27-02-2016, 17:18 | #91 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Arisa i Ange miały swoje teorie, Bear chciał łapać to coś, jak dżina do butelki. Spoko. Przecież nikt im nie bronił mieć własnego zdania i pomysłów, choć Connor doskonale wiedział, że w momentach wysokiego stresu ludzie wymyślali najróżniejsze możliwe sposoby wyjścia z przytłaczającej ich sytuacji. Już bardziej był skłonny uwierzyć w to, o czym opowiadał Frank; Indianie zamieszkiwali te ziemie, więc historia o Wendigo nie musiała być jedynie legendą dla spragnionych wrażeń turystów. Zwłaszcza, że ich stwór bardzo nie lubił ognia. No i był jak najbardziej prawdziwy. Zresztą, po tym, co Mayfield tutaj zobaczył, miał wrażenie, że nic go już nie zdziwi tej nocy. Musiał przestać o tym myśleć... choć na chwilę oczyścić głowę. Spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy. Najważniejszym było teraz odnaleźć tych, co się zgubili, właściwą drogę i zmyć się w bezpieczne miejsce. By nikt więcej nie ucierpiał. Wiejący coraz mocniej wiatr i zbliżające się szybko odgłosy burzy nie napawały optymizmem - tak, jakby i bez załamania pogody mieli mało na głowie. Nawoływania pośród szumiących złowieszczo drzew nic nie dawały i gdy wydawało się, że te całe poszukiwania na niewiele się zdadzą, między drzewami najpierw mignął im jakiś cień, a potem ujrzeli żółte, migoczące światło pochodni. Connor odetchnął z ulgą. Pozostali się znaleźli. Na szczęście. Nie było jednak chwili na to, by zbić z nimi piątkę i wypytać Bobby'ego o znalezisko, gdyż strażak poczuł dziwne swędzenie i drapanie na skórze. Najpierw na głowie, potem na szyi i barkach. Pająki. Masa małych, czarnych pajęczaków na tyczkowatych nóżkach. Mayfield skrzywił się i oganiał od nich, próbując zrzucać z siebie, ile się dało; dopiero po chwili zorientował się, że to nie były normalne pająki. Jego i Nicka oblazły małe, cieniste stwory, przypominające te stawonogi. Dobrze, że nie miał arachnofobii, w przeciwnym razie wyciągnąłby pewnie kopyta na miejscu. Cienie próbowały wchodzić pod ubrania, jakby chodziło im o coś konkretnego, a strażakowi nagle coś zaświtało. Nie przestając zrzucać ich z siebie, Connor zdjął jedno ramię plecaka i sięgnął po łapacz snów przyczepiony do klamry. Wyciągnął rękę przed siebie, mocno trzymając talizman. - O to wam chodzi? Tego szukacie? - mruknął pod nosem, sprawdzając, czy przeczucie go nie myliło. Właściwie to nie wiedział, czego dokładnie ma się spodziewać i czy to, co robił miało jakikolwiek sens. Może przy odrobinie szczęścia te dziwne cieniste pajączki wejdą do łapacza snów i już tam zostaną? Bo jak inaczej miał się ich pozbyć? Nie wyglądało na to, że chcą mu zrobić jakąś krzywdę. Przynajmniej chwilowo. Nagle błysnęło i po krótkiej chwili niebo zamruczało niepokojąco. Burza była coraz bliżej.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
28-02-2016, 18:54 | #92 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista Przyszedł. No pewnie, że przyszedł. No właściwie... Normalnie jak Frank by się zakładał o coś czy inaczej szacował albo zgadywał i by wyszło, że trafił to pewnie by się tym ucieszył. Tym razem też trafił ale jakoś tak... Wstał i oblizał wargi widząc czającą się do ataku bestię. Przyszła. No pewnie, że przyszła. ~ Dźgnąć go! Kurwa chociaż raz! ~ Frank nerwowo obracał rękojeść multitoola w spoconej dłoni. Ciężko dyszał i miał problemy z koncentracją. To pewnie z upływu krwi. Kijowy stan by stawać z kimkolwiek do jakiejkolwiek konfrontacji. Ale przecież nie miał wyboru. Nadszedł jego koniec i jedynie mógł wybrać styl zakończenia. Nie