku. Przykryta była pikowaną, kolorową kołdrą. Tuż obok niej siedział biały, pluszowy miś z wielki, czerwonym serce wyszytym na prawej nodze. I równie czerwonym wyrazem LOVE tuż pod serduszkiem.
Młoda Indianka nawet nie drgnęła gdy Psuja do niej podeszła. Nie drgnęła nawet gdy dziewczyna dotknęła jej zimnej, nienaturalnie zimnej ręki.
I wtedy Psuja to poczuła. Zapach jak z apteki.





Merlin McMahon



Przeniesienie i ukrycie ciała, a także zatarcie śladów wymagało od Merlina wiele samozaparcia. Na szczęście wspomogła go w tym rodzina. Na jej wsparcie McMahon mógł zawsze liczyć.
Po uporaniu się z rzeczami, które można było załatwić od ręki i zaplanowaniu tych, które przygotowania i zaplanowania wymagały. Po wykąpaniu się i przebraniu. Merlin McMahon dotarł do biura. Tam mógł w spokoju napić się kawy, dobrej, porządnej kawy którą asystentka zaserwował mu bez napomknięcia nawet. Agnes Iversen pracowała już tak długo z McMahonem, że doskonale orientowała się kiedy i co podać. Rozumiała go bez słów. Tak asystentka to był prawdziwy skarb. Nie była może urodziwa, ale była inteligentna i zaradna. Do tego kulturalna i znała się na swojej robocie.
McMahon delektował się swoją kawą gdy Iversen weszła do gabinetu.
- Pan Bashir, Joshua Bashir, przyjechał. - Oznajmiła.
Tego klienta Merlin odwołać nie mógł. Głównie dlatego, że przyszedł do niego z polecenia i to rodziny. I dlatego, że było to ich pierwsze spotkanie.
Joshua Bashir był niepozornym czarnoskórym mężczyzną o angielskim akcencie i lekko zniewieściałym stylu bycia. Dobrze skrojony i dopasowany, a także bardzo drogi garnitur, sposób wysławiania się i bycia mówił Merlinowi wiele o kliencie. A przede wszystkim tyle, że zrobienie z nim interesu będzie bardzo opłacalne.
Bashir przystąpił od razu do rzeczy. McMahona, jako dobry i ceniony architekt miał przygotować projekt klubu do dżentelmenów, jak to się pan Bashir wyraził. Czyli eleganckiego miejsca rozrywki dla bogatej klienteli, oczywiście męskiej. Całość miałaby powstać na terenach graniczących z rezerwatem Indian i obejmujących jezioro Swamp Lake. Plany obejmowały też część terenu rezerwatu. Joshua Bashir napomniał tylko, że prowadzone są intensywne rozmowy ze starszyzną.
Po dobrej godzinie, a nawet półtorej, gdy zasadnicza część spraw została już omówiona Merlin McMahona odprowadził swojego klienta aż do drzwi budynku w którym mieściło się jego biuro.
Żegnając Bashira przy jego żółtym, koszmarnie drogim BMW, McMahona zauważył po drugiej stornie ulicy panią Koch. Kobieta wychodziła z posterunku policji. A właściwie była odprowadzana przez młodego policjanta. Kilkukrotnie usiłowała się wrócić, ale policjant skutecznie jej to utrudniał tudzież odradzał.






