|
Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
10-01-2016, 20:51 | #11 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Podróż do Esper obyła się bez większych niespodzianek, co dość mało pozytywnie zaskoczyło krasnoluda, który od samego początku spodziewał się jakiejś zasadzki - czego zresztą nie ukrywał podczas rozmów z innymi. Nie tyle spodziewał się, co błagał o to wszystkich znanych mu bogów, wypluwając pod adresem wielu z nich rozmaite przekleństwa, a wszystko to przez pewnego niezmiernie upierdliwego niziołka, który postanowił opowiedzieć krasnoludowi historię swojego życia. Nudnego w dodatku…
__________________ [URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019 |
10-01-2016, 20:54 | #12 |
Reputacja: 1 | Esper 6 Mirtul Roku Orczej Wiosny Popołudnie Jeszcze nim karawana na dobre opuściła Esper, Shavri zmaterializował się ni z tego ni z owego u boku Franki maszerującej pośród łąk z kwiatami na rękach i z pieśnią na ustach. Ostatnio edytowane przez Drahini : 10-01-2016 o 22:35. |
10-01-2016, 21:00 | #13 |
Reputacja: 1 | Z pomocą MG napisane . LEŚNA PRZYGODA ORGILLA KARLOVA SIÓDMEGO Tymczasem w lesie, godzinę marszu od Południowego Traktu... Orgill Karlov VII pasował do lasu jak przyzwoitka do burdelu. Myśląc o człowieku idącym przez knieję mamy przed oczami solidnego, zwinnego i uważnego leśnika, dzierżącego pewnie siekierę, nóż czy łuk. Nie należy do tego świata, ale ma tego świadomość, jest ostrożny, stara się nie burzyć naturalnego porządku. Jednak ten widok był skrajnie inny. - Zostaw mnie! - piskliwym głosem Orgill wydarł się na gałąź, która zaplątała mu się w szatę, wydzierając z niej kolejny łachman. Szata i tak była w strzępach, sam mag był brudny, a ślady po łzach wyraźnie odznaczały się na szarej twarzy. Obrócił się by kontynuować podróż, ale potknął się o korzeń i wyłożył jak długi. Albo raczej - jak szeroki! Wysoki bowiem nie był, a ważył tyle, co dwóch dorosłych mężczyzn. I wierzcie mi, wygodne życie w luksusach nie wyhodowało nawet grama mięśni na opasłym ciele, bo i po co? Przywykł do tego, że był otoczony służbą, obwieszony zaczarowanymi przedmiotami jak święte drzewko na dożynki, miał wszystko na wyciągnięcie ręki. Teraz, leżąc na brzuchu przypominał żółwia, równie niezdarny i niespecjalnie zdolny do szybkiego dźwignięcia się na nogi. W końcu mu się jednak udało. I ruszył dalej przez las, wypatrując czegoś do jedzenia, nie raz i nie dwa zresztą depcząc potencjalny posiłek, bo pod nogi patrzeć nie zwykł. Cóż taka groteskowa postać mogła tu robić? Bolesne wspomnienia Orgilla Mag błąkał się po lesie przez wiele dni. Albo kilka. Albo dobę. Czuł się tak zmaltretowany, że dzień mylił mu się z nocą, a nogi plątały co kilkanaście kroków. Brudny, mokry, głodny i słaby - nigdy się tak nie czuł i to dodatkowo potęgowało jego dezorientację. Pewnie dlatego widok ludzkich twarzy był dla niego wybawieniem - nawet jeśli te twarze doczepione były do ciał i rąk, które trzymały skierowane w niego miecze. - Ludzie - powiedział sam do siebie zdziwiony, nie wiedząc czy cieszyć się, bo trafił na plan zamieszkały, czy bać. Rozejrzał się po twarzach, rasach... pierwszaki. To Pierwsza Sfera Materialna, już dalej wylądować nie mógł. Tylko który świat... miecze oraz świadomość własnej bezsiły szybko jednak przywróciły maga do rzeczywistości. Bez swojej świty, splendoru nazwiska, zaklęć ochronnych był ... słaby. I nawet takie nędzne skurle mogły go wybebeszyć. Zaczął się trząść jak galareta. - Litości! Nie zabijajcie! Weźcie wszystko! - zaskomlał czarodziej, czując jak zapamiętane ze skrawków księgi zaklęcia uciekają z głowy niczym spłoszone myszy. - Znaczy co? - prychnął jeden z obcych, traktując płaszczącą się przed nim kupkę nieszczęścia solidnym kopniakiem. - Ała! Ala! - jęknął tłusty czarodziej - Jak śmiesz... znaczy przepraszam, już nic nie mówię... oh Klekot, gdzie jesteś - dodał na końcu cicho, myśląc o swoim nieumarłym słudze, którego wysłał po jakieś jedzenie. - Bierzcie go do obozu. Byle szybko; karawana niedługo nadjedzie - zarządził jeden z drabów. Mag zdążył już pojąć, że nie ma do czynienia ani z drwalami, ani ze smolarzami. Uzbrojeni po zęby, obdarci i cuchnący jegomoście wzięli go pod ręce i powlekli przez las. Orgill próbował przebierać nogami, ale niesporo mu to szło. Na szczęście obóz nie był daleko. A może jednak był? Ku rozczarowaniu wymęczonego czarnoksiężnika zbóje minęli coś, co wyglądało na obozowisko i pociągnęli go dalej. W końcu mag poczuł dym… pieczyste? Dzik? Sarnina? Ślinka napłynęła mu do ust, po czym zdał sobie sprawę, że mieszkańcy tutejszego świata nie zaprosili go raczej na posiłek. Na szczęście gdy w końcu dotarli do celu rzucili go na tyle blisko ogniska, że (ku swemu niezmiernemu zawstydzeniu) przy upadku zdołał chwycić leżącą na ziemi nie do końca obgryzioną kość i schować ją w jednej z wewnętrznych kieszeni. Obozowisko wyglądało na prowizoryczne. Wcześniej mijane miejsce miało przynajmniej jakieś szałasy, ławy, byle jaki stół i całkiem porządne palenisko. To wyglądało jakby zbóje - bo Orgill nie miał wątpliwości, że właśnie z nimi ma do czynienia - przynieśli tu wszystkie swoje rzeczy i po prostu rzucili byle jak. Do tego, sądząc po smrodzie i ilości odpadków - musieli tu rezydować już jakiś czas. Śmierdziało gorzej