był jakimś żołnierzem czy co. Na dobrą sprawę uzmysłowił sobie, że niespecjalnie ma pomysł jak ten cios miałby zadać. Trochę go to dodatkowo deprymowało. Jakby szło o robienie fotek albo ich pbróbkę no ok, znał się. Ale nie na dźganiu nożem ludzi czy kogokolwiek. Przecież nigdy mu to nie było do niczego potrzebne. A teraz stał przed ty stworem sam w ciemnym lesie. Nie miał pojęcia co to w ogóle jest. W sumie nawet z tym wendigo to tak mu się skojarzyło. Częściowo się to zgadzało ale w praktyce nadal nie wiedział jak to coś zadźgać trzymanym w reku multitoolem. Da się? Ale nie było czasu na rozważania. Stwór po chwili obserwacji człowieka ruszył przed siebie. Ostrożnie. Troche to zdziwiło Frank'a. Sądził, że zacznie te swoje teleporty albo ruszy do szarży. Więc co? Obawiał się jednak czegoś? Jackson nie miał pojęcia czego. Nie miał przecież ani ognia ani amuletu. A jednak co? Pojawiło się coś nowego, że stwór zrobił się taki ostrożny? A może był taki pewny, że broczący krwią człowiek już mu nie ucieknie? ~ Ale może i lepiej. Długo z tą ręką nie ustoje na nogach... ~ pomyślał jeszcze Frank widząc, że bestia z każdym krokiem nieubłaganie skraca dystans. A potem miała być walka. Pewnie ostatnia dla chłopaka z Balitomore. Wiedział o tym i spodziewał się tego. Ale nie tego co nastąpiło. W chwili gdy już unosił ostrze do spodziewanego zwarcia świat nagle mu zawirował przed oczami. Zupełnie jakby bestia zamiast szponami zaatakowała go jakos mentalnie. Światło, gwiazdy, korony drzew, wiatr, krzyk, jaskinie, szkielety, starzec, ciemność... --- Obudził się. Chyba. W każdym razie wstał z mokrej ziemi. W głowie mu się trochę kręciło. Trzask nad głową sprawił, że skierował głowę ku górze. Zaraz potem gdzieś niedaleko zleciała jakaś ułamana wiatrem gałąź. Tak. Burza. No tak, burza. Przecież zbierało się na nią no to się w końcu zaczęła. No tak, to by się zgadzało. Przecież jeszcze jak wychodzili z obozu to już się jakby zaczynało. No i się widać wreszcie zaczęło. I co dalej? Zastanowił się. Żył. Sam nie mógł w to uwierzyć ale żył. Był cały. Znaczy poza tym co stwór go poszarpał na łydce wcześniej i teraz ręki którą sobie sam rozwalił myśląc, że już nadszedł jego koniec. Samookoalecznie. Pewnie zostanie mu po tym blizna. Znaczy jak z tego wyjdzie. Chujowo. Ludzie pomyślą, że chciał skończyć ze sobą. No w sumie chciał ale kurwa nie jak jakiś emo co się pociąć marchewką i masłem potrafi bo go świat nie kofa i niefrosumie... No ładnie. Nie ma jak człowiek sam się wtopi... Nawet nie ma potem na kogo zwalić winy... Ale kit z tym. Co dalej? Zastanowił się. Najpierw ręka. No skoro jeszcze żył i nie odchodził na tamten świat to jakoś musiał zadbać o siebie i swoja formę. Szkoda, że nie było Connora i jego apteczki. Na pewno by wiedział co z tą łapą zrobić. Szkoda, że nie było tu kogokolwiek ze spływu. Fajno by teraz zobaczyć kogokolwiek z nich. A może nie? Nie czuł teraz tego łaknienia które przepłoszyło go od towarzystwa ludzi zmuszając by zagłębił się samotnie w złowrogi las. Ale może właśnie dlatego go nie czuł? Bo nie było wokół ludzi? Chuj. Nie ma to nie ma a łapa nadal krwawi. Sięgnął do plecaka. Wyjął zapasową koszulke i pociął ją w paski a potem obwiązał jak umiał najlepiej. Dobrze, że jest praworęczny to właściwie nie myśląc o tym pociął sobie lewą łape skoro w prawej trzymał multitool. Teraz też mu łatwiej było wiązać lewą prawą a nie na odwrót. Noo... To kwestię z raną łapy miał powiedzmy, że załatwioną. I co dalej? Ta jaskinia. I ten starzec. Przypomniał sobie zlepek chaotycznych wizji. Gdy upadał miał poczcie porażki. Stwór