 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 11-10-2016, 20:11   #17
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Grant podobnie jak poprzednio, najpierw zatoczył kilka kręgów wokół miejsca z najintensywniejszym zapachem. Rezerwat ostatnimi czasy robił się wyjątkowo niebezpieczny. Wreszcie przystanął, patrząc na kucającą kobietę.
- Ja też znam jeden. Dałem kolesiowi w mordę dzisiaj w barze, zanim zaczął się dostawiać do jednej dziewczyny. Jak te ich kamery coś nagrywają to będzie twarz do dopasowania.
- Dobrze. - Podniosła się. - Jeżeli dziewczyna go rozpozna, to będziemy coś mieli. Ja porozmawiam ze swoim ziomkiem, który tu był.
- W takim razie jadę do baru. Tu nic po mnie - powiedział i skinął głową w stronę kobiety, co miało być pożegnaniem. Zatrzymał się jeszcze na moment. - Śmierć krewniaka może być większym problemem. Dowiedz się czy ktoś tu o tym coś wie. Podejrzenia mogą paść na was.
Miał tu oczywiście na myśli społeczność Indian.
- Poróżnią nas i was. Na mój prosty łeb to pasuje do tego, by sprawcą nie był ani nikt od nas, ani nikt od was. Trzeba się rozejrzeć wśród obcych.
Szepcząca Bryza kiwnęła głową.
- Nie powinno go tam być. Ale nie zasłużył na śmierć. Zwłaszcza taką. A jego rodzina na stratę i cierpienie.
Patrzył na nią jeszcze kilka sekund, nie rozumiejąc tego współczucia. Wreszcie skinął głową, bardziej na pożegnanie i ruszył w stronę motoru. Była u siebie, więc trafi do domu, a jemu zależało obecnie na czasie.

Maszynę odnalazł bez trudu, od razu odpalając motor. Światło oświetliło drogę, ale jak wyjechało się z lasu, świt stał się bardziej zauważalny. Słońce powoli wstawało zza horyzontu, kiedy Matthias pruł w stronę baru. Nie poświęcał się zbytnio niepotrzebnym myślom. Gdybanie i zastanawianie się nie było w jego stylu. Nie dawało wymiernych efektów, a odciągało uwagę i nie pozwalało skupić się na ważniejszych rzeczach. Jedno wiedział: zwykły kierowca TIR-a nie znalazłby, nie zaciągnął do lasu i nie zgwałcił Indianki. To wiązało się bezpośrednio z drugą zbrodnią. Grant póki co nie wyciągał pochopnych wniosków, zajeżdżając na miejsce. Wygaszony neon i dzienne światło tworzyło z baru ponury widok. O tej porze wszystko było zamknięte, ale nie dla niego. Załomotał w drzwi do mieszkalnej części.
- Leon, otwieraj! Mam sprawę!
Spał czy nie spał, właściciel wystawił kudłaty łeb za okno.
- To ty Grant?! Czego chcesz? - spytał kulturalnie.
- No sprawę mam, kurwa! - równie grzecznie odpowiedział zapytany.
- Dobra, czekaj czekaj!

Sądząc z niekompletności stroju i zapachu z gęby, Leon jeszcze nie wstał z łóżka, odsypiając nockę. Jak zawsze, to tylko Matthias nie sypiał po nocach. Wpuścił go do środka.
- No?
- Pamiętasz tego gościa, któremu w zęby dałem?
- No.
- Wiesz coś o nim?
- Nic, oprócz tego, że ktoś pomógł mu się pozbierać
Grant podrapał się po brodzie, wreszcie wskazał na kamerę.
- Pokaż mi nagranie. Frajer może mieć bardziej przesrane niż miał w nocy. Ale na razie to nie sprawa dla glin, kumasz?
- Jasne, jasne. Chodź ze mną.
Okazało się, że "monitoring" to był stary sprzęt, wciśnięty gdzieś w magazynie pomiędzy beczki z piwem i skrzynki z pustymi butelkami. Ale działał. Obraz pokazał całe zajście. Rzeczywiście, po tirowca ktoś przyszedł, umiejętnie ustawiając się plecami do kamery. Twarzy nie było widać, ale Grant w ciemię bity nie był. Zapamiętał dokładnie posturę, włosy i sposób poruszania się obcego.
- Daj mi kopię z całego wieczoru. Wiesz, gdzie poszli?
- Wyszli na zewnątrz, na parking. Dalej nie wiem, nie interesowałem się.
- Dobra. Sprawdzę parking i popytam wśród ludzi, którzy wczoraj tu byli. - Nie było to wcale takie bezcelowe, znał w końcu większość z nich osobiście. - Coś jeszcze?
- O tego gościa rozpytywała już jakaś małolata.
Matthias warknął, marszcząc brwi. Pokazał na ekran.
- Ta co siedziała przy barze, wyglądając jak różowy, zmoknięty szczur z rynsztoka?
 