niż w chlewie: wydalinami, gnijącymi resztkami, niemytymi ciałami i trupem. Trupem? Orgill pociagnął nosem raz i drugi. Poczuł ulotny, acz znajomy zapach. Nie był to smród martwego humanoida; nie był też chowańca czarodzieja, gdyż ten, zrobiony z kości, nie wydzielał praktycznie żadnego zapachu. Taaaak… Okazjonalnie, gdy zawiał wiatr, Orgill czuł woń nieumarłego. Czyżby ratunek? Nieumarli nie kojarzyli się z zagrożeniem, nie jemu. Na ulicach Sigil byli powszechnym widokiem, tragarze, słudzy, a nawet obywatele. On sam był właścicielem i wytwórcą nieumarłych, jego rodzina zbiła na tym masę brzdęku... dopóki on wszystkiego nie stracił. To nie jest Sigil, głupcze. A nieumarli tutaj nie są Twoi. Nie wiesz, nic nie wiesz, czarodziej załkał cicho, nie wiedząc co począć. Rozglądał się jednak, wypatrując jakiejkolwiek nadziei... lub jedzenia. Żołądek zaburczał przypominając o ogryzionej kości. Nieumarłych jednak widać nie było... Obóz pogrążony był w chaosie, lecz Orgill zdołał się zorientować, że bandyci zbroją się i zbierają do wymarszu. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt go nawet nie obszukał i nie związał, lecz ten stan nie trwał długo. Gdy większość zabijaków zebrała się na granicy obozowiska trudno było przeoczyć obcego grubasa łapczywie wysysającego szpik z obgryzionej kości. - A to co? - zdumiał się zwalisty łysol, w którego żyłach wyraźnie płynęła niejedna kropla giganciej krwi. - Od dwóch dni nic nie jadłem - zaskomlał magik, starając się nic nie pominąć z jadalnych rzeczy - a nie wiadomo czy zaraz tu te ghule nie wpadną. Dajcie choć umrzeć z pełnym żołądkiem... - A co mnie to obchodzi?! - ryknął łysy, wcale nie przejmując się wspomnieniem o ghulach. - Do Dziury z nim! Albo nie. Związać, zakneblować i czekać. Więcej ofiar. Będzie więcej ofiar. Ruszamy! - ryknął ponownie i banda łotrów zniknęła wśród drzew. W obozie zostało kilkoro mężczyzn i kobiet, którzy zaraz zajęli się wykonaniem rozkazu. Orgill Karlov VII godność zgubił gdzieś po drodze, więc tylko jęknął i pozwolił się zakneblować i związać. Gdzieś tam w lesie Klekot szukał grzybów i poziomek i lada chwila miał wrócić. Może przestraszą się go? Nikła szansa, bo o ile dobrze pamiętał, czaszka wpasowała się ostatnio w szkielet kobolda i to nieszczególnie świeży… Byłego sigilczyka związano jak prosiaka, wpakowano w usta strzęp brudnej szmaty i rzucono tam gdzie go wiązano. Mag dyskretnie spróbował przeturlać się bliżej ognia, ale po chwili zauważył, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet go nie obszukali (nie, żeby wyglądał na bogacza, no ale…)! Popełzł więc bardziej energicznie, ale nawet jego wygibasy godne tłustej, przerośniętej dżdżownicy nie przykuły niczyjego wzroku; ba! Nikt się nawet nie uśmiechnął! Orgill ułożył się zadkiem do ogniska na tyle wygodnie, na ile pozwalała jego sytuacja (udało mu się nawet wturlać na jakąś derkę!) i gdy w końcu serce przestało walić mu młotem ze strachu i zmęczenia zaczął obserwować otoczenie. A gdy już zaczął aż się zatchnął ze zdumienia. Czuł… coś. Nie. Widział coś. Czyżby jego wiedza nie została całkowicie skasowana? Nie! Gwałtowny przypływ nadziei skończył się równie nagle co zaczął. To zobaczyłby każdy głupiec, każdy cieć, który choć liznął arkanów magii. Albo miał doświadczenie w pomiataniu ludźmi. To tępe spojrzenie, obojętność, sztywne ruchy… Oj, Orgill mógł wpaść w jeszcze większe bagno, niż mu się do tej pory wydawało…
__________________ Bez podpisu. |
10-01-2016, 21:12 | #14 |
Reputacja: 1 | Esper 7 Mirtul Roku Orczej Wiosny Popołudnie, noc i poranek w Esper pomogły wszystkim wypocząć w miękkich łóżkach i nabrać sił do długiej drogi. Nikt nie żałował sobie przy śniadaniu, a i Lena nie narzekała na ilość jedzenia, za którą musiała zapłacić. Marv zauważył, że po posiłku wypytała gospodarza o najświeższe wieści ze szlaku; potem, zgodnie z zapowiedzią, poszła na miasto. Łuczarza niezbyt zaniepokoiły podsłuchane (czy też usłyszane, gdyż ta dwójka nie rozmawiała wcale cicho) wieści o mających miejsce w ostatnim dekadniu zniknięciach w okolicach miasta. W końcu ludzie znikali cały czas - a to dzieci porwane przez wilki, a to leśnicy zjedzeni przez niedźwiedzie, a to mężowie czy żony cichaczem szukające nowego życia… Postanowił mieć to jednak na uwadze. Nowych wieści o bandytach nie było, ale sezon dopiero się zaczynał. Od dwóch dekadni nie było żadnej karawany z południa, a zimą nawet przestępcy zaszywali się w domach, korzystając z nakradzionych przez lato dóbr. Korzystając ze wolnego poranka najemnicy rozpierzchli się po mieście, robiąc ostatnie zakupy. Broń, namioty do osłony przed wiosenną słotą, żywność… Plecaki zrobiły się znacznie cięższe, ale dawały też pewność, że tym razem najemnicy poradzą sobie w niemal każdej sytuacji. No i tym razem można je było wieźć na wozach; Lena nie oczekiwała, że jej pracownicy będą walczyć z bagażem na plecach. [media]http://orig07.deviantart.net/a882/f/2012/235/b/4/medieval_market_by_minnhagen-d5c4fb5.jpg[/media] Sinara cieszyła się, że zdążyła odwiedzić dom Willa, Gorda i Leji. Gdy nikt nie patrzył matka przyjaciela wcisnęła byłej podopiecznej w dłoń mały mieszek z gorzko pachnącymi ziołami. Dziewczyna szybko domyśliła się do czego służą, zarumieniła po czubki uszu. W głębi duszy była jednak