Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-12-2016, 01:18   #121
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Theseus znajdował się już w swoim pokoju. Było ciemno. Jedynie stojąca na biurku zapalona świeca i wpadające przez okno mdłe światło księżyca pozwalały się rozeznać po otoczeniu. Na środku komnaty stała balia wypełniona do połowy wodą, obok zaś znajdował się cebrzyk.
Sieroty miały wszy. Najwidoczniej dwie opiekunki nie były w stanie dopilnować, by wszystkie dzieci regularnie się myły. Cicerone nawet się im nie dziwił. Całe szczęście, że jego gosposia już o tym rozmawiała z merem.

Ruszył w stronę łóżka, po drodze rozpinając koszulę, odsłaniając przy tym kudłatą pierś i zawieszony na szyi amulet. Zsunął z siebie czarny materiał, przez co teraz było widać jego zabliźnione plecy. Złożył koszulę w równą kostkę i odłożył na bok, a następnie przysiadł na krawędzi łóżka, by rozzuć buty.
Wstał i przeszedł po pokoju w samych spodniach, by dostać się do komody. Wyjął z niej biały ręcznik i zarzucając go sobie przez bark, skierował się do balii.

Rozbierając się do naga, wszedł powoli do środka, stopą kontrolując temperaturę wody. Z westchnieniem ulgi zanurzył się w ciepłej cieczy i oparł się o krawędź wanny, zwieszając głowę w tył. Tkwił tak przez chwilę w totalnym bezruchu.
Myślał o rozmowie, którą przed chwilą przeprowadził z gosposią. Nie mógł być na nią zły za to, że próbowała pomóc temu mężczyźnie. Mimo to Theseus go nie znał. Nie wyglądał groźnie jednak, Cicerone wiedział, że ci najbardziej niepozorni są najniebezpieczniejsi. Zresztą, w końcu sam przyznał się do tego, że został wynajęty, by zabić drugiego człowieka. Cicerone nie bał się o swoje życie czy też skromne dobra kościoła. W myślach miał raczej sierociniec… no i panienkę Chloe, której Diego ponoć zawdzięczał życie.
Na domiar wszystkiego, gosposia chciała z niego zrobić kościelnego. Cóż, Milet może był dobrym grabarzem, ale nie mógł ciągle pokazywać się w świątyni, nietrzeźwy. Potrzebowali kogoś młodego, dobrze wychowanego i uczynnego. Czy Diego taki był?

- Skomplikowane… - mruknął do siebie, na chwilę odpływając gdzieś myślami. Uniósł głowę i zaczął szorować swoje ramiona oraz pierś. Nie zdjął do kąpieli amuletu, który teraz wesoło ślizgał się po jego skórze. Nie musiał się obawiać o swoją biżuterię, woda nie mogła jej w żaden sposób zaszkodzić.


Przejeżdżając szarym mydłem po szerokiej, owłosionej piersi, napatoczył się myślami na wydarzenia jeszcze sprzed dzisiejszych odwiedzin u pana Trouve. Tak wiele się dzisiaj działo, że prawie zupełnie zapomniał o postaci młodej kobiety, która tego dnia zawitała do świątyni.
- Sophie d'Artois - wymówił jej imię, na chwilę zamierając z mydłem w miejscu i wpatrując się w jakiś odległy punkt.

Kim była?, zastanowił się. Theseus nie do końca uwierzył w jej opowieść. Pojawia się znikąd i wypytuje o wiedźmę. Twierdzi, że zaszła do Szuwarów pieszo, ale pomimo odrobiny kurzu na twarzy oraz lekko zabrudzonego ubrania, nie wyglądała, jakby maszerowała przez ostatnie kilka dni. Nie była najgorzej ubrana i miała swój podręczny bagaż, jednak żadnego wozu, służby czy chociaż przewodnika.

Była bezradna, zagubiona a przede wszystkim młoda. Theseus nie miał okazji poznać Starej Marie, toteż nie wiedział, jak mogą wyglądać jej znajomi. Rozmawiali o tym z Chloe. Zasugerowała, że młoda kobieta może być jej krewną. Czy Sophie i stara wiedźma poznały się kiedyś? Cóż, robiła wrażenie, jakby tak naprawdę nie wiedziała, kogo szuka. A może po prostu udawała?
Theseus mruknął i kontynuował szorowanie, schodząc na dolne partie brzucha i nogi.

Czego więc ta blada i jak na gust Cicerone nad wyraz krucha dziewczyna mogła chcieć od wiedźmy? No tak, Glaive słyszał, co wiedźmy robią, kiedy kobiety, zwłaszcza młode, przychodzą do nich w potrzebie.

A może… Może przyszła, ponieważ wiedziała, że wiedźma nie żyje. Tak jak zrobił to ojciec Bernard po śmierci poprzedniego Cicerone.
Tak, to też podpowiadała jego gosposia. Co prawda Sophie nie wyglądała mu na wiedźmę. Ale co on mógł o tym wiedzieć. Na dobrą sprawę nigdy żadnej nie spotkał, a przynajmniej tak wierzył. Był tylko prostym kapłanem, który pilnował, by ludzie w parafii żyli w zgodzie i dbali o swój interes. Wiedźmami i heretykami zajmował się Kanton Inkwizycji.

Glaive poczuł, jak dreszcz przebiegł po jego kręgosłupie.

Kolejne zagrożenie.

Ale czy na pewno?

***

Było już późno, choć na pewno jeszcze dużo przed północą. Kąpiel naprawdę dobrze mu zrobiła. Czuł się rozgrzany i pokrzepiony. Spięte mięśnie rozluźniły się, pozostawiając w wodzie część trosk i stresu, skumulowanego w jego ciele przez ostatnie dni. Robił się naprawdę śpiący. Już wiedział, że tego wieczoru padnie do łóżka i może zapomnieć o siedzeniu nad księgami. Taki też miał zamiar, jednak… No cóż, nie mógł się już skupić na nauce, ale wciąż był w stanie zaserwować sobie tą ostatnią przechadzkę. A może nawet wyprawę?

Wymknął się ze swojego pokoju. Płaszcz i torbę zostawił na wieszaku. Jedynie pęk kluczy pobrzękiwał w jego prawej dłoni, w lewej zaś trzymał kaganek z zapaloną świecą. Nasłuchując otoczenie, przemknął korytarzem na prawo od swojego pokoju. Słabe żółte światło zamigotało, kiedy zatrzymał się przed najbliższymi drzwiami. Nacisnął klamkę i popchnął, jednak mocne drewno nie ustąpiło. Zaczął więc przegrzebywać pęk kluczy, który dostał od pana Trouve, po kolei sprawdzając je w zamku. Za trzecim razem trafił. Rozejrzał się jeszcze na boki, czy nikt go nie obserwował i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.

Znalazł się w malutkim, iście klaustrofobicznym pomieszczeniu. Nie było tu okien, ani nic godnego uwagi poza klapą znajdującą się w podłodze. Theseus przyklęknął przed nią i przyjrzał się jej, podsuwając kaganek. Klapa była zamknięta na kłódkę. Jak się jednak okazało i do tego zamka Cicerone miał klucz. Ze skrzypnięciem zawiasów podniósł pokrywę i nachylił się, by zajrzeć do środka. Dostrzegł stare, nadkruszone schody prowadzące gdzieś w dół bez końca. Przy takich ciemnościach zejście do podziemi kościoła nie wyglądało zachęcająco, a na potwierdzenie tych myśli gdzieś na niebie uderzyła błyskawica, która rozeszła się po świątyni wibrującym grzmotem.

- Ale Pan nie lękał się Ciemności, bowiem sam był Światłością - wyszeptał niskim głosem Theseus i zgarniając kaganek. zanurzył się w mrocznych odmętach.

Świeca ledwo rozświetliła ciemności. Duchowny musiał osłonić się ręką przed pajęczynami, które jakiś narwany pająk rozplótł pomiędzy ścianą a filarem. Na dole czekały na niego połamane skrzynie i kilka zbutwiałych beczek. Nikt dawno tu nie schodził. W powietrzu czuć było w nozdrzach zaduch i stęchliznę.
Gdzieś ponad świątynią, z oddali dobiegł odgłos burzy.


Theseus mimowolnie zerknął za siebie, jakby zastanawiając się, czy czasem nie powinien zawrócić. Nie zrobił tego.
Zamiast tego przeszedł się po mrocznym pomieszczeniu i od swojego kaganka odpalił kilka kinkietów, które się tutaj znajdywały. To pomogło w lepszym rozeznaniu otoczenia. No cóż, piwnica do najschludniejszych nie należała.

Wszędzie walały się jakieś zniszczone meble i pobite naczynia. Gdzieś w kącie stała nawet rozwalona taczka z hałdą ziemi i łopatą wbitą do niej. Tuż obok leżało kilka poszarpanych i śmierdzących worów, po którym przebiegły dwa szczury. Musiały znajdować się w nich ziemniaki, chociaż teraz ciężko było to określić.
Na drugim końcu pokoju stał – czy już bardziej leżał – jakiś rozbity posążek. Theseus rozpoznał w nim przedstawienie Eldenusa, Opiekuna kupców. Portret tego Patrona wisiał w jego gabinecie. Figura była pęknięta w połowie. Od pasa w górę leżała na posadzce, w dłoniach trzymając jabłko oraz sakwę. Tak, to na pewno był Eldenus. Widać musiał upaść podobnie jak gospodarka w Szuwarach.

Naprzeciwko od wejścia z kolei Theseus zobaczył wysoką ramę lustra. Tafla szkła była zakurzona i w paru miejscach popękana. Na pewno nie nadawało się już na wystawę, ale wciąż było do użytku. Obok lustra zaś stał duży, obkuty kufer. Z jakiegoś powodu nie pasował kapłanowi do otoczenia. Mebel ten był surowy i z jkojarzył się mu z militarnym zastosowaniem. Theseus po chwili wahania podszedł do niego, stukając o kamień grubym obcasem.


Glaive obejrzał kufer z każdej strony. Nie wyglądało na to, żeby posiadał zamek, dlatego bez zastanowienia spróbował go otworzyć. Wieko skrzyni ani drgnęło. Cicerone szarpnął mocniej, jednak bez skutku. Czyżby zawiasy się zablokowały? A może kufer posiadał jakieś ukryte zabezpieczenie? Po bliższym spojrzeniu Theseus dostrzegł, że na pokrywie znajduje się kilka zagłębień, jakby ktoś próbował porąbać ten kufer. Twarde drewno i mocne obkucie musiało jednak wytrzymać próbę, bowiem niedoszły włamywacz chyba sobie odpuścił. To jeszcze bardziej zaintrygowało kapłana.
Co znajdowało się w tym kufrze?

Kapłan przyklęknął przed nim na jednym kolanie i zaczął go obmacywać. Ten, kto wcześniej próbował go otworzyć, musiał nie mieć czasu i widząc, że skrzynia tak łatwo nie puści, poszedł prawdopodobnie szukać łatwiejszych łupów. Jednak Theseusowi nigdzie się nie śpieszyło…
Zajęło mu to dobre pięć minut, jednak ostatecznie znalazł to. Dwa ćwieki na obkuciu po obu bokach skrzyni były poluzowane. Cicerone ostrożnie nacisnął je symultanicznie i już po chwili do jego uszu dobiegło jakieś szczęknięcie z wnętrza kufra. Ponownie spróbował podnieść wieko i… udało się!

Theseus drugi raz tego dnia szukał skarbów. Tym razem był sam, gdzieś w podziemiach świątyni. Czuł narastającą ekscytację. Szybko uniósł odłożony wcześniej kaganek i zajrzał do środka.
W kufrze znajdowało się kilka starych szmat i parę przedmiotów. Pierwszym z nich, jaki dostrzegł, był stary żelazny świecznik prostego wykonania i bez ozdób. Nie mógł być wiele wart. Wyjął go ze skrzyni i odłożył na bok.
Następny był toporek o wystrzępionych żeleźcach i trochę luźnym trzonku. Nie wyglądał najgorzej, jednak na pewno przed wymianą trzonka i doprowadzeniem głowicy do porządku, korzystanie z niego mogło być niebezpieczne dla osoby go dzierżącej.
Odkładając toporek znalazł jeszcze dwa kubki cynowe. Nieźle się zachowały. Na pewno wciąż mógł je wykorzystać, gdyby chciał kogoś gościć w gabinecie i raczyć na przykład winem.
Pod tymi przedmiotami leżała warstwa szmat, które też szybko odrzucił na bok. Wtedy jego oczom ukazała się para ciężkich, wysokich butów. Ich kształt przywiódł kapłanowi na myśl buty, jakie nosili oficerowie wojsk księstwa Bouremont. Były trochę węższe od tych, które nosił Theseus, a palce kończyły się do szpica, w przeciwieństwie do obuwia kapłana, które nosek miały zaokrąglony.

Nie zastanawiał się długo. Spodobały mu się, dlatego postanowił je przymierzyć. Zakładał, że rozmiar nie będzie się zgadzać. W końcu Theseus miał duże stopy. Mylił się. Oficerki pasowały, jakby ktoś je uszył na jego miarę.
Z jeszcze większą ekscytacją zaczął grzebać dalej w kufrze. Już po chwili wyjął z niego jakieś zawiniątko, które okazało się mieczem w skórzanej pochwie. Co ciekawe, broń nie zainteresowała go aż tak bardzo, jak buty. Dlatego odłożył ją na bok, myśląc, że później jej się przyjrzy.

Ponownie zajrzał do kufa i na pierwszy rzut oka nie dostrzegł już nic więcej, oprócz jakiegoś grubego materiału na dnie. Zaintrygowało to Theseusa, więc odkładając kaganek, sięgnął po ten materiał i wstał, by mógł się rozwinąć.

Materiał okazał się płaszczem. I to nie byle jakim.

Gruby, czarny materiał. Skórzane pasy i stalowe klamry. Pagony przedstawiające Znak Boga, przewróconą ósemkę, który płonie.

Theseus dopiero teraz zrozumiał, co znalazł.


Był to płaszcz, jaki nosili członkowie Kantonu Inkwizycji.

Theseus przyglądał mu się kompletnie zdumiony. Skąd to się tu wzięło? Płaszcz, buty, miecz… Ten kufer należał w przeszłości do jakiegoś Inkwizytora. Dlaczego go tu zostawił? I kim był ten Inkwizytor?

Cała kaskada pytań zasypała głowę biednego duchownego. Nadal stał, wpatrując się w mundur. A im dłużej się w niego wpatrywał, tym bardziej chciał… go przymierzyć.