Sekal jest offline  
Stary 11-10-2016, 23:53   #18
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Kurwa, kurwa, kurwa.
Psuja dopadła do leżącej bezwładnie dziewczyny. Potrząsnęła nią, choć podejrzewała, że tamta wcale się ocknie. Nie pomógł nawet plaszczak w pysk ani chluśnięcie wodą z wazonu.
- Kurwa, kurwa, kurwa.
Psui puściły nerwy.

Dopadła do nocnej szafli zrzucając z rozpędu połowę piętrzących się tam przedmiotów. Szybko wyłowiła to czego szukała. Fiolkę po lekach, pustą jak kanion Kolorado. Połknęła wszystkie naraz. Kurwa, kurwa, kurwa!

Psuja dźwignęła Indiankę i przerzuciła ją sobie przez bark. Ciężki but pchnął drzwi od pokoju, za nimi kolejne i kolejne.

Spanikowana wybiegła na ulicę, spojrzała w jedną i drugą stronę rozważając swoje opcje. Szpital był cholernie daleko, zanim tam dobiegnie dziewczyna zdąży się przekręcić. Pozostał Winnetou, zapoznany już miejscowy lekarz.

Bieg rozjaśnił jak zwykle głowę. Pomógł emocjom okrzepnąć. Psuja pędziła jak szalona, pot ściekał z niej zimnymi strugami, oddech złapał właściwy wysiłkowi rytm. Przy pierwszych oznakach zmęczenia wspomogła się wilczą siłą. Jej postać nieznacznie się powiększyła, mięśnie nabrały objętości. Ciężar wydawał się mniej dotkliwy, a w formie glabro z oddali przypominała normalnego człowieka.

Mimo to dyszała jak zajechana kobyła kiedy wspinała się na drżących nogach na ganek doktorka.
- Otwieraj!
Załomotała pięścią w drzwi. Zniecierpliwiona powtórzyła mocniej.
- Mam... mam...

W progu stała czerwonoskóra kobieta. Po zapachu Psuja poznała, że to towarzyszka Winnetou.
- Próóóó-ba-saaa-mooo-bóóóój-cza - Psuja wyrzuciła z siebie sylaby na zadyszce.
Weszła do domu wciągając hausty powietrza. Ciężkie buty zostawiały na podłodze ślad błota i igieł.
- Jeremiego nie ma.
- Jak to, kurwa, nie ma? - nadzieja została pogrzebana. Zanim dobiegnie do szpitala młoda odwali kitę, Psui na rękach! Kurwa, kurwa, kurwa!
- Uspokój się - zażądała gospodyni - albo poczekasz na zewnątrz.