zadowolona. Dobrze było poczuć, że ktoś prócz Evana o nią dba. Evan natomiast był niezbyt rozmowny. Wieczorna pogawędka z Sinarą przypomniała mu o własnych rodzinnych tajemnicach. Rankiem, w czasie ubierania spróbował obejrzeć smoczy tatuaż, skryty teraz pod młodzieńczymi włosami na klatce piersiowej. W miarę jak chłopak rósł tatuaż stawał się coraz mniej wyrazisty, ale i tak fechmistrz dobrze wiedział co się na nim znajduje. Potrafiłby odwzorować każdą linię, plamkę i kolec smoczej sylwetki. Kto wie, może w Luskan czegoś się dowie? Co prawda stamtąd nadal daleko było do wysp Moonshae, ale dla marynarzy (czy też piratów) odległość nie stanowiła specjalnego problemu. - Idziemy? - głos ukochanej wyrwał go rozmyślań. Uśmiechnął się i przytulił ją. Do Luskan było daleko, a Sinara była tutaj. Póki co przeszłość nie miała znaczenia. Trakt do Luskan 7-10 Mirtul Roku Orczej Wiosny Karawana pod wodzą Leny i Evana wyruszyła z Esper zgodnie z planem, dwie świece po świtaniu, a po następnych kilku świecach wjechała w las. Tam Shavri i Sinara wybiegli na przód, choć sama pracodawczyni stwierdziła, że napad w tych okolicach jest wysoce nieprawdopodobny. Faktycznie, minęli kilku myśliwych wracających ze zdobyczą, kilka chichoczących dzierlatek dźwigających naręcza drew na opał, a z lasu słyszeli łoskot siekier i nawoływania zbierającej drobny chrust dzieciarni. Okolica wydawała się spokojna. Dopiero kolejnego dnia podróżni poczuli, że są w lesie (a przynajmniej w najbliższej okolicy) sami. “Trakt” był zarośniętą polną drogą, niewiele lepszą niż dukt prowadzący do Zamieci. Nudzący się wyraźnie Kurt nieproszony wyjaśnił Evanowi, że dawno, dawno temu, jeszcze przed założeniem Królestwa biegł tędy prawdziwy, brukowany trakt, którym jeździły wozy wypchane bogactwami wykonanymi przez złotników i kowali z Kaledonu, elfich rzemieślników i ludzkich łowców. Wycięto szeroki, kilometrowy pas lasu od rzeki, trakt patrolowały oddziały pod wodzą znamienitych rycerzy, a rzeką pływały eleganckie łodzie. Dla Evana brzmiało to jak bajka dla dzieci, zwłaszcza że spod zrytej kopytami, błotnistej ziemi nie wystawało nic, co mogłoby przypominać bruk, a rzeką spławiano co najwyżej toporne barki pełne drewna i rudy. Faktem było jednak, że wykarczowany wokół traktu pas lasu był bardzo szeroki, choć zapewne po to, by natura nie pochłonęła relatywnie rzadko uczęszczanej drogi. Marvovi, który zazdrościł dowódcy pozycji na przedzie, wreszcie udało się porozmawiać z Leną. Kobieta wysłuchała jego propozycji. Niewiele było miejsc, w których konie mogły zjechać z drogi bez obaw, że wóz ugrzęźnie w miękkim gruncie, ale ustalili przynajmniej sygnał do ucieczki. Franka oraz Shavri posiadali gwizdek i piszczałkę, które świetnie się do tego nadawały. Piskliwy dźwięk łatwiej wybije się ponad bitewny gwar niż najgłośniejsze nawet okrzyki. Trzeciego dnia większości zaczęła już doskwierać monotonia podróży. Las szumiał, rzeka pluskała, ptaki śpiewały nie przejmując się zbytnio ludzką obecnością, końskie kopyta mlaskały w błocie, wozy skrzypiały, a konie parskały, oganiając się leniwie od much u gzów. Wiosenna pogoda raczyła wędrowców to deszczem, to słońcem, a ciągnący od rzeki chłód sprawiał, że niejednemu katar lał się z nosa. Franka, wzdychając, raz po raz parzyła współpodróżnym zioła. W takich chwilach najbardziej tęskniła za Zoją - nie tylko dlatego, że kapłanka była mistrzynią w leczeniu chorób, podczas gdy lathandrytka specjalizowała się głównie w opatrywaniu pobitewnych ran. Tyle wspólnych godzin spędzonych przy pacjentach, plotek i zwierzeń… Zoja potrafiła być upierdliwa, nawet Franka musiała to przyznać, lecz mimo to brakowało jej przyjaciółki. Shavri był miły… ale to nie było to samo. Czwartego dnia podróży niebo przejaśniło się całkowicie, co wszystkim poprawiło humor. Nikomu nie uśmiechało się ciągłe wyciąganie wozów z błota. Mokre koce i derki suszyły się na burtach wozów, a Aurora podśpiewywała jakąś piracką balladę. Okazało się, że kuszniczka ma bardzo ładny głos i już wkrótce większość podróżnych zawodziła razem z nią o przygodach pirata Lucjana, którego strzały się nie imały, a któremu sama Sune wskakiwała do łoża. Lucjan-woźnica rechotał ze śmiechu jak żaba, za to idący na końcu Marv krzywił się z irytacją. Przez te śpiewy mogą nie usłyszeć podkradających się bandytów! Na szczęście żaden oprych nie przerwał im pieśni. Niedługo potem Lena zarządziła popas i ruszyli dalej. Sinara raźno maszerowała na przedzie, nieco bliżej wozów niz Shavri. Podczas poprzedniego zlecenia znacznie poprawiła jej się kondycja, a i las nie wydawał się już tak przerażająco obcy. Mimo wszystko bardziej poczuła niż zobaczyła, że coś jest nie tak. Znała to uczucie, gdy ktoś przyczajony cię obserwuje - choć częściej od drugiej strony. No i ten zapach… Dziewczyna nie była pewna z czym jej się kojarzył, ale z pewnością z niczym dobrym. Z nerwów sama już nie wiedziała co czuje, ale wolała dmuchać na zimne. Niedbale zwolniła kroku, zrównując się z Evanem. Również Shavri dawał sygnały, że zwrócił uwagę na coś niepokojącego. Nawet Marv zauważył (czy raczej usłyszał), że ptaki milczą, podczas gdy wcześniej przejazd karawany wywoływał jedynie krótkie przerwy w ich uporczywym świergotaniu. Lena krótkimi gwizdami dała znak swoim woźnicom. Wozy zwarły