pokazał kolejną moc której Frank się kompletnie nie spodziewał. Pozbawił go szansy choćby na próbę walki i ataku. Gdy młody baltimorczyk upadał sądził, że bestia zwyczajnie go wykończy. Ale nie. Wyglądało jakby odeszła. Bez sensu. Dlaczego? Cos ja odstraszyło? Nabrała się, że człowiek już nie żyje? W to ostatnie nie wierzył. Nie był to jakiś cpun czy pijaczek co w amoku tnie co popadnie i ma zaburzenia widzenia czy co tam. Jackson więc odrzucił ten wariant jako dużo mniej prawdopodobny. Ale jeśli odstraszyło to na pewno nie sam upadający bezwładnie Frank. Więc co? Ten facet z wizji? Jakoś w ostatniej chwili wyratował Frank'a choć na chwilę? Może... Choć nie wiedział jak. No albo cel. Bestia mogła osiągnąć już swój cel względem Jacksona dlatego go zostawiła. Może wyczuwała, że już ma w sobie jej jad czy truciznę? Jeśli tak i faktycznie zmieniał się w kolejnego wendigo niczym w tych klasycznych filmach o wampirach czy wilkołakach no to miał przerypane po całości. Ale w tych filmach zawsze był jakiś sposób na wyratowanie się póki sprawa była świeża. Więc może bestia uznała go za swojego i dlatego zostawiła. Ale jak był jakiś sposób by się wyratować to Jackson go nie znał. Ale ten facet z wizji mogł cos wiedzieć w tej materii. Kto to był? Szaman? Pasowałby do tej indiańskiej legengy, tych nienormalnie wielu łapaczy snów które nawet Mount'a zdziwiły i do tego rezerwatu. I jaskinia. Stara używana od nie wiadomo jak dawna. Choć obraz był zbyt mętny by rozpoznał do czego. Jako leże tej bestii? Jej więzienie? Kryjókwa przed nią? Domek szamana? Chuj wie... Właściwie nie widział wyboru. Znowu. Nie widział ani nie słyszał reszty grupy. Ale doszedł do wniosku, że nawet lepiej. Nadal nie był pewny jak by się zachował gdyby ich spotkał. Lepiej by zostali rozdzieleni. Więc jaskinia i ten starzec. Znał jego imię. A Frank był pewny, że nigdy go nie spotkał. Ten facet musiał coś wiedzieć. Albo był jakimś strażnikiem bestii i wiedział jak ją pokonać albo był jakimś demonologiem czy innym nekromantą więc wiedział jak ją pokonać bo ja wywołał albo nawet sterował. Czy tak czy siak wychodziło na to, że coś wie. W każdym razie więcej od Frank'a. A jeśli sprawił, że bestia go jakos zostawiła faktycznie mogło mu zależeć by Frank go odnalazł. ~ No spoko. To jeszcze tylko w ciemnym lesie pośród burzy znaleźć zaginioną pradawną jaskinię nie odnalezioną od wieków i dalej pójdzie już z górki. Bułka z masłem. ~ pokiwał nieco ironicznie głową wymownie głową dookoła. Sam las. Sam jebany ciemny las! I burza. A żadnej cholernej góry czy choć wyższej ściany w której mogłaby być ta jaskinia! Równie dobrze mógłby zamknąć oczy i iść przed siebie... Pomyślał zniechęcony taką sytuacją. No nawet jak znalazł jakies rozwiązanie to wcale nie był pewny czy słuszne i jeszcze na dodatek wychodziło po ciemku i pod górkę. No jak zwykle... Podumał chwilę co tu teraz zrobić. Właściwie co miał do stracenia? Wyjął swoją mapę i przy latarce obejrzał ją sobie ponownie. Wiedział gdzie jest centrum ich radosnej wyprawy z tymi superwygodnymi łóżkami. Wiedział gdzie z grubsza rozbili pierwszy obóz. Wiedział którą rzeką płynął. Liczył, że doliczy się po wodospadach gdzie się znajdują. Na mapie powinny być zaznaczone wysokości poziomicami. Ponadto była rzeka. Górska i ostra rzeka. Czyli dolina. Była szansa, że dolina jest na tyle stroma czy ostra by mieć w niej właśnie jaskinie. Kto wie. Jakby miał kupę szczęścia mogła być nawet zaznaczona choć w to akurat wątpił. Ale miał szansę się zorientować jak daleko od rzeki jest te zbocze. Gdy się napatrzył i naoglądał schował