Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-10-2010, 20:10   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[Grhwk-DnD] Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę

Ściekające po ścianach śmierdzące strużki, pleśń i grzyby wciskające się ze zwierzęcą niemal agresją, w każdy zakamarek między odrapanymi, zimnymi cegłami, walczące o każdą piędź ponurej przestrzeni. Nierówna, bijąca przejmującym chłodem podłoga, tu i ówdzie upstrzona krwawymi plamami, gdzie indziej zaś podziurawiona pełnymi wody otworami wydrapanymi przez stada szczurów i drętwiejące palce niedoszłych uciekinierów. Poznaczony naciekami sufit i wąskie, zakratowane okienko starannie selekcjonujące każdy wdzierający się do więzienia promyk, czy to księżyca czy słońca. Każdy róg rozległego pomieszczenia tonął w ciemności. Ale to już nikomu nie przeszkadzało. Osadzeni nauczyli się poruszać po omacku, znali każdy centymetr otoczenia, cal po calu analizowali przestrzeń wokół siebie. Spośród niezliczonej układanki cegieł byli w stanie wyróżnić każdą po kolei, we własnym umyśle odbudować całą konstrukcję aresztu element po elemencie, nie pomijając ani jednego zadrapania czy wgniecenia. Desperacko szukali drogi ucieczki, pokrwawionymi paznokciami wygrzebywali murarską zaprawę spośród bloków, odartymi niemal do kości knykciami uderzali w mur, walili w ściany kolanami aż drętwiały im nogi. Wyczerpani, osuszeni z energii do cna, padali bez ducha w błoto i kurz, niezdolni by choć ruszyć palcem. Na granicy jawy i koszmaru, między jedną grozą a drugą, błagali wszystkich bogów o siłę, by raz jeszcze, chociaż raz, wznieść w górę pięść, raz jeszcze zmierzyć się z nieustępliwymi murami garnizonowego więzienia. Letarg i walka przeplatały się nieustannie, dzień i noc. Wąski snop światła wślizgujący się przez zakratowane okno był jedynym wskaźnikiem upływającego czasu. Strażnicy nie przychodzili o żadnych konkretnych porach, w ogóle nie wchodzili do celi. Co jakiś czas wrzucali tylko poprzez kraty jakieś odpadki z własnego stołu. Wodę piło się z kałuży. Beznadzieja zaciskała kościste paluchy wokół dusz skazańców, gardła drgały gotowe na powitanie sznura. Mozolne starania o ratunek, z każdą chwilą bliższe zaklinaniu rzeczywistości niż realnej walce, trwały póki za murami garnizonu bawiono się i śpiewano. Festiwal Plonów, święto uczt i hulanek, parad i procesji maszerujących miejskimi alejami, powitanie jesieni, zwiastującej zbliżający się koniec wegetacji i życia. Wszystko odległe, milknące w mroku. Dni i noce przeminęły, nadszedł czas ostateczny, brzask, który miał być dla szóstki łajdaków ostatnim. Nie było już woli walki, żadnego błysku w oczach. Ślepia zmętniały, głowy pochylone na piersi kołysały się w półśnie, czaszki wypełniały się powietrzem, wszystkie myśli uciekały z głów niczym szczury z tonącego okrętu. Pusty bezsens i katatonia biorąca we władanie wszystkie członki skazanych. Skuleni, zalegli na lodowatej ziemi więźniowie wyczekiwali końca z utęsknieniem. Ból poobijanych członków i nieznośna, wwiercająca się w głąb ciała trwoga były jednynym, co odróżniało uwięzionych od martwego mięcha. Przybycie strażników pewnie nawet wlałoby nieco otuchy w ich coraz wolniej bijące serca, zapowiadało wszak koniec bezmyślnej męki, osatni spacer przez miasto i wejrzenie w słoneczną tarczę ten kolejny raz, schwycenie w płuca morskiej bryzy. Co z tego, że przeżartej dziesiątkami innych zapachów, zgniłej i smażonej ryby, wiercących w nosie egzotycznych potraw, świątynnych kadzideł i palonych liści, moczu i fekaliów, piżma i innych pachnideł, woni miasta, w którym wszystko miało się skończyć. Pewnie to wszystko odcisnęłoby się na wymizerowanych twarzach więźniów uśmiechem. Gdyby tylko mieli siłę wyrwać się z trupiego odrętwienia.

