Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-10-2008, 23:47   #31
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Luca Luccini

Skoczyłeś akurat w momencie, kiedy na dach dostał pierwszy z goniących was ludzi. Ogarnął cię pęd powietrza.
Widziałeś jak żonglerzy zaczynają coś do siebie wołać. Dostrzegłeś, jak chłopiec z kotem zeskakuje do woźnicy i coś do niego szepce. W tym momencie najważniejszy był odpowiedni upadek. Udało ci się wyłapać jednak nagłe urwanie się muzyki i jakiś tupot.
Zanim dotknąłeś dachu, otoczyli cię cyganie. Podtrzymali, choć nie musieli.
- Nic Ci nie jest? - rzucił po montesku ten, który odebrał do ciebie przerażone dziecko.
Usłyszałeś jeszcze "wiśta wio!" i konie ruszyły z kopyta. Na dachu stało kilku mężczyzn, ale żaden nie odważył się na skok. Możliwe, że wóz ruszył za szybko. A może dlatego, że dostrzegli spojrzenie cyganów. Ci nie mieli by żadnych oporów, aby użyć swoich noży do ćwiczenia w rzucie do celu.
- To gdzie was paniczu podwieźć? - rzucił chłopiec wdrapując się na dach i w uśmiechu pokazując bieluśkie ząbki.


Maike Nathalie Siversten

Dante miał właśnie się ucieszyć, kiedy nagle jedyne zamknięte okienko otworzyło się z trzaskiem i zaczęła w niego w dość energiczny sposób wychodzić zielonooka dziewczyna. Wyglądała na wściekłą. Nie, wściekła to mało powiedziane. Od niej tchnęło morderczymi zapędami.
- UBIJĘ ICH! - wrzasnęła po usuryjsku, aż się tynk z kamienicy posypał.
Ktoś wewnątrz starał się ją siłą utrzymać w środku.
- Nie, daj sobie spokój.
- Zatłukę jak psy!
- warczała i nagle wasze oczy się spotkały. Połknęła kolejne przekleństwo.
- To ona! - wesoło zakrzyknął chłopiec.
Na widok Dantego z Azy wyszło powietrze. Choć zeźlona mina się nie zmieniła.
- Widzę.
- Ona ściągnęła Sevillo.
- Dante uśmiechnął się do niej promiennie, udając że nie odpowiedziała.
- Gratuluję. - rzuciła próbując się uśmiechnąć. Nie wyszło jej. Włożyła nogę z powrotem do wozu i zatrzasnęła za sobą okiennicę.

Aza Davidova

Myślała, że dzisiejszy dzień był udany. Tylko tak jej się zdawało. Początkowe szczęście szybko zmieniło się w totalne fiasko. Już drugi raz przeklinała matkę, że nie urodziła jej mężczyzną. Ten nadęty, pretensjonalny, śmierdzący kupiec złożył jej jednoznaczną propozycję. Zęby same się zacisnęły. Jak żałowała, że nie wzięła dzisiaj - akurat dziś! - bata. Już by nim mu grzbiet wysmagała!
- Odejdź pókim dobra.

A on dalej nie odpuszczał. Dalej swoje. Jej źrenice skurczyły się same, oczy zdawały się fosforyzować. Powinna pilnować języka w mieście. Policzki płonęły. Powinna trzymać się z dala od kłopotów. Ale kiedy one same do niej przychodzą! On ją obraża. Wdeptuje jej dumę buciorami w ziemię. Przecież nic takiego nie zrobiła, żeby go sprowokować. Pierwsza odmowa przez gardło przeszła jej nawet spokojnie. Dlaczego mężczyźni "nie" rozumieją jako przyprawione "tak"? Pięści same się zacisnęły. Była na skraju cierpliwości. A on ją znów obraził. Zdarzali się i gorsi. Jeden kiedyś skręcił jej rękę. Ale wtedy nigdy nie była sama. Nigdy też nie widziała tak odrażających oczu u mężczyzny. Tak pełnych chuci...

Spoliczkowała go.

Gdyby była bogatą głupią szlachcianką przeszłoby to echem w kronice towarzyskiej, ale nie ważyłby się jej dotknąć. Nawet gdyby oferowali jej królestwo, nie zgodziła by się zostać szlachcianką. Była tylko młodą cyganką. Dlatego już oczami wyobraźni widziała te jego ordynarne dłonie na swoim gardle. A tu nagle, jak z pod ziemi pojawił się ten... jegomość. Jego przyjemny głos przeciął napięcie, odwrócił bieg przypadków. Ktoś ją uratował nie mając w tym interesu? Rozumiała Cyganie, ale nieznajomy z ulicy? I jeszcze pytał, czy jej nic nie jest. Zresztą jak się do niej zwrócił? Panienko? Niemożliwe.

Trudno było uwierzyć własnym uszom. Zaskoczył ją. Sama nie wiedziała, co też odpowiedzieć. Opaska na oku dodawała tajemniczości, ten uśmiech zapewne zjednał mu niejedną białogłowę, ogólnie interesujące rysy. Strój wskazywał na dobrze urodzonego. Może chciał zająć ich miejsce? Jej mina stężała. Dziękuję stopiło się zanim dotarło do gardła. Już chciała mu powiedzieć, co też myśli o takich jak on, kiedy usłyszała ten dobrze znany tępy odgłos. W powietrzu coś poczuła. Wyostrzyła zmysły.

- Miło mi panią poznać – wydukał. – Sept Tours jestem.
I zwalił się na ziemię. "No i łódź zatonęła." rzuciła w myśli Aza.
Zakręciło jej w nozdrzach...To krew! Zapach malin zmieszał się z metaliczną nutą posoki. Kalkulacja potrwała urywek sekundy.

- ŻANNA!! - wrzasnęła tak, że szyby zadzwoniły w oknach i pochyliła się nad rannym. Posadziła. Nie żeby to takie proste było, nie ma jak prawie bezwładne ciało. Używał dobrej wody toaletowej, to musiała mu przyznać.
- Aza Davidova, miło mi. - uśmiechnęła się do niego i niechcący zawadziła o jego, co by nie mówić, piękne włosy. Zadbane. Słyszała swoje serce, biło szybciej. Nie tak łatwo utrzymać na wpół nieprzytomnego mężczyznę, żeby siedział. Kubrak przemakał jego własną krwią coraz bardziej. "Nie dobrze".

"To musi boleć." Zagryzła na chwilę dolną wargę. Nigdy nie pragnęła, aby ktoś za nią cierpiał. Sprawnym ruchem jednej ręki otworzyła medalion ze znakiem jabłka i wyciągnęła zielony listek. Umieściła go pod językiem mężczyzny.

- To uśmierzy ból, przyrzekam. - powiedziała miękko i ponowie jej twarz rozpromienił uśmiech. Zawsze wierzyła w to, że nawet nieprzytomni wszystko słyszą. Tak samo jak zmarli.
Żanna nadbiegła wraz z dwiema kobietami.
- Co się stało? - rzuciła po usuryjsku, kiedy w cztery starały się podnieść Sept Tours'a delikatnie.
- Miałam mały incydent.
- To dlaczego on jest ranny?
- podejrzenie dotknęło Azę bardzo.
- Bo mnie uratował, a jak myślisz?

Jakimś cudem przeniosły go do wozu. Został szybko ułożony wewnątrz na prowizorycznym łóżku. W każdym wozie na wszelki wypadek wożono siennik. Zebrało się pięć Cyganek i obejrzały ranę. Aza zajrzała im przez ramię. I już wiedziała, będzie się trochę paprać, ale był w dobrych rękach. Cyganki znały moc ziół. A przecież pomógł jednej z nich. Pomógł jej.
- pię...kne zie...lon...e oczy... - Sept Tour bredził w malignie.
Musi być, że bredzi. Żanna popatrzyła na dziewczynę wymownie.

Znów ją zaskoczył. Uśmiechnęła się półgębkiem. Niezwykły był z niego arystokrata.
- Ja go opatrzę. - powiedziała przepchnąwszy się poprzez kobiety.
Pomogły jej. Razem natarły ranę maścią koloru zgniłej kapusty (dobrze, że przynajmniej nie śmierdziała) i przykryły grubym liściem łopianu. Potem obwinęły naprędce przygotowanym bandażem.
- Może gorączkować. - Żanna podała Azie miskę z wodą i szmatkę.
Dziewczyna przytaknęła. Otarła jego spocone czoło chłodnym kompresem. Teraz miała więcej czasu przyjrzeć się jego opalonej twarzy. Właściwie powinna zdjąć tę opaskę zakrywającą pewnie niewidzące oko, ale nie miała odwagi. Kiedy ktoś chowa coś przed całym światem, to raczej nie cieszy go ludzka ciekawość.

Któraś z kobiet podała jej kapelusz Sept Tour'a. Lekko wilgotny na brzegu, pewnie wpadł do soku, gdyż pachniał malinami. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i położyła go tuż obok jego głowy. Otarła jego twarz ponownie. Pomyliła się wcześniej. Te regularne rysy, tajemniczy półuśmiech, ta grzywa włosów... Po prostu był śliczny!
Co więcej nikt do tej pory nie zaskoczył jej tak bardzo w tak krótkim czasie. Rzadko się zdarzało, aby zabrakło jej słów w gębie.

Kobiecy śpiew uniósł się w powietrzu. Aza sama nuciła nie spuszczając oka z chorego. Pomóc nieznajomej. Kiedy ktoś ostatnio okazał jej dobre serce poza Cyganerią? I jeszcze to jak się jej przedstawił. Wspomnienie wywołało na jej ustach lekki półuśmiech. "Miło mi panią poznać. Sept Tours jestem."

Sept Tours! Zerknęła dyskretnie w stronę dłoni mężczyzny. Pierścień z takim samym znakiem jak na porannym liście. Trochę zdobienia inne i widać, że nosi go już od dłuższej chwili, ale to to samo! Zresztą Ojciec Baltazar też taki miał na palcu.

W mieście może być wielu mężczyzn o tym nazwisku. Zmarszczyła czoło. Nie lubiła się okłamywać. To musi być on. Przypadek (niestety nieszczęśliwy), ale nie ma wątpliwości. A to świetnie. W końcu spotkała kogoś, z kim będzie podróżować i co? Raniono go! I to jeszcze z jej powodu. Wyrzuty sumienia z wolna zaczęły ją nękać. Teraz jego twarz wyraża spokój, potem z pewnością poznaczy ją nienawiść względem Azy. Ale wstawił się za nią i właściwie nie oczekiwał niczego w zamian.

Sama przyłożyła sobie kompres. To nie jej wina, to wina tego kupca. Tego wstrętnego odpychającego mężczyzny. Tego arystokraty. W jej duszy brzmiało to jak najgorsza obelga. To on ją zaczepił i on go ranił. Powinni go powiesić!

Kawaler zamruczał coś nieprzytomny. Ulżyło mu, gdy przetarła jego twarz i szyję ponownie zmoczonym kompresem. Cudownie. Poznała pierwszego człowieka z drużyny, wydał się sympatyczny, a teraz ją znienawidzi. Jak można tolerować kogoś, przez kogo ląduje się nieprzytomnym w łóżku? Zagryzła dolną wargę. To nie powinno tak wyglądać. Powinna była od razu uciec. Albo drzeć się wniebogłosy.
- Tak mi przykro. - szepnęła do Sept Tour'a ponownie chłodząc jego czoło.

Przecież nie ruszy z kimś, kto jej nie znosi. Założyciel wyśle kogoś innego. Zamarła.
Poczuła się, jakby ktoś nagle skrócił jej smycz. Nie będzie podróży. Nie będzie wolności. Będą kolejne przedstawienia, kolejne miasto, kolejni podpici kupcy. Powoli nienawiść zaczęła drążyć jej serce. Ten kupczyk odebrał jej wolność. Był jak metafora wszystkiego, co stara się stanąć na jej drodze. Usta stały się linijką. Pięści same się zacisnęły. Może gdyby teraz zaczęła ich ścigać, to jeszcze istnieje szansa na dopadnięcie tego bydła? I to oni, Cyganie to zmora miast! Biały karzełek a nie prawda!

Nie mogła się zajmować Sept Tour'em. Jeśli się obudzi i ją zobaczy to... Najbliżej było okno. Otworzyła okiennicę i zaczęła przez nie wychodzić.
Blazej, który zwykł grać na harmonii, złapał ją w pół (odrzuciwszy instrument) i starał się powstrzymać. Jej gniew nikomu nie wyjdzie na dobre. Ba, tylko gorzej może się zrobić!
Wyglądała na wściekłą. Nie, wściekła to mało powiedziane. Od niej tchnęło morderczymi zapędami.
- UBIJĘ ICH! - wrzasnęła po usuryjsku, aż się tynk z kamienicy posypał.
- Nie, daj sobie spokój. Błagam. - Blazej mocno zaciskał ręce wokół jej pasa. Zaczął odmawiać "Ojcze nasz" w duchu. Starała wystawić się nogi za okno i przyciągała się dłońmi do wolności.
- Zatłukę jak psy! - warczała i nagle zauważyła jakąś dziewczynę co trzymała Dantego.
- To ona! - chłopiec wykrzyknął rozradowany.
Uśmiechnął się tak rozbrajająco. Z Azy wyszło powietrze. Blazej dziękował Theusowi za dzieci w Cyganerii.
- Widzę. - odparła niechętnie.
- Ona ściągnęła Sevillo z dachu. - Dante uśmiechnął się do niej promiennie, udając że nie odpowiedziała.
- Gratuluję. - rzuciła próbując się uśmiechnąć. Nie wyszło jej. Włożyła nogę z powrotem do wozu i zatrzasnęła za sobą okiennicę. Blazej na wszelki wypadek odsunął się trochę dalej.

Tak, jeszcze tej tu brakowało. Mimo woli spojrzała na kawalera, co ją uratował. Westchnęła. No to trudno, najwyżej ją znienawidzi. Ale przynajmniej tyle jest mu winna za ratunek. Usiadła u wezgłowia siennika, położyła sobie jego głowę na kolanach i ocierała mu delikatnie czoło. W ten sposób zajmowali mniej miejsca, co akurat w obecnych warunkach miało duże znaczenie. Martwiło ją to, że rzeczywiście gorączkował. Chociaż to dobry znak. Organizm pomaga w walce z chorobą. Ciekawe czy wypleni też z jego krwi tę nutkę arystokracji? Odsunęła mu wilgotne włosy z czoła.
- Może zdjąć mu tę opaskę z oka? - rzucił cicho Blazej.
Spojrzenie Azy pełne zdegustowania i powątpiewania jasno dało znać mężczyźnie, że powinien jednak powrócić do gry na harmonii, zamiast siać durne pomysły dokoła.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 08-10-2008 o 01:13. Powód: duże poprawki stylistyczne i koncepcyjne Azy ;]
Latilen jest offline  
Stary 10-10-2008, 17:13   #32
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Obejrzałem się przez ramie po wykonanym skoku. To było rzeczywiście wysoko i jeszcze przez chwile czułem pulsowanie w kolanach. Cyganie zabrali dziecko a więc mogłem uznać że się nim zajmą należycie. Co za różnica czy będzię żebrakiem czy cyganem... Miałem dość. Wszystko stało się za szybko i bynajmniej nie czułem się panem sytuacji. Zerknąłem przez ramie zapamiętując twarze ścigających mnie osób. Dlaczego zamordowali księdza? Czemu ścigali również mnie? Postanowiłem skorzystać z okazji i oddać się pod opiekę cyganów.

- Tutti molto gracje.. Dziękuję... Wybierałem się na przedstawienie w cyrku może signiore udajecie się w tamtą stronę? - wpakowałem się na dach korzystając z chwili wytchnienia. Wyjąłem medalion z kieszeni i zacząłem go oglądać zastanawiając się nad wydarzeniami z minionej godziny. Z zamyślenia wyrywały mnie krzyki i zamieszanie przed klubem Tiger Lilli. Kawaler niesiony do wozu przykuł moją uwagę. Wyglądał na zawodowego szermierza czyżby wewnątrz również odbyła się jakaś jadka? Starałem się nie rzucaćw oczy pamiętając że mam zadanie do wykonania, którego omal nie zaprzepaściłem przez głupote starając się bawić w dobrego samarytanina... Uśmiechnąłem się wymuszenie do chłopca starając się rozładować napięcie. Na zamieszanie wokół powozu zwróciłem uwagę dopiero gdy Dante skoczył w stronę jednej z kobiet. Odgłosy w wozie były niepokojące w końcu moja ciekawość zwyciężyła. Nachyliłem się do okna przez chwilę podsłuchując. W końcu zastukałem w okucia okna i spróbowałem zajrzeć do środka:

- Bondziorno signores... Czy damy potrzebują może pomocy? - szybko zreflektowałem się że wychodzę na głupca. Nieprzytomny mężczyzna chyba majaczył a kobiety panowały nad sytuacją. No coż teraz nie miałem wyjścia aby się wycofać. Starając się utrzymać na dachu, klnąc w myślach na powożącego czekałem na reakcję ze strony pasażerów wewnątrz...
 

Ostatnio edytowane przez WieszKto : 11-10-2008 o 09:35. Powód: Brak zrozumienia sytuacji opisanej przez pozostałych.
WieszKto jest offline  
Stary 11-10-2008, 08:40   #33
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Utrata krwi zawsze powodowała gorączkę. Osłabiony organizm walczył, by wyprodukować kolejne czerwone ciałka wędrujące w żyłach i tętnicach. To go osłabiało, bardzo. Przez pewien czas nie otwierał oka. Było mu głupio. On, najemnik zawodowy, dał się podejść jak rekrut nieopierzony kupczykowi! Wstyd! Wstyd! Wstyd! Co tu dużo gadać, ale się zaprezentował przed właścicielką owych morskiej barwy cudowności, w które można było wpaść i nie chcieć wychodzić niczym pijak wrzucony do beczki z piwem. On się czuł właśnie tak, jakby wrzucono go do takiej beczki. Simone ze znów! Jakże inna od Simone z rzeczywistości. Nawet nie wiedział jak się nazywa. Zresztą, może przedstawiała mu się, ale nie pamiętał. Chyba nieco zbyt szybko stracił przytomność. Póki co, była dla niego Simone ze snów, albo, lepiej, Zielonooką ze snów, bo pewnie nie nazywa się Simone. A teraz leżał na jej kolanach i poddawał się delikatnej pieszczocie smukłej dziewczęcej dłoni, delikatnie gładzącej mu twarz. Czuł jej dotyk na policzku, czole, ustach. Jak przesuwa swe palce po brzegach opaski, której na szczęście nie zdjęła. To znaczy, gdyby zdjęła, Sept Tours nie miałby nic przeciwko temu. Opaska była jednym wielkim kłamstwem, a on nie chciał jej okłamywać. Ale z drugiej strony, wydawało mu się, iż jest tam ktoś jeszcze. Przed Zielonooką mógł się obnażyć, bowiem, w jakimś sensie, tajemnica jego oka była skrytym sekretem, którego nie wyciąga się na światło dzienne przed innymi. Identycznie, jak nagość zazwyczaj prezentuje się wyłącznie przed tym kimś szczególnie bliskim, tak samo traktował tą sprawę. Opaska była dla niego niczym bielizna skrywająca najbardziej osobistą intymność, którą mógł ukazać tylko naprawdę komuś wyjątkowemu.

Ale się wygłupił. Nie ma co. Spotkał dziewczynę ze snu i taki fatalny występ! Na pewno myśli o nim, jako zarozumiałym młokosie, który dla popisu ratuje dziewki, ale tak naprawdę niewiele potrafi, skoro byle kupiec potrafi go pochlastać. Zasadniczo zresztą, miała rację tak sądząc. Znaczy, nie zrobił tego dla popisu, ale, no ... bo tak po prostu trzeba. Nie był wprawdzie paladynem, rycerzem na białym koniu niosącym ratunek wszelkim dziewicom w potrzebie, ale nie znosił smarkaczy dręczących innych. A tutaj nagle ... taki wstrząs! Zielonooka ze snów! Stracił koncentrację i oberwał klingą.

Było mu dobrze, chociaż bolało mocno, ale nawet nie tak, jak się spodziewał. Dostał już kilka razy ostrzem po skórze, dlatego wiedział, jak działa to na ludzki organizm. Najpierw ból, potem zamroczenie, upływ krwi, gorączka. Jego bolało, mocno bolało, ale chyba nie tak, jak zwykle bywało podczas takich obrażeń. Pomogła mu, pewnie bardziej z litości niż wdzięczności.

Opatrzony bark. Dobrze. Pewnie dostał też coś przeciwbólowego, bowiem czuł się nieco zamroczony. Niby mógł myśleć całkiem logicznie, ale wszelkie odczucia cielesne były lekko stłumione. Szczęśliwie kolana oraz dotyk jej ręki czuł doskonale. Chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Pewnie teraz mu powie kilka nic nie znaczących słów oraz tyleż wartych podziękowań, no bo kto chciałby mieć do czynienia z kimś tak mało rozgarniętym. Póki co delektował się jeszcze jej pieszczotliwym dotykiem. Jednak poniekąd byłoby to także oszustwo, tymczasem nie chciał ją okłamywać.

Ruszył palcem od prawej ręki, bo lewa, obandażowana, spoczywała na temblaku. Leciutko, ale chyba odczuła to, bo jej dłoń przesuwająca się delikatni po twarzy nagle znieruchomiała i, niby za dotknięciem złej czarodziejskiej różdżki, nagle zniknęła. Szczęśliwie, nie zniknęły także kolana! Tak bardzo chciał, żeby zostały choć jeszcze chwilę. Oko! Otworzył. Raczej próbował wykonując heroiczna pracę.
- Dlaczego – zastanawiał się, – zawsze kiedy ranią cię w rękę czy w nogę najtrudniej jest otworzyć oko? – Była to zagadka zastanawiająca go za każdym razem, kiedy posmakował chłodu klingi.

Wreszcie otworzył po heroicznym wysiłku. Siedziała chyba nie zamierzając uciekać, a jej lekko zdziwiona i chyba niepewna twarz zdradzała, iż nie wie, jak się zachować. Może to sprawiło, że od razu nie odsunęła się od niego. Szmaragdowe oczy spojrzały na niego z bliska pesząc. Chciał coś powiedzieć. Właśnie pracował nad tym przeżuwając tonę, jak mu się wydawało, waty, by rozchylić wargi i wydukać jakieś grzeczne przeprosiny, ale ... nie był w stanie nic zrobić. Oczy jej świeciły niemal rozlewając blask na regularną, miłą twarz, prosty nosek i niewielkie usta.

Ernest był ostrożnym realistą wierzącym w głębokie uczucia, ale akurat miłość od pierwszego wejrzenia się do nich nie zaliczała. Niewątpliwie zapewne może, przypuszczalnie ... była to zwykła bajka. Owszem, znał pary naprawdę się kochające, ale byli to ludzie, którzy powoli dochodzili do odnalezienia siebie i budowania swoich uczuć. Ale teraz? Przecież to bez sensu! On nie zna tej dziewczyny, a jego pokaz prędzej przekonał ją, że jest fajtłapą niżeli czymkolwiek innym. Szans przecież nie ma żadnych. Ale, no ale przecież nie mógł tak zwyczajnie zrezygnować, a nawet gdyby mógł, to nie chciał. Musiał coś zrobić, choć nie wiedział co.

- Przepraszam – udało mu się wreszcie wydukać i co najdziwniejsze, jakby echo jego słów odezwała się Zielonooka ze snów:
- Przepraszam.
A potem jednocześnie powiedzieli:
- A za co? – Jakby obydwoje byli zmieszani i nie potrafiący się znaleźć w niezwyczajnej dla nich sytuacji.
 
Kelly jest offline  
Stary 12-10-2008, 14:19   #34
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
- Naprawdę? - rozpromienił się chłopiec i zamachał nóżkami co miało oznaczać aby postawić go na ziemi.
- tak - uśmiechnęła się - a tak przy okazji, jestem Maike - dodała stawiając chłopca na ziemi - a tobie jak na imię?
- Dante - odpowiedział chłopiec z zadowoloną minką, która zdawała się nie opuszczać jego twarzy i pociągnął ją na rękaw - chodź, zaraz ruszamy - parę kroków dalej w wóz wbite było kilka prętów, które stanowiły pewnego rodzaju schodki. Właśnie na tą drabinkę malec wskazywał teraz paluszkiem. Przyjrzała się konstrukcji.
"To już dzisiaj druga" Przeleciało jej przez myśl.
"No" odparł znużony głos "Zupełnie jak w domu, nie sądzisz?"
Nawet się nie zdziwiła. Czas był najwyższy. Zignorowała nieistotną dla niej wypowiedź jak miała to w zwyczaju (w każdym razie dopóki nie domagała się zarejestrowania swojej egzystencji).
- na dach? - spytała upewniają się czy na pewno to chłopczyk miał na myśli.
- mhmm - pokiwał entuzjastycznie główką - tak jest taaak fajnie! – ucieszył się malec, był niesamowicie kochany. Mogła przyjąć zaproszenie i tak nie miała lepszych planów.
- no dobrze - dodała i delikatnie się śmiejąc, chwyciła za metalowy pręt. Nie miała problemów ze wspinaniem się. Codziennie będąc w bibliotece, jakieś kilkadziesiąt razy wchodziła i schodziła po drewnianej drabince. Nie wspominając już o tym, że Nathalie dbała o jej kondycję jako taką.
Kilka stopni wyżej zatrzymała się. Dokładnie w momencie, kiedy dach znalazł się na wysokości jej oczu, ujrzała połowę człowieka zwisającą z wozu. Nie byłoby to nic takiego gdyby nie fakt iż była to dolna część jakiegoś mężczyzny (z wypiętym lekko do góry siedzeniem), górna zaś niknęła za drugą ścianą wozu. Speszona zeszła o stopień niżej, rezygnując tym samym z oryginalnych widoków.
"a temu co? nudzi się?" głos znowu zabrzęczał i tym razem ociekał sarkazmem.
- może chwilę zaczekamy? - spytała chłopca niepewnie, ale ten już wdrapywał się na górę
- dlaczego? - spytał a po chwili i kiedy przesunęła się w bok ustępując mu miejsca, wyminął ją. Dante spojrzał na dziewczynę z dachu, potem na połowę człowieka aż wreszcie uśmiechnął się - ja to załatwię i zniknął jej z widoku.
Weszła znowu o stopień wyżej i zobaczyła chłopca wychylającego się do przodu ponad czyimiś nogami. Było głośno dookoła więc dosłyszała niewiele
-przepraszam pana, ale .. - zaczęło dziecko. Więcej niestety nie usłyszała, ponieważ coś ze świstem przeleciało za plecami dziewczyny i odwróciło jej uwagę. Obejrzała się za siebie, ale nie zlokalizowała źródła dźwięku natomiast, kiedy obróciła się z powrotem do nóg i dzieciaka, ich już tam nie było. Mogłaby natomiast przysiąc, że słyszała głuche uderzenie, ale w takich warunkach trudno było stwierdzić coś z całą pewnością. Zaintrygowana weszła na dach . Naprawdę ich nie było.
Stała tam przez chwilę lekko zdezorientowana. Osoba, która ją tam zaprosiła gdzieś się zapodziała. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić a nie miała zamiaru nikomu zawadzać.
Poza nią na dachu znajdowało się również dwóch żonglerów nożami, harmonista oraz ... kot. Kiedy wreszcie zdecydowała się na opuszczenie górnej części wozu, ten ruszył i nieomal straciła równowagę. Cofnęła nogę do tyłu do tyłu, aby się nie przewrócić. Wóz nie jechał szybko, właściwie to wlókł się naprawdę ślimaczym tempem.
"No skoro już tu jestem..." przeleciało jej przez głowę. Usiadła na skraju dachu. Nogi zwisały jej bezwładnie w dół, słońce grzało w najlepsze, wszechobecna muzyka przyjemnie krążyła wokół niej. W pobliżu leżał Sevillo i wygrzewał się na słonku. Wołała mu się nie narzucać. Co prawda nigdy nie miała problemu ze zwierzętami. Właściwie, nie wiadomo dlaczego wszystkie pałały do niej sympatią. Jednak, co do tego kota miała wątpliwości. Coś z nim było nie do końca „tak”, więc postanowiła odpuścić sobie poufałości.
Dosłownie w momencie, kiedy skończyła Sewillo tą myśl Sevillo otworzył jedno ślepie i zmierzył ja wzrokiem. Po chwili leniwie wstał, przeciągnął się, podszedł do niej i bez pardonu, nie biorąc jej zdania zupełnie pod uwagę, wlazł Maike na kolana. "Drap mnie" zdawało się mówić jego zachowanie. Oho, książę sobie wymyślił.
Był duży, ale ułożył się w jakiś taki dziwny sposób ze zupełnie nie wydawał się ciężki. Położyła dłoń na rozgrzanym futrze i zaczęła go głaskać. Czuła spokojny oddech kiedy grzbiet unosił się minimalnie żeby zaraz opaść. Po chwili zaczął cicho mruczeć. Ewidentnie był zadowolony.
Kilka minut później pojawił się Dante. Wszedł po tej samej drabince, co poprzednio. Zdziwiła się. Jakim cudem tego dokonał?
"Może spadł" zauważył głos.
"Nawet tak nie mów!" odpowiedziała mimowolnie Maike
"No ale nawet jeśli… to nic mu się nie stało" odpowiedział głos lekko zirytowany paniką dziewczyny.
Chłopiec natomiast podbiegł do niej i usiadł obok.
- już jestem - zaśmiał się radośnie. Nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo chłopiec nagle przeszedł z uśmiechu do stanu kolosalnego zdziwienia
- on.. - zaczął zdumiony wskazując na kota i przysunął ucho nieco bliżej zwierzaka - on mruczy! - Oczy chłopca stały się nagle ogromne jak dwa spodki. Kot jakby na sekundę przestał oddychać, mruczenie automatycznie ustało. Sevillo przełożył łeb o kilka milimetrów jakby lekko zażenowany a może zirytowany i postanowił drzemać dalej. Już nie mruczał. Co prawda, raz na jakiś czas znowu zaczynał ale za kaczym razem kiedy się na tym przyłapywał, natychmiast przestawał. Doprawdy dziwny był to kot.
Wóz toczył się spokojnie do przodu. Rozradowani ludzie podążali za nim. Cyganki wokoło nie ustawały w tańcu i śpiewie. Wszędzie było kolorowo. Panowała atmosfera wesołości. Wszyscy wspaniale się bawili.
Chwile później do Maike i Dantego przysiadł się uśmiechnięty harmonista. W tym momencie dziewczyna była dosłownie otoczona. Z jednej strony chłopiec z drugiej muzyk a na kolanach kocur. Mimo to jakoś bardzo jej to nie krepowało. Z dziećmi i zwierzętami nie miała nigdy problemów. Nie komfortowo mogłaby się czuć, co prawda w obecności tego mężczyzny, ale ten jakoś wybitnie wydawał się sympatyczny. Nie przyglądał się jej za bardzo, nie oceniał, po prostu przysiadł się do nich, a w każdym razie takie odniosła wrażenie.
W międzyczasie zarejestrowała powtórne pojawienie się na dachu właściciela owych nieszczęsnych nóg sprzed dziesięciu minut, ale jakoś nie zwracała na niego większej uwagi. Nawet gdyby chciała się mu przyjrzeć, to po prostu nie miała jak sie obejrzeć, więc dała sobie spokój.
Jechali, a właściwie toczyli się powoli do przodu. Siedząc tak na skraju dachu mogła śmiało obserwować cudne kamieniczki. Było to naprawdę duże miasto, z czego zadawała sobie wcześniej sprawę, ale dopiero teraz tak naprawdę to do niej docierało. Pięknie zdobione kamieniczki budowane z białego kamienia, który tak niesamowicie pasował do tego miejsca. Długie, wąskie uliczki ciągnące się w nieskończoność. To miejsce miało swój niesamowity klimat. Prawie mogłaby przyznać ze Nathalie miała nienajgorszy pomysł, ale to przez gardło nigdy by jej nie przeszło.
Kiedy tak oglądało się to wszystko z góry, całość przypominała jakiś nierealny, kolorowy sen W którym wszyscy są szczęśliwi. Nie przeszkadzało jej to zupełnie. Miła atmosfera, radosna muzyka, nawet słonce już tak nie dokuczało. Rozmawiała co jakiś czas z chłopczykiem który, jak zdążyła już zauważyć, pochłaniał niesamowite ilości słodyczy. Dowiedziała się od niego że w trakcie występu „The tiger lillies”, przed wejściem doszło do nieprzyjemnego incydentu w wyniku którego ktoś został ranny. Ponoć był to mężczyzna, który starał się pomóc jednej z cyganek. Biedny człowiek, maił dobre intencje a spotkało go coś takiego. Powinni złapać sprawcę. Następnie z promiennym uśmiechem na twarzy (jednym z tych, które byłyby w stanie stopić nawet górę lodową) Dante dodał, że owym mężczyzną zajęły się cyganki i że wyjdzie z tego. Powiedział tez coś, czego Maike do końca nie zrozumiała, a mianowicie:
- ... skoro Sevillo się nie martwi to znaczy ze będzie dobrze.
Nie skomentowała tego. Doprawdy nie wiedziała jak.
Po niecałej godzinie wyjechali z miasta. Czekał tam na nich kolejny wóz, który dość zabawnie podskakiwał podczas jazdy. Droga nie była już tak gładka jak ta w mieście, bo co jakiś czas zdarzały się niewielkie dziury sprawiające, że wpadające w nie wozy potrząsały niesympatycznie pasażerami, ale na szczęście takie zagłębienia zakażały się sporadycznie. Właściwie w porównaniu do tych lepszych dróg Eisen ( nie licząc oczywiście Freiburga w którym mieszkała), to był luksus. Jakiś kilometr przed nimi majaczył już olbrzymi namiot cyrkowy. Jednym słowem było blisko. Swoim ślimaczym tempem dotarli na miejsce po około 40 minutach. Miedzy czasie jakieś 50 metrów przed samym namiotem usłyszała głośny ryk. Prawdopodobnie dużego kota, może lwa albo tygrysa? W każdym razie nie mogła sie już doczekać przedstawienia. Nie często, bowiem zdarzały jej się takie okazje. Właściwi , było to drugie przedstawienie w życiu (jeżeli poprzedni raz można w ogóle zaliczyć do JEJ doświadczeń)
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett
alathriel jest offline  
Stary 12-10-2008, 17:55   #35
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Luca Luccini & Maike Nathalie Siversten

Podróż minęła bez większych niespodzianek, nie licząc klejących przeprosin, chętnych do pomocy cyganów jakoś złośliwie uśmiechniętych, obolałych zadków od twardego dachu. W końcu dotarliście do placu stworzonego przez w półkolu ustawione wozy (z napisami m.in. "Gabinet luster", "Wróżka Lidia" czy "Niesamowite dziwactwa Thei"). Na placu panował straszny tłok, widocznie przedstawinie miało się niedługo zacząć. Montescy mieszczanie zachowywali się, jakby zapomnieli o zasadach dobrego wychowania i pchali się niemiłosiernie do bramki, którą tworzyła bela drewna ustawiona w poprzek przejścia. Co pewien czas unosiła się i dwóch rosłych cyganów przepuszczało po kilku ludzi, zabierając im pergaminowe kolorowe ścinki. Całą sytuację utrudniały jeszcze radośnie tańczące cyganki na środku placu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fcJzDB0LBvI[/MEDIA]

- Przyjechaliśmy!! - szczęście Dantego widoczne było na pierwszy rzut oka. Od razu zeskoczył na kozła a potem na ziemię i zniknął w tłumie.

Tymczasem koło wozu zaczęło się kręcić wielu cygańskich podrostków. Luca był prawie pewien, że kilka twarzy już dzisiaj widział. Zresztą Maike też rozpoznała kilku chłopców - kilku asystowało Dantemu, kiedy zmuszona sytuacją musiała wspiąć się na dach i ściągać Sevillo.

Zanim którekolwiek z nich zdecydowało się na jakiś ruch, na dach dość niezgrabnie wdrapał się Dante.
- Zapomniałem o Sevillo. - trochę się zmieszał i podszedł do kota, chcąc go wziąć na ręce. - Poszedłem się przywitać z mamą.
Odpowiedzią okazał się narastający bulgot z wnętrza kocura. On wcale nie miał ochoty zrezygnować z kolan dziewczyny.
- Nie bądź taki.
Bulgot przekształcił się w syk węża. Ileż to kot ma możliwości wokalnych!
- Proszę cię. - płaczliwa prośba dziecka nie podziałała na Sevillo, jego bezwładne ciało przylgnęło całym swym ciężarem do kolan biednej Maike, tak że nawet nie było za co złapać.
Nagle powietrze rozciął okrzyk "DANTE!!!" i dziecko szczęśliwe, że choć na chwilę uratowane z opresji, może się oddalić od wrednego kota.
- Aza mnie woła! Zaraz wrócę. - i w tempie ekspresowym pognał w stronę, z której dobiegło zawołanie.

Grajkowie wraz z żonglerami zeszli z dachu. A kiedy już zrobiło się na nim pusto, pojawił się na nim młody chłopak i z kurtuazją dygnął przed obojgiem z osobna. Luca już wiedział. to BYŁ dokładnie ten sam chłopiec, którego widział rano przez okno.
- Witam państwa. Nazywam się Cyprian.

- Jestem posłańcem. Założyciel zaprasza panienkę Maike Natalie Siversten i signior Luca Luccini'ego na herbatę, abyście mogli razem porozmawiać na tematy wam bliskie. Jednak prosiłbym chwilę jeszcze zaczekać, aby tłum zmniejszył się nieco i Dante was zaprowadzi na miejsce spotkania. - dygnął jeszcze raz i czekał na reakcję.



Aza Davidova & Ernest Sept Tours

Wóz stanął.
Aza powiedziała coś szybko po cygańsku do mężczyzny, który do tej pory grał na flecie. Przytaknął i coś skomentował. Potem ponownie odwróciła się do ciebie.
- Drogi Erneście teraz przeniesiemy cię do jednego z wozów, gdzie zajmie się tobą inna cyganka. - uśmiechnęła i powoli wstała. Cały czas podtrzymywała głowę Ernesta, aby nie sprawić mu bólu i delikatnie złożyła ją na sienniku.

- Ja, ale, - wyszeptał. - przecież ... - chyba nieco podłamany. - Pomóż mi proszę, pójdę z tobą, jakoś dam radę.

Spojrzała na niego zaskoczona. Na chwilę zamarła poprawiając pomiętą spódnicę. Jeszcze chwila, a złapie ją za jej rąbek i nie będzie chciał puścić. Jak mały chłopiec, który boi się, że opuści go matka. Uśmiechnęła się.
- Doprawdy jestem aż tak niezbędna przy twoim leczeniu? Jeszcze się dzisiaj zobaczymy. - powiedziała odrzucając włosy do tyłu.

- Tak, tak - zacisnął usta. - Przepraszam. Głupio wyszło. Oczywiście, masz przecież własne sprawy do załatwienia. Ale i tak chcę pójść do owej osoby, o której wspomniałaś. Wiesz, głupio mi, ze narobiłem wam tyle kłopotu i chciałbym spróbować sam pójść, jeżeli tylko najwyżej nieco mi pomożesz.

Jej czoło lekko się zmarszczyło na moment.
- Ale straciłeś dużo krwi, nie wiem czy to najlepszy pom...
- Skoro chce, to niech sam idzie.
- przerwał jej wysoki, mężczyzna ubrany w czarną wyblakłą koszulę i ciemnozielone spodnie.

- Siła! - ucieszyła się Aza. Ale w jej oczach można było dostrzec nie tylko radość, ale i szacunek, przywiązanie i przez moment, może miłość? Jednak to trwało tylko przez chwilę, to mógł być tylko jakiś zagubiony promyk światła, co stworzył iluzję.
- A któż inny? - złożył pocałunek na jej czole. - Witam. Dziękuję ci bardzo za pomoc. Gdziekolwiek by się nie znalazła, kłopoty wszędzie ją dogonią. - zwrócił się do ciebie chyląc czoła.
- Bardzo zabawne. - prychnęła w jego stronę, dając mu kuksańca w bok. - Zresztą co ty tu robisz?
- Przyszedłem zabrać naszego bohatera do namiotu, ale skoro pragnie sam iść, to raczej nie jestem tu potrzebny i już mogę iść.
- i ruszył w stronę wyjścia.
- Gdzie! - złapała go szybko za rękę. - Myślisz, że już może?
Siła wzruszył ramionami.
- Według mnie to silny facet.
- A zrobisz coś dla mnie?
- zamrugała teatralnie.
- Podejrzewam, że odmowa mogłaby się źle dla mnie skończyć. - roześmiał się głośno.
- Wyślij chłopaka pod "The Tiger Lily", niech sprawdzi czy się już spakowali i czy nie została tam niejaka Simone, bratanica hrabiny Pazzi di Buonarotti. Jeśli tak niech ją odprowadzi do domu i nie oskubie.
- Jak sobie życzysz.
- poklepał ją delikatnie po ramieniu i wyszedł.
Aza odwróciła się do Ernesta. W wozie nie było już nikogo. Podparła się pod boki i spojrzała na niego krytycznie.
- Skoro Siła mówi, że nic ci nie będzie, to możemy spróbować. To co, wstajemy?


No to tego było potrzeba, kpin mężczyzny, którego zaczął chyba podejrzewać o to, ze był dla Azy kimś specjalnym. Mężczyzna, żaden mężczyzna na to sobie nie tylko nie pozwoli, ale nie może, jeżeli chce spojrzeć na siebie przed lustrem. Może to było dziwne dla kobiet, ale dla mężczyzn były niezrozumiałe niektóre ich zachowania. Ernest musiał, po prostu musiał, teraz iść jak najbardziej sam. Owszem, przyjął dłoń dziewczyny i przyjmował pomoc, ale starał się, bardzo się starał poruszać samodzielnie, mimo, ze chwiał się i bladł na twarzy, a gryząc wargi z bólu starł się jednocześnie uśmiechać prowadząc swobodną konwersację. Niby swobodną, bo ciężko nie było dostrzec jego wysiłków.
- Powiedz mi coś o sobie, proszę.

Aza nie odebrała zachowania Siły jako coś zdrożnego. Kiedy jednak zobaczyła, że mężczyzna lekko blednie, uświadomiła sobie, jakim potworem może być cygański usuryjczyk. Przecież on to zrobił całkowicie świadomie, wiedząc, że człowiek dumny odbierze to jako obelgę. Żeby go...!
Nie przejmując się tym, że Ernest protestował, złapała go na wysokości pasa jedną ręką, a drugą pomogła mu się wesprzeć na swoim ramieniu. Przynajmniej tyle mogła mu ulżyć, żeby tego Siłę...! przekleństwo zawisło jej na ustach, a w środku gniew buzował.
Uśmiechnęła się.
- O mnie? - myślenie przynajmniej zajmowało część duszy i trochę gasiło ogień wściekłości. - Raczej nie jestem interesująca. Jako mała dziewczynka zostałam przygarnięta przez Założyciela. Wychował mnie. Trochę dołożyła cyganeria. W gruncie rzeczy zapewne jestem półusurianką i półcyganką, choć nie zmienia to niczego.
Pomogła mu zejść ze schodków wozu. Dokoła uniosła się atmosfera wesołego podniecenia. Plac pełen był monteskiej szlachty czy też mieszczaństwa, które udawało biednych ludzi. Część wozów była zaadaptowana na takie przybytki jak wróżenie, gabinet luster, spotkanie z kobieta brodatą czy też sprzedaż biżuterii. Stały one półkolem, a w środku dwóch rosłych cyganów przepuszczało ludzi po okazaniu kawałka kolorowego pergaminu dalej, do wielkiego namiotu. Aza skierowała się w stronę wozu, który stał jako pierwszy po lewej. Wolnym krokiem w końcu dotarli, choć Azie wydawało się, że jej dzielny towarzysz zaraz jej tu zejdzie. Po raz kolejny przeklęła Siłę w myśli.

- Czy mogę tu zostać przez chwilę? – Ernest zapytał, kiedy stali tuż przy wozie. – Jeżeli wchodzisz na jakiś czas, ale planujesz wrócić, to wolę poczekać tutaj. Wiesz, ognisko, tańce, śpiew. Przecież jest ciepło, a mogę sobie przysiąść na jakiejś ławce. Wątpię, żeby mnie kto zaczepiał. Tutaj ludzie mają tyle ciekawszych rozrywek. Ale to, ze nie jesteś rodowitą cyganka jest fascynujące. Czy nigdy nie próbowałaś poznać szczegółów swojego pochodzenia? – Wyrwało mu się, ale zaraz poprawił. – Oczywiście, jeżeli nie chcesz mówić, nie mów, przepraszam, jeżeli jestem zbyt ciekawy, ale, no, ale wydałaś mi się tak bardzo różna od innych dziewczyn w tamtym wozie oraz od cyganek tańczących przed nim.



Aza spojrzała w stronę tańczących kobiet. Wywijały tymi swoimi kolorowymi sukniami, śpiewając wesołą piosenkę. Lekko sprośną zresztą, dobre że nikt nie rozumiał.
To był jej świat, jej dom, jej rodzina... Korzenie? Jej korzenie umarły w tamtym lesie, tamtej zimy. Prawnie nie straciła prawej stopy i palców u lewej. Zziębnięta, przemrożona, przeżyła tylko dzięki cygańskiej magii ziół.
- Jakoś nigdy mnie to nie interesowało. - uśmiechnęła się, choć jej oczy wcale się nie śmiały. - Rodzice pewnie i tak nie żyją.
Wzruszyła ramionami.
- To ja na chwilę wejdę, bo muszę wziąć zioła na twoją ranę i...
- Łasica!!!
- rozległ się krzyk i przez tłum przepchnął się młody cygan.
Usta Azy ściągnęły się w kreskę.
- Łasica! - powtórzył okrzyk i zanim zrobił to po raz kolejny, dostał od dziewczyny mocno w ucho. - Ała!
- Ile razy ci mówiłam, żebyś tak do mnie nie mówił.
- wysyczała. - Co chcesz?
- Założyciel cię prosi. -
powiedział i odsunął się kawałek, na wszelki wypadek, gdyby chciała uderzyć jeszcze raz.
- Poćwicz refleks, jak nie chcesz dostawać w łeb. - prychnęła. - Coś jeszcze mówił?
Roztarł ucho i przecząco pokręcił głową.
- To na co czekasz, uciekaj. - powiedziała zimno i nie pukając do drzwi, weszła do wozu.
- Głupia łasica! - rzucił i zwiał, nie czekając na jej reakcję.
Aza cofnęła się o krok i spojrzała za dzieciakiem tak, jakbym planowała zemstę. Po czym zniknęła wewnątrz wozu.

Ernest został sam pod wozem przysiadłszy na jakimś zydlu oraz opierając się o koło. Aza wchodząc widziała, ze tak naprawdę już drżał na nogach cały obolały i zmęczony. Teraz został, wpatrując się w tańczące dziewczyny śpiewające w jakimś niezrozumiałym dla niego języku. Przez chwile nie mówił nic, dopóki nie wyszła z powrotem z wozu. Widać odpoczywał, bo ciężko oddychał, a gorączka, mimo że trochę zeszła pod wpływem specyfików nadal jednak go męczyła. Najlepiej by było, gdyby się położył, lecz na upór męskiej dumy, która chce się popisać przed dziewczyną, nie ma lekarstwa.

Tymczasem Aza zamieniła kilka zdań z Lidią (wróżką, do której owy wóz należał), która właśnie wróżyła z kart jakiejś bogatej mieszczance. Jak zwykle obiecywała jej dobre zamążpójście córki, a dla syna dobrą passę. Między gorącym zapewnieniem, że kupi ten wymarzony dom, a dorobieniem się pozycji towarzyskiej, wskazała skórzaną torbę z ziołami. Aza wzięła ją i wyszła na zewnątrz. Zanim zamknęła za sobą drzwi, spojrzała na Ernesta. Gorączka go trawiła od środka. Powinien był zostać na sienniku, żeby tego Siłę...! Westchnęła i stanęła koło mężczyzny. Wierzchem dłoni sprawdziła czy bardzo gorączkuje - porównała z drugą dłonią, którą przyłożyła do swojego czoła. Nie było najlepiej. Ale ledwo co dostał proszek, nie mogła przesadzić z ilością lekarstw.
- Jak się czujesz? - zapytała pochylając się lekko w jego stronę.

- Jesteś tutaj – ni to powiedział ni zapytał. Miał zamknięte oczy, lecz jego dłoń drżała. – Dobrze, całkiem dobrze, musiałem tylko chwilę odpocząć. Wiesz, takie skaleczenia nie robią na mnie wrażenia. W Eisen raz spadłem nawet z murów podczas szturmu i miesiąc przebywałem w lazarecie, a do Montaigne przybyłem wpław praktycznie. Wiesz, płynęliśmy na statku i pewien pan, który miał do mnie jakieś pretensje wsadził mi sztylet w plecy i wyrzucił za burtę. Nawet nie wiem, jak znalazłem się na brzegu, ale kolejny miesiąc miałem zaliczony w łóżku. Dlatego cóż to dla mnie jakiś kupczyk – uśmiechał się. – Na długo wychodzisz?

Uśmiechnęła się ironicznie do siebie. No tak uparty i dumny, nie przyzna się, że boli, że nie jest najlepiej.
- Już wróciłam. A co robiłeś, Erneście, na morzu i w Eisen? Monteńczyk jak ty raczej szuka spokoju we własnym dużym domu z rodziną przy boku. - mówiła jednocześnie grzebiąc, co też ma w tej torbie z ziołami. Nic się obecnie nie przyda. Rozejrzała się dokoła. Nic nie wskazywało na to, aby Siła mimo wszystko kwapił się pomóc. Mogłaby Ernesta położyć tutaj... Chociaż na chwilę. Tylko skąd wziąć siennik?

- Haha, żartujesz ze mnie, piękna, zielonooka Damo – starał się zażartować mimo bolącej rany. – Ja nie mam domu i od wielu lat błąkam się po świecie po rozmaitych karczmach, zamkach, kompaniach. Takie życie tułacza. Widziałaś także mój pierścień, więc wiesz, co on znaczy, ze muszę także wypełniać inne zadania biegając po całej Thei. Nie mam domu, ani dużego, ani małego. Trochę to podobne do ciebie oraz cyganów, wśród których mieszkasz.

Zaskoczyły ją jego słowa. Tego się nie spodziewała. A pomysł, wykorzystał jej zaskoczenie i sam wskoczył jej do głowy.
- Dante!! - krzyknęła w stronę wozu, którym tu nadjechali. Jak się tego spodziewała, dzieciak jeszcze nigdzie nie odszedł, walcząc z upartym Sevillo. Z radością oderwał się od wrednego kocura i podbiegł w te pędy do Azy.
- Chodź pomożesz mi. - i bez zbędnych ceregieli wyciągnęli we dwójkę siennik z wozu wróżki. Raczej jej to nie ucieszyło, ale kiedy usłyszała, że to dla bohatera, przestała się rzucać.
Razem z dzieciakiem ułożyli siennik koło koła i pomogli położyć się na nim. Nie miał nic do gadania. Zaraz też znalazł się koc i zimny kompres. Aza usiadła obok przykrytego Ernesta, a Dantego wysłała do Założyciela, że się lekko spóźni. Pozwoliła mu też zaprowadzić pozostałych "wybrańców losu" do ojca. Następnie otarła delikatnie twarz kawalera.
- To, że wiem o istnieniu Różokrzyżowców, nie znaczy, że orientuję się w ich działaniach. Zwykle bywam odporna na tego typu wiedzę. Ale nie sądziłam, że pierścień może tyle odbierać. - przymknęła lekko powieki - Chociaż zapewne równie wiele daje. Mylę się?

- Mi dał rzeczywiście dużo. Wspomnienie po moim ojcu. Och, nie tym kimś, który sprawił, że pojawiłem się na świecie. Tamten człowiek gdzieś przebywa, jak słyszałem, w kastylijskich dziedzinach. Mówię natomiast o prawdziwym ojcu, który także dał mi życie i to podwójnie. Wspominałem Ci przed chwilą, jak wyrzucony zostałem ze statku z poważną raną. Ojciec właśnie mnie znalazł na brzegu, uratował, potem zaś nauczył wiele. Jeżeli zaś przedtem niewiele mnie interesowały inne sprawy, nie, źle powiedziałem, jakiekolwiek sprawy, łącznie ze mną, to on nauczył mnie się cieszyć oraz być prawdziwym człowiekiem. Czyż ojciec mógł zrobić więcej dla kogoś, kogo ukochał niczym syna? To jest pamiątka po nim właśnie. Pewnego dnia na dom, gdzie mieszkaliśmy naszli zbrojni i, cóż Azo, sama się pewnie domyślasz. Także rzeczywiście, daje mi on wiele, ale w nieco innym sensie, niż może pozostałym kawalerom Różokrzyżowców. Czy nie uważasz, że tamten żongler, ten obok tej dziewczyny w zielonej sukni – zmienił nagle temat, - jest niesamowity? Czy to ktoś od was? A ty, co robisz wśród Cyganów? Czy też występujesz na pokazach?

Ojcowie znienawidzeni, którzy nie są ojcami i nie-ojcowie, którym zawdzięcza się życie, miłość i nie zgubienie samych siebie. Ich ofiara dla świata czy chęć posiadania kogoś blisko swego serca? Niezależnie do tego, ten monteńczyk znów ją zaskoczył. Możliwe, że to z powodu gorączki, ale rozmawiali ze sobą, jakby znali się od dobrych kilku lat a nie godzin. Tajemnice dalej gdzieś chowały się po kątach, ale mimo wszystko...
Aza poprawiła włosy, które wpadały jej do oczu. Bezwiednie spojrzała tam, gdzie słowami skierował ją Ernest.
- Tamten z nożami? To Ignacy, eiseńczyk. Dołączył do nas dość niedawno. Obecnie zaręczył się z Lidią Wróżką. Ten wóz tutaj należy właśnie do niej. Zwykle występuje w parze ze swoim bratem - Helmutem. - mówiła i jednocześnie intensywnie zastanawiała się, jak można by przetransportować Ernesta do Założyciela. Co prawda, mogli by pójść pieszo, ale skutki mogą być opłakane. Koń odpada. Zresztą wszystkie pewnie są teraz na tresurze. Sama go na taczkach czy wozie z sianem nie przeniesie. Ludzi nie ma co prosić, bo dumny monteńczyk z pewnością będzie się stawiał. Może go po prostu uśpić i wtedy przenieść na materacu? Też nie, jeszcze brakuje, żeby go głowa potem bolała, już wystarczająco się wycierpiał przez Azę.
- Ja? Różnie bywa. Zwykle robię za naganiacza, gdyż znam wiele języków. - pominęła to, że też ma bardzo zwinne palce, jeśli chodzi o czyjeś pełne mieszki. - Oprócz tego zapowiadam kolejnych wykonawców. Czasem robię za tresera koni czy innych kopytnych. Tak naprawdę w cyrku wszyscy są od wszystkiego i niczego zarazem.
Osiołek! To było to! Niskie toto i wolno chodzi, ale na taką odległość idealne!
- A teraz, mości kawalerze zaczekaj tu na mnie chwilę, zaraz wrócę. - uśmiechnęła się zwycięsko i zniknęła szybko za wozem. Zagroda dla koni była niedaleko, a osłów podczas występów się nie używało. Bywały nieprzewidywalne, humorzaste i uparte. Jednym susem przeskoczyła przez prowizoryczną barierkę z drewnianego bala i skierowała się do Bruna, szarego osła. Ten spojrzał na nią spode łba i parsknął. Aza skupiła się, a jej twarz stała się bardziej pociągła.
~Pytam, czego chcesz? - osioł parsknął po raz drugi, mocno poirytowany.
~Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. - odparsknęła.
~Ani mi się śni. - zwierzę sięgnęło po kolejną wiązkę siana.
~ Gdyby to nie była ważna sprawa, to bym nie prosiła.
~ Powiedziałem "nie".

Aza podparła się pod boki.
~Potrzebuję przewieźć rannego spod cyrku do wozu Założyciela. To krótki odcinek. Nie bądź taki.
~ Którego parsknięcia nie zrozumiałaś Łasico? Tego od "n", od "i" czy od "e"?
- pokręcił nerwowo głową.
Szczęka sama się Azie zacisnęła. Właściwie mogłaby tego bufona potraktować batem, ale jeszcze by strącił Ernesta. Osły potrafią być mściwe.
~ Dobra, czego chcesz w zamian? - prychnęła wściekle.
Osioł pomięlił trochę szczęką. Nozdrza pracowały ostro, jakby myślenie nieświadomie ciągnęło za sobą fizyczne oznaki. Dobrze, że nie fizjologiczne.
~ Znasz tę karą klacz ze strzałką na pysku?
Aza zamrugała. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała Bruna.
~ Chcesz, żebym cię z nią spiknęła.
~ Jeśli mam się stąd gdzieś ruszyć...

Aza wydęła wargi.
~ Chyba sobie żartujesz! I tak już mamy za dużo mułów!
~ Skoro tak
.
Bruno odwrócił się do Azy zadem. Miała ochotę mu odwinąć. I od czego jej przyszło? Negocjować z osłem!
~ Mogę spróbować zaaranżować "przypadkowe" spotkanie, ale za odpowiedź klaczy nie ręczę. - usurianka doprawdy nie wiedziała co te klacze widzą w tej szarej pokrace.
~ To wystarczy. To gdzie ten ranny?

Kilka chwil później Aza wraz z leniwym osłem zjawiła się znów przy Erneście.
- Dobrze, załatwiłam środek lokomocji. Nazywa się Bruno Wspaniały. - uśmiechnęła się szeroko, żeby ukryć grymas kpiny. Uparty osioł tak się kazał przedstawić. Jeszcze chwila a zażyczy sobie koronę włożyć na łeb. - Wsiądziesz na niego i wolno skierujemy się w stronę wozu Założyciela.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 13-10-2008, 16:13   #36
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Aza Davidova & Ernest Sept Tours

- A kim jest ów Założyciel, którego wspominałaś? – Zapytał po wgramoleniu się na osła.

Aza podtrzymywała Ernesta, aby przypadkiem jej nie spadł z Brunona Wspaniałego i delikatnie zasugerowała osłu piętą w bok, żeby niespiesznie ruszył swój zadek w stronę wozu Założyciela. Najlepiej najszybszą drogą. Czyli za wozem Wróżki wzdłuż namiotu i będą na miejscu.
- To zależy, co byś chciał usłyszeć. Założyciel otrzymał list od waszego zleceniodawcy. Nie wiem, co w nim było - Aza założyła włosy za ucho, żeby się nie potknąć na nierównej powierzchni. - Jest też moim przybranym ojcem. Można powiedzieć, że to akurat nas łączy - uśmiechnęła się do Ernesta.

- Co chciałbym usłyszeć? Hm, żeby być szczerym, to sam wiem. Bo sprawa ma się tak, że znaleziono mnie w zasadzie przypadkiem, wyznaczono zadanie, o którym nie mam wielkiego pojęcia i wspomniano, iż właśnie tutaj, w cyrku, dowiem się więcej. Jeżeli zaś cyrk, to któż może tu lepiej być poinformowanym niż Założyciel? Hm, mam wrażenie, ze widziałem też na placu kobietę, która także bierze udział w tym zadaniu. Nie jestem pewien, bo jakby mignęła mi tylko przed oczyma, ale może to ona. Spotkaliśmy się u zleceniodawcy i tak zobaczyłem ją pierwszy raz. Nie mam wielkiej pamięci do twarzy, a przemknęła mi w tłumie, ale myślę, że to mogła być ona. Młoda dziewczyna, niebrzydka, choć rzecz jasna, nie wyróżniałaby się w tłumie, tak jak ty. Właśnie na tym spotkaniu wspomniano nam, żebyśmy przyszli tutaj. Azo, czy mówi ci coś imię Kaspian należące do wiekowego, brodatego jegomościa?

Aza zawahała się. Ominęła bobek koński, co ułatwiło jej ukrycie pierwszej niepewności.
- Zapewne chodzi ci o niejaką Maike Sivestern, czy jak jej tam? Eisenkę? Widziałam ją dzisiaj przy wozie, już po tym, jak cię wniesiono. Musi być, że jechała na dachu - chciała wzruszyć ramionami, ale obecnie nie mogła sobie na to pozwolić. - A co do Caspiana, to nic mi nie mówi. Listy do Założyciela były podpisane "Starzec".

- To może chodzi o owego Kaspiana, a może o kogoś innego, kto jest jego przełożonym. Ale ta dziewczyna, tak właśnie Majke Silve ... no silve ... eee ... trems – dodał nieco pytająco, zastanawiając się, czy dobrze wymówił nazwisko książkowego mola. – Dziwna osóbka. Nieczęsto spotyka się kobiety tak zakopane w książkach, by nie widziały świata poza nimi. Zresztą, może to niesprawiedliwa ocena, przecież widziałem ją tylko raz. Inna rzecz, iż na tym spotkaniu wykazywała dużą wiedze na temat świata, muszę przyznać z przykrością, że nie wiedziałem w ogóle o części rzeczy, o których mówiła z dużą swadą. Ale, ale, znasz jej nazwisko. Czy to może twoja znajoma, przyjaciółka?

- Nie zapędzaj się Erneście. Raz ją na oczy widziałam. Wiem, bo Założyciel zadbał o to, aby dobrze wiedzieć, w co pakuje cały cyrk. Znam, mniej więcej nazwiska osób biorących udział w wyprawie i opis ich wyglądu. Poniekąd. Ciebie nie poznałam, póki się nie przedstawiłeś.

- Och, skoro Twój ojciec potraktował to tak poważnie, to sprawa musi być naprawdę niełatwa. Ale przyznam, że nie rozumiem o co chodzi. Teoretycznie mamy wyruszyć na poszukiwania artefaktów, ale co ma do tego cyrk? Co ów Starzec z listów ukrywa? Wszystko miało się znajdować na jakiejś nieznanej mi wyspie. Tabory przecież nie popłyną na statkach
? – Zastanawiał się. – Ale cóż, widocznie musimy uzbroić się w cierpliwość. Uff, Azo, daleko jeszcze? Bowiem mam pewien problem.

- Założyciel nie ufa Starcowi, ale ma wobec niego dług wdzięczności
- kwaśno uśmiechnęła się Aza. – Zresztą, grupa z taborami jedzie jedynie do Castille. Ponadto wszystkiego się zaraz dowiesz. Jak dotrzemy.
Z wolna zaczynali okrążać wielki namiot cyrkowy. Ze środka dało się słyszeć muzykę zapraszającą na występ i ludzkie rozmowy.
- Problem, jaki problem? - zamrugała zaskoczona. - No jeszcze chwila. Krótka chwila.

- Nie ufa
? – Spochmurniał. – Najwidoczniej ma powody. Gdyby nie to, że ów Kaspian legitymował się podpisami moich zwierzchników, to nawet nie chciałbym z nim rozmawiać. Natomiast problem - widać, ze rozpaczliwie szuka jakich słów, które pozwoliłyby mu obejść odpowiedź. – Taki drobny problem, no wiesz. Potrzebowałbym, eee, potrzebowałbym ... ustronnego miejsca – kiedy spojrzała na niego, jego policzki były chyba bardziej czerwone niż przedtem, kiedy wydukał te słowa.

Zaśmiała się perliście.
- No to rzeczywiście poważny problem - iskierki ironii pałętały się po jej zielonych oczach. - Ale może się coś zaraz znajdzie.
Zatrzymała osła, który zrobił to dość niechętnie i pomogła mężczyźnie zejść z jego grzbietu. Tuż obok rosło kilka drzew.
- Wierzę, że sam sobie poradzisz - puściła mu oko i odwróciła się jak mała, grzeczna dziewczynka.
- Co do Starca, mam przeczucie, że będzie cała ta wyprawa drogo nas kosztować.

- Tak – wymamrotał, – akurat z tą czynnością sobie poradzę. Tylko się odwróć, proszę – powiedział akurat w chwili, gdy Aza to zrobiła z własnej woli. Było mu strasznie głupio, że do wysikania się potrzebował, nawet w ograniczonej formie, pomocy dziewczyny. Wbrew jednak pozorom, sprawa nie była taka łatwa mając jedną rękę na temblaku oraz z nogami drżącymi jak osika. Kiedy wreszcie wyszedł zza drzewa i zobaczył plecy rzeczywiście odwróconej Azy krzyknął: już! Widocznie coś w jego słowach było tak niepokojącego, że, dziewczyna odwróciła się natychmiast. Zobaczyła, jak szepcząc – To nic – upada na jedno kolano, a potem niezgrabnie próbuje się znowu podnieść. Jednak rana w bark, to nie było takie byle co.

Przez chwilę trochę go zamroczyło. I widział tylko te palące szmaragdy. Aza doskoczyła do niego i zanim zdążył przenieść cały ciężar ciała na kolanu, już trzymała go w pasie.
- Na Theusa - szepnęła, gdyż strach nie pozwolił jej na nic więcej. Myśli zaczęły płynąć szybko, jakie też leki mogłaby mu podać? Sen i odpoczynek. Na wszystkich proroków, z których wierzyła tylko w pierwszego! Szybkim ruchem wyciągnęła sole trzeźwiące i podstawia mężczyźnie pod nos. - Wytrzymaj, to jeszcze tylko chwila...
- Bruno, no chodźże tu
!

Mroczki na oczach równoważyły lekkość pęcherza, tak więc Ernest uznawał, że nie jest tak źle. Szczególnie, że miał przed sobą dwie zielone latarnie w kierunku których pragnął się udać, ... kiedy tylko moment odpocznie, a ta zasmarkana słabość przejdzie.

Przeszła nadspodziewanie szybko. Woniało! Och tak nagle zakręciło go w nosie, że prawie oczy wystąpiły mu z orbit. Ale pomogło,. Sole trzeźwiące Azy czyściły nos, przedostawały się do gardła i tam, gdzie jeszcze przed chwilą była przymglona słabość, wstępowały nowe siły wraz z orzeźwiającym zapachem.
- Mocne – przyznał słabo, ale znacznie jaśniej niż przed chwilą. – Idzie do głowy niczym porządna wódka. Spokojnie, Azo, jakoś wytrzymam. Przecież nie dam się byle kupczykowi, prawda?

- No ja myślę! Taki wojak jak ty
- rzuciła na pół serio na pół ironicznie. Uśmiech równoważył jej złośliwości. Pomogła usiąść Ernestowi ponownie na osiołku, który mruczał coś pod nosem niezbyt pochlebnego. Dobrze, że Monteńczyk nie rozumiał. Ruszyli. Zza namiotu w końcu pojawił się wóz, przy którym rozbito niewielki namiot.
- Doprawdy, że ufasz nam cyganom - powiedziała Aza. - Nie dość, że mnie ratujesz, to jeszcze dajesz się opatrzeć i teraz pozwalasz się wieźć gdzieś na tyły namiotu. Skąd wiesz, że na przykład nie ugotowałabym z ciebie zupy, jak na porządną czarownicę przystało?

- Tak, wojak ze mnie niesłychany
– próbował parsknąć śmiechem. Wprawdzie średnio wyszło, ale uśmiechnął się, uśmiech zaś jest zawsze miły na twarzy.
- Natomiast ja nie wierzę cyganom. Wierzę tobie. To duża różnica, ale żeby być szczerym, to wśród wojaków widziałem także cyganów. Nie byli ani lepsi, ani gorsi od innych. Tak samo się bili, tak samo ginęli, tak samo walczyli. Spotkałem też takich, co okradali żołnierzy lub zwłoki na pobojowiskach, ale ... wcale nie byli wyjątkami. Chłopi z sąsiednich wsi pospołu z innymi robili tak samo. Oszukiwali tak samo, jak wielcy panowie, którzy najpierw nas wynajmowali, potem zaś odmawiali zapłaty. A zupę lubię i chciałbym, żebyś coś dla mnie ugotowała, ale może niekoniecznie ze mnie. Jeżeli zaś mówimy o czarach, to nie jesteś czarownicą, ale czarodziejką. To zasadnicza różnica.

- Co do walki, to nie wiem, choć uważam, że można nas nazwać zaradnymi
.
W końcu dotarli do wozu i Aza pomogła zejść Ernestowi z osła.
- Ale zupy ode mnie oczekuj, gdyż raczej jem, to co mi dadzą, niż daję się przekonać, aby zrobić coś samodzielnie - uśmiechnęła się i razem skierowali się do namiotu. - Co nie zmienia faktu, że jestem ci wdzięczna za zaufanie. Tylko nie wiem, czy rzeczywiście warto.

- No wobec tego ja ugotuję dla nas, ale nie znam nic poza tym, co robiliśmy w kotłach żołnierskich. Każdy od czasu do czasu dyżurował w kuchni i każdy musiał się siłą rzeczy trochę nauczyć. Wiesz, na zasadzie, solimy wodę, wrzucamy trochę kości, trochę zielska, jakie da się znaleźć, potem wkładamy nad ognisko i powoli to się podgrzewa i gotuje. Wszyscy głodni zawsze jedli, ponieważ prawie zawsze tacy byliśmy, smakowało nam. A co do zaufania
– powiedział bardzo poważnie. – Warto, jak się kogoś ... – urwał. Bał się, ze kiedy powie kocha, to ona nie uwierzy, albo co. Jak widać żyła w świecie, gdzie zaufanie było wielką wartością. Rozumiał to, ale on naprawdę nie mógł inaczej w stosunku do niej. – Tak, Azo, warto, skoro to moje zaufanie, to pozwól, że udzielę go tej osobie, która według mnie zasługuje i na której mi zależy.

Nie wzięła jego słów na poważnie, zwłaszcza tych o gotowaniu. A potem było coraz dziwniej.
- Na której ci zależy? - instynkt kazał uciekać. Jej zawsze instynkt kazał uciekać, jak zaczynało się dziać coś niezwykłego. A on uśpił jej czujność. - Drogi Erneście, ty mnie nie znasz. Jak może ci na mnie zależeć?

- Drogi Erneście! Drogi Erneście! – Zagrały mu w uszach jej słowa. Melodię niczym królewska orkiestra. – Hm, czy to znaczy, ze on też powinien nazywać ją drogą Azą? – Rzecz była warta rozważenia, ale póki co, zdawał sobie sprawę, ze ból zranionego ciała oraz gorączka przeszkadzają mu racjonalnie myśleć. Miał jednak nadzieję, ze rzeczywiście to powiedziała i że się nie przesłyszał.
- Nie wiem, Azo, nie wiem. Ale widzisz, mi się rzadko zdarzało, żeby mnie ktoś podniósł, kiedy zostałem ranny, czy zaopiekował się mną, kiedy byłem słaby. Walczyliśmy dla wielu panów w Eisen. Jeżeli swoi cię nie przyuważyli i nie wynieśli z pola walki, kiedy odniosło się ranę, to nikt, wróg czy sprzymierzeniec, czy pies z kulawą nogą się tobą nie zainteresował. Ty się mną zainteresowałaś, pomogłaś mi, więc choćby z tego powodu nie jesteś osobą zwykła. Czy myślisz, iż to tak normalnie dzieje się w miastach? Widziałem ileś bójek i ten kto oberwał leżał pod ścianą budynku dopóki nie oprzytomniał i nie powlókł się do domu. Ty mnie przyjęłaś oraz pomogłaś, czyli zrobiłaś więcej, niż większość żołnierzy doświadcza przez wiele lat swojej służby. Czy to mało warte? Ale nie tylko to jest ważne. Jest Azo w tobie coś wyjątkowego i nie mam na myśli tylko urody. Coś takiego, że no nie umiem tego nazwać. I tak, zależy mi na tobie. Ja nie umiem mówić półsłówkami, jestem prostym żołnierzem, a nie dworakiem. Jeżeli coś mówię, to znaczy, ze w to naprawdę wierzę. Po prostu. Nawet jeżeli do końca sam tego nie rozumiem.

- Widocznie nie trafiłeś na odpowiednie osoby. Z reguły, nawet ci co się boją, mają serce
- pytanie, na ile sama w to wierzyła. Zwykle nie pomagała nikomu. Posługiwała się nie rozsądkiem, a instynktem. Instynkt podpowiadał, że kiedy gdzieś biją, należy uciekać. Chyba, że targał nią gniew. Wtedy zwykle postępowała odwrotnie niż wszyscy inteligentni ludzie. - Co do wiary, radzę nie mówić tego głośno, bo ktoś może z tego zrobić niecny użytek. Jesteś dość prostolinijny. Chociaż knucie, to zapewne drugie imię kobiet, a nie mężczyzn. Dlatego ostrzegam cię ostatni raz, ludzie którzy mi wierzą, nie kończą dobrze - powiedziała to już ciszej i wolną dłonią odsłoniła wnętrze namiotu. W głębi na prostym krześle siedział starszy mężczyzna o długiej szarej bródce i szarych włosach, ubrany w luźną zieloną szatę. Jego poorana zmarszczkami twarz była jak tajemnicza księga długiego życia. Jego ciemne oczy łagodnie patrzyły na świat. Przywitał Azę uśmiechem. Maike i Luca już tu byli. Siedzieli przy tym samym stole, co Założyciel, lecz do wchodzących plecami. Powoli nadchodzącą ciemność rozbijało światło latarni, stojącej na stole.
- Witaj drogi kawalerze de Sept Tours. Mam nadzieję, iż moja rodzina zajęła się tobą najlepiej, jak potrafiła - ciepły głos z nutą tajemnicy i okraszony kurzem ksiąg.
Aza pomogła Ernestowi usiąść na fotelu, specjalnie dla niego przygotowanym, na którym właściwie się półleżało. Potem skierowała się do Założyciela i złożyła pocałunek na jego pierścieniu. Stanęła tuż za jego krzesłem i czekała na dalszy rozwój wypadków.
- Nie mógłbym żądać czegoś więcej, szanowny Założycielu. Nie tylko pomogli mi, kiedy zostałem ranny, ale też opatrzyli i doprowadzili tutaj. Wielcem wdzięczen za to zarówno tobie, jak również twojej córce, pannie Azie, i także innym, za których starania pozwól, ze złożę tobie podziękę. Zrobiłbym to osobiście im wcześniej, ale byłem nieprzytomny.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 14-10-2008 o 20:51.
Kelly jest offline  
Stary 13-10-2008, 21:20   #37
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Czekałem czy osoby znajdujące się wewnątrz wozu zareagują jakoś na moją propozycje. Jednak nie było mi dane. Wtem poczułem szarpnięcie i coś cieżkiego wpadło na mnie. Poczułem że zaraz spadne i instynkty wzieły górę. Chwyciłem się kurczowo przeciwnika i runąłem wraz z nim na ziemię. Upadki dziś wychodziły mi całkiem nieźle więc szybko stanąłem na nogi. Jakże wielkie zdziwienie musiało malować się na mojej twarzy gdy przeciwnikiem okazał się chłopiec o imieniu Dante. Uśmiechał się zawadiacko lecz było widać że nie spodziewał się że spadnie wraz ze mną. Zostałem jawnie obrażony. W Vodacce już sięgałbym po szpade ale przecież to było tylko dziecko. Pogroziłem mu palcem żartobliwie korzystając z sytuacji że mogę podsłuchać co się dzieje w powozie. Jednak żadne interesujące wiadomości nie dotarły do mnie więc nie było sensu czekać. Wspiąłem się szybko na dach by nie stracić środka transportu. W czasie drogi trzymałem się z daleka od Dante zerkając co jakiś czas na zebranych.

Po dotarciu do celu zauważyłem że cyrk nie różni się zbytnio od tych które widziałem na ziemiach księcia Villanovy. Ten sam błąkający się naród bez ziemi. Biedny ale uczynny, słowny jakże inny od Vodaccian.

Wóz z napisem wróżka Lidia przypomniał mi o wiedźmach Sorte... One też potrafią wróżyć a raczej sprawiać że cokolwiek zaplanują staje się naprawdę... Uśmiechnąłem się pół gębkiem wspominając kochanki zostawione w rodzinnym kraju. Ciekawe jak długo uda mi się unikać ich intryg...

- Witam państwa. Nazywam się Cyprian. - chłopaka kłaniającego się z kurtuazją rozpoznałem natychmiast. A zatem Cyganie obserwowali mnie już od dawna a jego wizyta pod moim oknem nie była przypadkowa. Ciekawe ile o mnie wiedzą i czy mają pojęcie o morderstwie kapłana. Nie wykluczone że oni sami też dostawali zapomogę od księdza. Mimo woli ścisnąłem talizman w kieszeni. Jak każdy Vodaccianin byłem wierzący i przekazanie medalionu miało dla mnie charakter symboliczny. Czułem się odpowiedzialny za dokonanie zemsty na zabójcach Mitteranda. To już druga wendetta czy uda mi się ukarać chociaż jednego winowajcę? Muszę porozmawiać z jakimś księdzem.

Zerknąłem na kobietę która również została zaproszona na spotkanie z założycielem. A więc to jedna z osób z którymi mam podjąc te ryzykowną wyprawę. Skłoniłem się lekko przepuszczając ją przodem i ruszając za Dante. Przed wejściem do namiotu zawachałem się. Jeśli to pułapka nie będzie odwrotu. Po odczytaniu kopert wszystko stanie się jasne. Teraz dopiero zacząłem żałować że wcześniej nie spróbowałem odczytać cudzych listów. Zbierając się w sobie poprawiając ubranie wszedłem do środka...
 

Ostatnio edytowane przez WieszKto : 17-10-2008 o 10:03. Powód: bo Ala mi kazała :P
WieszKto jest offline  
Stary 15-10-2008, 19:45   #38
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
Dante odbiegł i teraz Maike naprawdę nie wiedziała, co ma zrobić.
- zawsze możesz zeskoczyć, uparte kocisko spadnie z tobą a pzy uderzeniu o ziemię powinien się odczepić - zaśmiał się głos
- nie mów tak, a jeśli coś mu się stanie? - zbuntowała się przerażona pomysłem Maike
- to była tylko luźna propozycja - mruknęła odpowiedź - jak tam chcesz.. Radź sobie sama
Maike została sama ze swoim problemem. Po chwili jednak zjawił się młody chłopaczek.
- Jestem posłańcem. Założyciel zaprasza panienkę Maike Natalie Siversten i signior Luca Luccini'ego na herbatę, abyście mogli razem porozmawiać na tematy wam bliskie. Jednak prosiłbym chwilę jeszcze zaczekać, aby tłum zmniejszył się nieco i Dante was zaprowadzi na miejsce spotkania. - dygnął jeszcze raz i czekał na reakcję.
Dziewczyna obróciła się na tyle na ile mogła i spojrzała na mężczyznę o nazwisku Luccini. Niewątpliwie voddaccianin. Ciemniejsza karencja i to nazwisko. Do tej pory, nie bardzo zwracała na niego uwagę, ale skoro miał uczestniczyć w wyprawie... Skłoniła się grzecznie.
Spróbowała się podnieść, ale nie mogła. Znowu odwróciła się do Cypriana
-przepraszam, ale chwilowo jestem trochę … uziemiona. Jak tylko uda mi się jakoś temu zaradzić, chętnie spotkam się z - tu zatrzymała się na jedną setną sekundy. W jej głosie zabrzmiała ledwo dostrzegalna nutka niepewności - założycielem
Ciekawe cóż to był za człowiek. Sam jego „tytuł” mimowolnie wytworzył w głowie Maike obraz wiekowego staruszka. Chłopak zaczekał jeszcze chwilę. Spojrzał na zjeżonego Sevillo i po chwili zastanowienia postanowił się stamtąd ulotnić. Musiał widocznie uznać, iż Dante zajmie się problemem dziewczyny, znacznie lepiej w pojedynkę, nie mieszając do tego osób postronnych, na przykład – jego. Skłonił się głęboko i skierował w jedynie sobie znanym kierunku.
Maike postanowiła sama sobie poradzić z niechcianym balastem. Nie wiedziała, kiedy zjawi się sympatyczny malec o klejących całusach, a spędzić na dachu reszty dnia, nie miała zamiaru. Problem pozbycia się futrzaka był jednak dość zasadniczy. Jeden ale za to spory. JAK? .
Wcześniejszy pomysł prawdopodobnie okazałby się skuteczny, ale... no właśnie, dziewczyna nie potrafiłaby zrobić krzywdy nikomu, nawet kotu, a może zwłaszcza kotu? Musiała spróbować łagodniej. Schyliła się do zwierzaka, podrapała go za uchem i zaczęła najsłodziej jak tylko potrafiła
- proszę cię, zejdź, ja naprawdę muszę iść - szepnęła mu do ucha. Kot nie zareagował, w każdym razie tak to wyglądało. Nie wydał z siebie, co prawda żadnego przerażającego dźwięku, ale i nie ruszył się z miejsca. Zapanowała chwila ciszy i jako takiej konsternacji. Jemu na kolanach pasowało i niewiele więcej się dla niego liczyło. Ponowiła prośbę.
- bardzo cię proszę – jej wysiłki okazały się bezskuteczne. Kot leżał jak zaklęty. Postanowiła wsunąć palce pod jego, jak się okazało dość chude, ale za to ciężkie, cielsko niestety przywarł do Maike niczym olbrzymia pijawka.
Dziewczyna poddała się. No ładnie. Zostanie tutaj, zdana na łaskę zwierzęcia. Odchylona do tyłu, oparła się na wyprostowanych rękach.
W pewnym momencie poczuła, że mięśnie kota wyraźnie się rozluźniają. Podniósł łeb, z satysfakcją powiedział „miau” i poprawił sobie pozycję na jeszcze wygodniejszą. Wygrał i był z tego bardzo dumny.
- bardzo śmieszne - burknęła teatralnie nadąsana dziewczyna i położyła się na podłożu. Mogła, co prawda teraz spróbować podnieść intruza, ale nie miało to najmniejszego sensu. Zanim zdążyłaby go chwycić, ten z powrotem przywarłby do jej kolan. Oby Dante szybko wrócił.
Leżąc na dachu widziała przesuwające się leniwie chmury. Jedna z nich niezaprzeczalnie przypominała kota. Złośliwość losu. Podniosła minimalnie głowę. Zwierzak nadal leżał na jej kolanach i był z siebie bardzo zadowolony. Podłamana opuściła głowę na drewniane podłoże z taką z takim impetem, iż nabiła sobie guza. Siła bezwładności również nie stała dzisiaj po jej stronie.
- ała - szepnęła i mimowolnie przymknęła oczy. Namierzyła palcami obolałe miejsce i zaczęła rozmasowywać sińca. Nagle poczuła, że kot sztywnieje i przykleja się do jej nóg nawet bardziej niż poprzednio. Kilka sekund później nastąpiła cała seria syknięć i prychnięć. Zaintrygowana otworzyła oczy. Zaraz nad nią stał Dante i uśmiechał się przymilnie.
- wróciłem - zaczął entuzjastycznie - i przyprowadziłem pomoc!
Maike zamrugała ze zdziwienia kilka razy i rozejrzała się dookoła. Dopiero po kilku sekundach w miejscu, w którym znajdowała się drabinka pojawiła się czyjaś głowa. Po chwili kompletna już postać stała obok chłopca. Pomocnikiem okazał się niezbyt zadowolony z rozwoju wydarzeń, Cyprian, którego Dante najprawdopodobniej zgarnął gdzieś po drodze.
Futrzak (na chwilę obecną bacznie mierzący wzrokiem dwóch chłopców) skutecznie uniemożliwiał dziewczynie jakiekolwiek ruchy, w końcu uśmiechnęła się zażenowana z faktu, że sama sobie nie poradziła i powiedziała:
- bardzo mi przykro, ale nadal nie bardzo mogę wstać.
- już niedługo - wtrącił z niezwykłym przekonaniem i ożywieniem malec. Podszedł do kota od przodu, Cyprian natomiast od tyłu. Zwierze się zjeżyło i wydało z siebie długie syknięcie. Jedno z tych, które można by odczytać jako "nie waż się!". Ale chłopiec w nosie miał humory kocura. Chwycił go za przednie łapy, pomocnik zaś za tylnie i po chwili udało im się uwolnić unieruchomioną wcześniej, dziewczynę. Kot starał się jakoś wyrwać, potem ugryźć chłopca w rękę, jednak Dante miał już najwidoczniej trochę dłuższy staż ze swoim pupilem i jakoś udało mu się ominąć kiełki niezadowolonego Sevillo.
Po dziwnych akrobacjach, w których Maike nie udało się zbytnio połapać, futrzak wylądował na szyi chłopca i stworzył żywy szalik.
Starszy chłopiec otrzepał się z nieistniejącego kurzu, skłonił uprzejmie i po chwili znowu zniknął w tłumie.
- No to możemy iść - uśmiechnął się Dante i z uśmiechem zszedł po drabince. Kot bez większych problemów utrzymywał się na jego karku. Nie miał już jednak tak zadowolonej miny jak wcześniej. Właściwie to ciężko było określić emocje, jakie się w nim teraz mieszały.
Voddaccianin, mimo iż stał bliżej zejścia, ustąpił Maike miejsca. Ta uśmiechnęła się delikatnie i podążyła za Dante.
Z początku prowadził ich pomiędzy przerzedzającym się tłumem ludzi, potem jednak skręcili w stronę wozów cyrkowych. Tutaj osób postronnych pałętało się naprawdę niewiele. Pojedyncze zagubione jednostki starały się przebrnąć między domkami na kółkach do olbrzymiego namiotu.
Dante znał drogę doskonale. Przeprowadzał swoich towarzyszy pomiędzy najróżniejszymi wozami. Od kolorowych po szarobure. W końcu przeciskając się pomiędzy wozem jakiegoś brodacza a gabinetem luster dotarli do płachty namiotu. Nie było tam jednak żadnego wejścia tyko olbrzymia, materiałowa ściana. Chłopiec ani na chwilę się nie zatrzymał. Bez zastanowienia skręcił w lewo, prowadząc ich wzdłuż jaskrawej konstrukcji. Po chwili doszli do mniejszego namiotu i tuż przed nim się zatrzymali.
- to tutaj - powiedział chłopiec i uśmiechnął się promiennie, dokładnie tak jak to miał w zwyczaju. Mężczyzna, który pewnym sensie towarzyszył do tej pory dziewczynie zrobił dziwną minę jakby nie do końca był o czymś przekonany, po czym poprawił ubranie i wszedł do środka. Dziewczyna poczochrała przyjaźnie główkę dzieciaka i kilka sekund później poszła w ślady Voddaccianina.
W środku mniejszego namiotu panowała przedziwna i trudna do opisania. Z jednej strony czuło się jakiś respekt, może lęk, a jednak nie było tam bardzo nie komfortowo. Trochę jak u babci czy dziadka na strychu. Założyciel, owszem, okazał się starszym człowiekiem, chociaż Maike wyobrażała go sobie trochę inaczej.
Ukłoniła się grzecznie przy wejściu i usiadła na miejscu wskazanym przez gospodarza. Poza wymianą powitań nic więcej nie zostało jeszcze powiedziane. Starszy pan z delikatnym, przyjaznym uśmiechem, jedynie przyglądał się swoim gościom.
Herbata, można powiedzieć, już na nich czekała. Jakaś dziewczyna, niewątpliwie cyganka, podała ją dosłownie minutę po zajęciu przez dwójkę młodych ludzi, miejsc. Sceneria zmieniła się jednak bardzo szybko gdyż niecałe kilka minut później do zebranych dołączyła jakaś zielonooka dziewczyna oraz … kawaler Sept Torus, przez nią właśnie podtrzymywany. Maike aż zamurowało, kiedy się odwróciła. Wyglądał nie najlepiej. Czyżby to o nim Dante jej wspominał? Bohater, który uratował biedną dziewczynę, napastowaną przez jakiegoś gbura. Doprawdy wspaniały musiał być to człowiek.
Kiedy wszedł ukłoniła się mu nie wstając jednak z krzesła. Trzymała w rękach filiżankę a nie chciała rozlać jej zawartości, co przy poderwaniu się do góry, byłoby bardzo prawdopodobne.
Zielonooka dziewczyna o wybitnie miękkich ruchach pomogła mężczyźnie usiąść w fotelu, sama natomiast skierowała się w stronę założyciela i tam już pozostała. Było w jej oczach coś dziwnego, coś przerażająco wręcz, znajomego. Takie same oczy widziała już u kogoś. I to dość niedawno.
Czy nie przypadkiem u ...?
Niemożliwe.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett
alathriel jest offline  
Stary 15-10-2008, 22:11   #39
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Voddacce to państwo rozpusty. Jak zgniła śliwka - z wierzchu zdaje się dojrzała, kusi kolorem, kształtem, zapachem, a wewnątrz toczą ją robaki. Brak tu miejsca na miłość. Kobiety dobrze urodzone mają być potulnym narzędziem mężów czy też ojców. Dla niektórych los zdaje się łaskawy - źle urodzone, ale piękne wybierane są na kurtyzany. Zabawiają niewiernych mężów. Nie, źle powiedziane. Słowo "niewierność" nie istnieje w granicach państewek książęcych. Tak samo jak wierność, przyjaźń, tajemnica. Wszystko można kupić. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie należy się udać.

Witaj Wędrowcze! Jeśli zdecydowałeś się przekroczyć nasze granice, strzeż się! Twoja głowa nie jest tu zbyt cenna, chyba że potrafi rozbawić tłum. Wtedy masz szanse na przeżycie.

Niezależnie jak by nie było, Ona kochała swój kraj, miasto, i "Ogród Rozkoszy". Oczywiście na swój własny sposób. Kiedy zarabia się dawaniem miłości, uczucie to nabiera trochę innego znaczenia. Rozkosz i ponętność, perwersyjna przyjemność niemówienia dosłownie. Możliwość intelektualnej rozrywki w "Jak odbić tamtego klienta?" (często przechodząca w "Która z nas zrobi to lepiej") czy też "Ależ kochanie, żonie nie możesz kupić czegoś TAK drogiego". I te nienawistne spojrzenia zza czarnych szalów. Czasem wydawało jej się, że w tym kraju kobiety są skazane na cierpienie i nienawiść. No cóż. Tak to już bywa.

Spojrzała w okno. Zawsze uważała się za kobietę bez zasad. To zwykle ona porzucała kochanków i uciekała pod skrzydła nowych. Bogatszych. Zabawa, rozpusta, klejnoty, wino, tańce. To było jej życie, które przynosiło jej tyle szczęścia. I nagle pojawił się On.
Westchnęła i zaczęła powoli czesać swoje długie, kruczoczarne włosy.
Po prostu podszedł do niej w ubogiej, prostej szacie i powiedział "Jesteś najpiękniejsza ze wszystkich róż na ziemi. Zawsze będziesz moją pierwszą i jedyną miłością. Naucz mnie kochać." Takie niby nic. Biedak, który nie miał czym jej zapłacić. Jedynie wierszem.

Sztuk - odłożyła grzebień na stoliczek. Nie może przecież przez cały ranek czesać włosów. Jeszcze by jej wypadły. Starała się nie spoglądać w lustro. Kłamliwe zwierciadło ukazywało jej zwodnicze piękno.
"Po cóż mi było to wszystko? Mogłam zostać biedną żoną rybaka." Westchnęła. Powietrze w pokoju zdawało się ciężkie od myśli. Zarzuciła na lustro jeden z jej najlepszych koronkowych szali i podeszłą do okna, otwierając je jeszcze szerzej.

"Zaczarował mnie prostotą. Mówił, iż nic nie potrafi. Tylko Czekać, Myśleć i Modlić się. Jakżeż można umieć tylko tyle?"
Ofiarowała mu siebie. Najpierw zdawała się to tylko ciekawość "Co się zdarzy dalej?" zaprawiona nutką niepewności. Znalazła mu pracę u jednego ze swoich najpotężniejszych klientów. Został skrybą. Nauczyła go miłości. Został jej najlepszym kochankiem. Nazywał ją "swoją świątynią" i dalej nie płacił.
Sama wybrała i kupiła mu pierwsze stroje. A on przyjmował je z szacunkiem. Zdawał się taki czysty. Inni niż wszyscy.

Możliwe, że kłamał. Grał zagubionego i biednego, aby ją zdobyć.
Ale te jego oczy. Gdzieś na dnie tych czarnych ogników, czaiła się niewinność, prostota, spokój.

Prychnęła.
Omotał ją wokół palca, wykorzystał i pozostawił samej sobie. To tak, jak z widokiem za oknem. Uwielbiała go. Kiedy w końcu uznano ją za w pełni przygotowaną do wprowadzenia na salony, ofiarowano jej ten pokój. Nie liczyło się niewygodne drewniane łóżko (obecnie zaścielone białym atłasem i puchem), stara podłoga (zasłonięta kitajskim dywanem z kaszmiru), brak szafy (teraz za garderobę służył jej pokój tuż obok), brzydkie nagie ściany (na których wiszą obrazy najznamienitszych twórców). Istniał tylko ten pejzaż. Szafirowe morze falujące na wietrze przechodziło w blady błękit bezchmurnego nieba. W nocy tysiące gwiazd pukało do jej okna, prosząc o zauważenie. Krzyk mew. I droga z dachów pokrytych czerwonymi dachówkami prowadząca do portu. Żółte ściany budynków jak piasek na plaży. Dachy jak kamienie. Zaparło jej dech w piersiach. Za tym pierwszym, cudownym razem.

A teraz?
Teraz przyzwyczaiła się do niego. Widywała go codziennie. Nie budził już w niej tej radości. Nie gubiła nocą godzin, aby wpatrywać się w konstelacje. Pierwsze promienie słońca, które tak uwielbiała śledzić na ścianie, dokładnie zasłaniała kotarą.
Czy on myśli tak samo?
Zapewne.
Zagubił się w bogactwie, pijaństwie, hazardzie. A ona zgubiła siebie. Za kilka lat wiek zatrze jej piękność, umiejętności przestaną być cenione. Należało znaleźć kogoś, kto by na nią łożył lub dobrego męża. A przez miłość do Niego, traciła po kolei klientów.
Oparła rozgrzane czoło na chłodnej szybie. Łzy same potoczyły się po policzku niszcząc misterny makijaż.

Nigdy nie marzyła o miłości. To luksus na jaki kurtyzana nie może sobie pozwolić. Ale kiedy nadeszła, zmieniła ją zupełnie. Już nie chciała się bawić czy szukać sponsora. Rywalizacja o mężczyzn na balach gorszyła ją.
To On obudził w niej pragnienia, o których nie zdawała sobie sprawy. Chciała być kochana. Mieć dzieci. Mieć spokojne życie gdzieś pomiędzy ludźmi, których na pierwszym miejscu w kodeksie honorowym widnieje "Zdradź. Skrzywdź. Zabij."
Wczoraj jasno jej powiedział. "Nie jesteśmy zdolni do miłości. Taki z nas już typ człowieka. Pragniemy rozkoszy ciała. Pragniemy nurzać się w bogactwie i wykorzystać każdą chwilę na rozrywkę. Nie nie kocham cię. Tak samo jak ty nie kochasz mnie."
Tylko czemu jej serce tak boli? Czemu tak krwawi, kiedy on odszedł. Zostawił wszystko i zniknął jak kamfora. Stracił pieniądze i uciekł. Zostawił ją bez pożegnania.

Opiekuńczym gestem pogładziła swój brzuch.
Spojrzała po raz ostatni na morze i już wiedziała, co należało zrobić. Starła łzy. Rozpacz i depresja nic tu nie pomoże. Podeszła do stoliczka, ściągnęła szal i krytycznie przyjrzał się sobie w lustrze. Theusie, wyglądała koszmarnie! Czarne łzy na policzkach w esy-floresy z pudru. Tak nie będzie!
- Rebecca! - zawołała służkę, jednocześnie starając się poprawić makijaż. - Rebecca!
- Tak pani Chiaro?
- dziewczynka dygnęła, skulona w sobie. Zwykle za spóźnienie się wymierzano chłostę.
- Wyślij posłańca do Guilietty Amborgii, niech się dowie, kiedy mogłaby mnie przyjąć. - jeszcze kilka ruchów i nikt nie zauważy, że przeżywa ciężkie chwile. A jakie były jeszcze przed nią! - Przynieś moją czarną sukienkę i szal tutaj, pomożesz mi się ubrać. A i powóz niech czeka na mnie na dole. - Makijaż był idealny. Uśmiechnęła się rzucając sobie ostatnie spojrzenie w lustro. Tak idealny. Przeniosła wzrok na służkę. - Na co czekasz?! Ruszaj się!

Rebecca wybiegła jak oparzona. Chiara wstała z krzesła i sama zaczęła rozsznurowywać suknię, którą miała na sobie. Jej myśli przeskakiwały szybko. W głowie powstawał plan. Należało dokładnie wszystko pchnąć, a dalej potoczy się samo. Tylko od czasu do czasu należy sprawdzać, czy nie skręciło zanadto. Zdejmowanie sukni nie szło jej najlepiej.
- Gdzie jest ta dziewczyna? - zazgrzytała cicho zębami. Trzeba było się spieszyć! Zebrać informacje, póki są świeże. Nie. Najpierw należało poprosić Guiliettę o małą przysługę. Niedługo miał być kolejny przerzut, tak więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby stanąć na czele przygotowań i całej operacji. Najdroższe rzeczy należało sprzedać, pozostawiając trochę przedmiotów w pokojach, aby nie budzić podejrzeń. Przecież wyjechałaby z kraju jako przedstawicielka swojego zawodu i kraju tylko na chwilę. Kupić informacje. Ktoś musi wiedzieć, gdzie ten świętoszek uciekł! Ktoś musi... Tylko czy będzie wystarczająco dużo czasu, aby tego kogoś znaleźć?

Rebecca weszła do pokoju wnosząc prostą suknię, szal na głowę (po cóż ja tyle czasu spędziłam nad tą fryzurą?), parę ładnych butów.
- Dobrze, a teraz pomóż mi się ubrać, bo Signiora Falisci nie lubi czekać na swoich gości, nawet tych niezapowiedzianych.



Maike Nathalie Siversten & Ernest Sept Tours & Luca Luccini & Aza Davidova



Powoli zapadał zmrok. Wnętrze namotu oświetlane tylko jedną latarnią dawało uczucie bezpieczeństwa i niczym niezmąconego spokoju. Miejsce, w którym nikt niepowołany nie będzie im przeszkadzał. Niepokojące zdawały się jedynie te szmaragdowe, istnie zwierzęce oczy młodej kobiety stojącej za krzesłem starca.
Założyciel złożył dłonie przed sobą i skinieniem głowy odpowiedział Sept Tourowi.
- Cieszę się. Wszyscy dołożymy starań, aby stanął pan szybko na nogi. Ale, nie przedłużając - zwrócił się do całej trójki. - skoro już jesteśmy wszyscy możemy zacząć. Witam Was serdecznie w Cyrku Cygańskim, moim domu. Zwą mnie tutaj Założycielem. Mój dom jest waszym domem. Za mną - dotknął dłoni dziewczyny o żarzących się oczach - stoi moja córka Aza. Dołączy do was jako przedstawicielka naszej wspólnoty.
- Miło mi. -
usurianka uśmiechnęła się. Wyglądało to jednak jak grymas niż prawdziwa radość. Chociaż może to ciemność płata figle oczom?
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 15-10-2008 o 22:12. Powód: ach ta skleroza - ciągle ta kursywa mi ucieka...
Latilen jest offline  
Stary 16-10-2008, 22:25   #40
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Aza Davidova & Ernest Sept Tours



Cytat:
- Miło mi. - Usurianka uśmiechnęła się. Wyglądało to jednak jak grymas niż prawdziwa radość. Chociaż może to ciemność płata figle oczom?
- Mi też – już miał zamiar odpowiedzieć uszczęśliwiony Ernest na uwagę Azy, ale powstrzymała go jej średnio wesoła mina oraz spojrzenie, w którym niewiele było radości, za to sporo niechęci. Ale dlaczego? A może lepiej, do kogo lub do czego? Czyżby wyruszenie na tą wyprawę było sprzeczne z jej pragnieniami. Było dosyć ciemno. Miał nadzieje, że w półmroku nikt nie dojrzy jego nagle posmutniałej twarzy. To było dziwne, przecież jeszcze niedawno nie znał jej w ogóle i wydawało mu się, że jest zadowolony z tego, co ma, a tu nagle ...
- Co się dzieje? – Skrzywił się niepewny, chyba odrobinę zbyt mocno, bo ktoś z boku spytał.
- Jakiś problem z raną, kawalerze? – Może Maike, która wcześnie przez dłuższy czas przyglądała mu się z niepokojem.
Jak to dobrze, że jest ranny i przygnębienie, które go nagle opanowało można było wziąć za grymas bólu.

Ale Aza, Aza! Miał wrażenie, że rozmawiając z nim była szczerze zadowolona. Jednakże nie ma się co czarować. Miała rację, mówiąc: „... ty mnie nie znasz. Jak może ci na mnie zależeć?” Nie znał jej. Nie wiedział, dlaczego nagle posmutniała, choć starała się ukryć ten fakt. Mógłby dziewczynie jakoś pomóc? Może gdyby wiedział, gdyby zaufała mu kiedyś na tyle, że zechciałaby powiedzieć.

Był trochę, e tam trochę, był strasznym nastrojowcem, co połączone ze skłonnością do melancholii czyniło z niego dość słabą psychicznie postać. Ostatecznie, właśnie z powodu załamania leczył się tak długo. Wiedział to, ale wiedział także, że teraz potrafi lepiej panować nad sobą niżeli kiedyś.
- Może zapytam ją potem i mi powie? – Wyraził nadzieję pocieszając się, że jednak przecież to cudowna sprawa, że wyruszają razem. Nawet był w stanie zaakceptować nieznajomego intryganta z Vodacce i mola książkowego w towarzystwie Azy. Zaczynało do niego docierać, że nie będzie musiał jej opuszczać, wyprawa po artefakty zaś, zamiast stać się czymś, co chciałoby się jak najszybciej wykonać, będzie cudowna sama w sobie.
- Aza! Przygody z Azą! – Rozmarzył się. Ale, ale, wszak Założyciel wspomniał „Mój dom jest waszym domem”. Jest jasne, że na razie nie może nocować gdzie indziej, czy podróżować samodzielnie. Jakże byłoby miło, gdyby oddali go pod jej opiekę. Przecież jakiś czas rana będzie mu mocno dokuczać oraz będzie mocno osłabiony.

- Wielki skarb nam oddajesz, Założycielu. Nie tylko dlatego, że twoja córka ma, nie wątpię, wielkie zalety. Choć poznałem ją niemal przed chwilą jej zawdzięczam głównie, ze mogę wziąć udział w tej naradzie, jako że najpierw pomogła opatrzyć mi bark, potem zaś doprowadziła nieomal bezwładnego do twojego namiotu.
Specjalnie nie mówił wiele. Chciał pokazać Założycielowi, że bardzo ceni jego córkę oraz, choć mówił do niego, dać także jej do zrozumienia, jak jest bardzo jej życzliwy. Jednak miarkował się z drugiej strony. Założyciel wyglądał na miła osobę, jednak niewątpliwie każdy ojciec średnio byłby zadowolony, gdyby nagle pojawiający się obcy zbyt otwarcie zalecał się do jego dziecka. Ojcowie często są bardzo opiekuńczy w stosunku do córek, zwłaszcza tych, które osiągnęły lata oraz urodę przyciągające wzrok mężczyzn. Założyciel należał do tej grupy ojców? Może pozwalał jednak córce na większą swobodę oraz kształtowanie bardziej samodzielnie własnego losu? Nie wiedział, po prostu nie wiedział, dlatego starał się ostrożnie dobierać słowa, także po to, żeby nie zawstydzić, czy skonfundować dziewczyny.

- Ale czy mógłbyś nam powiedzieć więcej o samej wyprawie? Jaki plan, jaka marszruta oraz czy wystarczy czasu, bym mógł nieco wyleczyć bark?

Spotkanie nie ciekawiło zupełnie Usurianki, liczyła się sama podróż, a nie jej cel. Dodatkowo kiedy obchodzili cyrk, do jej uszu dotarły strzępy jakiejś kłótni po usuriańsku, co mogło sugerować jedynie kłopoty, ale jakie?

Aza nie patrzyła bezpośrednio na kogokolwiek, lecz kiedy padło pytanie o samopoczucie Ernesta, od razu spojrzała właśnie na niego. Nie wyglądał najlepiej, zbladł. Czyżby jazda na osiołku mu zaszkodziła? Niedobrze. Przygryzła lekko wargę. Nie chciała, aby jego stan się pogorszył. Niedługo ruszą dalej, a przecież chorować w podróży nigdy nie jest miło.

W międzyczasie Założyciel kiwnął Ernestowi głową.
- Widzisz kawalerze, moja córka sama wybiera swoją drogę, a ja jej nie powstrzymuje - poprawił binokle, które zjechały mu z nosa. - A co do podróży, zostałem poinformowany, że to jedno z państwa będzie miało dalsze informacje.

Może to przez zapadający wieczór, ale Azie Ernest zdał się zielenieć lekko. A to już o stan gorzej niż bieleć jak ściana. Nie chciała robić sprawy, zresztą ktoś dumny jak kawaler (jak mężczyzna i jak arystokrata), mógłby nie pozwolić przy innych sobie pomóc.
- Zaraza!
Podczas wypowiedzi Założyciela, jakby dając dowód jego słów, podeszła do Montaigneńczyka i pochyliła się nad nim.
- Jak się czujesz?

- Całkiem dobrze, ko
... – ugryzł się w język. Słowo „kochanie” przyszło mu jakoś odruchowo, na szczęście zdążył się powstrzymać. Bał się reakcji założyciela, ale także dziewczyny. Przecież, jakby nie było, był póki co dla niej, obcym.
- Ko? – Spojrzała na niego pytająco zdziwiona.
- Ko ... – intensywnie myślał - ... koło stolika dalej, jest karafka z wodą, mogłabyś mi podać? – Improwizował szukając odpowiednich wyrazów adekwatnych do sytuacji.
- Czyli jednak słabo ci – oceniła Aza nalewając wodę do kubka i ostrożnie przykładając mu do ust. – Spokojnie, uważaj, żebyśmy nie porozlewali.
- Dziękuję
– powiedział po chwili. Łyk wody naprawdę mu się przydał rozjaśniając nieco umysł. – Cieszę się, ze jedziesz z nami, wiesz – dodał leciutko ściskając jej dłoń.

Uśmiechnęła się i pokręciła głową, jak robi matka, kiedy uparte dziecko robi coś nadzwyczaj głupiego acz niegroźnego. Przyłożyła dłoń do czoła Ernesta, aby sprawdzić jego temperaturę. Ustabilizowała się na poziomie "prawie wrę" i przynajmniej na razie nie raczyła spaść. Dobrze, że nie wzrosła.
- Zobaczymy czy później też cię to będzie bawić, kiedy nas w coś wpakuję przez moją niewyparzoną gębę - przeszło jej przez myśl, ale postanowiła przy pozostałej dwójce nie mówić tego głośno.
- Myślę, że powinniśmy przyspieszyć, gdyż kawaler Sept Tours powinien się położyć jak najszybciej - jej głos zhardział, nie znosił sprzeciwu, a uśmiech gdzieś wyparował. Kiedy spojrzała na pozostałą dwójkę. A potem znów wrócił uśmiech, kiedy puściła oczko do Ernesta.

Wpadł niczym śliwka w kompot. Po tym oczku dziewczyny zdał sobie sprawę, że Aza ma to naturalne coś, co najdroższe kurtyzany i największe arystokratki ćwiczą latami, a i to nie wychodzi im tak niewymuszenie, jak jej.
- Jak to było w tej piosence? – Zastanowił się nad słowami, które kiedyś wyśpiewywała jedna markietanka:
Jeden uśmiech, jedna minka już każdy z was
Najtwardszy głaz
Od razu
Grzeczny jest serdeczny jest dla każdej z nas
...”
I potem jakoś dalej. Uf, to chyba naprawdę gorączka, że takie rzeczy ze starych obozowisk zaczynają mu się przypominać. Był jej wdzięczny, bo czuł, ze musi się naprawdę położyć. Wdzięczny ... za słowa ... za oczko ... za drogi Erneście ... złapał się na tym, ze powoli wymienia wszystko, co jest z nią związane. Miała rację, ale jako stuprocentowy mężczyzna oczywiście oświadczył:
- Jakoś wytrzymam, to tylko skaleczenie – rzecz jasna niby przypadkiem dalej nie puszczając jej dłoni..

W jej oczach zapalił się jakiś ognik. Może Ernestowi się tylko zdawało, ale ten półuśmiech, co trwał tylko kilka sekund, wyraźnie mówił: "Co wy mężczyźni zrobilibyście bez tej waszej dumy". Aby nikt więcej tego nie zauważył postanowiła kawalerowi jeszcze przynieść wody i oddaliła się na moment w najciemniejszy róg namiotu, po czym przyniosła całą karafkę. Postawiła ją na stole w pobliżu Montaigneńczyka, a sama stanęła za jego fotelem.

- No tak, delikatna i stanowcza – pomyślał, bo idąc po karafkę równie silnie, co ostrożnie uwolniła własną dłoń z jego uścisku. Wprawdzie lekkiego, ale zawsze. I świetnie, ze stanęła koło jego fotela. Hurra! Hurra! Hurra! A nie koło Założyciela. Jasne, jej ojciec. Ernest to rozumiał, ale nic nie mógł poradzić, ze cieszyła go bliskość dziewczyny.
- Proszę wybaczyć, szanowny panie – zwrócił się do jej ojca. – Chciałbym pana prosić ...
- Spokojnie – upomniał się w myślach, - jeszcze nie o rękę – to była pierwsza myśl, a druga brzmiała dosyć krótko – Szkoda.
- Prosić – zgubił wątek – tak, to na pewno ta gorączka – zapewne pomyśleli wszyscy, czasem dobrze być trochę pokaleczonym. – Prosić o kontynuację zebrania. Naprawdę, przy pomocy panny Azy, wytrzymam jeszcze. My żołnierze mamy ileś takich szram na ciałach i wiemy, ze czasem po prostu trzeba wytrzymać.
Założyciel wykonał nieokreślony ruch dłonią.
- Wracając do informacji, które z Państwa je ma? - I patrząc na Azę i Ernesta uśmiechał się dobrotliwie, acz w jego oczach zapaliła się jakaś iskierka rozbawienia. Czyżby umiał czytać w myślach?

- No właśnie. Wiesz kto? – Zapytał stojącą za nim dziewczynę.
Pokręciła głową.
- Ciekawe kto? - Powtórzył bezwiednie, mając dziwne wrażenie, ze Założyciel bez najmniejszego problemu penetruje najskrytsze zakamarki jego myśli. – Pewnie ten mężczyzna siedzący obok mola książkowego, której nazwiska zawsze zapominał. Była nawet sympatyczna, fakt, ale mogła się nazwać jakoś prościej. No cóż, skoro ma, to niech wykłada na stół, co tam wie na te tematy.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172