22-06-2016, 22:45 | #231 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista. - Wiesz co Śniący? Wolałem jak rozmawialiśmy poprzednim razem. Te dwie siekiery znacznie psują ci punkty wizerunku wiesz? - odezwał się Jackson gdy w końcu doszedł choć ogólnie do siebie po tej kumulacji wizji, efektów w sumie nie wiedział czego. Najbardziej chyba i tak zaskoczył go ból. Gdy go poczuł spojrzał na swoją ranę. Nie spodziewał się tego. Kompletnie. ~ Co jest grane? ~ zdziwił się dość mocno zaniepokojony tym odczuciem. Ale "konatakt wizualny" jak to się mądrze mówiło potwierdził doznanie płynące z koniuszków poszarpanych nerwów w okolicach rany. Widział jak na byle jak założonym przez siebie bandażu od Arisy pojawiają się czerwone przebarwienie. Krwawił. Znowu krwawił. To, że rana krwawiła nie było niczym szczególnym. Ale to, że krwawiła tu i teraz to właśnie go zaskoczyło. ~ Czyli stoper znowu ruszył? ~ główkował gorączkowo. To go właśnie zaskoczyło. Dotąd nie wiedział odkąd liczyć "przejście" tutaj ale roboczo założył, że od momentu pobudki w zaatakowanym obozie nad rzeką. I, że odtąd wszystko jest "tutaj" a nie w ich realu. Ale przecież ranę ten stwór zadał mu już po przebudzeniu w nocy czyli "tutaj". Więc chyba powinna być zasada, że "Vegas zostaje w Vegas". Skoro dotąd nie odczuwał skutków tej rany to nadal nie powinien. Więc albo zasady panujące w tym świecie nagle "znormalniały" czyli zmieniły się albo siła która wykreowała ich awatary w tym świecie postanowiła zmusić go do uległości ty czym mogła. Lub też znudziła jej się obecność Frank'a tutaj. Przynajmniej żywego. Doszedł do wniosku, że źródło tego dylematu może i jest ciekawe do rozważania ale skutek był ten sam: czas mu się kończył. Nie był wcale pewny czy nawet gdyby był tu Connor ze swoją apteczką to czy byłby w stanie mu pomóc. - Mówił ci ktoś kiedyś, że jakbyś nadawał otwartym tekstem i pełnymi zdaniami to byś miał zdecydowanie większe szanse na sukces w rozmowie? - zagadnął chłopak z Baltimore szamana wciąż stojącego z dwoma siekierami w łapach. Jakoś ta broń i to coś pełgające w tej wodzie nie nastrajały go do dobrej woli i rozmowy w takim towarzystwie. - I czemu nas pytasz? Calgary'ego spytaj. Od niego się zaczęło to wszystko. I od was. My tu jesteśmy tylko przejazdem. - odparł ponownie. Główkował cały czas i nagle po tej wizji niektóre elementy układanki wreszcie wpadły na swoje miejsce. Chyba. Znowu zgadywał i szacował. Miał co raz więcej danych, wskazówek czy obserwacji ale przyszło mu się zmierzyć z czymś w stylu badania materii z gwiazd dziwnych co to może i współczesna fizyka kwantowa jako tako ogarniała. W ogólnych założeniach. Bo standardowa nawet nie zauważała problemu bo wedle niej coś takiego nie miało prawa istnieć. A on Frank Jackson, miał parę semestrów tej zwykłej fizyki w szkole średniej. I kurwa weź tu złóż te dziwne, kwantowe klocki! Frustrowało go to jak jasna cholera! Zwłaszcza to, że Indianiec siedział w tym dłużej, znał od podszewki a kozaczył w gadce jakby z równym sobie gadał. ~ Byśmy gadali o obróbce zdjeć w studio to już byś tak nie kozaczył. ~ pomyślał mściwie. Czuł jednak, że zbliża się kluczowy moment. I odpowiedź trzeba dać teraz. Chciał więc się chociaż wygadać. Zanim jego czas dobiegnie