"Hej, hej bidulki!" – zakrzyknął radośnie dowódca straży, przesuwając pękiem kluczy po stalowych prętach – "Mam dla Was dobrą wiadomość, więc rozchmurzcie ryjki. No halo, łobuzy?"
Głucha cisza, która odpowiedziała Jonaszowi, zarządcy garnizonowego więzienia, wcale a wcale go nie zraniła. Figlarny uśmieszek dalej igrał pod wąsem tłuściutkiego klawisza.
"Była amnestia dranie! Amnestia! Łuhuhuhuhu!" – zaśpiewał, samotnie wkraczając między dogorywających skazańców – "Amnestia, która i Was objęła! Wy szczęściarze jedni!"
Zmatowiałe oczy powędrowały za żołnierzem, zataczającym koła w tanecznym kroku.
"Nie będą Was rwać końmi, ani nawet wbijać na pal. Nie będzie ćwiartowania, ani palenia na stosie. Nie ma mowy o żadnym obdzieraniu ze skóry, ani innych tam publicznych torturach. Uwierzcie..." – klawisz przerwał na moment gestem przywołując do siebie trójkę kompanów – "Nie będziecie w żaden sposób męczeni, a tylko, w najzwyczajniejszy, humanitarny sposób powieszeni. Czy to nie piękna nowina? Rel Astra staje się naprawdę wspaniałym miejscem".

Naigrawania Jonasza spływały po więźniach, nie zdobyli się na nic więcej ponad gniewne prychnięcie. Stali bezczynnie, skostniali, odgrodzeni od świata niewidzialną barierą obojętności i beznadziei. Nawet nie próbowali skakać na strażników, dźgać ich zaostrzonymi kamykami, które w pocie czoła szlifowali nabawiając się odcisków, nie ruszyli się o krok, w kolejce czekali na nadchodzących z ciężkimi, żelaznymi kajdanami oprawców. Pierwsza trójka, skuta u kostek i przegubów rąk, grzecznie, z kornie opuszczonymi głowami przesuwała się do wyjścia. Wilki wiedzione na rzeź. Myvern, Vincent i Erik. Gavin, Elletar i Kerin. Na sam koniec razem. Złączeni ciężarem łańcucha, niemrawo stawiając kroki toczyli się ku wyjściu. Pełgające na ścianach światło z każdym załomem korytarza i każdą mijaną komnatą brało we władanie coraz większe połacie budynku, raziło w oczy, atakowało czysto fizycznym bólem. Gwizdy przemieszane z wiwatami na cześć poczciwego pułkownika Ottona narastały z każdą chwilą. Lud go kochał. To on zapewniał gawiedzi moc atrakcji miast wykańczać swych podopiecznych w celach i nocą zakopywać pod miejskimi murami. By osłodzić pospólstwu ciężkie chwile po zakończonym Festiwalu Plonów, dać trzeźwiejącym powoli biedakom jeszcze garść porządnej rozrywki organizował publiczną kaźń. Praczki i handlarki, ojcowie i matki z dzieciakami wziętymi na barana, kupcy, którzy ciągle jeszcze nie mogli zebrać się do drogi po srogich hulankach poprzedniego wieczora, szukający zarobku kieszonkowcy i sprzedawcy garmażeryjnych niespodzianek. Przekrój społeczeństwa był najlepszej jakości, oddawał w miniaturze obraz całego solnorskiego organizmu, nieznającego snu molocha. Pułkownik Otton siedział w towarzystwie innych ważnych osobistości na drewnianym podeście, kilkanaście metrów od ustawionych w rządku szubienic. Patrycjat miał zapewnione wyborne miejsca, zaś tłumy zwykłych mieszczan musiały sapać na siebie nawzajem, kopać się po kostkach i podszczypywać, używać wszelkich znanych sobie ulicznych sztuczek, by dopchnąć się bliżej kata i otoczonych przez gromadkę żołnierzy więźniów.