mapę i zgasił latarkę. Rozejrzał się dookoła. Czy by miała być góra czy ściana urwiska miał nadzieję, że może jakoś zajaśni się jaśniejszą barwą skał gdzies pomiędzy drzewami. Ale jakby było na odwrót i dostrzegł jakiś ciemy masyw też by nie było źle i ruszyłby w tamtym kierunku. Gdyby było słychać szum rzeki mógłby próbować na słuch się od niej oddalać. Choć przy takiej pogodzie wątpił by poza najbliższym sąsiedztwem było to realne. Jeśli nic by mu się nie rzuciło w oczy zostawało zdać się na szczęście i ruszyć przed siebie. Światła latarki było mu szkoda ale lighsticka sobie nie żałował. Głupio byłoby sobie jeszcze coś złamać dodatkowo. A stwór jak będzie chciał to i tak go znajdzie i bez światła. Po drodze znalazł sobie jakąś lagę. Zawsze lepsza niż gołe ręce a i podeprzeć się po drodze można a jak będzie okazja to i pochodnie zrobić.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
02-03-2016, 14:01 | #93 |
Reputacja: 1 | “Bear” nie był myślicielem. Co prawda mógł się pochwalić napisaniem paru książek, ale były to tytuły proste i nieskomplikowane. Praktyczne do bólu. Jak sam Bobby Barker. Co nie znaczy że był głupi. O nie. I znał las. I drapieżniki i ofiary też… - Czy wy nie widzicie, że oni nie zgubili się samoistnie? Że w ciągu dwudziestu minut z dziesięciu osób zrobiło się pięć? Że jeśli nie zrobimy NATYCHMIAST czegoś nieprzewidywalnego to inaczej w takim tempie~ Barker uśmiechnął się pobłażliwie. Rozumiał panikę, ale widział błąd. Prosty błąd w rozumowaniu. Znał takich jak Arisa. Programistów. Idących wzorem matematycznego kodu… prostych zależności. Co się zdarza jeśli komputer natrafi na błąd w oprogramowaniu? Wyskakuje jakiś error i Bobby szedł z nim do znajomego serwisu, gdzie miła Betty/Penny odbierała maszynę z pobłażliwym i protekcjonalnym uśmieszkiem. Znowu Bobby coś nawalił. Pan Barker znowu wcisnął coś co nie trzeba. Tak działały maszyny. Jeśli natrafiały na problem którego się nie spodziewały, przewracały się jak olbrzym potykający o kamień. Rzecz w tym że świat nie był maszyną, a już świat natury z pewnością nią nie był. Jeśli zwierzę natrafiało na coś nieoczekiwanego nie ulegało zawieszeniu, tylko reagowało natychmiast i adaptowało swoje zachowanie do sytuacji. Nieprzewidywalność dla samej nieprzewidywalności była błędem. Barker jednak tego wytłumaczyć Arisie nie mógł. Język… by mu się zaplątał gdzieś w połowie wywodu. -Niepppppp...przewidywalność… nic nie da. Pier... pier.. pierdnięcie komara… ot co.- wytłumaczył więc krócej.- Pożaaaar… tto co co innego. Las jest pilnoffwany przez służby leśśśne. Mmają wy wysokie strażnic-ce. Ppożar przycią-ciągnie uffwagę stra straży pożżżarnej, ściągnie do nas słu słu służby rattunkowe. Oggień w dododatku odstraszszy potffwory. Dwie dwie pieczczenie przy jednyyym ooogniu, ale..- zawsze bowiem musiały być jakieś "ALE".-..ogień tto obo obosieczna broń. Róffwnie groźźny dla nnas. A nam i ppogoda nie sprzyja. Możże nie uuuda się więc pożżaru wywołłać. Uśmiechnął się do Ange próbując ją pocieszyć.- Moższe masz i rację z tymi pro pro proochami, ale nie mmożemy ry ryzykować effwwentualnej ppomyłki. Nie chcę nikkogo zabiiijać, ale… kkkażdy pokąsany popowinien dddać sssobie zwiąąązać ręce dla ffwszystkich besp bezp bezpieee… wygody. Ot tak na ffwszelki wyppadek. A ttteraz... szukkajmy rreszty. Wyglądało na to że lina działała. Nikt się nie zgubił tym razem. Proste rozwiązanie skomplikowanego problemu. Żeby jeszcze Barker miał rozwiązanie innych problemów. Bo tropy niełatwo było znaleźć w obecnej sytuacji. Bobby się starał, acz… wiedział że to była pusta