końca. Ból w ranie udowadniał mu, że szanse na wesołe zakończenie w tej historii maleją z każdą powiększającą się plamką czerwieni na bandażu. - Właśnie. Calgary. I wy. To wasza sprawka. Twój syn. Złapał to... - wskazał dłonią na żywy, kolczasy cień na razie trzymający się wody. - Wiesz, nie wnikam czy nie myśliście rąk po sikaniu czy nie zachowaliście innego szamańskiego BHP albo mieliście zwyczajnego pecha. Naprawdę nie moja sprawa. I spoko jestem gotów uszanować prawo do prywatności i odmowy wypowiedzi. - uniósł na moment ręce jakby się spodziewał, że milczący przeważnie rozmówca zamierza zaprotestować albo co. - Ale jednak to coś okazało się dla was za silne. Nie umieliście tego odesłać albo zniszczyć. Albo nie chcieliście bo syn czy coś tam. Wy czyli ty i Pajęczarka. Działaliście razem ręka w rękę. Więc zamietliście sprawę pod dywan. Pilnowaliście by tak zostało. Poświęciliście się temu oboje. Dlatego byłeś człowiekiem a teraz jesteś Śniącym. - pokiwał głową do głównego projetkora tej animacji i jego sędziego, strażnika czy kim on tam był. Lista kim by nie był albo nie mógł być pewnie była o wiele krótsza. - I z Pajęczarką Agi ma rację prawda? Źle skumałem twoje kwieciste wypowiedzi wcześniej prawda? Ona nie jest zła. Jest demonem. Ale nie w takim klasycznym znaczeniu. Takim białasowym. Tylko demonem bo duchem. Nawet nie tak całkiem złym. Ale obcym. Niezrozumiałym. Nie wiem czy rozumie zwykłych ludzi jak my i czy my rozumiemy ją i to co robi. I z jej potęgą jakiś dla niej drobny detal może sprawić że jak ktoś do niej pójdzie to go rozerwie coś na strzępy, oszaleje albo sam sie pochlasta. Sprawy umysłu, własne imaginacje i takie tam. O to ci chodziło prawda? - pokiwał głową znowu tym razem kładąc pięści na biodrach jakby właśnie przyłapał kogoś na jakiejś oczywistej ściemnie której w swojej naiwności wziął za prawdę. Przy tych wszystkich megamocach i tajemnicach czuł się jednak jak taki naiwniak. Ale co? Był facetem od składania filmów a nie od supermisternych tajemnic! - Ale Calgary... Calgary wszystko zepsuł. Przechytrzył was oboje. Wyrolował was. A może miał fart czy inne superprzebiegłe duchy mu pomogły. W każdym razie zwędził ten amulet. Albo jakoś inaczej poprzestawiał co nie powinno być przestawione. I too... - tu z grymasem niechęci i odrazy wskazał na kłębiący się w wodzie morderczy cień. - ...wylazło znowu. Sprawa się rypła i postanowiliście załatwić sprawę definitywnie. Dlatego wreszcie się obudziłeś i jesteś osobiście a nie poprzez swoje awatary. - pokiwał znowu głową biorąc głębszy oddech. Tak poskładał te puzzle. Zgadywał, że Indianiec i tak mu nic nie odpowie. Albo znowu tak by nic nie było wiadomo na pewno. - Nie łapię jednak po co nas tu wciągnęliście. O co biega? Tylko ktoś z zewnątrz może to zakończyć? Albo przywrócić porządek? Po to mnie wzywałeś w wizji? No jak chcesz zwykłego człowieka to ja ci mówię, weź Calgary'ego. I tak już tu gdzieś jest. I jak nie ty to Pajęczarka możesz go znaleźć. A nam nic do tego. Czemu dotąd go nie wzięliście jak się już tu trochę pęta? - wzruszył ramionami. Nie chciał tu być. Wierzył, że facet ma moc by ich odesłać. Czemu nie? Obudziliby się w namiotach i poszli w swoją stronę. A Calgary by został i zrobił co powinien. Z filmiku Arisy i tak widział, że koleś chciał naprawić co zepsuł no to chyba wszystkim powinno pasować. Tyle, że Calgary'ego z jakichś powodów tu nie było. Nie był pewny czy to "złe maniotu" jakoś go nie zeżarło czy co. Zamilkł na chwilę. Nie miał szans. Nie w walce. Kolo sam mówił, że nie da się go zabić zwykłą bronią tylko tą specjalną a tej nie mieli. Może jakąś różnicę robiło to, że nie spał a może nie. A po jednym starciu z tym bezkształtnym czymś Frank nie wierzył, że przeżyłby następne spotkanie. Dotąd się na nich nie rzuciło prawdopodobnie ze względu na bliskość Śniącego. Walka wiec pewnie byłaby nieksuteczna. Rana krwawiła. Czas mu się kończył. Przeczuwał, że tamten nie zgodzi się na Calgary'ego. Inaczej już by go wziął dawno i sprawa by była załatwiona. Więc deal. Deal którego Frank nie chciał. Odwlekał ten moment odkąd szaman z siekierami w łapach przemówił. Ale czuł, że się dłużej nie da. - Słuchaj Śniący nie jestem mordercą. Nie chcę nikogo zabijać. Ale jeśli choć w części mi nie ściemniałeś wcześniej to... - zawahał się. Głos mu zadrżał. Nie chciał tego powiedzieć. Nie chciał tego robić. Ale nie widział wyjścia. Może jakby miał więcej czasu, jakby inaczej się ułożyło, jakby nie miał tej rany, jakby nie był w tej głupiej jaskini która okazała się pierdoloną areną ostatniej walki stwórców tego świata w tym świecie... Ale zostawało szyć z tego co miał w rękach. Więc... - Więc jak nie ściemniałeś to ja nie chcę nikogo zabijać. Ale nikomu i niczemu nie dam się ot tak zarżnąć! - warknął przez zaciśnięte zęby. Wątpił by stal mu pomogła. Ale ognia nie miał a alternatywą były kamienie albo pięści. Przynajmniej więc trzymając swój multitool odczuwał choć namiastkę komfortu psychicznego. I czepił się rozpaczliwej nadziei, że skoro Śniący nie śpi to może będzie miał ułamek procenta większą podatność na ewentualne ataki. - Wypuść dziewczynę. I resztę. Mówiłeś, że jest szansa cię przekonać i jak się wróci do nas to można te poprzestawiane łapacze poustawiać. I, że będzie ok. No to Angie wróci. Powie reszcie. Znajdą i poprzestawiają co trzeba. Powiesz jak to się zrobi. I będzie ok. - rzekł powoli bładząc wzrokiem gdzieś po po ścianach jaskini. Miał problem ze zogniskowaniem wzroku na czym czy na kimkolwiek. Może temu szamanowi coś da się przemówić do rozsądku? Może nie kłamał na całej linii? Przecież to właśnie jego słowa! Sam tak mówił! - A ten... A ja... - przymknął na chwilę oczy. Ciążyło mu wszystko jak jasna cholera. Czuł, że podejmuję najważniejszą decyzję swojego życia. Odetchnął w końcu wypuszczając powoli powietrze. Otowrzył oczy. - No ja tu z wami jeszcze chwilę zostanę. I mówiłeś, że... Że coś jest do zabicia tak? Daj mi broń. Będę walczył. Skoro mam sobie wywalczyć wolność to będę walczył. Nie będę o nią jęczał. Zostanę tu. I pogadamy co dalej. Zobaczymy co wyjdzie. I jak ktoś z nas zostanie to się pomyśli co dalej. Ale wypuśc dziewczynę i resztę. Oni podziałają na zewnątrz a ja tutaj. Takie działanie wielotorowe. - powiedział już całkiem spokojnie. Popatrzył wyczekująco na szamana. Skończył swoje. Szaleńczo liczył, że mają jakąś wartość w tej dziwnej grze. Coś musiało być. Mogli coś zrobic czy zdziałać ale pętali się tu poomacku nie mogąc dojść co. Ale byli potrzebni. Może nawet niezbędni. Do czegoś. Dlatego jeszcze żyli. PRzecież ktokolwiek z tej popierdolonej trójki miał moc by ich znaleźć i zlikwidować od ręki. Ale była ta gra. Zgadywał, że byli chronieni częściowo czy zmiennie przynajmniej przez szamana i demona. Więc mogli coś zrobić. Liczył, że jak się zgodzi... No to nie wiedział co. A jak nie to i tak ich zarżnie albo to paskudne coś co tu trzymali. Albo zginie wraz ze Śniącym i jego wyśnionym światem. Ale jak przeczytał kiedyś w jakiejś książcę. Właściwie noweli. Nie jest ważne jak żyjesz, ważne jest jak umierasz. Czy jakoś tak to szło. Bo jak tu zostanie to pewnie dla zwykłego świata umrze. Zostanie kolejnym Śniącym. To był najoptymistyczniejszy wariant jaki w tej chwili widział. I wcale mu się nie podobał. Wolał wrócić do domu.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
23-06-2016, 19:38 | #232 |
Reputacja: 1 | Jego sytuacja nie wyglądała zbyt optymistycznie. Bruce nie miał zbyt wielkiego wyboru. Ultimatum postawione mu przez monstrum było dosyć jasne - zrobi to co on chce, lub zostanie zabity. Ostatnim razem John ani Aron nie spełnili nakazu bestii, za co ten drugi zapłacił życiem. A Paquet nie chciał umierać. Nie po raz drugi. Zwłaszcza, że miał tu coś jeszcze do zrobienia - musiał wyciągnąć stąd Ange i Arisę. Przecież obiecał im, że wszyscy razem wrócą szczęśliwie do domu. |
23-06-2016, 23:35 | #233 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
24-06-2016, 02:16 | #234 |
Reputacja: 1 | Usłyszane ryki były czymś, co zmotywowało do obejrzenia okolicy. Wygramoliła się po cichu z wyciętej dziury w namiocie i wyjrzała w obranym kierunku. |
24-06-2016, 09:32 | #235 |
Reputacja: 1 | CONNOR i MIKOŁAJ Mikołaj zasypiał, tracił przytomność, a Connor wiedział, że nie może do tego dopuścić. Trzymał więc kumpla ze spływu za dłoń, gadając jakieś głupoty, jakby tymi słowami i tym uściskiem próbował utrzymać go po tej stronie życia. Strażak walczył, jak zawsze, do końca. Jednak jakby się nie starał, jakich metod nie imał, wiedział, że ma małe szanse na ocalenie rannego. Rozpłatany brzuch, rozległy krwotok zewnętrzny i wewnętrzny, zapewne treść jelit zmieszana z krwią. Może, gdyby ranny otrzymał szybko pomoc szpitalną, nawet w helikopterze medycznym czy innym mobilnym punkcie, miałby szansę. A tak… tak tylko przeciągało się nieuniknione. Mikołaj zakasłał. Na jego ustach pojawiła się krew. Z zaciśniętych zębów wyrwał jęk protestu i bólu, jakieś słowo po polsku, które bardzo przypominało słowo „mamo”. A potem westchnął cicho, zarzęził i poluźnił chwyt. Stracił przytomność, co było krokiem w stronę objęć śmierci. Widząc, jak głowa kolegi opada a z ust wypływa mu krew zmieszana ze śliną Connor wiedział, ze przegrał ten pojedynek. BRUCE Kiedy tylko założył strój Bruce poczuł, jak skórzane ubranie wrasta w niego. Jak przywiera do jego ciała. Jak tkanina i skóry łączą się z jego tkanką, wrastają w jego mięśnie przydając im sprężystości, siły, twardości niemożliwej do osiągnięcia przez ludzi. Ujrzał, jak łapacze snów spadają na ziemię, dymiąc i strzelając w górę dymem kształtującym się w jakieś efemeryczne, cieniste istoty, wijące się u jego stóp, niczym spragnione pieszczot, bezkształtne koty z piekła rodem. Jego ręce, bez udziału jego woli, same sięgnęły po maskę, nakładając cuchnącą kość na twarz Bruce’a. Kiedy tylko upiorna przesłona znalazła się na głowie chłopaka, obserwująca go bestia zmieniła się w kolejne wstęgi dymu i zaczęła wirować wokół Bruce’a. Poczuł się tak, jakby wpadł w sam środek trąby powietrznej. Miotany przez czarne wstęgi, unosił się w górę, obojętny na to przerażające zjawisko. Czuł, że maska wrasta w jego twarz. Wypuszcza jakieś ostre kolce, ruchliwe igły czy też sondy, które przewiercały się przez jego skórę, przez jego ciało i kości włączając w system nerwowy, wbijając w mózg. Krzyknął, kiedy nałożony strój zmienił się w pancerz. Pancerz, który zaczął ściskać Bruce’a. Miażdżyć go w swoim uścisku. Zgniatać z siłą piekielnego imadła. Wrzasnął z bólu i… ..otworzył oczy. Zajęło mu dłuższą chwilę, nim zorientował się, że leży sam w namiocie. To był koszmar! Uświadomił sobie. Tylko piekielnie realistyczny koszmar. Słyszał jednak Billa. Bear miotał się i krzyczał z bólu. Coś działo się na zewnątrz. Jakiś horror, ale tym razem dziejący się realnie. Czuł to. BEAR Bear tryumfował. Znów. Tym razem jednak – wiedząc, ze inaczej nie wygra – zacisnął zęby I wielkie dłonie na szyi wroga. Musiał go załatwić. Poddusić. Udusić. Cokolwiek, byleby ten drań nie wstał i znów nie chwycił za swoje siekiery. Zaciskał więc dłonie wrzeszcząc dziko, z furią i gniewem. Wyrzucając z płuc całą nienawiść, jaką nagle poczuł do tego szaleńca w masce. Ich oczy spotkały się i po raz pierwszy Bear poczuł pewien niepokój. Te oczy nadal patrzyły obojętnie, prawie beznamiętnie, jakby duszenie było czymś, czym napastnik się nie przejmował. Nagle, jakby w zamaskowanego zabójcę, wstąpiły nowe siły. Jakimś cudem, potężnym zrywem ciała, przetoczył się wraz z Bobbym. Szczepieni ze sobą mężczyźni zrobili kilka obrotów po ziemi, ale w końcu to morderca znalazł się na górze – okazał się silniejszy. Teraz to jego łapska chwyciły gardło Bobbyego i jąkający się bohater poczuł, że teraz on walczy o życie. Czuł krew ściekającą z przeciwnika na jego ciało. I znów widział te beznamiętne, pozbawione chociażby odrobiny emocji oczy spod maski. Beara zaczął wierzgać dziko, udało mu się chwycić za ręce napastnika, ale nawet przy maksymalnym wysiłku, nie był w stanie zerwać chwytu, jaki przeciwnik zacisnął na jego gardle. FRANK I ANGELIQUE - Chcesz… walczyć… Szept wydobył się z ust Indianina. Szept tak cichy, że Frank i Angie nie mieli pewności, czy nie przesłyszeli się jednak. Ziemia pod ich nogami zatrzęsła się, z sufitu zaczęły odpadać kawałki. Jednak nie były to skały czy kamienie, lecz coś, co przypominało spadające z nieba ochłapy mięsa. Uderzały o ziemię z paskudnym mlaśnięciem, rozbryzgując wokół strumienie ciemnej posoki. Przez szczeliny w ścianach i sklepieniu lało się coraz więcej krwi. Jej poziom podnosił się i krew powoli zalewała wyspę, na której znajdowali się Angie i Frank. - Ange, wstawaj. Obudź się. Obudź się... Głos w głowie Angelique rozbrzmiał z siłą porannego budzika. Jakieś ręce szarpnęły ją, poczuła to wyraźnie. Nie wiedzieć czemu usłyszała głos w głowie. "Dłoń pomocna ich ocali" - słowa z innej jaskini, w prymitywnej rymowance. - Chcesz… walczyć… - powtórzył wojownik wyraźniej i postąpił krok w stronę Franka. - To dobrze! Zatem walcz! – dodał głośno i wyraźnie, a potem, z przerażającą szybkością i wprawą, zaatakował. Mniejszym toporkiem rozpłatał chłopakowi gardło, a większy w tej samej chwili wbił w czaszkę, aż po trzonek – rozpłatując ją na dwoje. Wyszarpnął broń i spojrzał w stronę Angie. I wtedy dłonie ściskające dziewczynę szarpnęły silniej i… Angelique otworzyła oczy, łapiąc powietrze w płuca. Chciała krzyczeć ze zgrozy, ale widok zarąbanego na jej oczach Franka ścisnął jej gardło, niczym kleszczami. ARISA Uciekać. Wyciągnąć przyjaciółkę. Buty założone! Teraz ciągnąć po ziemi, do wyciętego wyjścia. Arisa wiedziała, że musi się pośpieszyć. Że zginie, jeżeli będzie zwlekała za długo. Że wszyscy zginą. I wtedy, pomiędzy jednym a drugim szarpnięciem, Ange otworzyła oczy i usiadła z przerażaniem wypisanym na twarzy. ARISA I ANGELIQUE Angelique otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Arisy. I namiot. Ten sam, który doskonale znała i w którym miała spędzić niezapomniane chwile. Chociaż słowo niezapomniane pasowało do sytuacji, to jednak zapewne każda z dziewczyn wolałaby zapomnieć o tym, co ich spotkało. Na zewnątrz Bear przestał ryczeć i Arisa wiedziała, że to zły znak. Spojrzała z nadzieją na Ange, ale dopiero co przebudzona dziewczyna wydawała się nie bardzo wiedzieć co się z nią dzieje, zawieszona gdzieś między jawą a snem. FRANK Obudził się z krzykiem. Obudził w swoim namiocie, obok pustego posłania Johna. Obudził, mając wrażenie że czaszkę ma rozczepioną na dwie części i że wylewa się z niej mózg i krew. Z wrażeniem, ze rozcięte gardło sika juchą na lewo i prawo, i że zaraz umrze. I zorientował się, że to wszystko nie jest prawdziwe. Żadne rany nie były prawdziwe! Obudził się. Obudził! Nie był też sam. W innych namiotach słyszał jakieś krzyki, słyszał ruszające się osoby. I wtedy przez odwiniętą połę swojego namiotu ujrzał coś, co spowodowało, że nie wiedział, czy ma się rozpłakać czy roześmiać histerycznie. Pośród namiotów, na jakimś obalonym człowieku – chyba na Bilu albo Johnie, bo tylko ich dwójka była na tyle rosła – siedziała … rogata bestia. Lub człowiek przebrany za rogatą bestię. A wiec nadal śnił. Albo i nie. - Zatem walcz! – to były ostatnie słowa Wawipigwamtiego nim zabił Franka. A może jednak go nie zabił? Może nie o tą walkę w rozpadającej się jaskini mu chodziło? Ostatnio edytowane przez Armiel : 26-06-2016 o 08:22. |
25-06-2016, 08:50 | #236 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Pomimo starań, Conn widział, jak z Nicka ulatuje życie i w żaden sposób nie mógł temu zapobiec. Tu nie chodziło już o to, żeby utrzymać go za wszelką cenę przytomnym, tylko o natychmiastową pomoc medyczną, na którą w obecnych warunkach nie mieli co liczyć. Nick gasł w oczach i właściwie nie było szans, by Mayfield dał radę utrzymać kumpla żywym aż do nadejścia pomocy. Zwłaszcza, że nawet nie wiedział, kiedy i czy nadejdzie. Może wszyscy tutaj zginą i inna wyprawa natknie się za kilkanaście lat na ich szczątki? Nie, nie mógł tak myśleć i szybko odrzucił czarny scenariusz. Nick zakasłał, plując krwią, a potem rozluźnił uchwyt dłoni i osunął się, tracąc przytomność. Mayfield zacisnął zęby, zza których wyrwało się bezgłośne przekleństwo i czuł, jak przez jego ciało przebiega cały kolaż emocji - przez gniew, smutek, z bezsilnością na czele. Nie mógł już nic zrobić dla Nicka, teraz wszystko leżało w rękach Boga, jeśli jakikolwiek istniał, choć wszystko zdawało się być już przesądzone. Zerknął w stronę tarzających się po ziemi Beara i zamaskowanego mordercy - teraz, gdy było już pewne, że Nick i tak nie wyjdzie z tego cało, Conn mógł skupić się na pomocy Bobby'emu, który do pewnego momentu radził sobie dobrze, a potem role się odwróciły. Poklepał leżącego Nicka po ramieniu, uśmiechnął się do niego lekko, a przez umysł przeleciało mu tylko: "mam nadzieję, że tam, gdzie trafisz, będzie ci tylko lepiej", po czym wrzucił nóż za pas, odnalazł wzrokiem tomahawk zamaskowanego, chwycił go i ruszył w stronę walczących. Skoro zamaskowany siedział na Barkerze, Conn miał zamiar zajść go od tyłu i spuścić na jego plecy ostrze toporka. Kilka razy, metodycznie, z całą siłą, jaką mógł włożyć w ten manewr. By ten skurwiel w końcu odpuścił. Nawet, jeśli i tak go nie pokonają, to przynajmniej dotkliwe zranienie pozwoli Bearowi na pozbieranie się w sobie. A potem, gdy Bobby będzie już na nogach, przekaże mu nóż i pomyślą, co zrobić dalej. Musiał być jakiś sposób, żeby wyrwać się z tego koszmaru... po prostu musiał...
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
25-06-2016, 22:24 | #237 |
Reputacja: 1 | Nie mówił. Mówienie zawsze stanowiło wysiłek. Wymagało koncentracji, okiełznania języka. Nie miał na to czasu. Nie miał okazji. Walczył w milczeniu, desperacko przeciwstawiając swoją furię i umiejętności temu czemuś. I przegrywał. Jego furia, umiejętności, jego wytrzymałość. Wszystko to okazywało się niewystarczające. Przegrywał. I nie był w stanie wołać o pomoc. Tuż przed walką widział Connora, ale teraz Bobby był skupiony tylko na przeciwniku. Duszącym go potworze. Nie wiedział więc co się działo dookoła. I mógł mieć tylko nadzieję, że Connor dobrze wykorzysta czas, który Barker dał mu ściągając na siebie uwagę tego czegoś. Brakowało mu oddechu. Czuł jak panika w nim narasta, ale czysta zwierzęca panika związana z walką o życie. Coś znajomego. Nie skupiał się na nadnaturalnej naturze przeciwnika. Nie przejmował się martwym spojrzeniem wroga, gdy sam walczył o każdy oddech. A było mu coraz trudniej. Jedyna jego szansa była na uwolnieniu się z tego uścisku. Musiał go zrzucić z siebie lub przewrócić na bok i wyrwać z się z tego klinczu.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
28-06-2016, 12:36 | #238 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista. ~ A to żeśmy se pogadali... ~ pierwsza przytomna myśl przeszła przez głowę Baltimorczyka gdy wierzgnął w śpiworze. Wierzgnął po tym jak starał się uniknąć ataku Śniącego w jaskini. Nie udałosię. Oczywiście, że się nie udało. Jak w tym cholernym śnie mogło się udać cokolwiek. Zwłaszcza przeciw kolesiowi co miał kod źródłowy gry i jechał dopakowany na wszystkich możliwich kodach. Wiadomo, żeby za słaby nie był. Więc zwykły noob co mógł zdziałać przeciw takiemu dopakowanemu kombo? No tak. Mógł umrzeć. Pewnie. Ale umieranie mimo, że trwało sekundę czy dwie było dość traumatycznym przeżyciem. Ciosy tych jego siekier były przerażające. Ból z ran również. Frank czuł jak się te cholerne ostrze przebija przez jego krtań zostawiając za sobą krwistą smugę a zaraz potem kolejna uderzyła go w głowę. Usłyszał nawet jescze takie specyficzne chrupnięcie. Wierzgnął właśnie by coś zrobić, zablokować broń Śniącego czy uniknąć ciosu. Nie wyszło ale te wierzgnięcie właśnie widocznie było tak silne, że przeniosło się aż na odtworzenie tego ruchu w namiocie. Był w namiocie! Wrócił! Udało się! Śniący go jednak wypuścił! Pomimo skrajnego strachu odczuwał teraz przez moment odczuł dla odmiany falę dzikiej radości. Wrócił! Dopiero po chwili dotarło do niego... Że wrócił do obozu. Że przecież własnymi zmysłami i tak nie sprawdzi czy po prostu Śniący nie wrzucił go na któryś ze swoich kaflów. Ale byli tu i inni! Widział przez szczelinę w namiocie chłopaków z obozu! Walczyli... Ze Śniącym?Nie. To nie mógł być Śniący. Przecież gdy chciał to poruszał się z prędkością myśli, światła czy jeszcze większą. Jak tamten stwór, pewnie ten zły maniotu, co atakował Frank'a. Człowiek był zbyt nieporadnym stworzeniem na takie wartości i skale. Ale chłopaki walczyli a ten ich jeszcze nie pozabijał jak własnie w jaskini zabił Frank'a. Więc może nie są już we śnie? Może naprawdę wrócili? I to jest kolejny awatar Śniącego który nie musi być już tak dopakowany jak oryginał ze królestwa snu? Nieważne! Zamierzał walczyć! Miał dość tych wszystkich zgadywanek i superpotężnych bytów dla których czy ktoś z nich istnieje czy nie było istotne o ile grzecznie poruszał się po planszy w wzynaczonej mu roli. Niech się walą! Odrzucił śpiwór, wyskoczy z niego. Jeszcze skok do wejścia namiotu i już wypadł na trawę na zewnątrz. Ogień! Ogień działał do tej pory. Ale chyba na tego nosiciela złego syfa. Może na Pajęczarkę. A na Śniącego? Wyglądało, że to chyba Bear ten duży, na ziemi co ten rogacz na nim siedział. Nie wyglądało to dobrze. Widział jak Connor leciał już z siekierą by go wspomóc. Nie było czasu! Frank zrezygnował więc z niepewnego i czasochłonnego pomysłu by "zrobić" ogień. Nie miał jak. Nie w tym czasie, nie w tym miejscu i sceneri. Nie. Kurczowo złapał się nadziei, że mają do czynienia z awatarem któregoś z tej trójcy ważniaków i że nie ma on pełni mocy właściciela. Mieli więc szansę! Musieli się go pozbyć by zyskać na czasie! Nim przyślą nastepne awatary. Frank popędził więc w stronę walczących. Chciał złapać tego rogasia za rogi. Mógłby go wtedy przytrzymać i unieruchomić. To by wystawiło plecy i kark tego obcego na siekierkowe ataki Connora. I mogło pomóc uwięzionemu na dole Bear'owi.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
28-06-2016, 23:51 | #239 |
Reputacja: 1 | - Ange, popatrz na mnie - zaczęła od razu gdy dziewczyna otworzyła oczy. Chwyciła ją za policzki i skierowała w swoją stronę, wymuszając w ten sposób to, co miała widzieć. - Ange, popatrz na mnie. Ange? Kur*a... |
29-06-2016, 00:21 | #240 |
Reputacja: 1 | Z dudniącym szaleńczo sercem w piersi Bruce otworzył oczy. Przez pewien moment strach i uczucie potwornego bólu nie opuszczały go. Wciąż przeżywał chwilę, w której piekielna zbroja zacisnęła się na nim i zaczęła przejmować władzę nad jego ciałem. Może i była to jedyna rozsądna decyzja jaką mógł wtedy podjąć, jednak bez wątpienia, gdyby wiedział co go czeka, nie podjąłby się tego. Wolał zginąć od pazurów bestii, niż w klaustrofobicznej zbroi. |