"Głowa do góry!" – zarechotał kat, podnosząc podbródek Erika w górę, by móc zawiązać sznur na jego byczym karku. Rudobrody olbrzym dawno otrząsnął się z więziennego marazmu i szarpał się niczym tur, nie dając się oporządzić zjadanym przez tremę żołdakom. W rękawiczkach z łosiowej skóry i odświętnych wamsach starali się oni robić wszystko jak należy, prezentować szczyty egzekutorskiej elegancji. Poproszeni przez dobrotliwego Ottona, poklepani przez niego po policzkach, zauroczeni ciepłem i serdecznością starszego pana starali się jak mogli, by nie przynieść mu wstydu przed zaproszonymi na pokaz uśmiercania bandytów grubymi rybami. Brodaty zbir wyraźnie chciał narobić strażnikom wstydu i kat, potężnie zbudowane chłopisko w nowiutkiej, czarnej koszuli musiał dla uspokojenia gagatka sprzedać mu uderzenie pięścią w nerki. Oszołomionemu Erikowi łatwo było zawiązać kokardę na szyi i nie minęło wiele czasu, gdy nieszczęśnik stał już na drewnianym pudle (na tę specjalną okazję obłożonym kolorowym materiałem), a publika kwiczała z radości.
"Wybacz, ale nasi widzowie są głodni krwi. Nie dostaniesz szansy na jakieś zgrabne epitafium, ale wątpię, żebyś coś fajnego zdołał wymyślić tak na szybko" – Jonasz puścił oko do rudzielca i bęc! Pudełko wyfrunęło spod nóg brodacza, a trzask pękającej tchawicy dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że wiązania na sznurze są wyśmienite. Marynarska szkoła wiązania lin. Brawo!

Braw nie brakowało. Brawa biła cała zgromadzona na placu tłuszcza i dystyngowane damy z szanownymi panami, wszyscy usadzeni po obu stronach pułkownika Ottona.
"Gotów na chwilę z wolnością? Poza kajadami i z dala od krat?" – Jonasz znów mrugnął, tym razem mizdrząc się do Myverna. Wciąż skuty łańuchem u nadgarstków, 'jadący na jednym wózku' z Vincentem Solettan czuł pełzające mu we wnętrznościach węgorze. Coś paskudnego powoli wspinało mu się po ścianach żołądka w górę, do gardła. Cierpki, ostry posmak w ustach sugerował nadciągającą powódź. "Strasznie zzieleniałeś Myvern. Dobrze się czujesz?" – dowódca straży wyglądał na szczerze zaniepokojonego – "Wiesz, to bardzo doniosła chwila. W chwili takiej jak teraz nie wypada źle się zachowywać. Trzymaj fason zuchu, trzymaj fason. Już tylko momencik".
Łotr nie odpowiedział, z zieleni przeszedł w fiolet i zgiął się w pół walcząc z mdłościami.
"No to mamy klops" – warknął Jonasz, kiwając głową z niesmakiem. Wpatrzony w wymiotującego Myverna nie widział, że jego słowa doskonale wpasowują się w szersze nieco realia.

Na szczycie jednej z pobliskich czynszowych kamieniczek stała jakaś postać, starszy jegomość w znoszonej profesorskiej todze. Pewnie nikt, by na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie werbalny atak, który przypuścił na bębenki falującego między budynkami tłumu. Paskudnym, charkotliwym głosem komunikował coś wszystkim zebranym. Co ciężko było powiedzieć. Chyba nic sensownego, bo każdemu z jego słów towarzyszyły wymachy rąk i podrzucanie w górę jakiegoś dziwacznego, atramentowoczarnego przedmiotu. Nie szło powiedzieć czym był ów obiekt, odległość robiła swoje. "Zgroza! ZGROZA!" – wydarł się w końcu dziadek, wznosząc swój diabelski wokal ponad ogólny hałas towarzyszący egzekucji i powiązanym z nią pobocznym rozrywkom. Nie bredził. Zapowiadał to, co miało nadejść. I nadeszło nim jeszcze Myvern Solettan opróżnił swój żołądek z resztek zmieszanej z wodą żółci.