Nakazała ułożyć dziewczynę we wskazanym miejscu a sama chwyciła za telefon. Psuja nie rozumiała ani słowa z paplania Pocahontas ale po przerwanym połączeniu tamta zapewniła, że Jeremiah za moment tu będzie.
- Dobra, dobra... - Psuja zrzucała z siebie mokrą kurtkę i bluzę. Była tak rozgrzana, że dosłownie rozpuszczała się pod warstwami ciuchów. Pobiła chyba wszelkie dopuszczalne rekordy w cuchnięciu. Kurwa... Obiecała sobie po tym wszystkim jedną noc w motelu z długim leżeniem w wannie.
- Co brała? - przez ścianę myśli przebił się głos Indianki.
- Nie wiem - Psuja wygrzebała z kieszeni buteleczkę. - To.
Tamta przyjrzała się etykiecie.
- Pomożesz mi. Zmierzymy jej tętno i ciśnienie. W łazience znajdziesz ręcznik, zmocz zimną wodą i przynieś.
Psuja posłuchała.
Stojąc nad odkręconym kranem pomyślała, jak dawno nikt nie rozstawiał jej po kątach. Psuja, zrób to, Psuja, załatw tamto, Psuja, tego nie rusz, Psuja, jak piśniesz słowo to ci, kurwa, ogon upierdolę z kręgosłupem...
Zamrugała półprzytomnie do swojego odbicia w lustrze. Wyglądała jak pożałowania godny lump. Najpierw porządnie wyszorowała mydłem ręce. Dopiero później wycisnęła ręcznik i wróciła z nim do Indianek.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 11-10-2016 o 23:59.
liliel jest offline  
Stary 12-10-2016, 18:35   #19
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wszyscy pradawni wodzowie czerwonoskórych mogliby pozazdrościć Merlinowi kamiennego oblicza, a pelikany ze Swamp Lake łatwości, z jakimi architekt łykał rewelacje serwowane przez swego gościa. Rude brwi nawet na moment nie podskoczyły w górę. Lekko opuszczonych w dół kącików ust nie wygiął pogardliwie przenikliwu i świadomy uśmieszek. McMahon nawet nie sztachnął się głębiej powietrzem wypełnionym wonią drogiej wody toaletowej Bashira, jak to robią wilkołaki gdy przeczuwają, że coś tu podśmiarduje.
A cuchnęło na całego.
- Ahahahaha – zaśmiał się Merlin serdecznie, choć nie nazbyt tubalnie z żarciku klienta. - Koniaczku?
Po koniaczku przyszła pora na kawę, a po kawie na kolejny koniaczek, z którym się przenieśli od biurka na sofę przy szklanym stoliku.
- Mam nadzieję, że jako projektant zostanę członkiem tego ekskluzywnego klubu – zgłosił Merlin potrzebę kurtuazyjnego gestu i oślepił Bashira bielą swego uśmiechu, za który zapłacił niemało w zeszłym miesiącu w lokalnej klinice stomatologicznej, gdzie co trzy miesiące skrobał sobie zęby z nikotyny i kawy.
- Oczywiście, zanim podejmę się ostatecznie realizacji, potrzebuję szeregu dokumentów – uświadomił Bashira. - To wszak nie jest domek letniskowy z prefabrykatów, musi komponować się z krajobrazem, ważne też są przyłącza, może być z tym problem... Agnes poda panu spis wszystkiego, czego potrzebuję...

... a mając wszystkie papiery ze spisu Merlin będzie dokładnie wiedział, który to kawałek ziemi zamierza Bashir kupić od naszych czerwonoskórych.
Po moim trupie , pomyślał sobie McMahon, gdy zamknął za Bashirem drzwi jego auta i obdarzył go na pożegnanie gestem i uśmiechem szczerym ujak Judaszowy pocałunek. Gdy tylko samochód tamtego zniknął za zakrętem, Merlin wyciągnął komórkę i papierosa.
- Chiara – przywitał kuzynkę niezbyt wylewnie. Nie lubili się, była zbyt... zbuntowana i alternatywna. Za to niewątpliwie dobrze radziła sobie ze zbieraniem informacji – Joshua Bashir. Zajrzyj mu w dupę do trzeciego pokolenia wstecz. Sprawdź jego interesy.
Właśnie schowany za posadzonym w wykuszu między budynkami iglakiem przedzwonił do siostry, by się dowiedzieć, jakie efekty przyniósł nalot na mieszkanie Kochów, gdy ujrzał JĄ. Panią Koch. Zaklął i zdusił papierosa o krawężnik, wyskoczył na ulicę prosto w sznur samochodów.
- Nadiu – otoczył ją opiekuńczo ramieniem i odciągnął od posterunku, a policjanta zgromił wzrokiem. - Coś się stało? Chodź do mnie.