deklaracja. Tropów zwierząt się nie szukało po ciemku. Jedyna nadzieja w tym, że taktyka podążania z powrotem zda egzamin. Barker był bowiem pewien, że kręcenie się w kółko nie było ich winą. A jeśli byli na ziołach jak twierdziła Ange… a wcześniej profesorek którego imienia “Bear” nie pamiętał, to przecież trudno po naćpanych ziołami ludziach oczekiwać konsekwencji w poruszaniu się po tej samej trasie, prawda? Zresztą… czy nabuzowani prochami ludzie mają zawsze te same zbiorowe halucynacje, w tej samej chwili i tej samej treści? Bobby nie był farmaceutą, ale jakoś w to wątpił. Zresztą te rozważania Bobby porzucił, gdy odnaleźli zgubę. Migocząca pochodnia poprawiła mu humor i sprawiła że poczuł przyjemne ukłucie dumy, nawet jeśli jego wkład w uratowanie był mniejszy niż sobie to Barker w duchu przypisywał. Nagle srebrny błysk przyciągnął uwagę Bobbyego. Profesjonalny aparacik high-tech. Cudeńko z jakich Bobby nie korzystał, jako że wolał unikać elektroniki zwłaszcza na wypadach w dzicz. Cudeńka te za bardzo polegały na bateriach. Co ona tu robiła, taka samiutka i opuszczona? Należała do członków ich ekipy? Chyba… nie… Bobby nie przypominał sobie nikogo kto by takiej używał. Nawet ten Nicolas obwieszony gadżetami jak stoisko na targach międzynarodowych. Może odpowiedzi były ukryte właśnie w niej. Jakieś zdjęcia, filmy? Bobby sięgnął po nią, pochwycił, podniósł,popatrzył w czarny ekran i… … zamarł z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Jego puste spojrzenie i nierówny oddech świadczyły jakby odpłynął na jakichś prochach, całkowicie zapominając o całym świecie. W tym i o towarzyszach do których był uwiązany, stojąc nieruchomo jak woskowa rzeźba.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 02-03-2016 o 17:14. |
03-03-2016, 14:33 | #94 |
INNA Reputacja: 1 | Ange uśmiechnęła się słabo, kiedy Bobby spróbował ją pocieszyć. Nie wiedziała, co więcej miała robić, co myśleć.
__________________ Discord podany w profilu Ostatnio edytowane przez Nami : 03-03-2016 o 14:39. |
03-03-2016, 18:45 | #95 |
Reputacja: 1 | Obrót wypadków rozwścieczył Johna tak bardzo, że gość całkowicie zapomniał na chwilę o odczuwanym strachu i ni to krzyknął, ni zawarczał przez zaciśnięte zęby. - Ten stwór robi się wkurwiający!!! - Rozglądając się za potworem kilka razy omiótł okolice światłem latarki i uniesioną lufą pistoletu na flary. Jednocześnie, powoli zbliżał się do zaatakowanego Aarona. Popatrzył na niego z góry, oceniając jego stan zdrowia. - Żyjesz? Nie zamieniasz się w zombie? - Aaron cały czas wrzeszczał co dało Johnowi poważnie do myślenia. Nie był pewien, czy facet wrzeszczy z bólu, czy wrzeszczy bo zamienia się w zombie i chce go atakować. Smith doszedł jednak do wniosku, że póki Aaron nie wstaje, to jest dobrze... może nie dla samego Aarona, ale przynajmniej nie stanowił zagrożenia dla reszty. John machnął ręką w stronę Bruce'a, dając mu w ten sposób znać, żeby do nich dołączył. Musieli wymyślić co zrobić teraz z rannym. Jedynym pocieszeniem było to, że między krzakami pojawiły się światła, zapewne pozostałej części grupy. - Tu jesteśmy! Chodźcie tu! - Wydarł się tak głośno jak tylko potrafił, chociaż nie wykluczał, że z powodu krzyków rannego mogli zlokalizować ich już wcześniej. Czekając, na ewentualną odpowiedź nie próżnował i poświecił latarką tak, by oświetlić rany Aarona. - Bruce... Wydaje mi się, że on atakuje najsłabszych, zranił go, ale nie zabił. Tak jakby chciał nas spowolnić. Powinniśmy iść dalej, tylko nie wiem co z nim zrobić.... - |
03-03-2016, 19:00 | #96 |