Wszystko miało swój początek, gdzieś pośród obrzucającej się obelgami dzieciarni, która niezainteresowana publicznym mordowaniem, lżyła się potwornie i pluła do studni. Pisk i skomlenie, które nadbiegło z tamtej strony przykuło uwagę wszystkich, oderwało spojrzenia setek plebejuszy od serwowanego im wieszania. Zgroza, zgroza! Oślizgłe, pełne przyssawek i ociekające brudnobrązową mazią macki wystrzeliły spod ziemi, niczym niezapowiedziane, rozerwały bruk i zabrały się do dzieła. Miażdżeni uderzeniami potężnych witek gówniarze padali na chodnik z poprzętrącanymi kręgosłupami, drgając i tocząc ślinę. Macki pełzły po ziemi dalej, sięgały kolejnych, przewracały kramy i rozmazywały na ziemi skamieniałych widzów. Zgromadzone wokół Ottona osobistości na raz zerwały się z miejsca, ale nie było dla nich drogi ucieczki. Z czystej nicości, rozrywając bariery światów, zza pleców osłaniającej burżujów straży wychynęły cztery dziwaczne sylwetki. Jedna, psiopodobna, potężnie umięśniona, otoczona aureolą macek, z przypominającą ukwiał paszczą runęła na gwardzistów gruchocząc ich kości pod kopytami, rozrywając na strzępy, obalając podest, na którym ustawili się arystokraci. Postacie, jedna po drugiej, spadały z chwiejącej się konstrukcji, wprost w bezdenną otchłań drugiej bestii. Mająca dziesiątki wężowych odnóg, poprzecinana grzebieniastymi naroślami poczwara sunęła w głąb placu zostawiając za sobą żrącą, parującą plamę śluzu. Trzeci ze stworów doskoczył do samego Ottona, kangurzym skokiem przesadził kilkanaście, a może i kilkadziesiąt metrów, lądując na ciele pułkownika. Wychudły, dziobaty potwór o kocich kształtach miał może trzy czy cztery metry, ale przy kolejnej maszkarze zdawał się ledwie pyłkiem. Kotłująca się, zbita w jedno masa wibrujących organów, ociekających krwią i śluzem białawych wypustek pochłaniała po kilkunastu ludzi na raz, wyrzucając spośród zwałów cielska osadzone na długich szyjach, podobne rybim paszcze, które połykały pechowców w całości. Wrzaski pomieszane z łkaniem i odgłosami towarzyszącymi wymiotom wznosiły się ponad dachy kamieniczek, na których swój morderczy rytuał odprawiała dwójka mężczyzn. Profesor i jego asystent. Nie było drogi ucieczki, budynki waliły się. Huk i grzmoty. Górujące nad miastem macki obalały kolejne konstrukcje grzebiąc ludzi żywcem i zwałami gruzów odcinając ofiarom wszelką drogę ucieczki. Żałośni głupcy w wamsach rzucili się z berdyszami i halabardami przeciwko zwiastującym koniec czasów potwornościom, kupowali innym cenny czas, rozrzucani w strzępach z jednego końca placu na drugi. Jonasz zamarł w bezruchu. Porażony widokiem przemykającej obok zastygłych w przerażeniu skazańców psiopodobnej bestii poślizgnął się, cofnął, przywarł do drzewa szubienicy, objął ją z całych sił, jakby szukając w tym symbolu śmierci jedynego oparcia. Z pękiem kluczy w dłoniach otworzył usta w niemej grozie widząc jak wszędzie dookoła, co krok, wybucha czysty mrok, osnowa rzeczywistości drga niczym struna, naprężona pod naciskiem nienazywalnych sił. W jednej chwili stał przy drzewie szubienicznym, a w kolejnej pozostało po nim i jego gwardii tylko stopione