- Na pewno nie jest na mnie… - powiedział Theseus, jakby próbował się usprawiedliwić.
Był tylko w koszuli, więc nic nie stało na przeszkodzie, by spróbować.

Zajęło mu to kilka minut, by narzucić na siebie płaszcz i rozeznać się w plątaninie sprzączek. Ostatecznie udało mu się. Ubiór pasował na niego, tak jak buty. Jakby tamten Inkwizytor był bratem bliźniakiem ojca Glaive. Na koniec zerknął jeszcze na odłożony miecz. No cóż, mógł go założyć na pokaz, prawda? Tak też zrobił.

Po wszystkim Theseus odruchowo spojrzał na zakurzone lustro.
Jak wyglądał? Nie wiedzieć czemu miał silną potrzebę, by się o tym przekonać. Podszedł więc do lustra i korzystając z jednej ze szmat, starł na ile mógł kurz ze szkła.

Cofnął się o dwa kroki i spojrzał na swoje odbicie.


Ułożona czupryna. Gęsta broda. Stalowe spojrzenie. Ciężki płaszcz Inkwizytora w komplecie z grubymi butami oficerskimi i przypasanym mieczem.
Ciarki przebiegły po całym jego ciele.
Nie poznawał się.

Czy tak mógł wyglądać, gdyby w młodości trafił do innego zakonu? Gdyby zamiast na potulnego Cicerone szkolono go na ścigającego wiedźmy i heretyków Inkwizytora? Zbrojne ramię kościoła.

Mimowolnie oparł dłoń na rękojeści miecza i powolnym ruchem dobył go.
Proste, obosieczne ostrze, gruby jelec z jakimś motywem, wygodna rękojeść i wielościenna głowica.
Ostrze było jednak wystrzępione. Widać było, że miecz musiał tu leżeć od bardzo dawna. Wciąż jednak widniały na nim grawery, które Theseus dopiero teraz dostrzegł. Znajdowały się na stali, tuż przy jelcu. Cicerone zmrużył oczy, próbując je odczytać na głos.

- Et dixit Dominus… - zaczął recytować w starym języku, który jako osoba duchowna znał.
- Ignis, et ferrum sum.

Ledwo skończył mówić, a do piwnicy wpadł zimny podmuch wiatru. Zamigotały kinkiety, kiedy światło w piwnicy na chwilę zadrżało. Szczury łażące po starych workach pisnęły i uciekły do dziury w ścianie.

Theseus opuścił miecz, zaskoczony i spojrzał za siebie. Mógł przysiąść, że zamykał drzwi do piwnicy, kiedy tu wchodził. Zresztą, skąd w świątyni znalazłby się ten wiatr?
Niestety nie miał na to odpowiedzi. Wrócił więc spojrzeniem na lustro, a tam… była inna osoba.


W odbiciu lustra stał mężczyzna podobnej postury i wzrostu co Theseus. Był jednak ogolony na łyso, a brodę miał krótko ściętą. Przez jego twarz, od lewego łuku brwiowego, aż do szczęki biegła głęboka szrama, jakby zadana mieczem.
Był ubrany dokładnie jak Theseus i nawet miał podobne oczy.

- Panie, chroń moją duszę… - jęknął duchowny.

Kapłan spojrzał na niego trwożnie. Te spojrzenie… to było jego spojrzenie. Ten mężczyzna był nim. I wtedy Theseus już wiedział. Patrzył na siebie, ale nie na Cicerone a na Inkwizytora.

Nagle w tle, za plecami Theseusa-Inkwizytora zapłonęły ognie, które rozświetliły całą piwnicę. Glaive czuł ich żar.
Theseus-Inkwizytor wciąż wpatrywał się w niego, dzierżąc w dłoni miecz. Był przerażający. Zdawało się, że zaraz rzuci się na Theseusa-Cicerone i go zaatakuje. I z jakiś powodów prawdziwy Theseus wiedział, że tamten znał się na walce aż za dobrze i nie miałby w pojedynku z nim żadnych szans.


Chwile mijały, jednak już nic więcej się nie działo. Dlatego Theseus przełamując strach, podszedł bliżej do lustra. Tamten drugi jednak nie poruszył się z miejsca. Będąc bliżej, Cicerone mógł dostrzec, że ognie, które płonęły za Inkwizytorem, to były stosy. Całe dziesiątki stosów.
Theseus poczuł swąd palonych ciał i usłyszał krzyki dobiegające zza lustra. Potępieńcze wrzaski bólu i agonii.

- Wtedy powiedział Pan: Ogniem i żelazem jestem. - Odezwał się Theseus-Inkwizytor, świdrując Cicerone swym morderczym spojrzeniem.

- Uratuj mnie! Uratuj mnie! Błagam, uratuj mnie! - Usłyszał głosy konających na stosach. Wszystkie go nawoływały. Widział ich twarze. Znajome. Twarze mieszkańców Szuwarów.

- Więc wziąłem ogień oraz żelazo i poszedłem do ludzi głosić Słowo Boże. Jego jest Chwała i Jego jest Dom. - Ponownie wtrącił się Inkwizytor, kompletnie ignorując krzyki i wrzaski.


Cicerone kompletnie zamarł, przytłoczony całą sceną. Czy to wszystko działo się naprawdę? Czy to naprawdę był on? Czy tak właśnie by wyglądał, gdyby wybrał inną ścieżkę?
Och, jak wrzeszczą, jak krzyczą! Ich głos wibrował mu w uszach i wdzierał się do mózgu, nakłuwając go setką igieł.

- Nie… - powiedział słabo Cicerone, kręcąc bezradnie głową. - To nie tak… to nie tak brzmi… Słyszysz?! To nie są te słowa! - krzyknął, wskazując palcem swoje fałszywe odbicie.
- Wziąłem… wziąłem… - zaczął rozgorączkowany, próbując przypomnieć sobie tekst ze Świętej Księgi. - Wziąłem wodę oraz chleb i poszedłem do ludzi głosić Słowo Boże. Jego jest Chwała, a do nas należy Jego Dom - wyrecytował, patrząc z obrzydzeniem na Inkwizytora. Ten jednak wyglądał na niewzruszonego.

- Musisz to zrobić. Taka jest wola Kościoła. Spalić wiedźmy. Na żelazo nabić heretyków. Taka jest Jego wola, Theseusie - odezwał się ponownie Inkwizytor i wyciągnął do niego dłoń, jakby zachęcając go, by się do niego dołączył w masakrze, którą urządził za swoimi plecami.


- Uratuj mnie! - krzyknął znajomy głos. Należał do Chloe. Theseus nagle zobaczył stos, do którego była przywiązana jego gosposia. Języki ognia smagały jej ciało, paląc sukienkę, parząc skórę i topiąc włosy.

Krzyki świdrowały w jego głowie. Czuł, jak traci zmysły. Jak robi się bezwładny. Nie potrafił się sprzeciwić Theseusowi-Inkwizytorowi. Nie potrafił się sprzeciwić samemu sobie.
Zacisnął pięści i napiął mięśnie. Chwycił pewnie miecz i uniósł go, posyłając Inkwizytorowi wyzywające spojrzenie. Chciał w końcu dać upust swojej złości. Nie mógł na to dłużej pozwolić. Musiał zaatakować. Użyć żelaza, powstrzymać ogień. Musiał mu się przeciwstawić!

Opuścił miecz i rozluźnił mięśnie, biorąc głęboki oddech.

- Nie ogniem, a budowniczym jestem. Nie żelazem, a pasterzem jestem. Bo w Jego miłosierdziu rodzimy się i umieramy. Jego odbicie w naszych bliźnich szukajmy. Sądzeni zaś przez Niego, nie naszych braci będziemy. - Odezwał się spokojnie, pomimo żaru i wrzasków dobiegających z lustra. W tej też chwili ognie zaczęły gasnąć, stosy znikać, a krzyki cichnąć.

Został tylko on sam na sam ze swoim fałszywym odbiciem. Theseus-Inkwizytor uśmiechnął się szpetnie i skłonił głowę. A potem i on zniknął.
Wszystko wróciło do normy.



Wychodząc z piwnicy, obejrzał się za siebie. Zostawił w niej płaszcz, buty oraz miecz. Nie miał potrzeby brać te rzeczy ze sobą.
Nie tym razem.


Zasnął szybko, poddając się wyczerpaniu.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 12-12-2016, 12:15   #122
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Gaspard i Pężyrka cz.1

Muł zatańczył w miejscu, dając kilka kroków w tył i w bok. Potrząsnął grzywą i zaryczał jak osioł. Wystrzał musiał go nieco przestraszyć. Gdzieś daleko zerwało się stado ptaków i całą zgrają pofrunęło ponad korony drzew.
- Spokooojnie, spooookoooojnie - uspokajała muła Pężyrka, zsuwając się po jego boku.
Jedną ręką złapała za trzonek swojego młota, opierając go sobie z racji ciężaru na ramieniu, drugą chwyciła za wodze Kichota i krótkimi podbiegami zaczęła kierować się ku źródle niespodziewanego i gwałtownego dźwięku. Bo w końcu, gdzie były wybuchy, tam zdecydowanie powinna znaleźć się i ona.

Gaspard biegł boso rozbijając kolanami sterczące patyki i skacząc przez powalone drzewa. Czasem utknęła mu jakaś szyszka między palcami, ale nie było to tak ważne, jak pozostawienie farmy Miętosiów jak najdalej za sobą.
- Kurwa, kurwakurwakurwaKURWA! - Markiz klął podskakując na nierównościach i kłujących po stopach elementach ściółki. Z daleka przypominał raczej szalonego derwisza lub pogrążonego w obłędzie tancerza samby, niż uciekiniera, lecz w chwili tej kompletnie nie zwracał uwagi na to, co pomyśli sobie na jego temat dowolna, spotkana przypadkowo w tym momencie osoba. Skupiał się raczej na tym, co myślą przypadkowo porzucone tuż przed obiadem osoby, które starał się zostawić daleko za swoimi plecami.
- CHOLERA! - Wrzasnął, nieumyślnie werbalizując owe myśli. Nigdy nie był fanem lasów iglastych, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo lasy iglaste nie są jego wielbicielami. Wyjątkowo duża szyszka, która właśnie wbiła mu się w stopę była na tyle duża, że stracił równowagę i runął na ziemię. Sytuacja była fatalna, niemniej, tocząc się z impetem i czując wbijające w żebra patyki, Gaspard musiał przyznać, że przynajmniej stracił równowagę w czasie zbiegania po dość pochyłym pagórku, dzięki czemu nawet po przyjęciu pozycji horyzontalnej ze względnie dużą prędkością oddalał się od swoich prześladowców.


W stronę krasnoludzicy pędziło coś tocząc się szaleńczo po chaszczach przy akompaniamencie łamanych gałęzi i poszczekiwań psa myśliwskiego. Tego było już za dużo dla Kichota, który wspiął się na dwie nogi i zaczął szarpać głową ciągnąc uzdą lejce.
Pężyrka, gdyby była lżejsza, zostałaby na pewno podniesiona przez szarpnięcia osła. Na szczęście bycie lżejszą nigdy jej nie groziło. W odpowiedzi teraz ona szarpnęła nieco niedelikatnie wodze Kichota i starając się ignorować dziwne dźwięki, które pewnie zaraz rzucą na nią jakiegoś potwora, przywiązała szybko swojego wiernego wierzchowca do rachitycznego drzewka, które stało najbliżej. Po czym poprawiła uchwyt swoich dłoni na młocie i odwróciła się przodem do kierunku dźwięku. Jednak to nie żaden potwór postanowił zaatakować jej godność, a może i majątek.


Na drogę wytoczył się kawaler ryjąc w piachu. Wyglądał jak siódme nieszczęście. Oberwane, skąpe ubranie, podrapane nogi i liście we włosach. Pies wyhamował za to zgrabnie, znów powodując u Kichota prawie zawał serca i rozpoczął obszczekiwać swojego pana. Merdał przy tym żwawo ogonem, co mogło oznaczać “Koleś! Zróbmy to jeszcze raz!”.
Gaspard, leżąc teraz na zaskakująco mało kłującym podłożu, w pierwszym odruchu miał zamiar po prostu obrócić się na drugi bok i w końcu w należyty sposób podleczyć kaca, lecz radosne szczekanie Lokaja sprawiło, że wypluł resztki igliwia i przejechał zapiaszczoną dłonią po twarzy. Ku jego największemu zaskoczeniu, pierwszą rzeczą, jaka ukazała się jego oczom po ich otworzeniu były… Buty! Para całkiem zgrabnych kamaszy stała sobie, jak gdyby nic, na drodze, na której wylądował. Obok butów właśnie nerwowo dreptały jakieś kopyta, które obuwie, sądząc po ruchach, najwyraźniej starało się uspokoić, ale nie było to istotne. Gaspard wbił pożądliwy wzrok w zapewne przyciasne, ale mające twarde podeszwy (a to jedyna cecha, o jaką dbały teraz jego stopy), buty i zmrużył oczy, opracowując plan. Jak je zwabić i złapać? Znał się na łowach, ale na trepy jeszcze nie polował i nie wiedział, czy jeśli się ruszy, to się nie spłoszą.
- Zaraz, jak to było? Cip cip cip? - Mruknął pod nosem, ni to do siebie, ni do Lokaja czy świata jako takiego. - W takim razie w tej sytuacji chyba będzie… - Zawiesił głos, odchrząknął i cichym, łagodnym tonem głosu zaintonował:
- Stóp, stóp, stóp…
- Eeee… przepraszam? - odpowiedziała Pężyrka leżącemu człowiekowi, robiąc kilka kroków w tył, przed nerwowo pełznącymi ku jej butom palcom. - Pan jest jakimś fetyszystą? - Zainteresowała się. Babcia jej opowiadała o takich ludziach, którzy do spełniania swoich nieprzystojnych pragnień mogli wykorzystywać przedmioty, czy nawet drzewa. Choć w te drzewa ciężko było jej uwierzyć.
- Co? - Gaspard niezbyt inteligentnie wbił wzrok w przemawiające do niego buty i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że mówi do niego ich właścicielka. Spojrzał na nią. - Fetyszystą? Ja? Nie, no skądże… - Zmieszał się i z wyrazem zakłopotania na nieogolonej twarzy wstał chrząkając. - Znaczy w sumie tak… Ale nie w tym rzecz. - Mruknął pod nosem, po czym zdając sobie sprawę, że mógł strzelić gafę zamachał gwałtownie rękami. - Nie chodzi oczywiście, że nie miałbym ochoty! Nie mam żadnych uprzedzeń, co to, to nie. - Starał się uśmiechnąć w jak najbardziej niegroźny sposób. - To raczej to, że, jakby to powiedzieć… - Nerwowo obrócił głowę, mając wrażenie, że słyszy dźwięki jakiejś pogoni. - … No nie mam chwilowo czasu.
- Miałbyś ochotę z butami? - zapytała Pężyrka unosząc brew, po czym zainteresowała się zachowaniem mężczyzny. Podejrzanym zachowaniem. - A ty coś taki nerwowy panie… - zawiesiła głos, czekając na jego odpowiedź.
- Gaspard. - Przedstawił się markiz, kłaniając i strzepując z ubrania kurz i brud tak intensywnie, jak to tylko było w tej sytuacji możliwe. - Przepraszam za mój brak ogłady oraz niedyspozycję odzieżową, ale miałem chwilowo dość dużo na głowie i nawet nie spodziewałem się, że na kogokolwiek wpadnę. - Zawiesił głos i kolejny raz, lecz tym razem mniej gwałtownie rozejrzał się na boki. - W każdym razie jestem prawie pewien, że ktoś lub coś zaraz wpadnie na mnie, więc wolałbym… - To mówiąc podszedł do najbliższych krzaków i wyciągnął z nich dość sporą, uschniętą gałąź. - Wolałbym być na to przygotowany. - Zważył w dłoniach swoją prowizoryczną broń, zmrużył oczy, przyglądając się jej krytycznie i najwyraźniej nieusatysfakcjonowany wyrzucił z powrotem do krzaków. Rosły dalmatyńczyk niemal natychmiast skoczył za patykiem, najwyraźniej nie skreślając go równie stanowczo, co jego pan.
- Radziłbym raczej się zbierać. Ja muszę zawrócić po muszkiet, który jest chwilowo moim jedynym źródłem utrzymania, ale szkoda, żeby takie ładne buty miały się narażać na niebezpieczeństwo. - Spróbował uspokoić krasnoludkę jakimś niezobowiązującym komplementem.
Do uszu Pężyrki doleciał rzeczywiście jakiś dźwięk z daleka. Trudno było go inaczej określić jak trzask pękającego drzewa. Gdzieś w dali jakaś biedna sosna komuś bardzo przeszkadzała…
- Mogę zaoferować pociski do rzucania. Szalenie wybuchowe. Wspaniałe po prostu - przekręciła w rękach młot, jakby prezentując mężczyźnie z niejaką dumą. - No i mam to. Dostałam od dziadzia.
Nagle zreflektowała się, mierząc mężczyznę wzrokiem od stóp do głów.
- A pan to jakiś przestępca? Że pościg? Bo może to nie panu powinnam pomagać? I jeszcze nieobuty niczym jakiś rzezimieszek.
Tak, dla rzeczonych rzezimieszków też czasem bywała miła, o ile swoich talentów i zdolności nie próbowali pokazywać w jej najbliższym otoczeniu. Ten miał jeszcze szansę, bo wydawał się przynajmniej jako tako wychowany. No i miał psa, a to już była zdecydowana przewaga.