szyk; pierwsze dwa podniosły burty, dając osłonę strzelcom. Thalgast przegonił słabo uzbrojonych piechurów na lewą stronę wozów i mocniej chwycił topór. Kain przygotował zaklęcia. Nie było już czasu by zrobić z wozów krąg. Chwilę później dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi i na trakt wypadło kilkunastu dobrze uzbrojonych obdartusów pod wodzą rosłego łysola. [media]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/7c/4c/cd/7c4ccdfc914bb099a5e86ede16fa8eec.jpg[/media] Napastników przywitał deszcz strzał i bełtów. Kilku zachwiało się, jeden padł, ale bandyci parli dalej. Nie było czasu na drugą salwę; zresztą z lasu również wypuszczono kilka strzał - na szczęście niecelnych. Gorzej, bo prócz strzał nadleciało również kilka zapalonych butelek z oliwą. Nie wszystkie trafiły w cel, niestety jedna spadła nieopodal pierwszego wozu, a druga rozbiła się o burtę trzeciego. Wierzgnęły konie, przerażone krzykami i ogniem. Kurt i Aurora rzucili kusze, próbując opanować wierzchowce. Franka zeskoczyła z wozu; i tak najlepiej sprawdzała się w walce wręcz. Przyjęła na tarczę potężny cios pałki, dając Aurorze czas na ugaszenie ognia i uspokojenie koni. Jej wóz przynajmniej nie miał dokąd odjechać, lecz rzucające się przy dyszlu konie stanowiły niebezpieczeństwo nie mniejsze niż bandyci. Kurt miał mniej szczęścia; jego zaprzęg poniósł i nim poradził sobie z jego opanowaniem odjechał spory kawał od miejsca walki. Bibi, Lewy i Lucjan szybko poradzili sobie ze swoimi końmi, zablokowali koła wozów i szykowali się do obrony. Lewy wyciągnął nawet spod derek ciężki pawęż, usadził się z nim na wozie i zza niego miał zamiar razić bandytów włócznią. Widać było, że ludzie Leny wiedzą, co robią i o nich nie trzeba się martwić. Inni jeźdźcy radzili sobie lepiej lub gorzej z przerażonymi wierzchowcami. Ochroniarze kupców zwyczajnie zeskoczyli (lub spadli) z siodeł i puścili konie luzem. Sami kupcy pogalopowali za Kurtem. Koń Leny był najwyraźniej szkolony do walki gdyż kobieta bez trudu spięła go i natarła na najbliższego draba, tnąc celnie swoim długim mieczem. Kain wymruczał krótką modlitwę i z ziemi wystrzeliły zielone pędy, więżąc lub spowalniając wielu bandytów. Nie na długo, lecz wystarczy by przygotować zaklęcia ‘Tłuszczu’. Te spowalniające czary sprawdzały się w bitwie już nie raz. Shavri zaszedł bandytów nieco z boku - był na tyle daleko, że mógł swobodnie strzelać lub zaszarżować na któregoś z napastników. Sinara również mogła zajść oprychów z boku, gdyż na pierwszej linii byli Evan - na którego szarżował domniemany dowódca bandy - i Lena. Większość podróżnych umknęła w stronę rzeki. Co prawda wszyscy (zarówno kobiety jak i mężczyźni) mieli jakąś broń, ale mieć to jedno, a stawić czoła bezwzględnym bandytom - coś zupełnie innego. Okazało się jednak, że w szuwarach również zaczaiło się kilku drabów - niewielu lecz wystarczająco, by podsycić panikę. Napastników było około dwudziestu. W porównaniu z najemnikami byli słabo uzbrojeni, niewielu posiadało też porządne zbroje, ale sama ich liczba stanowiła zagrożenie i zwiększała chaos. Ciężko było ochraniać podróżnych i wozy, skoro każdy musiał skupić się na równoczesnej walce z przodu i pilnowaniu swoich tyłów. |
14-01-2016, 12:07 | #15 |
Reputacja: 1 | Płomienie nigdy nie były dobrym znakiem, ale Shavri skupił się na niewpadaniu w panikę i zdusił w sobie chęć biegnięcia na pomoc gaszącym ogień. Zamiast tego szybko ogarnął spojrzeniem najbliższe otoczenie i bandytów w polu widzenia. Przed nim roztaczał się mało kuszący widok na szereg obdartych mężczyzn, wychodzących spomiędzy drzew. Ale najbliższy jemu był zarazem tym, który zasadzał się na Panią Lenę. Traffo nałożył strzałę na cięciwę i niewiele myśląc strzelił ku niemu. Sune musiała czuwać zarówno nad Traffo, jak i nad Leną i jej koniem, gdyż strzała tropiciela świsnęła koło nich i wbiła się przeciwnikowi prosto w szyję, kładąc go trupem na miejscu. Sam zaś tropiciel został jedynie draśnięty strzałą wypuszczoną z krzaków. Drugiej nawet nie zauważył. Lena Marple spojrzała na osuwającego się zbira ze zdumieniem, po czym ułamek sekundy później natarła na herszta bandytów walczącego z Evanem. Niestety jej miecz chybił celu. Kobieta zeskoczyła z konia i zaczęła zachodzić napastnika od tyłu. Tymczasem Shavri bez pardonu wycelował w herszta i strzelił ponownie. I tym razem okazało się, że chłopak ma więcej szczęścia niż rozumu - strzała o włos minęła zachodzącą zbója pracodawczynię i wbiła mu się głęboko w udo. Bełt ukrytego kusznika minął Traffo o dobry metr, drugi zaś nie przebił jego ćwiekowanej skórzni. Shavri widział lot drugiej swojej strzały i oblał go zimny pot. Ty patentowany głupcze!, zganił się w duchu grzmiącym głosem dziadka. Zachwiał się pchnięty siłą strzały, która utknęła w jego skórzni. Szybko pozbierał się do kupy po tym niespodziewanym stresie i strzale i w końcu zaczął myśleć. Wyciągając z kołczanu kolejny pocisk, miał nadzieję, że zadana rana w udzie zdekoncentruje trafionego osiłka i pozwoli Lenie i Evanowi szybciej go zabić. Sam zaś poszukał wzrokiem, jakiegoś mniej przyprawiającego o zawał celu. Na przykład któregoś z tych dwóch strzelców, którzy do niego mierzyli. Wrócił wzrokiem do ukrytego w krzakach naprzeciwko siebie jednego z napastników. Złożył się do