szkliwo i bulgocząca protoplazma. Ziemia rozwarła się w centrum całej zawieruchy, pochłaniając tych, którzy przetrwali wśród oddanych pierwotnej furii stworów spoza granic ludzkiej i boskiej domeny. Wciąż skuci łańcuchem, Myvern i Vincent, ogłupieni strachem w tej samej chwili pognali w przeciwnych kierunkach, wyrżnęli w ziemię, stoczyli się z drewnianego podestu między powódź trupów. Kerin, Elletar i Gavin kręcili się w kółko, oszołomieni dreptali w miejscu, w milczeniu obserwowali wpływającą na plac lawę i ginące wśród niej macki. Widzieli jak uciekający w popłochu niedobitkowie znienacka zamierają w bezruchu i padają na ziemi lub co gorsza, bez żadnego widocznego powodu, rozbryzgują się na cząsteczki. Czerwona zawiesina wirowała ponad zdewastowanym placem, okrywała karminowym płaszczem tonące w lawie lub zagryzające się nawzajem bestie. Skowyt towarzyszący śmierci istot obcych ludzkiemu pojmowaniu był z niczym nieporównywalny, miotał ciałem i umysłem na boki, jaźń zdawała się rozdzierać na części. Ile? Ile to wszystko trwało? Wygrzebując się spomiędzy lepkich od posoki ciał i porozbijanych na szczapy desek wszyscy skazańcy zadawali sobie to samo pytanie. Wyrwani poza granice ludzkiego pojmowania z trudem dochodzili do siebie, dysząc niczym miechy, gramolili się na równe nogi. Wciąż spętani łańcuchami, cudownie ocaleni przez najkoszmarniejsze z sił, rozglądali się zaćmionym wzrokiem. Trupy, wszędzie trupy, morze trupów. Strumienie lawy pochłaniające zwłoki i tych, którzy mieli pecha przetrwać. Truchła potworów zalegały w każdym zakątku placu, nieruchome macki wystawały z wypluwających lawę kanionów. Po sprawcach całego piekła nie było śladu. Po budowlach, na których stali pozostały stosy porozbijanych bloków piaskowca. Tu i ówdzie niedobitki wyciągały ręce ku niebu w błagalnym geście, prosząc o zmiłowanie.

"Pryskajmy stąd..." – wyszeptał elf, słysząc zbliżające się z oddali, głuche, miarowe uderzenia. Dziesiątki, a może i setki uderzeń o bruk.
"Nie tak szybko..." – zachichotał złowieszczo jakiś głos. Głos zmieniony, inny. Głos, który wydobywał się ze znanego im gardła, ale nie należał do jakiejkolwiek znanej im istoty. Coś zakotłowało się pośród opryskanego krwią drewna i potężna, bycza sylwetka Erika, z zerwanym sznurem wciąż zaciśniętym wokół zmiażdżonej tchawicy wyrosła przed osłupiałymi więźniami. Odebrany któremuś z klawiszy berdysz drgał lekko w dłoni rudobrodego, potężne narzędzie ściśnięte w pięści, bez wysiłku wznoszone przez zbira jedną ręką. Nie żył. Z pękniętą tchawicą i przekrzywioną pod pokracznym kątem głową żyć nie mógł. Wywijać orężem jednak mógł całkiem sprawnie i nic sobie nie robiąc z zasad anatomii, według której powinien być zimny i nieruchawy, kroczył ku współtowarzyszom niedoli. Szybko, zbyt szybko jak na kogoś, kto swoje powisiał na gałęzi. Niemal tak szybko jak tajemnicze postacie, których odgłosy kroków dudniły za morzem gruzów. Coraz wyraźniejsze, coraz bliższe, coraz bardziej niepokojące.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-10-2010 o 20:29. Powód: Życie zmusiło.
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172