Markiz zawahał się. Rodzice zawsze go ostrzegali, żeby nie brać materiałów wybuchowych od nieznajomych, zwłaszcza jeśli je zbyt entuzjastycznie zachwalali. Sytuacja nie pozwalała mu jednak grymasić, a krasnoludka przynajmniej nie zachęcała, żeby wsiąść na jej podejrzanego muła zaparkowanego przy niedalekim drzewku, co ostatecznie przekonało Gasparda do zaakceptowania oferty nieznajomej.
- Droga panienko. - Jeszcze raz, bardziej składnie i szarmancko się skłonił. Nie był w stanie ocenić zbyt dobrze wieku krasnoludki, zaryzykował więc i zdecydował się na dość poufały ton. - Gdybym był rzezimieszkiem, to, racz zauważyć, że najprawdopodobniej już dawno bym zabił kogoś i zostawiając w przydrożnym wykrocie jego truchło, przywłaszczył sobie buty. W tych czasach tylko rozmaici dezerterzy, opryszkowie i hieny cmentarne mają zawsze nieskazitelny komplet garderoby.
Trzaśnięcie, które dało się słyszeć chwilę wcześniej coraz bardziej niepokoiło Gasparda. Był przekonany, że najgorsze, z czym będzie się musiał zmierzyć, to troll, ale zaczynał mocno wątpić w swoją optymistyczną ocenę sytuacji.
- Tak po prawdzie, to nie wiem, co mnie goni. Ale jestem pewien, że jest głodne, bo właśnie niezbyt elegancko wykręciłem się z uczestnictwa w obiedzie. - Uśmiechnął się krzywo do krasnoludki, powoli odwracając w kierunku, z którego było słychać odgłosy pościgu.
- No nie, pan nie rzezimieszek - zgodziła się uprzejmie Pężyrka. Nie miał za dobrej wiedzy o działaniu takowych osobników, więc to gwarantować musiało, że takim nie był.
Krasnoludka oparła znowu młot na swoim ramieniu i podeszła do juk, wydobywając stamtąd jeden mały wstrząsacz. Postanowiła mieć go pod ręką, acz jeszcze nie przekazywać przejętemu pościgiem mężczyźnie.
- Najpierw spróbujmy rozmowy z tym… czymś czy kimś. Miejsce na rękoczyny potem - oznajmiła swój plan, stając obok Gasparda, przodem, w tym samym kierunku co on.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 12-12-2016, 19:17   #123
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Pężyrka i Gaspard cz. 2

W dali, na wzgórzu, czubki świerków i sosen zatelepały się jakby kto w nie przywalił. Do uszu Pężyrki i Gasparda doleciał trzask łamanych pniaków i gałęzi, po czym okolicę przeszył mrożący krew w żyłach wrzask. Tak jakby jakiegoś gigantycznego niemowlaka… Razem z nim, gdzieś na zachodzie niebo z trzaskiem przeciął piorun. Z nieba zaczęło kropić, co mogło ucieszyć Gasparda. Cokolwiek go ścigało, będzie miało utrudnione zadanie. Tropienie w deszczu nie należało do najłatwiejszych.
Pężyrka poczuła, że to jedyny moment by brać nogi za pas albo stawić czoła temu czemuś co nadchodzi. Kichot już dawno wybrał i krasnoludka ledwo utrzymywała go na lejcy.
- To… chyba jest większe, niż myślałam - krasnoludka głośno przełknęła ślinę, szarpiąc się z Kichotem. - Może… może uciekajmy? - Zasugerowała dość grzecznie, starając się nie panikować. To nigdy nikomu nie pomagało.
Pężyrka spojrzała kątem oka na Gasparda. To on miał podjąć wiążącą decyzję. A krasnoludka postanowiła - jakakolwiek by ona nie była, zostanie wesprzeć dziwnego miłośnika butów lub ucieknie wraz z nim, psem i mułem.
Niebezpieczeństwo się zbliżało.. lub turlało.. szarżując w dół zbocza wzbijając całe masy igieł świerkowych…
Pężyrka zaczęła przebierać nogami - zaufać instynktowi i zostać, czy uciekać? Co postanowi Gaspard? Niewątpliwie w brzuchu miała już supeł składający się z jej żołądka oraz mieszaniny strachu oraz podekscytowania.
Oczekująca na słowa mądrości i płomień taktyczno-strategicznego geniuszu Pężyrka mogła czuć się zawiedziona. Markiz od dłuższej chwili, mniej więcej tej, w której sosny zaczęły wykazywać niepokojące ożywienie, stał po prostu z rozdziawionymi ustami i pełnym niedowierzania spojrzeniem śledził poruszenie wśród drzew. W końcu jednak i on poczuł, że dłużej zwlekać nie można. Odwrócił się w stronę krasnoludki.
- O kurwa, co to jest? - Zapytał, w duchu żałując, że nieco spóźnił się z tym dramatycznym pytaniem. Błysk pioruna i grzmot idealnie podkreśliłyby jego wytrzeszcz i odwróciły uwagę od tego, że trzymany teraz w ręce konar, który dosłownie kilka chwil wcześniej podniósł z przydrożnego rowu, prezentuje się w zaistniałej sytuacji nadzwyczaj żałośnie.
- Może faktycznie powinniśmy się wycofać- starał się położyć jak największy nacisk na ostatnie słowo. - Ale dokąd? Gdzie ja jestem i dokąd zmierzam? Gdzie będziemy bezpieczni? - Zapytał, orientując się, że już całkowicie stracił orientację na temat tego, gdzie mógł wylądować.


Było już za późno by roztrząsać takie rzeczy. Kora z pobliskiego, wiekowego już dębu właśnie eksplodowała, gdy Burakura zahaczył o nią swoją nogą. Stworzenie wytoczyło się na środek błotnistej drogi i wyhamowało.
Drapieżnik był potężny, o krępej budowie ciała. Mięśnie silnie zarysowane, a włókna splecione i nabite jak w linie marynarskiej. Oczy miało wyłupiaste i trudno było odgadnąć w którym kierunku obecnie patrzy. Ale łypało ochoczo i wszędzie. Łapy długie, zakończone ostrymi pazurami oraz krótkie i śmieszne nogi.
Z szerokiego otworu gębowego ciekła ślina.
- Zająszszszek! - syknął stwór a obie gałki skoncentrowały się na Gaspardzie.
- STÓJ - wrzasnęła, wymachując rękami - STÓJ! Fe! To nie jest zajączek! - miała nadzieję, że zdecydowana reakcja lekko powstrzyma stwora. - NIEŁADNIE! TO NIE ZAJĄCZEK! - wrzeszcząc, pociągnęła Kichota w stronę krzaczka, próbując go lekko przywiązać do najbliższego rachitycznego drzewka.
- WŁAŚNIE! - Zawtórował krasnoludce Gaspard, nerwowo gładząc swoje uszy. Trochę odstawały, ale no bez przesady… Subtelnie cofnął się o kilka kroków w stronę swojej obrończyni. - Tego… Mówiłaś coś o materiałach wybuchowych? - Syknął ściszając głos i dokładnie obliczając odległość, jaka dzieliła ich od śliniącej się abominacji. Nie wyglądało to dobrze. - Myślę, że udałoby się to przekonać do zjedzenia ich. Tylko się doda jakieś futro i powinno zadziałać, czytałem kiedyś, że ma stuprocentową skuteczność na smoki…
To był jednak plan dalekosiężny. Markiz doskonale zdawał sobie sprawę, że przeżycie kilku najbliższych chwil zależy od tego, czy będzie szybszy od dziwnego stwora i czy w porę odskoczy, gdy ten zaszarżuje. Kątem oka znalazł już nawet odpowiednie krzaki, które, w razie, gdyby Burakura okazał się zwrotniejszy, niż na to wygląda, zapewnią Gaspardowi choć odrobinę przewagi. Bo cała nadzieja opierała się teraz na tym, że posiadający tak krótkie nóżki przeciwnik łatwo straci w trudniejszym terenie równowagę, albo przynajmniej nie uniknie nisko wymierzonego ciosu konarem.

Stworzenie wyrwało do przodu przechodząc topornie w galop na cztery kończyny. Silne ramiona uderzały w ziemię, a tylne odpychały. Burakura rozdziawił gębę i wydała z siebie piskliwy, wojowniczy trel. Pężyrce, która teraz uwiesiła się na szyi Kichota, dwójka ta, tylko mignęła przed oczami, mijając ją i lądując dalej, z trzaskiem w kniejach.
Zagrzmiało mocno. Jakby furmanka z kartoflami przejechała po niebie.
Muł wspiął się na tylne nogi, ale krasnoludzica powiesiła się na uździe, po czym szybkim ruchem obwiązała powalony, sosnowy pniak...

Gaspard toczył się już razem z Burakurą w kotłowaninie szczątków mchu i liści. Wyglądali jak tocząca się kula. Spadek był tu większy, więc nabierali rozpędu. Mokre gałęzie i krzaki lały gdzie popadnie obu intruzów, a co jakiś czas jakiś konar wbijał się między żebra powodując czasowy bezdech…
Trwało to chwilę nim ta spleciona z ich ciał kula została brutalnie rozbita przez wiekowy dąb. Leżeli teraz obaj twarzami zwróconymi w niebo. Próbowali łapać powietrze. Z nieba leciało teraz sporo więcej wody…
Markiz nie zdążył nawet porządnie zakląć. Tego, że stwór porusza się przy pomocy wszystkich kończyn jakoś nie przewidział i na pewno solidnie by to sobie teraz wyrzucił, gdyby nie fakt, że chwilowo miał powrót z wyrzuceniem z płuc powietrza.
- Khuu… Uuuuurwaaaa… - Nadaremnie próbował sobie przypomnieć ostatnie kilka sekund i ocenić powagę obrażeń, jakich mógł doświadczyć tocząc się wraz z przeciwnikiem w dół. Szczęśliwie, wnioskując po tym, że nic go jeszcze nie chwyciło za nogę i nie rzuciło całym ciałem o najbliższe drzewo, stwór również nieco oberwał.
- Remis? - Zaproponował bez większych nadziei na jakikolwiek odzew, jednak licząc na to, że swoim głosem naprowadzi krasnoludkę na pozycję, w której wylądował. Najszybciej, jak tylko mógł bez dodatkowego naciągania obolałych mięśni, podniósł się do pozycji siedzącej, aby ocenić swoje szanse w nowym terenie i zlokalizować Burakurę.


Stworzenie poderwało się na nogi wzbijając w powietrze tuman liści i podparło o drzewo zipiąc.
- Zająsssssek… - Pociekła mu ślina po brodzie i wystrzelił z pazurami na tych krótkich nóżkach w kierunku Gasparda.
Markiz rzucił się z powrotem na ziemię - tylko tyle mógł zrobić, aby uniknąć potencjalnie zabójczego ciosu, który mknął w kierunku jego krtani. Słysząc świst powietrza tuż nad głową zdał sobie jednak sprawę, że właściwie równie dobrze mógłby, skoro już leży, zacząć kopać sobie grób. Burakura stał nad nim, w pełni już otrząśnięty i mający leżącego pod nim człowieka jak na widelcu. Gaspard usiłował wierzgnąć nogą i spróbować kopnąć stwora w kostkę, lecz pozbawione butów stopy nie były w stanie wytrącić z równowagi przeciwnika. Markiz zasłonił twarz.
I wtedy z krzaków wyskoczył Lokaj.
Dalmatyńczyk wystrzelił w powietrze tak, jak już wielokrotnie Gaspard miał okazję to obserwować na polowaniach i rzucił się do gardła stojącej nad człowiekiem bestii, która co prawda straciła równowagę i cofnęła się kilka kroków, lecz nie upadła. Po chwili wierzgania, w czasie którego markiz zdążył jedynie wstać i przetrzeć oczy, które zalewał mu coraz silniej padający deszcz, Burakura chwycił brutalnie psa gończego za kark i jednym, silnym szarpnięciem zerwała z siebie, rzucając zwierzęciem w najbliższe krzaki, tuż obok Gasparda. Ten gotów był już na atak stwora, trzymając w ręku naprędce znalezioną gałąź, lecz nie spodziewał się, że przeciwnik, najwyraźniej nie posiadający zbyt silnie rozwiniętej podzielności uwagi, zamiast na niego, ruszy dalej na Lokaja. Pies nie zdążył jeszcze wstać i z pewnością nie dałby rady odskoczyć.
D’Arques przełknął ślinę i zrobił jedyną słuszną rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
Rzucił się pomiędzy Burakurę a Lokaja, przyjmując na siebie cios przeznaczony dalmatyńczykowi.
Pężyrka dobiegła do stwora i zamachnąwszy się młotem, spuściła go wprost na stopę Burakury…, który w ogóle nie zauważył rzeczonej czynności. Zaskoczona cofnęła się kilka kroków. Takiego obrotu sprawy krasnoludzica się nie spodziewała. Przecież zawsze, ZAWSZE, rozwiązania siłowe dawały efekty. Jeśli nie wychodziła rozmowa, to nierzadko wystarczało samo wyjęcie młota. A teraz? Teraz radośnie walnęła przeciwnika w stopę, a ten chyba nawet tego nie zauważył!
Supeł przerażenia zwinął się jeszcze bardziej w żołądku Pężyrki. Jak… JAK mają pokonać tak potężnego stwora?
- Niach! - Wykrzywił się stwór, spojrzał na saperkę i pchnął ją z całej siły w krzaki. Pies mocno rozdrażnił Burakurę. Chwycił zmoknięte psisko i przyparł do drzewa chcąc widzieć jak uchodzi z niego życie. Drugą ręką już nastawił ostre pazury by wyrwać mu serce. Dla Burakury psy były nieakceptowalne. Przynajmniej odkąd cała sfora uwolniła się z klatek w cyrku i go dopadła… Ale nie czas był to na wspominki…

Cios, który przed chwilą przyjął na siebie Gaspard, pozbawił markiza tchu. Mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że kiedy usiłował - nawet z pewnym skutkiem - zepchnąć Burakurę z toru jego szarży, coś trzasnęło. Nie był pewien, czy była to gałąź, którą usiłował podciąć nogi stwora, czy jego własne żebra, które boleśnie dały o sobie znać, kiedy nie widząc żadnego efektu swojego pierwszego ruchu, uderzył stwora barkami i w efekcie sprawił, że przeciwnik jedynie musnął Lokaja, przelatując pazurami po skórze psa, a nie patrosząc wiernego zwierzaka.
Niestety, w efekcie tego spektakularnego, acz kompletnie nieprzemyślanego ruchu, to markiz znalazł się na wprost Burakury i choć uniknął ostrych pazurów, które nadal celowały w Lokaja, to został dokumentnie stratowany i przygwożdżony i zapewne gdyby nie krasnoludka, która chwilę później wybiegła na pole walki i uderzyła potwora młotem, mógłby nie dojść do siebie na czas.
Ale wybiegła.
I uderzyła.
A teraz.
Przez mgłę bólu obserwował, jak Lokaj jest unoszony i przypierany do drzewa. Czuł zawroty głowy. Czuł nudności. Ale czuł też coś zupełnie innego. Wściekłość.
Nikt. I nic. Nie ma prawa traktować tak Lokaja.
Nawet nie pamiętał, kiedy wstał. To, jak szybko znalazł się tuż obok potwora wydało mu się przez chwilę niemożliwe, ale nie zastanawiał się nad tym długo.
I dopiero, kiedy dał się słyszeć mocny trzask, a głowa Burakury odskoczyła w tył, zdał sobie sprawę z tego, że trzyma w dłoni całkiem spory, śliski od deszczu i być może czegoś innego kamień. Gaspard mimowolnie uśmiechnął się. To wszystko było… Tak nierealne. Tak nagłe i niespodziewane, a jednak mimo wszystkie ruchy były jakby powolne, ślamazarne. Jakby był właśnie pijany.
W głowie mu szumiało.
Burakura cofnął się od drzewa, najwyraźniej wytrącony z równowagi, a markiz poczuł, jak zalewa go ulga i zmęczenie. Mimo to wciąż stał pomiędzy potworem a swoim psem.

Pężyrka ciężko uklękła na ziemi. Zastanawiała się, czy na pewno wszystkie kości są w tym miejscu, w którym powinny być i czy są w całości. To samo tyczyło się też ścięgien i jak czuła - niektórych nerwów. Nie była pewna, czy uda jej się w ogóle wstać. W ustach czuła smak swojej krwi - chyba upadając, przygryzła sobie język - oraz ziemię, pewnie zaryła też twarzą w glebę.
- Cholerne stworzenie - sapnęła z bólem w głosie.
Kątem oka zauważyła, że wstrząsacz, którym się opiekowała, odtrulał się od niej o parę centymetrów, kiedy upadła. Na szczęście nie wybuchł, ale teraz znajdował się dokładnie na wyciągnięcie ręki.
Dotknęła metalową kulkę koniuszkami palców, przesuwając ją delikatnie w swoją stronę. Podniosła wstrząsacza i resztkami sił, pchnęła, niczym przy zabawie z rodzeństwem, kiedy rzucali na odległość kamieniami obtoczonymi w łajnie. Obserwowała lot małej kuli mocy, nawet nie zauważając, że wstrzymała oddech.

Podmuch eksplozji cisnął wszystkimi w różnych kierunkach, razem z liśćmi, patykami i ziemią. Huk był tak głośny, że każdemu huczało w uszach i nikt nie usłyszał wycia Burakury. W oczach Pężyrce mieniły się krople ulewnego deszczu. Od czasu do czasu wybuchały oświetlone bezgłośną błyskawicą, która cięła niebo. Świat się przyjemnie rozmazał, jakby go zmyła woda i zrobiło się ciemno.
Krasnoludka opadła na brzuch, a potem przekręciła się na plecy. Deszcze padał jej prosto na twarz, ale Pężyrka była zbyt oszołomiona, żeby cokolwiek więcej zauważyć.
Gaspard najzwyczajniej w świecie stracił przytomność.
 
Gzyms jest offline  
Stary 22-12-2016, 15:24   #124
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 12


Piątek, 2 kwietnia 1723 roku


 PUSZCZA CZTERDZIESTU KROKÓW


W leśnym pobojowisku

GASPARD I PĘŻYRKA
Kliknij w miniaturkę mokrych, iglastych gałęzi skapywały wielkie krople wody nieregularnie waląc o glebę z niemałym hukiem. Przynajmniej tak wydawało się oszołomionej Pężyrce. Gdzieś pośród koron drzew ptaszki nawoływały się wesoło, ale najbardziej wredny dźwięk wydawała kukułka.
Krasnoludka złapała się za czoło i syknęła. Usiadła na ziemi czując kapeć w buzi i obolałe kilka żeber. Ubranie było wilgotne i kleiło się do ciała.
Obok pies myśliwski chłeptał jęzorem po twarzy swego pana - Gasparda, jak przypomniała sobie dziewczyna. Wokół nich leżało kilka porozrzucanych przedmiotów, kora z drzew, połamanych gałęzi i fragmentów ich garderoby. Drzewa były osmolone i poorane po wybuchu, a tam gdzie wczoraj stała Burakura widniał lej w ziemi na dobre trzydzieści centymetrów, sporo krwi i zryte poszycie.
- Hau, hau! - Zaszczekał lokaj.
Gaspard również otworzył jedno oko. Z szarego nieba właśnie runęła mu na czoło kropla wody. A nie… to z nosa.. od psa..


>To nie pies. To stworzenie, które wyszło po deszczu na liścia<

W miejscu, gdzie zabito Brassarda

HOE I REMI
- To bydzie tutaj se - Wskazał palcem Rajmund na piaszczystą, zlaną deszczem drogę. Widniało tam kilka desek i jedna wdeptana w ziemię szmata - Tu se wos panocek kojtnął. Na tym piachu, ło.
- Przykro było patrzeć. - Westchnął Teobald.
Remi i Hoe stali i patrzyli na miejsce, które Ameryc Brassard widział ostatni raz. Dużo piachu i drzewa. Ślady były wydeptane przez kopyta i racice. Ciężki wóz handlarza pozostawił głębokie odciski, które pomimo, że stała w nich obecnie woda, jasno wskazywały kierunek dalszej podróży.
- Północ - Odczytał Quentin. Stał dość blisko i jako zbieracz leśny miał największe kompetencje do tropienia - Ciężki, okuty powóz na jednej osi. Ciągnął go wół. Jeśli wjechał w las, to musiał mieć szeroką ścieżkę pomiędzy drzewami.
- Zaprowadzi nas ten ślad jak po sznurku - Ucieszył się Bruno oglądając połamane gałęzie. Wszyscy po sobie popatrzyli i właściwie byli gotowi do dalszej drogi. Gnolle nie miały zamiaru się rozstawać z milicją. Perspektywa łupów kryjących się w obozie Miętosiów rozpalał im głowy od rana. Z drugiej strony nie byli wojownikami… łatwiej było im zostać i czegoś popilnować…
Należało też wydać trochę rozkazów. Zadecydować czy dalszą część pokonywać pieszo. Kogo zostawić, a kogo zabrać ze sobą. Iść rozproszonym czy zbitym w grupie, może wypuścić przodem jakiś zwiad…






 MIASTECZKO SZUWARY


Bury Kot

SOPHIE
Przez okno wpadało blade światło i dochodziły odgłosy z podwórka. Szczególnie głośne wydawały się dźwięki buciorów spacerujących po drewnianym podeście tuż przy oknie pokoju oraz pokrzykiwania jakiś robotników. Sophie miała ambitny plan wstać skoro świt, ale była tak bardzo zmęczona, że dopiero teraz otworzyła jedno oko. Było prawie południe... W brzuchu burczało, ale przynajmniej młoda dama czuła się wyspana.
Izba zdążyła się przez noc wychłodzić, więc opuszczenie ciepłej pierzyny nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Trudno jednak leżeć było dalej gdy za brudną zasłoną i cienką szybką jacyś chłopi hałasowali i rozładowywali wóz pod karczmą.

ELDRITCH
- Dzień dobry jeszcze raz! - Rzucił młody Antoni Zbażyn, syn Józefa i podszedł do karczmarza, gdy ten właśnie wychodził z ‘Kocura’. Za nim Szymon Młaczak razem z Janem Wikliną znosili worki z wozu i układali tuż przy drzwiach. Całe zamieszenie było wynikiem sporego zamówienia jakie o świcie złożył Ocelaniec farmerom z Dziadzich Zakol.
- Tak jak mówiłem, panie Eldritch. Za dużo tego nie ma. Teraz taka pora, że zapasy skończone a nic nowego jeszcze nie rośnie. Ważymy? - Rolnik wskazał na zestawioną z wozu wagę.
- Poważysz ze mną Antoni - powiedziała z uśmiechem pani DeVillepin i z całą powagę obwieściła - Oberżysta idzie teraz do świątyni. Mamy miodu, chleby, mąki z młyna tylko twoich ziemniaków brakuje. Weźcie te worki i wnoście do środka. Jak tam Zdzich? Odnalazł się?



Rynek, tuż przed Urzędem


RODOLPHE
Mer właśnie skończył stukać młoteczkiem w tablicę ogłoszeniową, gdzie zadyndało ogłoszenie pani Rolande. Ogarnął wzrokiem wiszące pozostałe karteczki. Licytacje, wybory radnego, podatki, a z nowości - jakaś impreza w gospodzie.
- Szaleje nam ten zbłąkany karczmarz, panie Merze - Trouve stanął obok Trottier’a - Wczoraj pogonił moich ludzi, którzy zbierali rzeczy po Miłogoście. Zaborczy był. Chyba uznał, że karczma jest już jego. Dziś, słyszałem wydał sporo szylingów na mieście. Trzeba by mu jakąś pensję wypłacić..
Starszy rajca podrapał się w siwą czuprynę i zmrużył oczy. Wspiął się na palce by doczytać nowości.


Ogł.1: “Kompot ziołowo-owocowy
Dla zdrowia i urody
w Burym Kocurze podają
i wszyscy razem śpiewają”
“Zapiekane jabłka
od Burego tatka
Smakiem Cię zaskoczą
i radości sytości przyniosą”
~Eldritch

Ogł.2: "Pokój do wynajęcia u Pani Rolande i Beumanoire. Ze śniadaniami. $50,00 miesięcznie."



- Miałem do pana iść później z palcem, ale skoro jest pan na miejscu.. - Trouve odwinął bandaż i pokazał ładnie gojące się stłuczenie. Obrzęk nie zszedł a kolor stał się purpurowo-fioletowy. Rodolphe wiedział, że palec będzie powoli ciemniał, aż wylew się wchłonie. Wszystko wyglądało jakby zmierzało ku dobremu.
- Już niebawem przeprowadzę wybory, sir...Pani Marie-Claire Poulin zgłosiła swoją kandydaturę.- Starzec spojrzał na Mera, który skończył oglądać palucha - A co do pańskiej rezygnacji… Będzie potrzebne jakieś oficjalne oświadczenie no i pański podpis, ale pana nie zatrzymuję teraz. Widzę, że się pan spieszy.
Trouve uśmiechnął się do mera widząc, że zatrzymał go w sprawunkach.




Świątynia

CHLOE
Pan Milet nanosił trochę drewna, ale niewiele tego było, więc człowiek musiał się ruszać by nie szczękać zębami. Świątynia była wielkim budynkiem i dogrzanie go było wyzwaniem. Gosposia weszła do kuchni i sprawdziła wiszące na sznurku ubrania.
- Wciąż wilgotne - odezwała się Jaq obierając ziemniaki. Kuchnia sierocińca była większa, bo z jadalnią, więc tymczasowo robiła również za suszarnię.
- Ojciec, dobrodziej wstał? - Zapytała lekko kąśliwie.
Jakąś dobrą wiadomością było to, że ojciec Theseus wziął wczoraj kąpiel i spał do tej pory jak zabity. Co mu się nie zdarzyło od przyjazdu. Złą, że zamknął Diego i gosposia nie miała do tej komnaty klucza. Jakiekolwiek były ku temu powody, nie należało głodzić i tak już zmaltretowanego człowieka. Tym bardziej, że Chloe za niego odpowiadała w tym momencie.



Dom cieśli

LAURA
Dziewczyna wpatrywała się w błyszczące kamienie, które ułożyła na stole w swoim pokoju. Ponad dwadzieścia sztuk różnej wielkości jantarów. Można było z ich pomocą stworzyć przepiękny naszyjnik. Obok leżały zwykłe monety. Drobne, miedziane pensy i kilka solidnych szylingów. W sumie $12,00. To, że ktoś próbował to schować dało się jeszcze zrozumieć. Ale po co ukrywać kawałek połamanego patyka? Laura wzięła obie jego części do ręki. Składały się z walcowatych, zdobionych elementów połączonych sznurkiem. Snycerska robota. Niezbyt głęboki wzór roślinny i powtarzające się, charakterystyczne oko. Śmierdziało tu sztukami magicznymi...
Była też mapa. Laura odłożyła przedmiot i podsunęła kawałek skóry bliżej. Widniały na niej koślawe znaki zostawione węglem,jakby rysowało dziecko. Strzałki i skróty, które były trudne do rozszyfrowania ze względu na całkowity brak umiejętności rysowniczych wykonawcy oraz wilgoć.


 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 02-03-2017 o 02:49.
Martinez jest offline  
Stary 02-01-2017, 17:15   #125
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Panna Vergest podeszła do wolnego taboretu, wzięła jeszcze ze stołu nóż i po chwili dosiadła się obok opiekunki. Zignorowała ton jakim Jaq wspomniała o duchownym, a lekki uśmiech jaki gosposia miała na twarzy, wskazywał jakby dziewczyna tego po prostu nie zauważyła.
"No ciekawe co insynuuje" przeszło Chloe przez myśl gdy usiadła na taborecie i sięgnęła po pierwszego ziemniaka do obrania.
- Ojciec Glaive ostatnie noce spędzał na wertowaniu ksiąg, więc dobrze, że w końcu to sobie odeśpi - zaczęła gosposia. - A po tym jak okazało się że dzieci mają wszy to kąpiel była bardziej niż wskazana. Flora przyniosła z resztą specyfiki od pana Trottiera, prawda? - zwróciła na to uwagę.

Chloe bardzo zgrabnie posługiwała się ostrzem noża, przez większość czasu nawet nie patrzyła na ręce, a mimo to obierka była równa, a jej palce nie skaleczone. Dwa idealnie obrane ze skórki ziemniaki wylądowały w garnku z zimną wodą. Panna Vergest wzięła kolejne kartofle i równie szybko pozbawiła je skórek.
- Mamy gościa, więc trzeba będzie przygotować jedną porcję więcej - powiedziała Chloe i kolejne ziemniaczki wylądowały w garnku.
Jaq spojrzała wymownie na koleżankę, ale tylko zacisnęła zęby i obierała ziemniaki dalej. Widać było, że wieść o nowej gębie do wykarmienia nie ucieszyła ją zbytnio. W głębi słychać było hałasujące dzieciaki i Florę, która walczyła by każde dokładnie się umyło.

- Spokojnie tu macie - odezwała się Chloe, przerywając milcznie. Z jej pomocą garnek zapełniał się w bardzo szybkim tempie. - Tak sielsko... - westchnęła z zafascynowaniem w głosie. - Te dzieciaki mają szczęście, że mogą tu dorastać. Sierocińce w dużych miastach nie są tak przyjaznym miejscem jak to jest tutaj. Razem z Florą odwalacie tu kawał ciężkiej i niezwykle odpowiedzialnej pracy.
- Najwięcej zawdzięczają te dzieciaki mi. Flore mi tylko pomaga. Zresztą od niedawna. Gdyby nie dobry Bóg i wychowanie w dyscyplinie, kto wie, gdzie te dzieci byłby teraz. - Powiedziała z dumą Jaq i wyprostowała się wypinając przy tym swoje niewielkie piersi. Szybkim spojrzeniem oceniła zwinność z jaką Chloe pozbywała się skórek z ziemniaków i jeszcze bardziej się spięła.

- Jak tylko Florze uda się doszorować te bachory, natychmiast pójdą na terminatorów. Przynajmniej te najstarsze. Gaspard i Vioaline są już dość duże. Emillie zajmie się małą Odeile, a my z Florą wreszcie będziemy miały więcej czasu dla siebie. Dobre jest to, że tych sierot nie ma więcej, a ludzi z dziećmi tu nie przybywa…
- Tak, dyscyplina to podstawa - Chloe zgodziła się z opiekunką, a to co ona wcześniej powiedziała przypomniało gosposi jej rozmowę z rzeźniczką w sprawie praktyk dla dzieciaków u rzemieślników.
Panna Vergest odruchowo już sięgnęła do wiadra, lecz nie namacała już w dłoni kolejnego ziemniaka.
- O, jak szybko nam poszło - uśmiechnęła się Chloe i odruchowo zakręciła młynek nożem trzymanym w dłoni. Ruch był niezwykle szybki i zwinny, nawet na chwilę dziewczyna nie straciła kontroli nad ostrzem. I choć na jej buźce widniał uśmiech to zimne i przenikliwe spojrzenie jakie skierowała Chloe na opiekunkę mogło przyprawić o dreszcze.

Gosposia wstała z krzesełka i podeszła do miednicy z wodą, żeby umyć ręce oraz nóż.
- Pójdę obudzić duchownego, nie przystoi, żeby tak długo się obijał - mrugnęła do Jaq. - Chyba jeszcze coś zostało ze śniadania - powiedziała sama do siebie idąc w kierunku komórki.

Tak też i było. Chloe odgrzała owsiankę i doprawiła ją według własnego upodobania konfiturami, które miała jeszcze od pani Kłopot. Do tego kilka kromek chleba, na które położyła plasterki kiełbasy. Tak przygotowane jedzenie postawiła w naczyniach na tacy i wyszła z kuchni do części świątynnej.

[media]http://sarahscucinabella.com/wp-content/uploads/2016/09/Mixed-Berry-Oatmeal-Recipe-600x400.jpg [/media]
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 04-01-2017, 18:18   #126
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Eldritch spojrzał na te worki. Wiedział dobrze ile na nie wydał, ale teraz przynajmniej będzie miał z czego wydawać posiłki. Choć nadal w jego poczuciu było to “mało” to cieszył się z tego co jest. Na słowa staruszki krasnoludzicy uśmiechnął się lekko i powiedział.
- Zatem zostawiam panią z tą drobną sprawą. Postaram się wrócić szybko, ale nie wiem tak wdę ile czasu mi zejdzie na tej drobnej sprawie, którą mam do wielebnego. Módlmy się by wysłuchał głosu rozsądku, a wszyscy będziemy zadowoleni.

Po tych słowach, ściskając butelkę wina w dłoni ruszył w kierunku świątyni. Nie znał się na bogach, a nawet jeśli kiedyś się znał to tego nie pamięta. Cóż, takie życie. Zapukał. Raz. Dwa. Trzy. Trzy dość mocne i szybkie puknięcia w drewniane drzwi od strony sierocińca.
Karczmarz chwilę czekał wpatrując się się w kapiące z okapu krople po deszczu. Ciężkie drzwi w końcu z jękiem się uchyliły i nieśmiało w szparze, która powstała ukazała się mała buźka dziewczynki.
- Chyba pomylił pan wejścia, sir - Zaczęła tłumaczyć - Do świątyni trzeba na około.
Eldrich się zaśmiał, krótko i lekko, po czym powiedział.
- Mój błąd, ale skoro tu jestem to czy możemy porozmawiać? Tak się składa, że mam do was wszystkich małą sprawę, ale niech będzie to nasza mała tajemnica. Dobrze?
Dziewczyna puściła klamkę i cofnęła się krok. Karczmarz mógł spokojnie wejść do środka.
Mężczyzna wszedł do środka mówiąc cicho.
- Zbierz wszystkich, tylko bez dorosłych. Dobrze?
Po czym udał się w kąt sali i tam usiadł na podłodze.

Była to sala lekcyjna, w której dzieciaki pobierały jakiś nauk. Trudno ocenić czego się tu uczyły. Było kilka zakurzonych stołów i krzeseł. Gdzieś z dala dochodziły dźwięki życia tego przybytku. A to gdzieś drzwi zapiszczały, jakieś dziecko krzyknęło.
Po jakimś czasie do sali wszedł chłopak o długich, wiązanych w kuc włosach. Zmierzył siedzącego dorosłego i klapnął na blacie ławy. W jego bystrych oczach czuć było świadomość sytuacji. Oto jakiś dorosły przyszedł do sierot. Szkoda, że nie po nocy…
- Czego chcesz? - Rzucił chłopaczek i zaplótł ręce na piersi.
- Dać wam proste zajęcie na którym możecie tylko zarobić robiąc to co zawsze robicie. - odparł beztrosko Eldritch. - Możemy sobie pomóc, a hojnie wynagradzam tych którzy mi pomagają.
Tu karczmarz zrobił krótką przerwę i odparł już poważniej.
- Jednak prosiłem, by wszyscy byli obecni… jesteś reprezentantem i mówisz w imieniu wszystkich?
Młodzieniec pokiwał głową.
- Zawsze. Jak chcesz gadać, mów. Zaraz mnie będą odwszawiać, więc nie mam całego dnia.
Eldritch pokiwał ze zrozumieniem głową. Wygląda na to, że trafił w idealną porę… powiedzmy.
- Przejdę do konkretów. Pan Girard jest wobec mnie wrogi i nie wiem dlaczego. Potrzebuję kogoś kto go podsłucha i ustali co mu leży na wątrobie. Z mojej strony oferuję to ciasto, to groszy parę, to coś specjalnego, czy przyniesienie czegoś smacznego tutaj do zjedzenia. Niewiele, ale sam niewiele mam. Co na to powiesz? Powinno być to stosunkowo łatwe zadanie, bo nikt po was tego się nie spodziewa. Tylko jest szczegół. Nikt nie może o tym się dowiedzieć. Niech będzie to nasza mała tajemnica.
- Parę groszy, coś specjalnego, albo czasem coś do zjedzenia, tak? - Skrzywił się młody i otaksował spojrzeniem gościa - Rzeczywiście za wiele to ty nie masz do zaoferowania. Ile czasu chcesz bym go śledził?
- To kwestia czasu, aż zamilknie nawet w bezpiecznych murach domostwa. Przewiduję, że w ciągu dwóch, trzech dni zamilknie i tam, a to oznacza, że czasu jest niewiele. Szczęśliwie, przewiduje premię za dobrze i szybko wykonaną pracę.
- Pomyślę. Pogadam z resztą i dam ci znać - Chłopiec zeskoczył z ławy. Przesadnie luźnym krokiem udał się ku drzwi, ale się przed nimi zatrzymał.
- Radzę ci iść stąd, póki cię nikt jeszcze nie widział.
Ocaleniec uśmiechnął się krzywo, półgębkiem. Wstał i spokojnym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Chłopak nie był głupi, ale pomimo jego pochodzenia był nader sarkastyczny. Jeszcze się wyrobi. Raczej.

Eldritch sam musiał się odprowadzić. Z jakiegoś powodu dzieciak czuł chyba niechęć do gościa. Nim jednak oberżysta chwycił za klamkę i wyszedł na dwór, ze schodów prowadzących na górę usłyszał głośne “psssttt”.
Na stopniach stała rudawa dziewczyna. Nieco starsza niż chłopaczek, który przed chwilą gościł Ocaleńca. Wzrok miala zimny i bardzo spokojny. Pokiwała palcem na Eldritch’a by ten się zbliżył.
Mężczyzna powstrzymał westchnięcie i skinął niemo dziewczęciu po czym upewniwszy, że nikt z dorosłych jeszcze go nie zauważył podszedł do dziewczynki… nie za blisko. W końcu i ona pewnie ma wszy. Jakież te dzieciaki oschłe tymi czasy… cóż, twarde czasy rodzą twardych ludzi, czy jak to szło.
Dziewczyna nachyliła się bliżej. Stała w końcu kilka stopni wyżej.
- Słyszałam o czym pan rozmawiał z tym szczylem, młodym Gasparem. Bardzo źle pan trafił. On przyjaźni się z tą Girardówną i spotykają się po nocy w starym domu. Wszystko jej prędzej wypapla niż panu pomoże.
Dziewczyna wyciągnęła dłoń na przywitanie.
- Nazywam się Vioaline Beauvau... i jestem w stanie panu pomóc.
Mężczyzna uścisnął dłoń młódki.
- Eldritch. - przedstawił się krótko i cicho by nikt ich nie zasłyszał - Jeśli panienka byłaby taka łaskawa i mi pomogła, jestem pewny, że zapłata będzie bardziej niż zadowalająca. Jednak czasu jest niewiele. Tym bardziej, że jak widać nieświadomie ostrzegłem tego który nastawał na moje życie.
- Postaram się by Girard nie dowiedział się o tych rozmowach. Jednak to, co chcę w zamian jest bardziej skomplikowane niż zwykła zapłata - Odparła sierota. Rozejrzała się i podeszła jeszcze bliżej do mężczyzny.
- Wyciągnij mnie z tej nory panie, a będziesz miał oddaną dłużniczkę, która zajmie się twoimi kłopotami. Taka jest moja cena. Przemyśl to i daj znać do wieczora. Ja na razie postaram się by młody Gaspard dostał szlaban i nigdzie nie wyszedł.
- Jeszcze o tym porozmawiamy. Dowiedz się co knuje Girard. Jeśli nam nie wyjdzie wiedzę zachowasz dla siebie. - powiedział rzeczowo karczmarz - Mam pewien pomysł, ale wiele zależy od… - tu lekki grymas niezadowolenia pojawił się na jego twarzy - ...cicerone.
- Jednak jeśli Ciebie wyciągnę stąd to będziesz na moich warunkach, a obiecuję, że będę uczciwy. Dam Ci szansę, jednak jeśli się nie dostosujesz trafisz tu z powrotem. Umowa stoi?
- No dobra - młoda dama pociągnęła nosem i dodała - Szyling też by się przydał. Na ewentualne koszty.
Ocaleniec sięgnął pod płaszcz do przypiętej do niego sakiewki i wydobył monetę kładąc ją w dłoni dziewczynki.
- Na dobry początek... - powiedział - ...a teraz lepiej by nikt mnie tu nie zastał. Do zobaczenia w niedalekiej przyszłości.
Po tych słowach przypiął sakiewkę z powrotem do płaszcza i ruszył na zewnątrz. Miał jeszcze sprawy do załatwienia. Oby dało radę się je załatwić przed otwarciem karczmy.
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 04-01-2017, 22:02   #127
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Theseus mlasnął głośno i przekręcił się na drugi bok, plecami do ściany. Przez chwilę trwał w półśnie, walcząc z przemożną pokusą, by raz jeszcze odpłynąć w zapomnienie. Lata szkoleń w klasztorze oraz wypracowana siła woli pomogła mu jednak przełamać słabość i powoli otworzył oczy.
W komnacie było cicho i jasno. Wysoko wspięte słońce skromnie rzucało na pokój Cicerone swoje promienie, w większości schowane za chmurami. Szaro i pochmurnie, nic tylko zasnąć ponownie…

Kapłan otworzył szerzej oczy i poczuł, jak serce szybciej mu zabiło. Która to już była godzina? Powinien wstać dawno temu!
Karcąc się w duchu, odrzucił od siebie pierzynę i usiadł na łóżku. Był w samej tylko bieliźnie z odkrytym torsem. Kudłata pierś podnosiła się i opadała w głębokich oddechach. Obsiane dziesiątkami starych blizn plecy naprężyły się, kiedy uniósł pękate ramiona, przeciągając się i całkiem przypadkiem prezentując swoje umięśnienie. Wczorajsza kąpiel pomogła, czuł się rozluźniony, acz jego ciało poddane długotrwałemu wysiłkowi nadal cicho się odzywało.

Cicerone potarł dłonią brzuch i zerknął z dezaprobatą w stronę drzwi. Dopiero teraz usłyszał dźwięki zza nich dobiegające. Świątynia już nie spała.

Jak na potwierdzenie tego faktu, rozległo się pukanie do drzwi sypialni Cicerone.
- Ojcze Glaive, jest tam ojciec? - dało się słyszeć miły głos Chloe Vergest. - Przyniosłam tu do kuchni śniadanie dla ojca.

Theseus przeczesał palcami włosy i potarł głowę.
- Jestem, jestem! Już, chwilę! - zawołał, podrywając się z posłania. Szybko sięgnął po spodnie, w które wskoczył, o mało się przy tym nie przewracając i zgarnął jeszcze koszulę. Człapiąc bosymi stopami, podszedł do drzwi, które uchylił.
- Co mówiłaś, dziecko? - zapytał Cicerone, opierając się ramieniem o framugę i spoglądając w dół, na gosposię. Wyglądał na dość mocno rozespanego. Włosy miał w nieładzie, mina na twarzy, jak po dłuższym posiedzeniu z butelką, a koszula tylko w większości zapięta, odsłaniająca jednak skrawek jego piersi oraz leżący na niej amulet.
Jego gosposia jak zwykle miała uroczo uśmiechniętą twarz.
- Śniadanie czeka na ojca tu, w kuchni - powtórzyła. - Widzę, że w końcu ojciec wziął sobie do sumienia moje słowa i porządnie wypoczął - ucieszyła się Chloe widząc, że ten dopiero co się zbudził.

Theseus poprawił na sobie koszulę i odchrząknął, po czym wykrzywił usta na kształt czegoś, co od biedy można było nazwać ciepłym uśmiechem.
- Dziękuję, lilium. I przepraszam. To było niegodne z mojej strony tak się wylegiwać… - mruknął i pokręcił głową.

- Oj, nie, nie, ojcze - Chloe pokręciła głową. - Potrzebował ojciec tego. Duchem może i ojciec silny, ale ciała się nie oszuka, a od przyjazdu tu, ojciec nie oszczędzał się - stwierdziła nader pouczającym tonem. Gosposia odwróciła się na pięcie i skierowała swoje kroki do kuchni.
Kapłan westchnął i wychylił się z drzwi, spoglądając za gosposią.
- Za chwilkę przyjdę - zawołał za nią, po czym zniknął w komnacie.

I zaprawdę nie zajęło to długo, nim duchowny ponownie wyszedł ze swojego pokoju. Miał już założone buty, równo zapiętą koszulę, ułożone włosy oraz rozczesaną brodę. Dodatkowo musiał przemyć twarz w wodzie, bowiem gdzieś uleciało jego wcześniejsze zaspanie.
- Ależ tu ładnie pachnie - powiedział, wchodząc do kuchni. Zatrzymał się za progiem i otaksował pomieszczenie wzrokiem, wliczając w to znajdującą się tam gosposię.

Chloe stała przy stole, na którym schludnie rozstawione były dwa talerze oraz sztućce. Na duchownego czekała parująca owsianka z jakąś konfiturą oraz kilka kanapek. Dziewczyna zaraz podeszła do kuchni, gdzie zagotowała na ogniu bulgotała woda w czajniku. Wzięła do ręki go przez ściereczkę i zalała napar w dwóch kubkach, które po odstawieniu czajnika na fajerkę, przestawiła zaraz na stół.
- Mam nadzieję, że miał ojciec spokojny sen - powiedziała panna Vergest, przesiadając się przy stole, naprzeciw miejsca przygotowanego dla cicerone.

Theseus skinął dziewczynie i bez zwlekania usiadł do stołu. Spojrzał z nieodgadnioną miną na Chloe.
- Spokojny, długi sen - przytaknął. Powiedział to jednak po króciutkiej pauzie, jakby potrzebował chwili, by się namyślić. Nic więcej nie dodał do tematu, zamiast tego wyłożył ręce na stół, po czym je złączył, pochylając przy tym głowę.
- Panie, dziękujemy ci za nowy dzień i ten posiłek... - zaczął przyciszonym tonem, mówiąc szybko, bardziej do siebie. Widać było, że nie zależało mu na długiej, bogatej modlitwie. Albo po prostu uznał, że nie ma już na nią czasu.

Po paru chwilach mruczenia pod nosem, przeżegnał się i podniósł głowę z powrotem na gosposię, która, jak się okazało, towarzyszyła mu w modlitwie i skończyła ją odmawiać tuż po nim.
- Jak się miewają nasi podopieczni oraz ich opiekunki? - zagaił, podsuwając sobie miskę z owsianką i sięgając po łyżkę.

Chloe uniosła w dłonie kubek, pochuchała i upiła łyk herbaty.
- Dzieci całkiem dobrze znoszą kąpiele lecznicze, Flora jak zawsze jest w świetnym humorze, chyba to ta wizyta u zielarza ją nastroiła tak - panna Vergest uśmiechnęła się z rozbawieniem na wspomnienie tego, jak opiekunka zachowywała się w towarzystwie pana Trottiera. - Za to Jaqueline marudzi dla samego marudzenia - dodała nie mniej roześmianym tonem. - No a Diego to już jest sporo głodny. Poprosiłam go, żeby się nie tłukł po pokoju, bo dzieci wystraszy… - wzruszyła ramionami. - W każdym razie posłuchał i siedzi cicho.
Cicerone zamarł z łyżką uniesioną do ust i wybałuszył oczy, jakby przypomniał sobie, że zostawił Świętą Księgę w piekarniku.
- Diego! - zawołał, gwałtownie odkładając łyżkę. - Zapomniałem go wypuścić!
Chloe pokiwała głową, ale pomachała dłonią w geście by cicerone się nie denerwował.
- Spokojnie, nie umrze do czasu aż ojciec zje - stwierdziła z udawaną powagą po czym napiła się łyk z kubeczka. - Jakieś plany na dziś? - zmieniła temat uśmiechając się promiennie.
Kapłan mruknął i nachylił się nad miską, wracając do jedzenia. Jednak teraz jego ruchy znacznie się sprężyły, toteż machał łyżką, jakby paliło mu się siedzenie.
- Mieliśmy odwiedzić panią Amandę i zobaczyć, co z naszym nowym przybyszem - wysapał w przerwach pomiędzy kęsami. - Ale tym drugim raczej się nie będziemy przejmować - dokończył, odsuwając od siebie miseczkę i prostując się na krześle.
- Muszę też zacząć się przygotowywać do niedzielnego nabożeństwa… - dodał z namysłem, sięgając jednocześnie po kanapeczkę.
- Tak, pamiętam. Mamy odwiedzić panią Amandę, która się opiekuje zniedołężniałą gosposią poprzedniego cicerone - Chloe pokiwała głową w zamyśleniu. - Ma już ojciec wszystkie klucze do świątynnych pomieszczeń? - zapytała.
Ten pokiwał głową, przełykając kanapkę. Podsunął sobie kubek z gorącą herbatą i upił z niej łyk.
- Na to wygląda - przytaknął. - Oddam ci później zapasowe, lilium, żebyś mogła swobodnie się przemieszczać po plebanii. A właśnie… Dobrze byłoby również się wkrótce spotkać z merem. Muszę w końcu poznać tego człowieka. Możesz mi coś o nim powiedzieć, dziecko? - zagaił, kusząc się na jeszcze jedną kanapkę. Widać było, że apetyt mu tego dnia dopisywał.
- Jest tutejszym medykiem. Zielarz - zaczęła wymieniać Chloe w zamyśleniu. - Ale coś wspominał, że rezygnuje ze swojego stanowiska mera, bo nie wyrabia się z obowiązkami - wzruszyła ramionami. - A właśnie... - przypomniało jej się. - Kiedy poszłam zobaczyć Diega w areszcie to zastałam tam dwie osoby. Jakąś kobietę i elfa. Nie zauważyli mnie. Ale podsłuchałam, że dla tej kobiety na rękę rezygnacja pana Trottiera ze stanowiska mera, bo sama je chce.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"

Ostatnio edytowane przez MTM : 05-01-2017 o 16:05. Powód: Falstart
MTM jest offline  
Stary 05-01-2017, 16:20   #128
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Theseus dojadł ostatnią kanapkę i rozparł się na krześle. Przetarł usta dłonią i popił herbatę. Przejechał językiem po zębach i pocmokał kilka razy. Wreszcie westchnął i spojrzał na Chloe.
- Cóż, słyszałem, że pan Trottier pragnie poświęcić się swojemu wyuczonemu fachu, jakim jest medycyna. To szlachetne. W końcu każdy powinien robić to, do czego został powołany - pokiwał głową. - Mimo wszystko był, a nawet nadal jest tu ważną personą. Co zaś do tej kobiety, o której mówiłaś… Warto poznać nową kandydatkę na mera. Z tego co pamiętam, to na posiedzeniu rady nie było zbyt wiele chętnych.
Kapłan dopił herbatę i podniósł się z miejsca. Odniósł naczynia, na których spożywał śniadanie na ladę i wytarł ręce do ścierki.
- Ty coś planowałaś na dziś, lilium? Nie musisz przebywać w świątyni cały dzień, jeśli nie chcesz - zagaił, opierając się tyłem o ladę.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Nie, nie mam żadnych planów - Chloe wzruszyła ramionami. - Pewnie zajmę się tłumaczeniem panu Diego jego obowiązków, jakie będzie miał tu w naszej świątyni.
Pogładził swoją brodę i pokiwał głową. Zerknął najpierw na wyjście z kuchni, potem na gosposię.
- Powinniśmy już do niego iść. Nie zostawiłem mu tam dużo jedzenia - powiedział na głos. - Dobrze, jak będziesz mi towarzyszyć. Znasz go lepiej. Może wytłumaczysz mu, że nie miałem co do niego złych zamiarów.

- Proszę, niech ojciec się nie martwi, pan Diego na pewno nie będzie miał ojcu tego zamknięcia za złe - gosposia uśmiechnęła się pocieszająco. - A właśnie, ojcz Glaive, trzeba będzie porozmawiać z merem w sprawie praktyk dla dzieci z sierocińca.
- Zobaczę, czy uda mi się z nim porozmawiać jeszcze dzisiaj - powiedział, prostując rękę i spoglądając na swój sygnet. Stał w zamyśleniu, czekając, aż Chloe skończy swoją herbatę.
Gosposia wstała od stołu, poprawiła sukienkę i skinęła duchownemu, że już mogą iść.
Theseus odparł skinieniem dziewczynie i odepchnął się od lady, po czym wyszedł z kuchni. Poprowadził ich korytarzem w stronę schodów na piętro. Po drodze wyjął pęk kluczy, którym pobrzękiwał w zamyśleniu.

Wreszcie znaleźli się przed drzwiami do jednej z komnat dla gości. Kapłan przystanął przed nimi i spuścił głowę, przebierając palcami w kluczach. Nie obyło się bez dwóch prób, zanim wybrał właściwy. Zerknął jeszcze na stojącą obok gosposię, po czym otworzył drzwi.

Komnata nie była duża. Wąskie okno było otwarte i wiało z niego chłodem. Diego siedział na łóżku z podkulonymi nogami. Twarz schował w dłoniach i oparł na kolana.
- Czy zamierzacie mnie tu zagłodzić?
Podniósł głowę i spojrzał na swoich gości.
Cicerone wszedł do środka, stukając ciężkim obuwiem. Rzucił szybkim spojrzeniem po komnacie, po czym wbił wzrok w sylwetkę mężczyzny. Założył ręce za plecami i ścisnął dłonie, zdradzając zdenerwowanie.
- Synu… - zaczął po chwili zastanowienia. - W tym domu nikt ci źle nie życzy, ani nie dybie na twoje zdrowie - powiedział trochę skrępowanym głosem i zerknął ukradkiem na Chloe, jakby szukał w niej wsparcia.
Gosposia postawiła na stole posiłek dla gościa, który zabrała po drodze z kuchni sierocińca.
- Nie, panie Diego nie życzymy panu źle. Niestety ale było to konieczne, a tu zapewne było panu wygodniej niż w celi - odparła Chloe spoglądając na mężczyznę. - Ojciec Glaive ma dla pana propozycję pracy - po tych słowach gosposia skierowała wzrok na duchownego.
Diego szybko rzucił opuchniętymi oczami na gości i chwycił miskę. Widać było, że był bardzo głodny. Dość łapczywie pochłaniał posiłek stukając łyżeczką o michę. Gdy pochłonął już kilka dużych kęsów i z trudem przełknął, Theseus i Chloe odzyskali jego uwagę. Wpatrywał się w nich w ciszy i przeżuwał już spokojniej…
- Propozycję pracy? - Zapytał nieufnie.

Theseus odchrząknął i potarł dłonią brodę, kupując sobie chwilę na zastanowienie.
- Powiedz mi, Diego… Co planujesz dalej robić? Słyszałem, że narobiłeś sobie kłopotów w innym mieście. Z pewnością przydałoby ci się miejsce, gdzie mógłbyś schować się na jakiś czas i przemyśleć swoje występki…

- Jak na razie, padre, nie mam planów. Chciałem kiedyś dostać się do portu i odpłynąć z tej dziwnej krainy. Za nic na pewno nie chcę wracać do Chlupocic. Choć nie uczyniłem nic złego, nie jestem tam mile widziany. W stolicy mnie szukają, bom pływał na statku pirackim. Pozostanie tutaj chyba jest moim najlepszym planem. Byłoby dobrze, gdyby nikt mi go nie pokrzyżował. Ani nie otruł…
Diego spojrzał podejrzliwie na owsiankę ulewając z drewnianej łyżki nieco gęstej cieczy.
- Panie Diego, przypominam, że już dwa razy pana odtruwałam - skomentowała grymaszenie mężczyzny Chloe po czym westchnęła i przewróciła oczami. - Na początek by pan wspomagał tutejszego kościelnego. A później… - wzruszyła ramionami. - Może uda się panu wykorzystać swoje talenty by zająć się jakąś pracą tu w mieście - zasugerowała. - Dajemy panu szansę na nowy start panie Diego, uczciwe życie, w zamian wymagamy jedynie lojalności. Względem kościoła i względem nas. Bóg jest miłosierny, a pieczęcie kościelne mają ogromną moc panie Diego - na koniec gosposia skrzyżowała ręce przed sobą i wbiła poważne spojrzenie w mężczyznę.
Ciecerone przystanął obok Chloe i założył ręce przed sobą, wypinając pierś. Wydał się przy tym ciut większy, a taka poza z pewnością dodała mu brutalnej charyzmy. Spojrzał na Diega z góry wymownie, wbijając w niego ciężkie spojrzenie. Przybysz mógł to odebrać jako groźbę… lub obietnicę ochrony.
DeLa Christo kiwnął głową i przeżuwając kolejną porcję owsianki odpowiedział Chloe.
- Doskonale wiem ile zawdzięczam pani, seniorita Vergest. Zapewne nie uda mi się spłacić długu jaki zaciągnąłem u pani do końca swojego zycia. Jednak każdego dnia zamierzam udowodnić pani… - Mężczyzna przerwał i zamaszyście poprawił grzywę, nico rozchlapując jedzenia…
- Że było warto - dokończył i wstał czując powagę sytuacji.
- Co miałbym zrobić? - Zapytał.

Theseus wyciągnął dłoń, sadzając Diego z powrotem na łóżko i gestem zachęcając go, by kontynuował posiłek. Sam spuścił trochę z pary i w momencie nieco złagodniał.
- Przez bardzo wiele lat w tej świątyni służył Nickolas Milet. Pełnił funkcję grabarza, a z czasem kościelnego - powziął Glaive, gładząc swoją brodę. - Niestety wiek i pewne paskudne… nałogi sprawiły, że nie powinien już dalej wykonywać części swoich obowiązków. Zwłaszcza, że ma tu do czynienia z młodymi sierotami, które mogą czerpać z niego zły przykład - westchnął i pokręcił głową.
- Praca nie byłaby wymagająca. Zapalanie świec w sali modlitewnej, wychodzenie na dzwonnicę, pomaganie w przeprowadzanych nabożeństwach. Nawiedzanie ze mną domów potrzebujących. Może też wyręczanie naszej gosposi w jej sprawunkach, jeśli będzie tego potrzebować - pokiwał głową, zerkając na Chloe. - Wszystko, co działałoby na korzyść kościoła i jego wyznawców.
- Wiedz jednak, że nie możemy za wiele zaoferować. Nic poza własną komnatą, ciepłymi posiłkami i częścią z ofiar składanych przez naszych wiernych. Myślę jednak, że te grube mury i bezpieczeństwo, jakie oferuje świątynia samego Wielkiego Budowniczego, są nad wyraz korzystne w twojej sytuacji, synu. Jesteś jak ten zbłądzony okręt na morzu, a ten dom jest twoją bezpieczną przystanią. Wykaż się, udowodnij, że współczucie i poświęcenie nie są ci obce, a może poza życiem na tej ziemi, zyskasz życie również po śmierci.

Diego spojrzał na Chloe jakby szukał potwierdzenia. Potem spojrzał na rosłego duchownego.
- Nawet się nie spodziewałem tak atrakcyjnej oferty, padre. Jestem do waszych usług. Udowodnię, że mam uczciwe zamiary i że umiem się odwdzięczyć, senior. Gracjas.
Mężczyzna znów się dźwignął by się skłonić, choć wyszło mu to mizernie gdyż nadal był osłabiony. Zakaszlał trochę. No może nie trochę, tylko jak gruźlik zarzęził. Szybko jednak odmachał ręką, by nie nikt mu nie pomagał. Obił dudniąco klatkę piersiową ręką, oparł się o szafkę i wykrztusił coś z płuc prosto w zaciśniętą pięść. - Jeszcze mój organizm nie przywykł do tutejszej gościnności… - Odpowiedział gdy złapał powietrze, a oczy mu łzawiły. Mogło to być ze wzruszenia, ale również mógł po prostu zakrztusić się owsianką.
- Dobrze - Cicerone pokiwał głową i przyjrzał się z troską mężczyźnie. - Na razie będziesz odpoczywał i nabierał sił. W tę niedzielę odbędzie się pierwsze nabożeństwo odprawiane przeze mnie w tej parafii. Jeśli do tego czasu twoje zdrowie się polepszy, pomożesz mi w sali modlitewnej. Następnego dnia odbędzie się pogrzeb jednego z naszych mieszkańców. Pan Milet zajął się już przygotowaniami, jednak może być potrzebna pomoc. Co do reszty obowiązków… - umilkł na chwilę i zerknął na Chloe. - Ufam, że nasza droga gosposia cię wprowadzi, synu. - Kapłan westchnął, jakby powierzanie tego mężczyzny młodej gosposi było dla niego trudem.
- Aha i jeszcze jedno… Chyba nie muszę tłumaczyć, w jakim miejscu się znajdujemy - dodał, unosząc palec i spoglądając na Diego. - To dom Boży. Nie ma w nim miejsca na hulanki i folgowanie swoim nieprzyzwoitym nałogom. Ufam, że będziesz zachowywał się godnie i nie splamisz tego miejsca jakimś… niewybaczalnym występkiem, prawda?
- Prawda, padre. Czy to oznacza, że mogę swobodnie poruszać się po świątyni? - Zapytał.
Cicerone skinął Diego głową.
- Tak. Teraz, kiedy pracujesz dla tego kościoła, stajesz się jego częścią jak ja czy panienka Chloe.
- Dziękuję padre! - Diego klęknął i chwycił dłoń duchownego szukając na nim jakiegoś pierścienia by móc go ucałować - Nie będziesz tego żałował!

Theseus mruknął i cofnął dłoń, pomimo iż na palcu znajdował się jego sygnet kościoła. Zamiast tego poklepał Diego po ramieniu.
- Wstań, synu. Dokończ jedzenie, odśwież się. Panienko Chloe, pokazałbyś Diego naszą świątynię? - zwrócił się do dziewczyny.
- Oczywiście ojcze - odparła dziewczyna, a jej mina wskazywała, że ta prośba była jej na rękę. - Panie Diego, porozmawiamy sobie o szczegółach współpracy - dodała spoglądając już na nowego pracownika.
- Znakomicie - dodał Theseus i uśmiechnął się lekko. Spojrzał jeszcze na Diego, jakby upewniając się, że ten nie planuje żadnych głupstw, po czym powoli oddalił się do drzwi.
- Zajmę się swoimi sprawami. Panienko Chloe, my jeszcze potem porozmawiamy - skinął jej i odwrócił się do drzwi.
- Miłego dnia wam życzę - rzucił jeszcze, zatrzymując się za progiem. W następnej zaś chwili zniknął w korytarzu.

Gosposia odprowadziła cicerone spojrzeniem po czym wróciła wzrok na Diega.
- Skoro w końcu jesteśmy sami - zaczęła Chloe krzyżując przed sobą ręce. Jej mina była równie poważna jak w dniu kiedy pierwszy raz spotkała expirata - Jest jeszcze jedna sprawa, o której musimy pomówić. To bardzo ważne i życie cicerone może od tego zależeć - powiedziała cicho, gdy podeszła bliżej do mężczyzny.
Tak, Chloe Vergest miała do pomówienia z nowym pracownikiem świątyni, ale najpierw przejdą się po domu bożym, przede wszystkim po to by na dzwonnicy, w miejscu niezwykle ustronnym, móc bez świadków pomówić z Diegiem.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 06-01-2017, 15:42   #129
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Eldritch podszedł do głównych drzwi świątyni i zapukał. Głośno i donośnie trzymając w dłoni butelkę wina którą zabrał ze sobą z karczmy. Miał sprawę do duchownego. Ważną sprawę która nie czekała zwłoki. Wszak im wcześniej załatwi karczemne sprawy tym wcześniej odpocznie, a musiał przyznać, że był trochę zmęczony. Nie mniej uśmiechał się. W końcu przestał padać deszcz.

Minęła chwila, nim ktoś otworzył dobijającemu się do drzwi. W końcu jednak klamka poruszyła się, a we framudze drzwi pojawiła się sylwetka duchownego. Obejrzał Ocaleńca od stóp do głów, po drodze poświęcając krótką chwilę na trzymany przez niego przedmiot.
- Pan Eldritch? Dzień dobry - powiedział, jak zwykle swoim pozbawionym większych emocji tonem. - Mogę w czymś służyć?

- Źle zaczęliśmy naszą znajomość. - stwierdził z uśmiechem Ocaleniec i wyciągnął przed siebie butelkę wina - Nie wiem jak wygląda sprawa z zapasami świątyni, ale pomyślałem, że butelka wina może się przydać przy odprawianiu mszy. Proszę przyjąć.

Cicerone uniósł jedną brew i zrobił lekko zdziwioną minę.
- Synu, naprawdę nie trzeba. Nie przypominam sobie, bym poznał cię w złych okolicznościach. Poza tym z tego, co zdążyłem zauważyć, gospoda, tak jak i całe Szuwary, ma ciężkie czasy. Nie będziesz tego potrzebował, by prowadzić ten przybytek?

Prawda, zastałem gospodę w opłakanym stanie, ale o dziwo jest dość alkoholu. Nalegam. Poza tym, nie widziałem jeszcze świątyni od środka, a i mam również sprawę lub dwie które chciałbym poruszyć. - powiedział ubrany w bawełniane ubrania mężczyzna - A jakież miejsce jest bardziej idealne niż pod samym okiem Wielkiego Budowniczego?

- Potraktuję to więc jako ofiarę na rzecz kościoła - powiedział Theseus i odsunął się od drzwi, zachęcając mężczyznę, by wszedł do środka.
- Szuwarowa świątynia jest raczej skromna, więc nie znajdziesz tu kunsztownych rzeźb i bogatów obrazów, jakie wiszą w katedrach w Matrice - dodał, polecając, by jego gość udał się za nim.

Oberżysta udał się swobodnie za kapłanem rozglądając się po… bardziej pustkawym wyglądem świątyni po czym powiedział z namysłem.
- Muszę przyznać, że nawet to i lepiej. Skromność przybytku boga przybliża ludzi prostych. Bogactwo onieśmiela, a to ludzie tworzą wspólnotę, nie świecidełka.


- Dobrze powiedziane - przytaknął Cicerone, prowadząc go korytarzem. Wreszcie zatrzymali się przed jednymi drzwiami. Jak się okazało, za nimi znajdował się gabinet kapłana. Ten zaprosił Eldritcha do środka i wskazał mu siedzenie przed dużym biurkiem. Sam za nim zasiadł, sadowiąc się w wygodnym, skórzanym fotelu.
- A więc, w czym prosty sługa może pomóc naszemu nowemu mieszkańcowi? - zagaił opierając łokcie na oparciach fotela, składając dłonie i przystawiając palce wskazujące do ust.

Eldritch podszedł do siedziska i skinął głową kapłanowi po czym zasiadł lekko pochylając się do przodu w kierunku kapłana.
- Mam dwie sprawy. - rozpoczął robiąc po tych słowach krótką pauzę
- Jak zapewne zdaje sobie pan sprawę Szuwary, małe jakie są, stoją na trójnogu władzy. Najbardziej niestabilnej figurze politycznej. Mer i rada władają umysłami. Pan, cicerone, jako przewodnik duchowy włada duszami. Jednak trzecią władzą jest gospoda, serce społeczności. Nieszczęśliwie muszę przyznać, niewiele osób ją odwiedza. Ludzie nie są socjalni jak być powinni, a brak znajomości sąsiada swego rodzi nieufność i gorzkie żale.
Pokręcił smutno głową i już kontynuował.
- Obydwoje jesteśmy nowi w tym miejscu i jestem pewny, że razem, z radą damy radę podźwignąć Szuwary z depresji w którą wpadły. Chciałbym, aby mieszkańcy tej mieściny ożyli i byli pełni radości, ale do tego muszą poznać swoje serca. Stąd moja prośba, aby po mszy oficjalnie poświęcić Burego Kocura i zaprosić na to wydarzenie naszych braci i siostry, oraz zachęcić do poznawania na nowo swoich sąsiadów. Jeśli rozbudzimy ich serca, jestem pewny, że mroczny cień smutku i zniechęcenia choć trochę zostanie rozświetlony. Czy mogę liczyć na pana pomoc?

Cicerone milczał, w skupieniu wpatrując się w Ocaleńca.
- Po części zgadzam się z tym, co pan powiedział. Każde miasto ma swojego ducha i serce. Nie zgodzę się jednak z tym, jakobym miał tu jakąś władzę, zwłaszcza nad duszami naszych mieszkańców. Dusze należą do ich Nosicieli i tylko nasz Pan ma taką władzę, by decydować o ich losie. - Duchowny umilkł na chwilę, robiąc sobie przerwę, jednak zaraz powziął ponownie.
- Jeśli tak mogę powiedzieć, “pańska” gospoda jest potrzebna w tym mieście i ja jako osoba duchowna jestem w stanie to zrozumieć. Nosiciele Dusz zostali obdarowani wolną wolą, mogą więc robić ze swoim czasem, co sobie zapragną. A my, istoty śmiertelne, mamy w zwyczaju pozwalać sobie na chwile zapomnienia w przyziemnych przyjemnościach - Theseus pokiwał głową. - Mówię to jednak po to, by podkreślić, że nie krytykuję pańskiej sprawy, panie Eldritch. Jednakże… Gospoda jest instytucją świecką i kościołowi nic do niej. To prawda, mamy w zwyczaju poświęcać pewne miejsca, domy, czy dzieła sztuki, jak choćby rzeźby i pomniki … Jednak wszystkie te rzeczy są święcone, ponieważ służą wyższym celom. Pomniki pozwalają nam pamiętać o osobach, które w przeszłości dokonały czegoś wielkiego. W domach dorastamy, zakładamy rodzinę i pielęgnujemy ją. Zaś miejsca, takie jak szpitale czy jednostki straży przeciwpożarowej służą ratowaniu życia. To wszystko jest godne uwagi oraz wywyższenia. Ale gospoda, panie Eldritch? Chyba oboje wiemy, że mieszkańcy przychodzą tam, by zapomnieć o troskach, o pracy, o rodzinie, a nawet o Bogu. Przychodzą, by odurzyć się alkoholem, pofolgować swoim przyziemnym pokusom oraz by prowadzić szemrane interesy - Glaive ponownie zrobił krótką pauzę, po czym uderzył po raz ostatni.
- Nie, panie Eldritch. Nie mogę i nie chcę tego zrobić. I tak jak już podkreślałem, nie chodzi o to, że ganię takie miejsca i wolałbym, by nie funkcjonowały. Po prostu nie są to miejsca poświęcenia w oczach Pana naszego, Wielkiego Budowniczego. A pomysł, bym na kazaniu zapraszał do, za przeproszeniem, baru? Niedorzeczne.

Oberżysta pokiwał powoli głową lekko się uśmiechając po czym wzruszył lekko ramionami.
- W takim przypadku sam będę musiał uporać się z moim problemem. Swoją drogą, czy wiesz może, czy ktoś upamiętnił te dziwne znaki które znaleziono w gospodzie po zniknięciu jej pierwotnego opiekuna?

Kapłan odetchnął cicho, jakby z ulgą, że Ocaleniec nie próbował dalej argumentować swoich planów.
- Owszem, poleciłem mojej gosposi, by zrobiła jego szkic. Potrzebowałem go do prowadzenia śledztwa w jego sprawie. Niestety dotąd nie udało mi się znaleźć żadnych poszlak w zbiorach kościoła. A mogę spytać, dlaczego teraz pan zainteresował się tą sprawą?

- Chciałbym coś sprawdzić. Czy mógłbym zobaczyć ten szkic? - mężczyzna poprosił uprzejmie unosząc przy tym delikatnie brew ku górze.

- Nie chciałbym mieszać więcej osób w tą tajemniczą sprawę… ale niech będzie. W końcu to tylko moje prywatne śledztwo. Nie ruszę z nim dalej, jeśli nie poznam pochodzenia znaku - odparł Cicerone i podniósł się z miejsca. Podszedł do gablot znajdujących się pod jedną ze ścian i po chwili wertowania, wyciągnął z nich jeden zwinięty arkusz papieru. Wrócił z nim do biurka i rozłożył go przed Ocaleńcem.
- Niestety, jako Cicerone jestem bardzo skromnie wyedukowany, jeśli chodzi o kwestie magiczne. My nie zajmujemy się takimi przypadkami.

Eldritch chwycił za kartkę i zaczął się jej przyglądać, obracając rysunek by widzieć go pod różnym kątem. Wątpił by coś wydedukował, ale skoro miał przeczucia w karczmie to może i tu jakieś go najdą…
Eldrich zamrugał. W jednej chwili mignęła mu przed oczami scena jak rozmawiał z uczonym magiem w jakieś auli, który to tłumaczył mu pochodzenie znaku, jego funkcję i zastosowanie. Zdawało się że trwało to minuty, ale naprawdę nie minęły nawet sekundy.

- To wzór astralny... - powiedział po chwili milczenia do kapłana wciąż wpatrując się w kartkę - ...i do tego bardzo dobrze wykonany. Dokładny, wręcz mistrzowski wzór projekcji osoby żyjącej. Choć jest trochę fasadowy… czy aby na pewno ten rysunek jest dokładny? - zapytał spoglądając na Theseusa.

Glaive przyglądał się Eldritch’owi, słuchając go uważnie. Wydawał się lekko zaskoczony jego wiedzą na temat znaku.
- Cóż, widziałem go tylko raz, nim zniknął na następny dzień. Nie mam pamięci idealnej, ale wydaje mi się, że wyglądał dokładnie tak, jak przedstawiła go zręczna dłoń panienki Chloe - odparł karczmarzowi i pokiwał głową.
- Dużo potraficie z tego wyczytać.

Eldritch wzruszył lekko ramionami kładąc rysunek z powrotem na biurko.
- Widać musiałem odebrać dobre wykształcenie. - stwierdził krótko, co musiało być zresztą prawdą.
- Nie mniej mam jeszcze jedną sprawę do pana. Lecz najpierw porozmawiajmy o naszych sierotach. Czy miał pan okazję bliżej je poznać?

Theseus zmrużył oczy, spoglądając na swojego gościa.
- Dlaczego pan pyta o sieroty?

Eldritch był niewzruszony podejrzliwym wzrokiem kapłana.
- Ponieważ chciałbym komuś dać szansę na nowe życie. Tymczasowo pomaga mi Lisa, ale jej miejsce jest w rzeźni i nie będzie mi pomagać wiecznie. Podobnie z panią DeVillepin, bo ona przyszła za Lisę, która musiała się zająć sprawami którymi normalnie zajmuje się radna Hoe. Powiem szczerze, jestem w kropce, a tak może jakaś dusza będzie mogła się wyrwać z tego miejsca i nauczyć się zawodu.

- Nasi mali wychowankowie cały czas pobierają nauki, a kiedy będą gotowi, zostaną posłani do rzemieślników na termin. Opanują nowy fach i będą mogli zadbać o swoją przyszłość - odparł Theseus, sięgając po szkic magicznego znaku. Zwinął go w rulon i odłożył z powrotem do gabloty.
- Jestem pewien, że znajdzie pan kogoś do pomocy w gospodzie. Próbował pan już zawiesić jakieś ogłoszenie? - zapytał, odwracając się do Eldritcha.

- I widzi pan, tu jest pies pogrzebany. Gospoda ledwo ciągnie i nie stać mnie na wynajęcie pracownika. Jedyne co mogę zaoferować to wikt i opierunek, czyli to co można nazwać terminarzem, a skoro i tak zbliża się na to czas prosiłbym mieć mnie na uwadze. Jednak sam chciałbym dobrać ucznia na mocy rozmowy. Nie każdy nadaje się do tej pracy.

- Nie, z pewnością nie każdy - przytaknął Theseus i wrócił do biurka. Nie usiadł już jednak za nim, a jedynie oparł się o nie udem.
- Czy jest jeszcze coś, o czym chciałby pan porozmawiać?

- I tak już za dużo cennego czasu panu zabrałem. - stwierdził Eldritch wstając z siedziska - Na mnie już pora. Niech słońce wiecznie rozjaśnia twoje ścieżki.

Cicerone pokiwał głową i podszedł do drzwi gabinetu, otwierając je dla Eldritcha.
- Jeszcze raz dziękuję za podarek. I szczerze liczę na to, że uda się panu przywrócić tę gospodę na nogi. Niestety kościół nie może panu bezpośrednio pomóc. Mam nadzieję, że pan to zrozumie. - To powiedziawszy, wypuścił Ocaleńca z gabinetu i odprowadził go do drzwi plebanii.
- Synu - powiedział jeszcze, zatrzymując się przed wyjściem. - Gdybyś miał jakieś problemy natury prywatnej, świątynia stoi dla wszystkich otworem. Domyślam się, że musi być ciężko żyć tak bez wspomnień. Jeśli byś więc poszukiwał z tym pomocy, zawsze chętnie cię ugoszczę - zagaił pogodnie.

- Dziękuję za ciepłe słowo. Będę pamiętał. - odpowiedział uprzejmie - Lecz teraz mamy swoje sprawy do uczestnictwa. Do zobaczenia i spokojnego dnia życzę.
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 07-01-2017, 14:42   #130
 
Gzyms's Avatar
 
Reputacja: 1 Gzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skałGzyms jest jak klejnot wśród skał
Pężyrka i Gaspard w lesie


Pężyrka jęknęła, kiedy otworzyła oczy. Bolała ją głowa i była na pewno przemoczona do bielizny.
- Jesteś? - rzuciła w przestrzeń, mając nadzieję, że jej niespodziewany towarzysz przeżył starcie z dziwnym… czymś.
Krasnoludka zbierała w sobie siły na podniesienie się, ale na razie była przekonana, że ta sztuka była poza jej zasięgiem. A do tego wszystkiego chciało się jej pić, jeść i spod tego wszystkiego zaczęła się przebijać troska o jej muła. Kichot był jedyną istotą, wciąż łączącą ją z domem, a do tego niósł na sobie lwią część jej obecnego dobytku.
Mężczyzna otworzył drugie oko, lecz nie poruszył ciałem. Wielokrotnie zaliczał już nieprzyjemne przebudzenia, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że był od nich prawdziwym ekspertem. Budził się skacowany i zarzygany zarówno wśród satynowych poduszek miękkiego rodowego łoża, jak i w rynsztoku. Lizał rany po pojedynkach w starannie wymuskanych pałacowych ogrodach oraz dochodził do siebie po brutalnych starciach z potworami czy zwykłymi bandytami w czasie podróżowania po bezdrożach. Ale tym razem…
- Tak - odpowiedział lakonicznie, zdając sobie sprawę, że gdyby wysilił się na obszerniejszą wypowiedź, mógłby nie powstrzymać drżenia głosu. Nadal leżąc wyciągnął rękę w kierunku Lokaja i pogłaskał go delikatnie za uchem. Ta sytuacja… Gaspard nie mógł powstrzymać wrażenia, że miała już kiedyś miejsce. Bo tak, jak kiedyś, tak i teraz stracił cały swój majątek. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość zostało w szopie przeklętej rodziny kanibali. Nawet jego buty. Stracił to, co mu zostało, to, co uciułał przez czas swojej tułaczki, a nawet resztkę swoich sił. W końcu stan rzeczy, które miał teraz na swoim grzbiecie nie pozostawiał złudzeń - wkrótce zachoruje i jeśli będzie to tylko grypa, będzie mieć szczęście.
Wciąż pieszcząc łeb dalmatyńczyka obrócił głowę w kierunku, z którego słyszał głos krasnoludki.
- Lubisz psy?
- Szalenie - odpowiedziała, siląc się na uśmiech, którego i tak nie mógł zobaczyć. - Odpoczęłabym, ale w lepszych warunkach. - Zagaiła znowu. Towarzystwo w podróży było miłą rzeczą, tym bardziej ludzkie i lubiące psy. Bo przecież musiał je lubić, skoro miał takiego i sam zapytał. Może to dla niego było ważne? A może jednak nie był naprawdę jakimś dzikim początkującym rzezimieszkiem bez butów.
- Mam jakieś szmaty w jukach, będziesz mógł sobie owinąć wokół stóp - zaoferowała, podnosząc się niepewnie do pozycji siedzącej i rozglądając po najbliższej okolicy. - No i lepiej będzie się stąd zwinąć. To… to coś może się tu wrócić.
- Szmaty, heh - Gaspard parsknął, jak gdyby śmiał się z właśnie wypowiedzianego, ale kompletnie nie śmiesznego żartu. - Chętnie skorzystam. Ale nie gwarantuję, że użyję ich do owinięcia stóp. Nie jestem pewien, czy nie oberwałem. - Ostrożnie przewrócił się na brzuch i uniósł na rękach, aby wstać. Lustrował przy tym uważnie swoje ubranie, szukając wszelkich śladów krwi.
- Lokaj nas ostrzeże, gdyby ktoś się tu zbliżał, ale tak czy siak powinniśmy poszukać jakiegoś miejsca na prawdziwy wypoczynek - mruknął, zgadzając się z krasnoludką.

Pężyrka mozolnie i ciężko z pozycji siedzącej wylądowała na klęczkach, a następnie z cichym jękiem stanęła na nogi. Rozejrzała się wokół, przeszukując okoliczne krzaki w poszukiwaniu swojego wiernego muła. Niestety nie zauważyła go nigdzie w pobliżu, więc nieco zaniepokojona, kulejąc, ruszyła w górę skarpy.
- Chodź, obejrzymy nasze potencjalne rany, jak znajdziemy mojego muła. Mam tam parę przydatnych rzeczy - zachęciła Gasparda. - No i jakieś eliksiry na duszę i ciało mam - dodała jeszcze, wędrując powoli w kierunku, z którego uciekali przed potworem.
- Eliksiry? - Markiz mimowolnie się uśmiechnął i nieco rozpogodniał. Faktycznie, przydałby mu się łyk wódki. Albo i dwa. A najlepiej butelka, ale aż tak naciągać na koszty krasnoludki nie zamierzał. Nie po tym, jak uratowała mu życie. Wzorem swojej towarzyszki ostatecznie się wyprostował i ostrożnie przeciągnął. A potem szybkim truchtem dogonił wspinającą się na zbocze saperkę.
- Droga… Pani. - Starał się zabrzmieć niezobowiązująco, lecz utrudniał mu to fakt, że nie pamiętał, czy przypadkowo spotkana kobieta w ogóle mu się przedstawiała. - Doceniam wszystko, co do tej pory zrobiłaś i choć nie mam w tej chwili przy sobie absolutnie niczego wartościowego… - Na chwilę się zająknął, zastanawiając się, czy nie brzmi przypadkiem, jak gdyby miał zamiar oferować spłatę długu w naturze. - … to byłbym w stanie się wypłacić, gdybym tylko odzyskał skradzione mi przez pewnych bandytów rzeczy. Ale nie jestem w stanie tego zrobić ot tak, nieprzygotowany. - Uśmiechnął się ponuro i w nieco przedramatyzowanym geście wywrócił kieszenie spodni na lewą stronę. - Krótko mówiąc… Potrzebowałbym pomocy. Gdyby się okazało, że nigdzie pani nie jest spieszno… - Zawiesił z nadzieją głos i szturchnął delikatnie Lokaja. Dalmatyńczyk z wielkimi oczami potrafił przekonać więcej osób, niż nieogolony, bosy mężczyzna i tego Gaspard zamierzał się trzymać.
- Pężyrka, na panią trzeba wyglądać - rzuciła jeszcze w trakcie jego wypowiedzi. - Aha, czyli żeś został okradziony? - zapytała grzecznie, szybko przebierając nogami i wypatrując Kichota po krzakach.
Po kolejnych stu metrach usłyszała już jego smutne zawodzenie - a dźwięków takich po mule nikt spodziewać się nie mógł. Krasnoludka przyspieszyła, prawie biegnąc, mimo utykania.
 
Gzyms jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172