A myślał sobie: spalę się w piekle, na szczęście jeszcze nie dzisiaj. Oraz: muszę zadzwonić do Granta. Oraz: muszę znaleźć przyjaciół w rezerwacie, choć jednego, który nie będzie rzygał na mój widok, a wysłucha sprawy.

Kto tam siedzi... chyba Uktena... no ja pierdolę.
 
Asenat jest offline  
Stary 12-10-2016, 23:37   #20
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
To był bodaj czwarty, a może piąty raz gdy odwiedzał ten dom. I za każdym razem wszystko wyglądało identycznie. Starszy pan po zakończeniu burzliwej jesieni swojego życia. Rozpoczynający wyczekaną zimę. Oczywiście w fotelu bujanym. Zawsze zadbane i niczym (jeszcze) nie przypominającym jego własnych, rabatki pełne ziół, klombiki pełne kwiatów. Krzewy przystrzyżone. Trawa wyrównana. Oczko w czyjejś głowie. I Jeremy jakoś nie mógł uwierzyć by była to głowa Bryzy. Za każdym razem gdy tu przychodził, jej nie było i jak sobie dobrze przypomnieć to właściwie nigdy jej tu nie widział. Znał ją z caernu.
- Dzień dobry panie Booker.
Zapachy lemoniady i strachu zlały się ze sobą w delikatnie kwaskową nutę. Daanis. Przyjrzał się dziewczynie bardzo pobieżnie po czym poczęstował się zaproponowanym mu napojem. Zmysły smaku od razu rozpoznały charakterystyczne dla właścicieli podobnych ogródków dodatki. Dominujący korzeń łopianu. Podobne mieszanki można było zrobić samemu, lub kupić w kasynie. Sprzedawcy zdrowej żywności niezły interes zbili na herbatkach Ojibwe, które można dostać nawet w Azji, czy Europie. Ile miały wspólnego z lokalnymi mieszankami, Jeremiah nie wiedział, bo nigdy takich nie próbował. Ale jeśli Ojibwe byli z czegoś znani na świecie, który nazwy indiańskich plemion znał głównie z filmów i książek przygodowych, to wyłącznie z tych przeklętych saszetek ziołowych.
- Dziękuję. Rzeczywiście chętnie poczekam.
Ponownie zwrócił na chwilę swoją uwagę na dziewczynę. Czemu się bała? Czemu jego? Nawet nie próbował tego zgadywać w obawie przed możliwościami jakie się za tym kryły. A przyszedł tu po odpowiedzi, a nie po kolejne pytania.
Nalał więc lemoniady do jeszcze jednej szklanki i wyciągnął do jąkającej się dziewczyny. Gdy zaś uparcie unikała jego wzroku, postawił szklankę na poręczy werandy.
Po czym usiadł na schodach i przymknął oczy.

Ale strach nadal wyczuwał. I co by nie robić uznał, że głupim będzie po prostu udawać, że go nie czuje jeśli dziewczyna zdecyduje się czekać na Bryzę. Dziewczyny do Bryzy chodziły po pomoc we wszelakich sprawach więc sama jej obecność tu nie była niczym dziwnym… ale dlaczego się bała?

Gwałty? Wiedziała coś o nich? Czy może ktoś przedstawił jej odpowiednią wizję jego samego. Znalazłoby się kilku takich uczynnych…

Otworzył oczy nim podjęła decyzję, czy zostać, czy wiać.
- Od dawna znasz…
Nie skończył. Rozbrzmiał telefon w połach jego kurtki.
Kineks.
Cholera.

Zerwał się i pognał do samochodu. Nie zadzwonił nigdzie indziej. Najbliższy szpital był w Grand Marais. 30 mil z okładem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172