Reputacja: 1 | Przymroczenie ugięło ją na tyle, by musiała wesprzeć się ramionami zapartymi o wyprostowane kolana. Musiała na chwilę zamknąć się w swojej głowie. Znowu widziała biegające duchy i cienie. Czemu do cholery je widziała? Widzieli je inni? Czy Ange też je widziała? Bruce w tym czasie podbiegł czym prędzej do odnalezionej ekipy. Panicznie przeczesał wzrokiem wszystkich, szukając dziewczyny i siostry. Kamień spadł mu z serca, gdy ujrzał je całe i zdrowe. Zdecydowanym krokiem podszedł do Arisy i objął ją odruchowo. To niewinne zbliżenie trwało niestety krótko. Nie mogli pozwolić sobie na więcej. Odsunął się na pół kroku i przeskanował ją wzrokiem od głowy do nóg. |
03-03-2016, 19:12 | #97 |
Reputacja: 1 | Mikołaj poczuł mrowienie na karku i odruchowo zdzielił się otwartą dłonią, jak każdy, kto poczuł na swoim ciele łaskotanie komara lub innego owada. Gdy jednak odpędzenie insekta nie przyniosło oczekiwanego rezultatu chłopak poświęcił więcej uwagi nieproszonemu pasażerowi. Przejechał raz jeszcze dłonią po karku, próbując zgarnąć cokolwiek mu tak się kręciło i przeniósł dłoń przed oczy. Zamarł, pająki, mnóstwo pająków, które pełzały po jego ręce. Zupełnie zaskoczony i zdezorientowany zareagował odruchowo, próbując strzepnąć z siebie małe stawonogi intensywnym ruchem, a z jego gardła wydarł się krótki krzyk strachu. Dopiero po chwili szamotania się z "najeźdźcami" (podczas, którego Mikołaj upuścił pochodnię) zorientował się, że są to tylko (albo aż) widmowe pająki, stworzone z ciemności i mroku. Głównie to ten fakt dotarł do niego za sprawą opanowanego podejścia Connora, który próbował przepędzić stworki łapaczem snów. Mikołaj podniósł pochodnię. Czuł się bardzo nieswojo będąc trasą przemarszu miliona pajęczaków, jednakże zacisnął zęby i napiął wszystkie mięśnie, aby móc zwalczyć to uczucie i normalnie funkcjonować. Zbliżył płomień pochodni do swojej skóry, chciał sprawdzić czy insekty boją się ognia, tak samo jak rogata bestia. Jednocześnie obserwował wyniki starań Connora. Może faktycznie łapacze snów były kluczem do całej sytuacji? Jeśli to ich się boją wendigo? Ta teoria może się potwierdzić przy obserwacji zachowania cienistych pająków. - I co? - zapytał Connora, a następnie sam zdał mu raport z zachowania pasażerów na gapę w stosunku do płomienia pochodni.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
03-03-2016, 20:13 | #98 |
Reputacja: 1 |
|
04-03-2016, 17:12 | #99 |
Reputacja: 1 | BOBBY Kiedy tylko chwycił kamerę zalała go gwałtowna fala światła, jakby jakiś dureń ustawił się ciężarówką w poprzek ulicy i włączył wszystkie światła, łącznie z halogenami na dachu. Booby krzyknął cicho, zacisnął powieki, mając wrażenie że światłość zaraz wypali mu oczy. Przed oczami przebiegały mu migawki. Obrazy. Chaotyczne, trudne do zapamiętania. Pomieszane ze sobą w szalonej karuzeli doznań. Bryzgająca przed dziobem kajaka woda. Spadanie w dół. Rozbryzgująca się krew. Pokrzywione, wirujące wokół drzewa o poskręcanych, bezlistnych konarach. Szkielety bujające się na linkach. Pajęczyny. Pióra. Rzemienie. Pająki i inne kształty zdające się być szybującymi cieniami. Jakaś jaskinia. Bębny. Czaszki. Rogate bestie. Indianie tańczący wokół ognisk. Grzechotki. Pióra. Pióropusze. Ciemność w której czyhało coś nienazwanego, prastarego i okrutnego. Rozbryzg krwi. Ktoś uciekający przez las. Pnie drzew po których spływa krew, gęsta niczym żywica. I na koniec oczy. Dwie czarne, bezdenne studnie na dnie których czaiła się ciemność, gęsta jak grzech i … żywa. A potem Booby poczuł, jak coś nim szarpie. Podrywa w górę, ciska na wierzchołki drzew! Jak spada w