strzału w tamtym kierunku i starając się skupić pomimo krzyków, harmidru bitwy i biegających w panice koni - puścił strzałę. Zwolniona cięciwa jęknęła cicho, a Shavri w myślach podziękował poprzedniemu właścicielowi łuku. Broń była na prawdę świetna; pocisk bez trudu przeleciał przez krzaki, a do uszu młodzieńca doszedł przedśmiertny zapewne charkot. Drugi z kuszników chybił ponownie; widać śmierć kompana nie wpłynęła dobrze na jego morale. Dopiero gdy jego uszu dobiegło charczenie, z Shavriego zeszło nagromadzone w ostatnich kilkunastu sekundach napięcie. Nogi się pod nim zatrzęsły z nerwów, ale ustał, zachowując fason i dobre zdanie o swojej męskości. Przed dalszym działaniem, pomimo kusznika, który na niego polował, pozwolił sobie na szybki jak myśl rzut okiem na bitwę po to, by zobaczyć, jak radzą sobie inni i co powinien robić dalej. Poza rzecz jasna próbą unieruchomienia strzelającego do niego kusznika. Rzuciło mu się w oczy to, jak kupcy gasili wóz Kurta. Sam zaś woźnica odciął swoje konie i ruszył w stronę Tropiciela uzbrojony w włócznie. Pocieszony tym widokiem Shavri zaczął szukać wzrokiem wśród krzaków drugiego strzelca. Strzały bowiem ewidentnie nadlatywały parami. Wydawało mu się, że coś dostrzegł między gałęziami i wysłał tam grot na zwiady. Ale niestety, jeśli ty widzisz kusznika, istnieje realna szansa, że on widzi ciebie - zwłaszcza jeśli stoisz wystawiony do strzału na środku drogi w pewnym oddaleniu od głównego zamieszania jak kołek znaku drogowego... Chłopak zobaczył frunącą ku niemu strzałę, ale był zbyt wolny, żeby jej umknąć całkowicie, a grot tym razem przebił skórznie, zagłębiając się płytko w piersi, poniżej serca i wyrzucając z chłopaka cały jego oddech. Rozwścieczony nagłym bólem ułamał drzewiec strzały sterczącej mu z korpusu i przeklinając ból naciągnął cięciwę po raz kolejny. Tym razem nie spudłował. Pewną podpowiedzią był krótki a głośny jęk bólu, który się rozległ wśród zieleni, gdy po prawej stronie Shavriego znajomo szczęknął mechanizm kuszy. Sinara, Słonko, brawo!, pomyślał ciepło. W tym momencie minął go Kurt w pełnej szarży. Shavri zerknął za nim i wtedy zobaczył, jak chlaśnięta przez plecy Lena wali się na ziemię bez przytomności. Zobaczył atak Evana zakończony fiaskiem i zmartwiał. Uniósł łuk w tamtym kierunku pomny tego, że z krzaków ktoś na pewno w tej chwili również do niego mierzy. Kto zwolni cięciwę pierwszy i z jakim skutkiem? No i Kurt, który w szale może nagle wejść mu na linię strzału... Bijak pod kaftanem poruszyła się nerwowo. Shavri wiedział, że jego wcześniejsze trafienia były prędzej wynikiem łutu szczęścia zesłanego przez miłosierną Sunę i mistrzostwa broni, niż jego własnych umiejętności strzeleckich - EVAN. Z DROGI I ANI DRGNIJ!- ryknął na całe gardło, naciągając strzałą cięciwę łuku. Ból eksplodował gorącem w klatce piersiowej. Shavri aż sapnął. I na wydechu, w bezruchu, gdy grot strzały wskazał mu masyw okrwawionej sylwetki herszta, modląc się do Sune z żarliwością nowicjusza zakonnego, rozluźnił zgrabiałe ze strachu palce. Sune miała jednak najwyraźniej już dość brawurowych wyczynów swojego wyznawcy, bo strzała wbiła się, owszem, ale w tarczę Evana. Ostrzeżenie jak nic. Shavri, widząc, że nie ma już do kogo strzelać i że Lucjan ruszył na pomoc Evanowi, sam postanowił sprawdzić co dzieje się w środku karawany. Biegiem ruszył w stronę, gdzie powinna była być Franka, omijając ostatniego oplątanego zbira. Ostatnio edytowane przez Drahini : 14-01-2016 o 12:17. |
14-01-2016, 19:31 | #16 |
Reputacja: 1 | Evan strzelecki atak zbójców przetrwał na wozie zasłaniając się zakupioną w Esper tarczą, później gdy pocisków w powietrzu było znacznie mniej wyskoczył na trakt by zetrzeć się z przeciwnikami. Pierwszym adwersarzem okazał się ogromny łysol szarżujący prosto na niego. Evan zamierzał odskoczyć w bok osłaniając się tarczą, by różnica masy przeciwnika nie wgniotła go w ziemię. Kontratak musiał wykonać swoim półtoraręcznym mieczem, co prawda władanie nim jedną nie było proste, ale wolał nie rezygnować z osłony jaką dawała tarcza. Mimo postury herszt był zwinniejszy niż się wydawało - albo faktycznie Evan musiał sporo poćwiczyć nowy rodzaj walki - gdyż bez trudu uniknął ataku i sam wyprowadził swój ciężką wekierą. Na szczęście Evan zdołał się zasłonić, a tarcza wytrzymała. Była warta swojej ceny. Kątem oka zobaczył zeskakującą z konia Lenę, po czym znów skupił się na swoim przeciwniku. Najemnikowi nie pozostało nic innego jak dalej odpierać ataki łysola, samemu próbując w odpowiednim momencie ciachnąć przeciwnika. Trochę zaczął się cofać by uniknąć sytuacji w której koledzy bandyty próbowali go obejść, zwłaszcza że nie wiele widział co się wokół niego dzieje, skupiony na swoim pojedynku. Tym bardziej zaskoczył go przebiegający nieopodal koń, powiewający odciętymi rzemieniami. Kolejny cios i kolejne pudło - walka z tarczą nie sprzyjała celności, ale przynajmniej Evan nadal był cały - kolejny cios najpewniej roztrzaskałby mu głowę, gdyby kolce wekiery nie zahaczyły o tarczę, odłupując z niej kilka drzazg. Chwilę później łysol zniknął fechmistrzowi na moment z pola widzenia; gdy Evan wyjrzał zza tarczy dostrzegł, że przeciwnik trzyma się za nogę, z której wystaje strzała. Zarówno on, jak i Lena, która zaszła wroga od tyłu nie