dół, na twardą ziemię, gruchocąc sobie kości, rozwalając czaszkę. Krzyknął! Zamrugał powiekami i wizja znikła. Znów stał w lesie, z wyłączoną kamerą w ręce. Gdzieś, od strony północy zabłysło gwałtowne światło. MIKOŁAJ, CONNOR Connor uzyskał odpowiedź. Bowiem dwa lub trzy cieniste pajęczaki, nim reszta znikła, zdążyły wniknąć w łapacz snów, który skierował w ich stronę. Ratownik poczuł, jak przez amulet przebiega lekkie drżenie a po dłoni rozlało mu się dziwne mrowienie. Nie było to nieprzyjemne uczucie. Wręcz przeciwnie. Mógł je nawet nazwać przyjemnym. Także Mikołaj dowiedział się tego, co chciał. Przy zetknięciu z płomieniem cień syczał, parował, znikał w rozbłysku zimnych iskier. Szybko i gwałtownie, jak szalona reakcja w pracowni chemicznej. Cienie pajęczaków znikły nagle, same z siebie, nim Mikołaj czy Connor zdążyli poeksperymentować jeszcze bardziej. Tak samo tajemniczo, jak się pojawiły. Po prostu w jednej chwili były, przebierając cienistymi odnóżami po ciałach mężczyzn, aby za chwilę zniknąć pozostawiając po sobie tylko podrażnioną skórę. Co to było? Czym były? Dlaczego oni? Pytania, jak na razie pozostawały bez odpowiedzi. Chociaż obaj przeczuwali, że zdarzenie te nie pozostanie bez konsekwencji. ARON Cios okazał się być poważniejszy, niż wyglądał na pierwszy rzut oka i Aron stracił przytomność. Leżał blady, z opatrzoną naprędce nogą na ziemi. Twarz czterdziestolatka była spokojna. Nieruchoma. Tylko drżący kącik ust oraz nerwowe ruchy gałek ocznych pod powiekami zdradzały, że ranny żyje. Żyje i śni. Koszmary czy wręcz przeciwnie, to wiedział tylko on. Nie pozostawało im nic innego, jak nieść go ze sobą. Bo przecież nikt nie miał sumienia zostawić rannego człowieka w lesie. Na dodatek czaił się tutaj potwór, gdzieś obok, gotowy zapewne zaatakować. Bezbronny ranny był wręcz idealnym celem. ANGELIQUE, ARISA Omamy słuchowe skończyły się po jakiejś minucie. Znów słyszały jedynie odgłosy wichury. Wycie wichru, jęki drzew i inne odgłosy, dużo bardziej niepokojące chociaż słyszalne tylko na granicy świadomości. Jęki bólu, obłąkańcze chichoty, ciche syki, szepty, pohukiwania, rzężenia i charkoty… Kojarzyły się z agonią. Kojarzyły z rozkoszą. Kojarzyły z torturą lub zwierzęcym seksem bez zahamowań. Wiedziały, że bicie bębnów dobiegało do nich z określonego kierunku, który wskazały bez trudu. JOHN, BRUCE, BOBBY, CONNOR, ANGELIQUE, ARISA, MIKOŁAJ I ARON Niosąc nieprzytomnego i rannego Arona ruszyli w stronę, którą wskazały Angi i Arisa. W sumie kierunek dobry, jak każdy inny. Prowadził … gdzieś… do celu lub na manowce. W zasadzie nie miało to przecież większego znaczenia. I w końcu w światłach latarek, poblasku pochodni i rozbłyskach nadchodzącej burzy ujrzeli, że dotarli do miejsca, z którego wyszli. Ich namioty, poza tym spalonym przez Bruce’a. Ognisko, jeszcze dymiące i łyskające płomieniami. Porzucone w pośpiechu rzeczy, które uznali za zbędne szykując się do ucieczki. Brakowało tylko jednej rzeczy. Ciała przewodnika. Gdzieś, w głębi puszczy, z hukiem przyprawiającym niemal o zawał zwaliło się jakieś drzewo. Daleko, lecz na tyle blisko by usłyszeli trzask pękających gałęzi i łamiących się konarów. I nagle zobaczyli, jak namiot w którym spał Mount rozjaśnia od środka poblask, jakby ktoś rozpalił małą, mętną lampkę, a na płótnie tańczą dzikie cienie, przypominające kłębiące się zbiorowisko węży. Widzieli też, jak płótno przesiąka z wolna czymś ciemny, niemal czarnym, gęstym i śmierdzącym jak zepsuta krew. FRANK Frank szedł przez czarny, szarpany wichurą las. Przez pierwotną puszczą – dziką i mroczną. Czuł