mogli nie wykorzystać takiej okazji - dwa ciosy, które spadły na bandytę nie były niestety śmiertelne, lecz upuściły mu krwi. Kolejny huk - kolejny cios wekiery zablokowany tarczą Evana. Przeciwnicy krążyli wokół siebie, ale nikt nie mógł się przebić przez zastawy i zbroje drugiego, nawet flankująca Lena. Tej nagle… złamał się miecz! Kobieta szybko sięgnęła po broń zbira ustrzelonego wcześniej przez Shavriego, gdy herszt nieoczekiwanie odwrócił się w jej stronę, porzucając zmagania z tarczą Evana i łupnął wekierą przez plecy. Kolce przebiły lekką zbroję i Lena z jękiem padła na ziemię. Evan widząc co się dzieje, postanowił walnąć przeciwnika wkładając więcej siły. Zamachnął się i uderzył - co z tego, skoro tamten ponownie uniknął ciosu. Sekundę potem strzała wbiła się w tarczę fechmistrza - obaj mężczyźni wzdrygnęli się. Łysol odruchowo odwrócił się w stronę Shavriego, który z kawałkiem strzały sterczącym z piersi pomachał mu nerwowo ręką, wolną po oddanym strzale … I wtedy włócznia szarżującego Kurta wbiła mu się głęboko w bok. Bandyta niezgrabnie spróbował oddać cios, ale tylko zatoczył się, gdy woźnica wyrwał włócznię z jego boku i stanął tak, by zasłonić gramolącą się niezgrabnie z ziemi Lenę. Z boku z pomocą nadbiegał też Lucjan. - Rzuć broń śmierdzielu, a może ujdziesz z życiem! - skoro walka nie szła Evanowi, to może zastraszanie i negocjacje pójdą lepiej. Wielkolud tylko się zaśmiał szaleńczo i zaatakował fechmistrza. Był jak w amoku… albo wiedział, że tak czy siak zginie - albo od ciosów broni, albo na stryczku. Evan nie zmieniał już dalej taktyki, tylko zasłaniał się tarczą i atakował w odpowiednim momencie. Przeciwnik był już ranny, a kolejni włączający się do walki ludzie Leny sugerują że reszcie poszło o niebo lepiej niż jemu. Słyszał o wojownikach, którym zapach krwi zaćmiewał zdrowy rozsądek i herszt najwyraźniej do nich należał. Potężny cios wekierą trafił najemnika w prawe ramię; chłopak jęknął, opuszczając miecz. Herszt ryknął i zwrócił się ku woźnicom, którzy na próżno próbowali włóczniami przebić jego grubą zbroję. Na szczęście długie drzewce trzymały go przynajmniej na dystans. Najemnik zebrał się w sobie i zaciskając zęby wyprowadził ostatni cios mieczem. Czuł, że jeśli nie zrobi tego teraz to już nie zdoła unieść broni. Potężny bastard ze zgrzytem przeciął pancerz i zagłębił się w kręgosłupie wielkoluda, kończąc jego żywot. Evan rozejrzał się po pobojowisku dysząc ciężko, wcześniej nie widział za wiele co się działo. Wuj często ostrzegał że tak bywa podczas walki, człowiek tak jest spięty i skupiony na zagrożeniu iż jego wzrok zawęża pole widzenia. Wcześniej podczas utarczek z koboldami nie miał takiego wrażenia, ale teraz gdy doszło walki z masywniejszym przeciwnikiem zrozumiał co wuj miał na myśli. Poszukał wzrokiem ukochaną. Okazało się że całkiem nieźle dała sobie radę, a i reszcie poszło znakomicie i już tylko niedobitki bandytów umykały gdzieś w las. To była dobra robota, mimo ran. Ostatnio edytowane przez Komtur : 14-01-2016 o 21:15. |
14-01-2016, 20:21 | #17 |
Patronaty i PR Reputacja: 1 | W czasie ataku Sinara nie poświęcając wiele czasu na rozmyślania zdążyła wdrapać się na jeden z wozów i przygotować do strzału. Chciała pozbyć się ludzi którzy ostrzeliwali ich z odległości. Najpierw jednak musiała załatwić jednego z bandytów, który chciał wejść na wóz. Dziewczyna nie dała się zaskoczyć i po chwili jej bełt wystawał z oka bandyty. Po nałożeniu kolejnego bełtu namierzyła jednego ze zbirów bliżej drzew. Pierwszy strzał chybił, a drugi okazał się nie być śmiertelny. - Cholera jasna - zdenerwowała się i zaklęła pod nosem. Kątem oka spojrzała na Evana, jego sytuacja też nie wyglądała ciekawie ale nie chciała ryzykować strzelania w tamtym kierunku. Jedno drgnięcie palca i bełt utkwił by w sprzymierzeńcu a nie wrogu. Sinara nie zrażała się porażkami i strzelała dalej, stawiając na szybkość a nie celność. Przy tej ilości wrogów, którzy jeszcze zostali na placu boju, szybkość może okazać się ważniejsza. Niestety tym razem jej strzały okazały się nie być celne, bełty śmignęły koło zbira w krzakach. Shavri miał więcej szczęści i po chwili sylwetka w krzakach osunęła sie na ziemię. Kuszniczka szybko zmieniła cel, skoro tamten był już martwy. Strzeliła do jednego z oplątanych i trafiła w nogę, a własciwie ledwie ją drasnęła. Znowu zaklęła pod nosem. Drugi strzał był celny i bandyta w końcu zginął upadając w oplatujące rośliny. Kątem oka Sinara zobaczyła, że Franka jest w nienajlepszej sytuacji. Namierzyła atakującego, który stał do niej plecami. Nie było to może honorowe, ale wolała zabić go teraz niż po tym, jak zrani Frankę. Bełt bez najmniejszych problemów wbił się w plecy bandyty i pozbawił go życia. Walka dobiegała końca, ale Sinarze udało się ranić jeszcze jednego, uciekającego zbira. Serce waliło jej jak oszalałe gdy rozglądała sie poszukując żyjących napastników. Na szczęście żaden już im nie zagrażał. Wygrali. Przeżyli. Chociaż... wtedy dostrzegła Kaina. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Z jeszcze większym zdumieniem zauważyła, że chyba jako jedyna nie odniosła ran. Czas ruszyć się z miejsca, skoro jest w pełni zdrowia musi pomóc innym. Oczywiście najpierw podeszła do Evana zeby upewnić się, że nic groźnego mu się nie stało.
__________________ Courage doesn't always roar. Sometimes courage is the quiet voice at the end of the day saying, "I will try again tomorrow.” - Mary Anne Radmacher |
14-01-2016, 22:05 | #18 |
Reputacja: 1 | Trakt do Luskan 10 Mirtul Roku Orczej Wiosny Południe Zdarzenie od strony Franki nie wyglądało najlepiej od samego początku. Co prawda kapłanka lepiej radziła sobie w bezpośrednim starciu niż na odległość, lecz... Moc uderzenia rosłego chłopa była czymś zupełnie innym niż para w ramionach niewielkiego kobolda. Niemal cała siła z drwa przeszła na ramię trzymające tarcze, ramie, które prawie od razu zdrętwiało i prawie opadło z sił. Lathandrytka z mrożącym zdumieniem chwyciła tarczę oburącz chroniąc się przed natarciem jak tylko mogła. Mimochodem utrzymywała pozycję, która pozwoliła Aurorze zając się gaszeniem ognia wilgotnymi kocami. Spod podniesionej tarczy Franka widziała zbira, który zamiast z rozpędu łupnąć w jej tarcze, wyłożył się jak długi plątając jeszcze pod nogami rozerwane resztki liściasto-korzennych pnączy. Jego ambicje nie załamały się po upadku, zdołał odturlać się od zamachu wymierzonego przez jednego z nadbiegających ochroniarzy. Ilość obecnych w około ludzi była zbyt liczna, by przejęta kapłanka mogła za wszystkim nadążać. Wszyscy byli zawiązani w walce, nawet Bibi, smagająca w powietrzu batem, który wystarczająco trzymał adwersarzy na odpowiednią odległość. Głośny szczęk drewna i metalu, charkot koni nie zwiastował niczego dobrego. Zaprzęg za sprawą ambitniejszego zbira szarpnął do przodu zrzucając jednego z ochroniarzy i wywracając się po paru metrach z obecną na wozie Aurorą. Ambitny umiał dopiąć swego i zainteresował się powożącą, która musiała być chroniona przez dwie sprzyjające najbliższe osoby. Przewaga liczebna dopiero po dłuższej wymianie bitewnych argumentów ostatecznie powstrzymała, choć z ranami dla karawaniarzy, niestety poważniejszymi dla Bibi. Pnącza powoli były rozrywane a kolejne bandziory dołączały do ofensywy, wymachując w powietrzu pałkami i ostrzami, nie rzadko łupiąc i pryskając wiórami z drwa trzymanego przez kapłankę. Dawało to co prawda nieco czasu dla reszty ochroniarzy, by tłucząc po łbach, powoli przebijali się przez oprychów. Ostatnie ich sztuki odznaczały się zawziętością, którą nadciągająca Sinara miała w planach powstrzymać. Niehonorowe rozwiązanie opłaciło się, trafiony w plecy bandyta wykrzywiony padł na ziemię nie zdoławszy sięgnąć tarczy Franki. Ostatnio edytowane przez Proxy : 16-01-2016 o 03:10. |
15-01-2016, 12:04 | #19 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Luskan, czyli Miasto Żagli, a także szabrowników, piratów i rzezimieszków… O tym miejscu Khergal słyszał już niejeden raz podczas częstych uczt w klanowej willi w Kaledon, do której zjeżdżali się ze wszystkich czterech stron świata członkowie jego licznej rodziny. Wciąż pamiętał opowieści o wielkim porcie pełnym wysokich masztów, będącym zarazem otwartą bramą do całego regionu Wybrzeża Mieczy, który wręcz obfitował w rozmaite skarby i tajemnice będące spuścizną po niejednej cywilizacji, powstałej tam na przestrzeni wielu tysiącleci. Dla wielu awanturników z północy, Luskan było wrotami do sławy i bogactwa, a także początkiem końca niejednego z nich...
__________________ [URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019 Ostatnio edytowane przez Warlock : 16-01-2016 o 00:57. |
15-01-2016, 13:10 | #20 |
Reputacja: 1 | Cisza. Marv zorientował się nagle, mimowolnie rozglądając się wokół siebie. Nie, oczy jak zwykle nie pomagały, nie dostrzegając żadnych niepokojących szczegółów. Ale chłopak pochodził przecież ze wsi, z dzikich niemal ostępów. Brak odgłosów lasu oznaczał drapieżnika. Nie ostrzegł innych tylko dlatego, że zdawali się już wiedzieć. Szkoda, że udało się tylko zbliżyć wozami. To była ta sytuacja, w której mogli pospieszyć konie i po prostu ruszyć do przodu. Los jednak zarządził inaczej. Albo może brak poleceń? Nikt nie wykrzyknął rozkazów. Dobrze, że wcześniej zdołał przynajmniej porozmawiać z Leną! Zdążył przygotować włócznię i mocniej chwycić rzemienie tarczy, a już się zaczęło. Odwrócił się w tył i przykucnął, zasłaniając tarczą. Nie strzelali do niego, pierwsza salwa minęła go z daleka. Tak mu się wydawało, bo jego oczy nie nadążały za frunącymi pociskami. Albo tamci zajęci rabowaniem karawan nie mieli czasu uczyć się strzelać. Ruszyli zaraz do ataku i Marv wpierw przygotowywał się do przyjęcia szarży tuż obok mruczącego coś krasnoluda. Wtedy jednak usłyszał spanikowane głosy ludzi z drugiej strony, gdzie podróżnicy postanowili pobiec, jak bezgłowe kurczaki, w stronę tataraku. Może i mieli jakąś broń, ale stanowili jedynie skłębioną, bezbronną masę. Nie mógł ich tak zostawić. - Pomogę ludziom! - rzucił do kapłana, zapominając, że w ten sposób nie przekazuje mu żadnej istotnej informacji. Sprostować nie miał kiedy, bo już biegł w stronę wynurzających się ze swojej kryjówki bandytów. Później nie mógłby w pełni wyjaśnić co się z nim wtedy stało. Wszelkie wątpliwości zniknęły. Przeciwko niemu stawali ludzie, nie jakieś paskudne koboldy. Ludzie tacy jak on, źli lub zdesperowani. A mimo tego włócznia Hunda nie zawahała się ani razu. - Pozostańcie w grupie! Nie panikujcie, trzymajcie ich na dystans! - krzyczał w biegu, jednocześnie unikając niewprawnego cięcia bandyty, który pierwszy znalazł się na drodze szarżującego rudowłosego wojownika. Rozpędzony Marv wpadł na oponenta z całym pędem, przebijając go włócznią na wylot i zabijając na miejscu. Jakaś cząstka jego świadomości zarejestrowała, że właśnie zabił pierwszego człowieka w swoim życiu. ciało reagowało inaczej, kopnięciem zrzucił trupa ze swojej broni i przygotował się na atak dwójki pozostałych bandytów, którzy trafnie ocenili zagrożenie i zwrócili ku niemu. Część podróżnych wyjęła broń, ale zamiast wycofać się, spróbowali zablokować drogę bandycie. Nie mógł śledzić ich dokonań. Niezbyt czysta, chuda kobieta rzuciła się na niego z okrzykiem. Uderzenie jej zaniedbanej broni zeszło po uniesionej w porę tarczy, grot włóczni Marva przebił jej bok. Odskoczyła, sycząc z bólu. Nie była już w stanie celnie wyprowadzić ciosu, kolejne uderzenie pozbawiło ją życia. Oczy chłopaka przez ułamek chwili śledziły jak osuwa się na ziemię. Kobieta. Następny atak natychmiast przywrócił go do trybu bojowego, nie pozwalając zastanowić się nad tym co się wydarzyło. Jak w transie uchylił się przed ciosem przeciwnika. Podróżnicy mimo przewagi właśnie wycofywali się, krzycząc panicznie gdzieś w okolicy wozu. Jeden z nich leżał na ziemi w kałuży własnej krwi. Rozproszony Marv tym razem dłużej zmagał się z wrogiem, któremu udało się uskoczyć przed pierwszym pchnięciem. Nie był, podobnie jak inni, wielkim wojownikiem. Jego ciosy cięły powietrze lub niegroźnie zsuwały się po metalowych wzmocnieniach tarczy. I nie trwało to długo, trafiony włócznią wkrótce dołączył do dwójki swoich towarzyszy w występku. Nagle poznany instynkt nie opuszczał Hunda, który cofnął się sprawnie przed paskudnie niecelnym ciosem kolejnego zbira, próbującego zajść go od tyłu. Zwracając się do niego uchwycił zamieszanie przy wozach i kolejnych przeciwników, którzy zeskakiwali z wozów, rzucając się na pierwsze cele: podróżnych. Marv nie był im w stanie pomóc, zmagając się z wrogiem. Cios topora przeszedł tuż obok, młody wojownik w myślach dziękował wyciskowi, jaki dostawał podczas treningu. Jego włócznia wbiła się w udo wroga, kilka sekund później weszła głębiej prosto w pierś. Dopiero wtedy rudowłosy zorientował się, że bandyci wybierali teraz najbardziej bezbronne cele i porywali je! Krzyknął, ignorując słyszane niedaleko wołania krasnoluda. Jak dotąd kapłan radził sobie chyba nieźle i na pewno to nie on najbardziej potrzebował pomocy. Chłopak rzucił się więc za porywaczami, ale wraz z końmi i krzyczącymi ludźmi, kotłowanina była zbyt duża. Drogę przeciął mu jakiś młody chłopak, nie starszy niż sam Marv. Zaskoczony rudowłosy nie zdążył się zasłonić i krótki miecz tamtego przebił się przez zasłonę i zbroję, wchodząc odrobinę w ciało. Hund syknął z bólu i zwrócił całą swoją uwagę na przeciwnika. Podczas kilku następnych sekund okazało się, kto jest zdecydowanie lepszym wojownikiem i wróg padł. Gdzieś obok ochroniarze zarżnęli jeszcze jednego. Krasnolud chyba kogoś złapał. Najważniejsze było jednak to, że część znikała właśnie w lesie. A wraz z nimi Rose i jeden z młodych podróżnych. - Musimy ich gonić! - krzyknął Marv, wskazując kierunek i szukając Evana i innych. - Shavri! - teraz już pamiętał, że ten jest tropicielem. - Nie możemy dać im uciec! Sam natychmiast popędził za przeciwnikiem, chociaż nie miał zamiaru kontynuować, jeśli miał robić to sam, a tamci znikną mu z pola widzenia. Wtedy pozostaje tropienie po śladach, a w tym rudowłosy był wręcz tragiczny. |