się słaby. Stracił sporo krwi i nadal krwawił. Jednak nie ustawał w wysiłkach. I wtedy ich zobaczył. Resztę wyprawy. Stali pośród namiotów. Ich namiotów. W obozowisku. Ich obozowisku. Już chciał krzyknąć, zawołać ich kiedy kątem oka ujrzał obok siebie jakieś poruszenie. Obejrzał się i zobaczył na tle drzew stojącego mężczyznę. Mężczyzna chyba go nie zauważył. Całą swoją uwagę skupiał na grupie i właśnie unosił broń celując prosto w niespodziewającą się zagrożenia gromadkę. Nieznajomy był zbyt daleko, by Frank mógł jakoś mu przeciwstawić się fizycznie. Przynajmniej w stanie, w jakim się obecnie znajdował. |
04-03-2016, 18:47 | #100 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Czyste serce, czysta dusza - to były pierwsze myśli Mayfielda, gdy na jego oczach pajęczaki wniknęły w łapacz snów. Może się mylił, może brał siebie nazbyt pompatycznie, ale całkiem możliwe, że te stworki zostawiły go w spokoju, bo zawsze postępował według swoich zasad? Zawsze był fair? Może to wyczuwały w jakikolwiek sposób? Albo i nie. I to przyjemne uczucie, które po sobie zostawiły - ok, nie tak przyjemne jak orgazm, ale też było fajnie. Przyjemnie łaskoczące i pozwalające się zrelaksować. Spodziewał się czegoś zgoła innego. Wyglądało na to, że przynajmniej na ten moment, te cieniste jestestwa nie zamierzały go pożreć/obedrzeć ze skóry/zrobić z niego zombie, niepotrzebne skreślić. Co prawda wciąż nie wiedział, dlaczego te pajączki obrały sobie jego i Nicka za cel, ale jakoś podświadomie czuł, że prędzej, czy później się tego dowiedzą. W ten, czy inny sposób. Poczekał, aż wszystkie zainteresowane cieniste pająki wnikną w dreamcatchera, po czym tym razem schował go do kieszeni bojówek. Wyglądało na to, że Arisa miała rację i nie należało się pozbywać tych amuletów. Cokolwiek się tutaj działo, Connor miał wrażenie, że dzięki temu talizmanowi wciąż pozostaje bezpieczny. Był jednym z tych, którzy nieśli rannego Arona, kierując się za zawiadującymi dziewczynami, które zdawały się wiedzieć, gdzie ich prowadzą. Connor nie wnikał, gdyż nie było nawet czasu, by porozmawiać; po prostu zdał się na Arisę i Ange, zwłaszcza, że Japonka pokazała już wcześniej, że można liczyć na jej rzeczową ocenę bez zbędnych emocjonalnych wyrzutów. Czerń nocy rozjaśniały raz po raz błyskawice, a Mayfield nie skupiał się zbytnio na drodze. Dopiero gdy dotarli do obozu, który zdawało się zostawili już dawno za sobą, westchnął ciężko i zacisnął zęby. - To są jakieś jaja... - mruknął w przestrzeń, nawet nie zastanawiając się, kto usłyszy jego słowa. Co więcej, zwęglone ciało Wellexa zniknęło gdzieś, jakby walka, którą z nim stoczyli, nigdy nie miała miejsca, a gdzieś za linią drzew usłyszał paskudne odgłosy łamanych konarów. Chwilę potem jego wzrok przykuł namiot ich przewodnika, w którym działy się niestworzone rzeczy. Najpierw błysnęło, a potem na materiale pojawiły się pełzające cienie, które przechodząc w złowieszczą czerń, zaczęły przenikać na zewnątrz. - Zwijajmy się stąd. Nie pytajcie mnie jak i gdzie, bo nie mam pojęcia. Na pewno nie możemy tutaj zostać - rzucił, mobilizując pozostałych pewnym tonem swego głosu. A przynajmniej chciał, żeby tak zabrzmiał. Sam odnosił groteskowe wrażenie, że są zamknięci w czymś w rodzaju świątecznej kuli ze sztucznym śniegiem, którą ktoś potrząsał dla uzyskania odpowiedniego efektu. Co prawda tutaj śniegu nie było, ale jedno się zgadzało - jakaś nadnaturalna siła postanowiła wstrząsnąć ich życiem. Oby tylko nie na tyle, by nie udało im się wyjść stąd o własnych siłach.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |