Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-04-2017, 15:45   #161
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Cooper podszedł spokojnie do trzech mężczyzn.
- Tuż po przekonaniu Zhou do poparcia naszej sprawy na Ezekielu zabiorę się za przesłuchiwanie więźniów. Czy już ktoś z nimi rozmawiał? - zapytał, choć w zasadzie była to sprawa drugorzędna.

Mężczyźni wzruszyli ramionami. Jeden z nich wskazał wreszcie na zeppelin.
- Są tam, gdzie ich zostawiliście. Poprzedni kapitan miał ich przesłuchać, my nie mamy do tego kompetencji.

Cooper pokiwał głową.
- Dam wam znać co udało mi się z nich wyciągnąć - odparł krótko i odszedł. Niespodziewanie ponownie miał okazję przedstawić poziom własnych kompetencji. Dobrze. Wcześniej jednak udał się do uwolnionych z pałacu.
Kiedy jeszcze odchodził, dosłownie czuł na plecach ich spojrzenia. Obecnie jednak, mogli sądzić o nim co tylko zechcieli. Po scenie na statku, wiedział już że będą potrzebowali konkretnych dowodów, aby znów go oskarżyć. Musiał działać dość szybko, aby ich w tym ubiec.

- Panie Zhou - rozpoczął Jacob z przepisowym ukłonem, po czym zapytał:
- Moglibyśmy porozmawiać?

Nie spodziewał się zaprzeczenia. Taka odpowiedź bez wyraźnego powodu mogłaby być obraźliwa, zaś cywilizowane Xanou nie pozwalało sobie na antysocjalne zachowania.

Rzeczywiście, tamten grzecznie ukłonił się i pozwolił, aby odprowadzić go na bok. Spojrzał wyczekująco na Jacoba.
- Piękne miejsce i wspaniały pałac. Czy byłby pan tak łaskaw podzielić się ze mną historią tego miejsca? - zapytał ponownie. Oczywiście nie o tym zamierzał rozmawiać, lecz z mieszkańcami Xanou zwykle nie przechodziło się od razu do rzeczy, jeśli nie istniała taka konieczność. Tak jak ceremonie parzenia herbaty, tak konwersacje również były opatrzone pewnym ceremoniałem, który na zachodzie ludzie określiliby grą wstępną.

- Nigdy tu nie byłem - mruknął - Ten pałac… jest istotnie zjawiskowy. Ale z jakiegoś powodu mnie niepokoi.

- Panie Zhou, mam dla cesarzowej informacje wagi państwowej. Właściwie to światowej. Wiem też, ponad wszelką wątpliwość, kto stoi za tragedią, jaka spotkała K’Tshi. Informacje są niezwykle istotne. Moje intencje są czyste, czego dowodzi fakt ryzyka, jakie podjęliśmy niedawno, zaś o żadne korzyści dla siebie prosić nie chcę. Zmuszony jestem poprosić pana, panie Zhou, o wstawiennictwo w sprawie łaski audiencji u Jej Cesarskiej Mości.

- Nie mogę zarzucić nic pańskiej lojalności. Problem jest taki, że nasza procedura w przypadku ewakuacji cesarzowej jest bardzo skomplikowana. Dość powiedzieć, że takich sobowtórów jak ta pani - wskazał na krzątającą się po plaży kobietę - jest wiele. Nie wiem gdzie udała się jej wysoka mość. Mogę wyjść z prośbą o audiencję, lecz obawiam się że będzie ona przeprowadzona za pomocą drogi radiowej.

Cooper przez chwilę zastanowił się.
- Będzie musiało wystarczyć. W takim razie będę miał jeszcze jedną prośbę, panie Zhou. Chciałem osobiście dostarczyć cesarzowej dowód na poparcie tego, co powiem, by na bieżąco mogła zweryfikować moje słowa. Skoro to się nie uda, muszę przekazać go panu z prośbą o dostarczenie do rąk Jej Cesarskiej Mości. Dam panu znać, gdy będę gotowy. Czy mogłoby tak być? - zapytał uprzejmie Jacob.

Cesarski służbista skubał w zamyśleniu brodę. Wreszcie skinął głową.
- Rzecz przekażę. Nie mogę jednak obiecać kiedy. Jak pan sam widzi, administracja naszej stolicy jest w rozsypce i zajmie trochę czasu, nim wszystko wróci do normy. Co do pańskiej wiarygodności. W przekazach radiowych posługujemy się specjalnymi kodami, które nas uwiarygodniają. Jeśli użyję hasła przypisanego mojej osobie i równocześnie poświadczę za pana, to taka kontrola powinna cesarzowej wystarczyć - tu znów ukłonił się aż po sam pas - Jak wspomniałem, jestem pana dłużnikiem i zrobię co w mojej mocy, aby wynagrodzić mojego kłamstwo. Bo choć było ono konieczne, stanowi plamę na mym honorze.

- Wszystko jest wybaczone, panie Zhou - odparł Cooper odpowiadając ukłonem.

- A teraz, jeśli pan pozwoli, oddalę się i pozwolę sobie przybyć do pana niebawem - ponownie ukłonił się wyspiarzowi.
  • Starożytna moneta

- Jakieś interesujące punkty dla przeprowadzenia akcji? - zapytał bezpośrednio, upewniając się, iż nikt nie podsłuchuje.

Ta również obejrzała się przez ramię. Kiedy obydwoje wiedzieli że pozostali sami, szybko zdała raport:
- Niedaleko nas mielizna kończy się nagłym uskokiem. Wystarczy przejść kilka metrów w stronę morza i jesteś po szyję w wodzie. Można to jakoś wykorzystać. Dwa. W głębi lądu znalazłam coś na rodzaj lessowego wąwozu. Kiedy już się do niego wejdzie, trudno wspiąć tyłek na górę. Prędzej zsuniesz się z powrotem i coś sobie pogruchoczesz. Gdybyśmy przekonali agentów do przejścia tamtędy, a sami stali na górze… nie mieliby oni większych szans. Są też parowy, bardziej na północ. Porastają je podobne do bambusów rośliny. A przynajmniej rosły, dopóki nie przeszła tamtędy burza. Z kniei pozostały jedynie ostro zakończone kikuty. I kiedy mówię że są zaostrzone, to mam na myśli drewno, które potrafi przebić ludzką skórę - tu wskazała skaleczony palec, który owinęła darowanym przez Denisa liściem.

Jacob uśmiechnął się i skinął głową.
- Skorzystajmy wąwozu. Musimy wybrać takie miejsce, w którym less jest słaby lub osłabić go, żeby pod wpływem kroków osunął się na dół. Być może również tam wpadnę, więc dobrze by było, gdyby zjazd był względnie bezpieczny. Wtedy będzie można wykończyć ich ostatecznie. Ja jeszcze muszę przesłuchać naszych jeńców, więc jakbyś mogła pokazać reszcie drogę. W tym czasie zdołają coś zrobić. Jak skończę, to pokażesz mi wybrane miejsce, wrócimy razem, reszta ukryje się gotowa do strzału, ty zostaniesz, a potem ruszysz za mną i agentami w bezpiecznej odległości. Takie zabezpieczenie.

Kobieta skinęła tylko głową i powoli odeszła z miną jakby rozmawiała o najbanalniejszych pod słońcem rzeczach, zaś Jacob skierował się prosto do miejsca przetrzymywania więźniów. Gdy dotarł na miejsce, usiadł i uśmiechnął się łagodnie.

- Jak się pani nazywa? Spokojnie, jestem po waszej stronie, co chyba już razem z kolegą udowodniliśmy, prawda?

Oczy kobiety przypominały obraz przestraszonej łani. Przytaknęła, lecz przez jej ciało wciąż przechodziły dreszcze.
- Co im powiedzieliście? Pytam tak dla porządku, bo będę musiał prosić o informację, której nie zdobyli. W ramach budowania chwilowego zaufania między mną a nimi. Taki gambit.

- Nie rozmawiali z nami. Dali trochę jeść i mówili żebyśmy nie sprawiali kłopotów - wyjąkała.

- Proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań. Muszę przekonać tych twardogłowych agentów, że jestem po ich stronie. Do tego będę potrzebował kilku informacji, by się uwiarygodnić. Proszę mi powiedzieć kim pani jest, kim są ludzie, z którymi została pani zamknięta oraz czy pracuje pani dla Shagreena. Dla ułatwienia powiem, iż potwierdzenie ostatniego pytania byłoby bardzo wygodne dla całej intrygi. Proszę mi również powiedzieć jak to się stało, że panią złapali i co się jaki był tego powód. Proszę się nie martwić i powiedzieć wszystko, co pani wie. Jeszcze trochę cierpliwości i będziemy mogli uwolnić całą trójkę - powiedział z łagodnym uśmiechem. Do tego właśnie celu miała służyć moneta, gdyby kobieta nie chciała mówić z powodu przynależności do organizacji Shagreena.

Wiedział, że w normalnym przypadku kobieta wyśpiewałaby mu wszystko od razu. Kiedy jednak padał pseudonim Shagreena, sprawy nabierały bardziej nerwowego wymiaru. Niewiasta otworzyła niemo usta, niczym wyrzucona na brzeg ryba. Wreszcie wydukała:
- J-jestem Beatrice. Tamten to Gregory i Steven. Domyślam się, że powinniśmy panu być wdzięczni. Ale nie rozumie pan… nasza misja jest objęta ścisłą tajemnicą… Im mniej ludzi o niej wie, tym lepiej. Tak jest bezpieczniej.

Uznał że to najwyższa pora użyć drugiego argumentu. Wyciągnął rękę z położoną nań monetą. Nie musiał robić nic więcej. Więźniowie popatrzyli przez siebie. Byli w opłakanym stanie, strach przeżarł ich na wylot. Mruknęli jednak do siebie na znak, że nie pozostaje im nic innego jak zaufać wtyczce w szeregach Black Cross.
- Mieliśmy sprawdzić stan zaopatrzenia wroga i przekazać raport przed spotkaniem na wyspie Eliasza - Beatrice przełknęła ślinę i kontynuowała - Udawaliśmy najemników. Wszystko było dobrze, dopóki nie przydybali nas w ładowni. Każdy z nas zna kogoś, kto wylądował na Andromedzie. Shagreen obiecał ich wypuścić.

Inny jeniec zająknął się jakby chciał coś powiedzieć. Zwalczył wreszcie obawy, zabrał głos:
- Zdążyliśmy trochę ich podsłuchać. Mówili coś o testach broni chemicznej. Powtarzali liczbę sto dziesięć. I… odradzającym się kulcie. Nie zrozumieliśmy zbyt wiele. Proszę uważać. To bardzo niebezpieczni ludzie.

- Wiecie o jaki kult mogło chodzić?

Pokręcili głowami.
- Mówili o nim tak, jakby sami obawiali się powiedzieć zbyt wiele - podjął znów mężczyzna nazwany Gregorym - Gdybym wcześniej nie słyszał o Black Cross, pomyślałbym że się boją.

- Znacie koordynaty wyspy i czas spotkania?
Tu ponownie odezwała się kobieta. Powoli odzyskiwała rezon i mówiła już bardziej pewnie.

- Wiemy że ma to być lada dzień. Gdzie? Nie sądzę by ktoś zdradził nam tak wrażliwą informację. Tam mają trafić tylko najważniejsi.

To musiało na razie wystarczyć Jacobowi. Przeszedł do kolejnego pytania.
- Jak skontaktować się osobiście z Shagreenem?

Beatrice zastanawiała się tylko parę sekund.
- Musi być już na miejscu. Ostatnie wiadomości od informatorów mówiły, że płynie gdzieś, aby zakończyć sprawę raz na zawsze. Myślę więc że ten, kto zlokalizuje wyspę, odnajdzie też Shagreena.

- Pieprzony morderca.

Pozostała dwójka spojrzała pytająco na ostatniego więźnia, który dotychczas milczał.
- Eh… nie zrozumcie mnie źle, również ty obcy. Wiedziałem co robię, idąc na tę stronę barykady. Moja siostra trafiła do azylu, a wiedziałem że ten psychol organizuje tam jakiś przewrót. Żeby jej pomóc, musiałem pierw zaoferować swoje usługi Shagreenowi. Skąd mogłem wiedzieć że wywiąże się z tego taka jatka? Ten facet ma nas wszystkich w dupie. Chce tylko dorwać tę całą rodzinę Barnes - nagle w jego oku zajaśniała łza - Jasne, boję się tych tutaj, bo każdy by się bał. Ale przestaje mieć pretensje, że tu trafiliśmy. Wychodzimy na wspólników mordercy.

- Co zrobiłeś? I powiedz więcej o owej jatce. Nie wiem którą masz na myśli - odparł łagodnie Jacob. Jego podejrzenia się potwierdzały i utwierdzały go w konieczności realizacji planu.

Więzień aż westchnął. Oparł się o ścianę statku i powoli zjechał plecami w dół. Niełatwo mu szły podobne zwierzenia.
- Na początku to były proste akcje na zasadzie znalezienia papirusu dla ulotek propagandowych. Albo zwerbowania nowych członków. Kiedy się sprawdziłem, dawali mi nowe zadania. Przechwycić korespondencję wroga, siać fałszywe plotki… Raz dopuszczono mnie nawet przed JEGO oblicze - Jacobowi nie umknął fakt, że mężczyzna się wzdrygnął - To wtedy poprosił mnie, abym obadał z pozostałymi ten statek. Pytasz o terror, jaki sieje Shagreen. Nie wiem od czego zacząć. Wszystko rozpoczęła się na Southand, gdzie wysadził jeden z murów azylu. Prawdopodobnie część z doktorów jest przekupiona i dostarczała składniki do materiałów wybuchowych… dlatego pierwszymi ofiarami byli strażnicy z ZOA. Teraz morduje każdego, kogo podejrzewa o związek z Kamiennym Herbem. K’Tshi to tylko część długiej listy. Słyszałem o dużej ruchawce na Redwick. Jego skrytobójcy zabili nawet paru ludzi w stolicy Wolnych Miast.

Cooper natychmiast przeszedł do kolejnego punktu. Musiał drążyć i dowiadywać się jak najwięcej, póki jeszcze posiadał taką możliwość.
- Mówiliście, że na wyspie będą tylko najważniejsi. To znaczy, że Shagreen nie zabiera ze sobą wielu ludzi? - zapytał Starr przypominając sobie dane z raportów Black Cross. Krzyżowcy niemal przygotowywali się na wojnę.

- To ma być spotkanie reprezentacyjne - ciągnął dalej więzień o imieniu Steven - Jasnym jest że każda ze stron posiada w zanadrzu jakiś oddział. Sami zbroiliśmy się już od jakiegoś czasu. Ale oficjalna wersja zakłada jakieś pertraktacje. Barnesowie, Shagreen, jakiś Hanzyta… oraz Black Cross. Nie wiem jak oni sobie to wyobrażają. Może to wszystko jedna, wielka zasadzka.

- Muszę skontaktować się z Shagreenem. Koniecznie. Choćby radiowo i na krótko. Musi mieć ze sobą jakąś radiostację. Kto może wiedzieć jak się z nim porozumieć? - zadał kolejne pytanie Cooper. Walker musiał się dowiedzieć o kilku istotnych kwestiach.

Kobieta pokręciła głową.
- Naprawdę chcemy ci pomóc. Ale Shagreena próbuje ostatnio dorwać połowa zon. Szef dobrze nauczył się jak unikać tych, którzy go szukają.

Pokiwał głową ze zrozumieniem i opadł na oparcie.
- W takim razie pomóżcie mi nawiązać kontakt radiowy z najważniejszą osobą, jaką znacie - rzekł historyk. Ktoś musiał coś wiedzieć.

Wszyscy więźniowie ochoczo przytaknęli.
- To już bardziej wykonalne. Zwróć nam wolność, a kogoś ci znajdziemy. Obiecuję - Beatrice zmusiła się do uśmiechu.

- Musicie pozostać jeszcze w roli więźniów, ale już niedługo. Przyjdę do was, kiedy będzie już po wszystkim - uśmiechnął się do wszystkich i podążył w kierunku kolejnego punktu planu, jakim były oględziny przyszłego miejsca zbrodni. Koło musiało się toczyć.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 08-04-2017, 12:50   #162
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Na wędrówkę poprzez knieje dusznego lasu ruszyli wszyscy: Jacob, Manuel, Denis, Malfoy oraz Richard z siostrą. Szlachcic miał poważne obiekcje co do obecności Eloizy na polu walki. Ta jednak mocno upierała się, że chce w całym incydencie uczestniczyć, dodatkowo tłumacząc że brat wciąż traktuje ją protekcjonalnie. Ostatecznie musiał on przystać na jej prośby, choć był tym faktem wyraźnie rozjuszony.
Ich zniknięcie mogło i zapewne postawiło wroga w stan wzmożonej czujności. Konfrontacja miała jednakże zapaść już wkrótce, toteż mogli sobie pozwolić na pewną dozę ryzyka.


Wokół drużyny wyrastały teraz wysokie sosny oraz modrzewie. Znacznie niżej szumiały cicho upstrzone czerwonymi jagodami krzewy. W powietrzu unosił się przyjemny zapach igliwia oraz wilgotnego mchu. Od celu wędrówki dzielił ich ponad kwadrans. Przez ten czas niejednokrotnie przeprawiali się poprzez małe parowy i szemrzące strumienie.
Wąwóz miał ponad cztery metry wysokości i ciągnął się przez czwartą część mili. Zasadzce służyła także jego wąskość - nie zmieściłyby się w nim dwie osoby, idące ramię w ramię. Gdyby przechodziła tędy grupa, musiałaby ona poruszać się gęsiego.
Oględziny wykazały, iż nie było większych problemów, aby przeczołgać się po kryjomu ponad krawędź jaru i zaatakować wroga od góry. Ściany istotnie pokrywał less, co czyniło próby hipotetycznej ucieczki sporym wyzwaniem. Mając jednak nawet tak dobre warunki, grupa wciąż musiała ustalić jakiś plan. Black Cross byli świetnie wyszkoleni i nie mieli łatwo dać się podejść.
 
Caleb jest offline  
Stary 01-05-2017, 00:09   #163
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Jacob przystanął i rozejrzał się. To było dobre miejsce na zasadzkę. Spojrzał w górę na rosnącą nad nim, grubą gałąź. Uśmiechnął się szeroko.

- Fantastycznie. Razem z agentami Black Cross wejdę w sam środek zasadzki. Będzie nas czworo, więc ja będę drugi licząc od początku lub końca. Po prawej stronie, na górze umieścimy pnie zwalonych drzew. Gdzieś powinny się jakieś znaleźć. Kiedy będziemy przechodzić, najpierw zepchnijcie pień z jednej strony, a potem z drugiej. Wtedy rozpoczniecie ostrzał pierwszego i drugiego. Manuel zza tamtego zakrętu zajmie się ostatnim - zaproponował Cooper. Krzyżowcom miały być postawione coraz cięższe zadania. Nawet jeśli udałoby się przynajmniej jednemu uskoczyć przed pierwszym z pni, to nadlatywał drugi. Jeśli mimo wszystko również ta próba zostanie pokonana, to czekał z całą pewnością pełna równowaga przepadnie jak sen złoty. Krzyżowcy będą łatwym celem dla strzelców na wysokości oraz Manuel widzącej ich plecy zza ściany lessowej. Jeśli wszystko się powiedzie, to powinni zasypać przeciwnika zbyt dużą ilością zagrożeń w zbyt małej ilości czasu, aby zdążyli podjąć jakiekolwiek działanie. A jeśli dopisze szczęście, to problem rozwiązany będzie bez wystrzału.

- Jak przeciwnik nie umiera od śmiertelnej rany, to trzeba zniszczyć implant w udzie - przypomniał na wszelki wypadek.

- Co mamy wyryć na twoim nagrobku, jakieś ulubione epitafium? - Arcon powiedział to śmiertelnie poważnie, nie chcąc ugodzić kompana. Można było nawet poczytać to pytanie jako wyraz troski. - Zostawisz jakiś “testament” lub wskazówki dokąd mamy podążać, gdyby plan nie powiódł się w 100 procentach? Nawet, zakładając, iż będziemy strzelać celnie to sporo ryzykujesz...

Więcej, niż bym się po tobie spodziewał - pomyślał młody poławiacz. Strącił kilka insektów, które przyczepiły się do jego spoconego przedramienia.
Manuel poszła we wskazane miejsce i chwilę je doglądała. W jej oczach dało się odczytać łut uznania. Ze strony dość wyrachowanej kobiety można było to już uznać za jakiś komplement.

- Nasz lurker ma rację. To spore ryzyko, ale domyślam się że masz jego świadomość. Serio, jeśli powinniśmy wiedzieć coś newralgicznego, lepiej powiedz to teraz. No i powinniśmy ustalić jakiś sygnał do ataku. Osobiście stawiałabym na coś subtelnego. Gardłowe okrzyki oraz machanie kończynami raczej odpadają.

Cooper uśmiechnął się tak szeroko, że gdyby nie uszy, kąciki ust niewątpliwie przybiłyby sobie piątkę z tyłu jego głowy.
- Mnie już dawno na miejscu nie będzie. Ale od początku. Wrócimy z Manuel do Krzyżowców w stanie… sugerującym co robiliśmy przez tyle czasu poza ich troskliwą opieką. W obozie przekonam ich do przechadzki bez broni. Oczywiście nie odrzucą wszystkiego, pozostawią arsenał ukryty i będą świadomi, że ja również tak zrobię. Niemniej jakieś pozory zaufania wszyscy będziemy czynić i wszyscy będziemy wiedzieć, iż to tylko pozory. Dlatego będziemy się wzajemnie obserwować i nic więcej. Dojdziemy do tego miejsca uzbrojeni tylko w ostrza, przy pewnym łucie szczęścia. Kiedy pierwszy pień poleci w dół, będą mieli pewność, że to pułapka, lecz by nas dopaść, muszą z niej wyjść. W tym wypadku ominąć miażdżący pień. Mną nie będą się przejmowali, bo w końcu możliwości ucieczki mam dokładnie takie same jak oni, a jak tylko im się uda, to mnie rozszarpią - rzekł beztrosko.

- Tylko nie wiedzą, że ja mam pewną zabaweczkę - dodał, wciskając pistolet abordażowy za pasek lufą do góry.

- Oni będą próbowali uniknąć lecącego pnia, a ja w tym czasie skorzystam z alternatywnej opcji - wskazał palcem na gałąź znajdującą się nad nim.

- Dzięki takiemu ustawieniu mojego środka transportu, wystarczy, że nacisnę spust, by wystrzelić w górę. Jeśli nawet zorientują się, iż się im wymykam, to wykonywanego ruchu, w tym wypadku uniku, nie łamie się tak łatwo. Chwila zawahania i z uniku wychodzi przyjęcie uderzenia ze strony niegdyś żywej natury. Zanim odzyskają równowagę, poleci drugi pień, zaś ja będę już poza zasięgiem - wyjaśnił nieco bardziej szczegółowo.

- A najlepszy sygnał to taki, którego nie ma - spojrzał za siebie i cofnął się o krok. W trakcie marszu musiał przyjąć poprawkę na opóźnienie w reakcji na nadlatujące zagrożenie. Czyli o krok. Następnie cofnął się o jeszcze jeden. W tym momencie musiała nastąpić inicjacja zrzucenia pnia.

- Jak znajdę się w tym miejscu, to pułapka w ruch. Najlepiej do tego celu użyć dźwigni. Powinno pójść gładko. Ma ktoś zapasową broń? - zapytał ostatecznie.

Malfoy potwierdził, że posiada łatwą do ukrycia, małą kołkownicę. Używał jej podczas prac warsztatowych, lecz twierdził że wiedząc gdzie nią wymierzyć, mogła ona przynajmniej spowolnić przeciwnika.
Jeszcze przed powrotem Jacoba i Manuel do obozu, grupa która miała pozostać na miejscu, zweryfikowała swój osprzęt.

Richard posiadał zdobyczny, modyfikowany pistolet skałkowy. Strzelbę plazmową dał Malfoy’owi, który lepiej znał się na budowie i użyciu tego typu broni. Eloiza posiadała sztylety do rzucania. Okazała się być całkiem pojętna, pokazując na najbliższym drzewie że umie trafić w coś innego niż powietrze. Denis zaś zabrał harpun, którego dotąd nie miał okazji wykorzystać. Podobnie jak Jacob miał ukryty atut, jednakże w przeciwieństwie do historyka, nie zdradził się nim jeszcze przed towarzyszami.

Następnie każdy wskazał, którą pozycję zajmie, aby Cooper i Manuel byli tego świadomi. Ruda pilotka podeszła wreszcie do samego historyka.
- Jestem gotowa kiedy i ty. Wracajmy do obozu, ściągnijmy tych drani tutaj i skopmy im tyłki. Tylko pamiętaj - trąciła jego ramię palcem - wszelkie akty odbywamy tylko hipotetycznie! I tak dość, że jesteś dzisiaj moim trzecim zalotnikiem.

- Trzecim? - zapytał rozbawiony, przytwierdzając solidnie pistolet abordażowy, po czym odebrał od inżyniera kołkownicę.
  • Miniaturowa kołkownica [1]
- To dowodzi tylko braku skuteczności moich poprzedników, na tym polu - odparł żartem z pojedynczym mrugnięciem. Chyba żartem. Broń znalazła swoje miejsce w szerokim rękawie niewygodnego stroju mieszkańców Xanou.

- Na przygotowanie wszystkiego będziecie mieli oczywiście dwa kwadranse. Zatem do zobaczenia niedługo i graj, muzyko - powiedział i ruszył w drogę powrotną.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 14-05-2017, 22:03   #164
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Kiedy tylko dwójka oddaliła się z miejsca przyszłej zasadzki, pozostała część drużyny zajęła swoje stanowiska. Chwilowo mogli napawać się tak rzadkim ostatnimi czasy spokojem.
Sytuację wykorzystała Eloiza, która po cichu podkradła się do siedzącego nieopodal Denisa. Szturchnęła go delikatnie.
- Pst - nachyliła się na znak, że chce mu powiedzieć coś na osobności. - Wiem, że masz teraz własne zmartwienia. Ale martwię się o Richarda. Odnoszę wrażenie, że stracił cały swój zapał. Ledwo co się odzywa.
Dziewczyna westchnęła i przysunęła się bliżej. Wyraźnie nie było jej łatwo.
- Zawsze byłeś dla mnie miły, mam nawet od ciebie piękny prezent. Z Richardem także zdawałeś się dobrze dogadywać. Dlatego to ciebie proszę o pomoc. Możesz z nim jakoś porozmawiać? Serce mi się kraje, kiedy widzę go w takim stanie.
Zaskoczony nie wiedział, co odpowiedzieć. Chciał być lojalny wobec La Croixa, a nie rozprawiać o problemach delegata za jego plecami. - Potrzebuje czasu, jak my wszyscy. Nasza sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. Po cichu liczę, że zbliżająca się walka obudzi w nim dawny zapał i wiarę, że może odegrać wiodącą rolę, jest o co walczyć… - zaznaczył, wpatrując się w piękne i jeszcze niewinne oczy Eloizy. Momentalnie wyzwolił się jednak spod jej uroku, pojmując swój brak dobrych manier. - Dopóki mamy wpływ na bieżące wydarzenia, liczymy się w tej szalonej rozgrywce między frakcjami.
- Może masz rację - Eloiza niemo cmoknęła ustami. - Po prostu nie wiem z czego wynika jego alienacja. Czy on kalkuluje jakiś plan lub ma wszystkiego dość. Jeśli jednak uważasz że mój brat potrzebuje czasu, niech i tak będzie. Wydajesz się być sensowną osobą - zmusiła się do uśmiechu.
Denis zdecydował się przywołać swego mechanicznego przyjaciela. Może chciał troszeczkę zaimponować córce Richarda? Mechanizm dotychczas złożony w niewielki kłębek blach i kabli, teraz powiększył się i odezwał pipczącym dźwiękiem. Kiedy con pojawił się obok nich, uspokoił dziewczynę. - Nie bój się jest po naszej stronie, przeprogramowany przez Malfoya. - po czym wydał rozkaz. - Yarvisie, chroń pannę La Croix przed niebezpieczeństwem!
Robot zapikował w powietrzu, następnie okrążył zdezorientowaną dziewczynę, aby wreszcie zatrzymać się i bohatersko obronić ją przed gałęzią wyrastającą z pobliskiego drzewa. Ostrza, w które był wyposażony, poruszały się z chirurgiczną precyzją.
- To naprawdę jeden z tych, z którymi walczyliśmy - szlachcianka nie mogła wyjść z podziwu. - Robi wrażenie. Jak zamierzasz go użyć podczas walki?
Lurker pokraśniał na te słowa.
- Wydaje się, że dobrze sprawdzi się jako zwiadowca, szpieg, mechaniczny ochroniarz lub po prostu skrzydłowy odwracający uwagę wrogów. Poza tym szybko się uczy, nie męczy się jak człowiek.. no i… - popatrzył na cona z pewną czułością. - budzi sympatię. - Przyznaj, że jest przeuroczy? Wesołość Arcona była ucieczką od tego, co miało wkrótce nastąpić. Radość z posiadania mechanicznego towarzysza, skutecznie stłumiła ponure myśli o bliskiej rozprawie z agentami.
- Z pewnością jest przydatny, ale czy uroczy... - zawahała się Eloiza. - Od walki na statku ciężko mi żywić sympatię do czegokolwiek, co jest mechaniczne i zdaje się na mnie łypać…
- Bzzz! - stanowczo zaprotestował Yarvis.
Richard obserwował scenę bez cienia uśmiechu na swojej twarzy. Wbrew domysłom siostry jego milczenie nie wynikało z przygnębienia. Od kiedy opuścili obóz miał wrażenie, że w lesie znajduje się ktoś jeszcze. Nie był co do tego pewien, toteż zaniechał alarmowania reszty. Wciąż jednak pozostawał czujny i napięty jak struna. Teraz, kiedy reszta deliberowała na temat robota, był już pewien. Dosłownie czuł na sobie czyjś wzrok.
Powoli dźwignął się ze swojego miejsca i pozornie spokojnie podszedł do Denisa. Następnie bez słowa ujął badyl leżący na ściółce i zaczął grzebać nim w ziemi.
- Eee… wszystko w porządku, Richardzie? - zapytała Eloiza, lecz brat zignorował to pytanie.
Stał tak dobrą chwilę, wreszcie odsunął się na metr. Pozostali mogli zobaczyć, że nie tyle bezsensownie dłubał w gruncie, co umieścił nań wiadomość:


Twarz Arcona stężała, a nastrój chwilowego rozbawienia momentalnie prysł. Pochylił się jakby poprawiał rynsztunek i powiedział ledwo słyszalnym szeptem. - Ustaliłeś miejsce? Przepłoszymy ich?
Richard skinął za siebie, wskazując domniemaną pozycję obcego. Znajdujące się tam gęste zarośla odcinały jednak pole widzenia ścianą zieleni.
Szlachcic nachylił głowę i powiedział półgłosem:
- Pozostaniemy na miejscu, ale musimy mieć się na baczności.
Kilka kolejnych sekund zdawało się przeciągać w nieskończoność. Wiedzieli już o zagrożeniu, lecz nie mogli go dostrzec. Tymczasem w kniei ktoś lub coś wyraźnie na nich czyhało. Moment zdawał się przeciągać nieznośnie, był coraz trudniejszy do zniesienia. Aczkolwiek nie mieli więcej alternatyw. Rozproszenie się wśród ciasnego boru znacznie obniżało szanse podczas starcia. Obecne miejsce przynajmniej znali i mogli się na nim wzajemnie osłaniać. Tym samym pozostali razem, gotowi do natychmiastowej akcji.
I wreszcie, kiedy pomyśleć było można, że zagrożenie zniknęło, pobliskie krzaki odezwały się nagłym szumem. Coś szarpało się tam, z początku sugerując obecność dzikiego zwierzęcia. Chwilę później spośród zieloności wyprysnęła jednak postać półnagiego mężczyzny. Od razu było wiadomo, że musiał spędzić w lesie kilka dni. Miał wygoloną głowę i oczodoły tak zagłębione, iż przypominały dwie ziejące czernią otwory. Pokrywała go zaschnięta krew, nosił liczne siniaki. Za strój mężczyzny służyły jedynie szmaty, które niegdyś były skórzanym kubrakiem i takimi też spodniami. W spojrzeniu osobnika jawiło się czyste szaleństwo, efektu dopełniała spieniona ślina na ustach.
Obcy był diablo szybki. Con próbował go schwycić, lecz tamten uskoczył przed nim żwawo. Poruszał się osobliwe, jakby całe ciało przejęły pierwotne instynkty. W ułamku sekund runął dalej, wprost na grupę.
Denis spróbował strzałem harpuna unieruchomić lub spowolnić niespodziewanego napastnika. Biorąc pod uwagę, to że zdołał wymknąc się konstruktowi swoje szanse oceniał na niewielke. Liczył na to, że Richard i jego ulepszone ciało podołają temu zadaniu. Cała sytuacja paraliżowała jednak główny plan. Jacob pewnie przekonywał agentów, a być może był już w drodze do miejsca zasadzki. Musieli szybko poradzić sobie z tajemniczym obłąkańcem.
[Przeciwstawny Test Zręczności] Blokada uwolniła się z głuchym szczeknięciem, któremu zawtórował świst grotu. Ów pomknął na spotkanie swojego celu, próbującemu jeszcze przetoczyć się na bok. Były to jednak płonne starania. Broń przebiła nogę mężczyzny, co natychmiast sprowadziło go na ziemię. Mimo iż taka rana powinna zadawać ogromne cierpienia, ten nie zdawał się odczuwać bólu. Nadal bowiem podążał do przodu - tym razem czołgając po ziemi. Był jednak już dość powolny, by Con dogonił go i chwycił w metalowe szczypce. Dron podniósł tym samym napastnika do góry. Mężczyzna miotał się jak piskorz, lecz nie miał dość sił, aby wyswobodzić członki z mocarnego uścisku.
Inżynier puścił oko do lurkera.
- Dobry strzał. Ciekawe co teraz nam gagatek wyśpiewa.
Ostrożnie podeszli do szamoczącego się napastnika. Po chwili facet lekko już zwiotczał. Z kącika jego ust zwisała gęsta plwocina.
- Cienie… na Noasa… są wszędzie - rozpaczliwie biegał wzrokiem po wszystkich, jakby widział w nich żywe upiory. - Rytuał… nie, NIE! Co myśmy zrobili. Ja… błagam, zabijcie mnie... szybko!
Denis był zaskoczony skutecznością broni. Nie chciał sprawiać bólu obcemu, ale nie wiedział czego się po nim spodziewać. Majaki mężczyzny i bełkot sprawiły, iż poczuł dreszcze. Rytuały, miejsca kultu, proroctwa zawsze budziły u niego pewną obawę pomieszaną z niewytłumaczalną fascynacją. - Jeszcze nam tego brakowało. - pokręcił głową z niesmakiem. - Co to za wyspa? Jaki rytuał? - nie wierzył, że otrzyma odpowiedzi, gestem dał znać Malfoyowi, że rychło należy uciszyć zbiega.
Jednakże coś w wyrazie twarzy tamtego, kazało wstrzymać się inżynierowi. Obcy wyraźnie walczył z siłą, która wprawiła go w taki szał. Jego mikroekspresje wyraziły w przeciągu paru sekund obraz tytanicznego wręcz starcia. Wreszcie, choć na kilka chwil, udało mu się odzyskać dawne ja. Lecz był to jedynie przejściowy stan. Musiał go wykorzystać jak najlepiej umiał.
- Musicie stąd uciekać - każde słowo zdawało się sprawiać mężczyźnie trud - Odprawiliśmy rytuał. Oni… ci pod wodą. Usłuchali nas. W jednej chwili świątynia została zalana wodą. Tylko mi udało się przeżyć. Jednak od tamtego czasu… wciąż ich widzę. Nawet gdy zamykam oczy. Idą do mnie. Noasie!
Chciał już krzyknąć, lecz tym razem Malfoy nie zwlekał i zasłonił mu usta. Szaleniec szamotał się, po czym wybałuszył oczy, jakby ujrzał zjawę tuż przed własnym nosem. Wtedy szarpnął raz jeszcze, aby zwiotczeć na dobre.
Inżynier sprawdził mu puls i znacząco pokręcił głową.
Lurker naładował broń. Od spotkania kapłana w Rigel miał poczucie, że coraz bardziej zaczyna wierzyć w fatum. Utwierdziło go w tym cudowne ozdrowienie z zarazy. Przez moment był wtedy zawieszony między światami. To kazało mu nie ignorować przedśmiertnych słów nieszczęśnika. Demony-cienie zabrały jego duszę. Być może czyhały na kolejne... Rozprawa w wąwozie mogła nasycić ich głód...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 14-05-2017 o 22:16.
Deszatie jest offline  
Stary 16-05-2017, 23:50   #165
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Manuel oraz Jacob dość sprawnie przeprawiali się z powrotem. Pilot już wcześniej rozrzuciła w nieładzie włosy i odpięła kilka guzików swojej koszuli. Cooper miał wrażenie, że podczas wędrówki kobieta parę razy spojrzała na niego w sposób wyrażający zainteresowanie. Kiedy jednak wychwytywał ten wzrok, ta uciekała oczami gdzieś na bok. Coż, wiedział jak działał na płeć piękną i czasem robił to wręcz machinalnie. Mało kto potrafił oprzeć się urokowi historyka, nawet jeśli wyraźnie z tym walczył, jak zdawała się robić to Manuel.

Na miejscu było relatywnie spokojnie. Najemnicy kończyli naprawy, zaś trójka agentów zajęła miejsce przy linii brzegowej. Jeden z nich zapalił zwinięty wcześniej tytoń i mocno się zaciągając, obserwował błękit wody.

Gdy dostrzegli nadchodzącą dwójkę, drugi z nich wyszedł naprzeciw.
- Jesteście - stwierdził tylko beznamiętnie, zaś Jacob jedynie skinął głową.
- Powinniście usłyszeć o czymś, co wyśpiewali mi więźniowie. Tylko nie tutaj, z dala od niepewnych uszu - rzucił stając obok nich i spoglądając w tym samym kierunku.

Trójka powoli ruszyła za nim. Nie wyglądali na specjalnie chętnych, ale teoretycznie Jacob nadal był od nich wyższy stopniem.
- Na znak dobrej woli zostawmy broń tutaj - powiedział niespiesznie i spokojnie zdejmując kuszę. Chwilę później wydobył nóż, po czym odszedł na chwilę, by oddać wszystko w ręce Manuel i wrócił do agentów. Naturalnie nie rozbroił się do końca, lecz zgodnie z tym, co powiedział swym towarzyszom wcześniej, nie spodziewał się, aby ta trójka również pozbyła się wszystkich broni. Był to teatr pozorów, w którym obie strony zdawały sobie sprawę z tego, iż jest to wyłącznie gra. Niemniej Cooper chciał im na osobności przekazać informacje, a i tak mieli nad nim ogromną przewagę. Trzech na jednego.

Starr miał ze sobą kołkownicę, nóż zdobyty dawno temu, kilka asów w kieszeni i jeden skryty za paskiem, pod haori.
Agenci po kolei podchodzili do dziewczyny i składali swoją broń. Ich ociąganie mogło być jednak udawane, jak sądził Jacob. “Patrz na mnie, z jakim napięciem oddaję swoją pukawkę. Nie mam nic więcej” - taką wiadomość zdawał się przesyłać ich język ciała.

Wreszcie podeszli bezpośrednio do niego. Mężczyzna, który zdawał się przewodzić reszcie, założył ręce za sobą. Spojrzeli sobie w oczy. Wciąż mu nie ufali - Cooper wiedział że między rozmową, a otwartą walką dzieliła ich bardzo cienka linia.

- Oddalmy się - spojrzał znacząco na pozostałych, krzątających się ludzi i ruszył w nieco innym kierunku niż ten, z którego wyszli z Manuel. Dopiero po kilku chwilach wrócił na znajomą ścieżkę i po kolejnych kilku minutach zatrzymał się, by spojrzeć w kierunku, z którego przybyli, jakby upewniał się, że nikt go nie śledzi. Dopiero wtedy ponownie ruszył w kierunku zastawionej pułapki.

- Dowiedzieli się całkiem sporo i myślą, że dałem się przekonać, iż to wszystko, co wiedzą. Będzie trzeba ich mocniej przycisnąć, a potem zlikwidować. Omówię wszystko pokrótce, ale jak będziecie mieli jakieś pytania, to nie wahajcie się - zachęcił. W przypadku chęci przesłuchania kogoś, nie zawsze należało zadawać pytania. Czasem wystarczyło tylko umiejętnie skierować temat na właściwe tory i słuchać pytań, z których potem należało wyciągnąć odpowiednie wnioski. Było to odwrócone przesłuchanie, w którym to wypytywany zyskiwał informacje. Sposób był niezwykle ciężki do wykrycia.

- Zdają się sporo wiedzieć o Operacji 110 i wygląda na to, że nie zdobyli tej wiedzy od Shagreena. Wygląda na to, że mają sporo newralgicznej wiedzy - rzekł z zamyśleniem.

Jacob już wcześniej mógł zauważyć, że niektóre terminy działały jako słowa-klucze. Operacja 110 z pewnością do nich należała. Sugerowanie, że wiedział coś na jej temat i chce o tym rozmawiać implikował, iż sam jest godzien zaufania. Wszystko bowiem wskazywało, że “stodziesiątka” jest tajemnicą pilnowaną bardzo szczelnie i tylko nieliczni mogli o niej wiedzieć. A jednak, według jego relacji, usłyszeli o tejże więźniowie. To także było zgrabną socjotechniką. Podkreślenie, że to oni - ci źli, zdobyli informacje w sposób nieupoważniony, odsuwał potencjalną winę od niego samego. Wreszcie metoda pytań. Cooper zarzucał przynętę, stawiając odpowiednie tezy. Potem czekał aż interlokutor sam pociągnie temat. Robił to już od jakiegoś czasu i jak się miało zaraz okazać, jeden z agentów wreszcie połknął haczyk.

- Znaczy się, nie byli zwykłymi szpiegami - pomyślał ów głośno, wciąż ćmiąc swojego skręta - To dziwne, że nie wiedzieli tego od Shagreena. Przecież współuczestniczył w tej akcji. Masz jeszcze kogoś na myśli, Sir?

Jacob pokiwał głową.
- Dokładnie o tym samym pomyślałem. Dlatego uważam, że wiedzą więcej niż mi powiedzieli. Niemniej ciężko mi kogokolwiek typować. Nie mam dowodów, wystarczająco silnych podejrzeń ani agentów, z którymi mieli styczność grupą lub w pojedynkę - stwierdził sztywno tonem, który sugerował, iż wyraźnie nie podoba mu się ilość danych, o których nic nie wiedział.

Pozostała trójka wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Tego typu sygnał zdecydowanie ich alarmował. Nie mogli sobie pozwolić na przecieki informacji, nie teraz, kiedy wszystko miało się wreszcie rozwiązać. Przynajmniej jeśli chodziło o Barnesów.
- Siatka szpiegowska w Xanou jest bardziej rozwinięta, niż sądziliśmy - stwierdził jeden z agentów. - A teraz, kiedy miasto jest w rozsypce, nawet nasze podsłuchy na niewiele się zdadzą. Jakie procedury teraz pan sugeruje, Sir?

- Przede wszystkim należy wyciągnąć z nich wszystko, co tylko się da. Mówiłem, że posiadają dość newralgiczną wiedzę. Wiedzą o odradzającym się kulcie, choć facet, który zaczął sypać został szybko uciszony. Myśleli, że nie zauważę - prychnął z niesmakiem Cooper.

Kiedy powiedział o kulcie, wiedział już że trafił w dziesiątkę. Każdy z trójki nieznacznie drgnął, lecz jak na ich opanowanie było to bardzo wiele. Jeszcze nie poznał szczegółów, lecz właśnie dotarł do sedna sprawy.
- Zatem musimy ich zabić. Natychmiast - stwierdził ten, prowadzący z Jacobem rozmowę. - Wszyscy wiemy jak to działa. W nieodpowiednich głowach, niebezpieczna jest już sama świadomość… - ściszył głos - …ich istnienia.

- Owszem - odparł poważnie.
- Wyobraźcie sobie co by się stało, gdyby przez nich dostało się to do opinii publicznej.

Wiedział kiedy był na dobrym tropie i wyglądało na to, że zeń nie zbaczał. Po jego słowach niewypowiedziane napięcie tylko nabrało intensywności.
- Skutki byłyby katastrofalne. To pewne - krzyżowiec zapalił kolejnego skręta i chyba wcale nie wynikało to jedynie z upodobania do tej używki. - My jesteśmy przeszkoleni. Wiedza jest z nami bezpieczna. Ale odpowiednio ukierunkowane myśli pospolitego człowieka mogą być pożywką dla tych istot. Nie zamierzam stawiać się w roli nauczyciela, acz tu wystarczy ledwie kilka takich przecieków. Iskra może rozniecić pożogę. Podobnie jest z wiarą. To zaraźliwa rzecz.

Zapanowała cisza i następne chwile odliczał tylko stłumiony odgłos fal uderzających o brzeg.
- Wszyscy się zgodzimy, że należy teraz zlokalizować źródło tej informacji. Następnie będziemy musieli pozbyć się zarówno jego, co i jeńców.

Jacob natychmiast, bez najmniejszego zawahania przytaknął, jakby prawdziwość stwierdzenia była całkowicie niepodważalna.
- Oczywiście. Właśnie tym zajmę się na najbliższym przesłuchaniu. Niemniej usłyszałem jeszcze coś, kiedy myśleli, że nie słyszę. Mieli trochę racji i nie jestem pewien czy dobrze zrozumiałem, ale mówili coś o zniszczeniu w odniesieniu do kultu. Nie jestem tylko pewien czy ktoś ma próbować zniszczyć kult i istoty, czy posłużyć się nimi do zniszczenia czegoś - skrzywił się, jakby wygłaszał coś, co nie ma dla niego większego sensu.

Jego rozmówcy swoim zwyczajem przyjęli wiadomość przeciągającym się milczeniem. Prawie fizycznie czuł na sobie ich spojrzenia, wyczuwając w nich już nie tylko ostrożność, ale i kiełkujące zainteresowanie.
- To bez sensu - stwierdził wreszcie agent numer jeden. - Walka z kultem jest naszym dziedzictwem, nikt inny nie jest w stanie stworzyć dlań jakiegokolwiek zagrożenia. Dość jednak plotek, towarzyszu. Usłyszeliśmy dostatecznie wiele, aby mieć podstawy do poinformowania szefostwa. Nie jesteśmy kompetentni, by podejmować tutaj konkretne decyzje.

Reszta milczała. Nie trzeba było nic dodawać.
- Musimy działać. Co robimy dalej, sir? Nie wezwał nas pan przecież tylko po to, aby przekazać parę niepotwierdzonych informacji, jak mniemam.

Historyk przez milczał przez dłuższą chwilę, jakby rozważał coś. W rzeczywistości każda sekunda oznaczała następne pokonane metry. Podtrzymanie rozmowy było niezbędne do chwili, w której znajdzie się na pozycji.
- Panowie, nie będę kłamał - powiedział poważnie.

- Na obecną chwilę znam tożsamość więcej niż jednego sabotażysty. Do zakończenia sprawy potrzebował waszej współpracy - powiedział, mijając zakręt, za którym miała ustawić się Manuel. Nie przyspieszył i nie zwolnił. Szedł dokładnie tak, jak przez cały czas, spokojnie odkrywając przed agentami kolejne informacje. Teraz przyszedł czas na tą ostateczną. Widział już punkt, w którym zasadzka miała się zamknąć. Wchodząc do wąwozu ustawił się w środku stawki, by dać przeciwnikom poczucie kontroli nad sytuacją oraz fałszywy dowód dobrej woli. Zaplanowany.

- Jest ich czworo, dlatego chciałbym, by zginęli jednocześnie. W ten sposób nie spowodują żadnych… - wkroczył pewnie na umówioną linię.

- … strat - dwa kroki do zapamiętanego wcześniej miejsca i strzał z umocowanego do pasa pistoletu abordażowego w znajdującą się nad nim gałąź, a następnie przedostanie się na stabilny grunt również dzięki tej samej broni wycelowanej w drzewo.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 19-05-2017, 21:59   #166
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Niepokój dawał się we znaki, a nerwowość dyskretnie wkradała w poczynania lurkera. Ileż dałby, aby wrócić do początku historii i nurkować ponownie pod okiem wuja Louisa z dala od chaotycznego świata. Kilka ostatnich miesięcy to było prawdziwe szaleństwo zdarzeń i nie pozostało ono bez wpływu na umysł młodzieńca. Momentami czuł się aktorem i miał wrażenie, że cała sztuka została już napisana. Znane są postaci dramatu, rozwój akcji, punkt kulminacyjny i ostateczny upadek poprzedzony złudną obietnicą ratunku. Na końcu i tak czekała katastrofa... Z każdą chwilą, przybliżała się wizja nieuchronnej klęski.

Oddalił te ponure rozmyślania i starał się zatrzeć wspomnienie o szaleńcu z wyspy. Znalazł kryjówkę w gęstwinie krzewów. Yarvisowi nakazał odwrót, by hałas jego silnika nie zdradził przedwcześnie pułapki. Kiedy zacznie się walka robot miał za zadanie pojawić się na polu bitwy, rozpraszając wrogów. Zamiarem Arcona był precyzyjny strzał w jednego z agentów, stojącego blisko Coopera. W ludziach z Black Cross widział tych, co posłali jego ojca w wieczne odmęty, nie dając mu szans ratunku. Denis zamierzał być równie bezlitosny. Zgasił natrętną myśl o wuju Louisie, który potępiłby takie zachowanie...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 19-05-2017 o 22:13.
Deszatie jest offline  
Stary 26-05-2017, 14:53   #167
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Zdawało się, że agenci nigdy nie opuszczali mentalnej gardy. Jakby już wcześniej ustalili sposób działania, tak każdy z nich bacznie obserwował inną część mijanej okolicy, jednocześnie z ostrożnością stawiając kolejne kroki. Wyraźnie ważyli każde słowo Jacoba, doszukując się weń fałszywej nuty. Niepisana zasada mówiła jednak, że świetny mówca bywał też biegłym łgarzem. A blef z jego ust potrafił skutecznie odciągnąć uwagę od tego, co kłamca chciał ukryć.
Tak było też i tym razem. Kiedy Cooper szedł wśród trójki, nic nie sugerowało że tamci powinni czuć się zagrożeni. Dlatego też, jak tylko wypowiedział ostatnie słowa, aż spazmatycznie drgnęli, zdjęci niemożliwym do ukrycia zaskoczeniem.
Cała trójka została jednak szkolona na podobne okazje. Zmieszanie szybko ustąpiło pełnej mobilizacji. Kiedy potężna bela drewna zmierzała oddziałowi na spotkanie, kolumna pierzchnęła w mgnieniu oka. Jeden z mężczyzn uskoczył do tyłu, dwóch pozostałych zmierzyło wprost i wpadło na siebie. Ułamek sekundy później gruchnęło, ziemia zatrzęsła się, a okoliczny less sypnął złotymi warkoczami.
[Bardzo trudny Test Zręczności] Historyk w tym czasie szybował w powietrzu. Już wcześniej upatrzył sobie solidną gałąź nad sobą, a teraz pędził jej na spotkanie. Zdawał się niezwykle zwiewny i lekki jak piórko, szczególnie w porównaniu z kolejnym pniakiem, który właśnie podważał Richard.
- Za poległych! - ryknął ktoś, a jego okrzykowi odpowiedziało zduszone stęknięcie jednego z przeciwników.
Ów nie miał już tym razem tyle refleksu i szczęścia. Gruchnęły miażdżone pod ogromnym ciężarem kości. Oponent zapewne nawet nie wiedział co go zabiło.
Jak podejrzewał Starr, agenci mieli jeszcze jednego asa w rękawie. Ten, którego zapamiętał jako wielbiciela tytoniu, wyszarpnął z nogawki metalowy dysk i przydusił na nim mały przycisk. Ze szczelin wokół tarczy wysunęły się nachodzące na siebie ostrza. Wyglądało to na egzotyczną broń miotaną, prawdopodobnie pochodzącą z Xanou.
W tym czasie drugi krzyżowiec zlokalizował wystający ze ściany wąwozu fragment grubego korzenia i podciągnął na nim ciało. Cokolwiek składało się na szkolenie w Black Cross, musiała to być niemała ścieżka zdrowia. Tamten bowiem począł wspinać się z niezwykłą sprawnością i już chwilę potem był na wysokości połowy jaru. Jego cel był więcej niż oczywisty - zamierzał pochwycić podążającego na trawiasty grunt Coopera i zepchnąć go z powrotem na dół.
Lecz tego już wcześniej namierzył Denis, słusznie obserwując mężczyznę znajdującego się właśnie najbliżej Jacoba. Przeklinając w duchu całe Black Cross, pociągnął za spust działka harpunniczego. Świst tegoż przypominał odgłos ogromnego moskita. [Przeciwstawny test Zręczności]
I z równą zajadłością kąsał. Co prawda, harpun trafiając w nogę, nie zabił przeciwnika na miejscu. Szybko jednak sprowadził cel do poziomu. Agent zsunął się i zakrzyknął. Żelastwo tkwiło mu w poprzek nogi, z której wyszły na wierzch żyły, a nawet fragmenty mięśni. Czerwona miazga pulsowała coraz szybciej, wypuszczając kolejne hausty krwi. Kompan ranionego spróbował jeszcze kontratakować i zamachnął się swoją bronią. Naraz wystrzelił Malfoy, Richard, wreszcie dorzuciła swoje trzy grosze, a właściwie jeden nóż, Manuel. Co osobliwe, atak trwał dłuższą chwilę. Ostrzał na wysokości korpusu dotkliwie ranił, lecz nie zabił, zaś dwójkę położyły dopiero salwy wymierzone prosto w głowę.
Zagadkowy oręż wciąż jednak lawirował w powietrzu. Dysk poruszał się przedziwnie i tworzył w powietrzu akrobacje na podobieństwo miniaturowej wersji wojennego śmigłowca. Nagle odbił mocno, zakręcając w stronę Manuel. Pilot mogła tylko nakryć się rękoma, co było jedynie wyrazem instynktu, nie próbą sensownej ochrony. Ostrza wyglądały na bardzo ostre i jeśli ten metal istotnie hartowano w Xanou, ludzka skóra byłaby wobec jego struktury niczym papier.
Ruda zacisnęła zęby i wtuliła się mocniej we własne ramiona. Świst narastał, zbliżał się. Chciała coś zrobić, choćby uskoczyć, lecz wszystko działo się zbyt szybko.
- AAAA! - wydała z siebie przeszywający dźwięk, lecz nie zrodził się on z bólu.
Przestrzeń między Manuel, a bronią wypełnił nagle Con. Robot pojawił się znikąd i opadł wprost przed wirujący obiekt. Ów “zamierzał” powrócić jeszcze raz, ale osiągnął już zbyt dużą prędkość. Ostatecznie odbił się od sondy, aby wytrącić swój pęd i spaść płasko na ziemię.
Pilot nie wierzyła w to, co się właśnie stało. Spojrzała na swoje ręce i resztę ciała. Wyraźnie nie docierało do niej, że wciąż jest w jednym kawałku. Dopiero moment później odwróciła się do mechanicznego wybawcy.
- Masz u mnie dzban przedniego oleju - zadeklarowała, po czym pilot nerwowo wybuchnęła śmiechem, aby oczyścić się ze stresu.
Było po wszystkim. Niepokonani dotąd Black Cross okazali się być ludźmi z krwi i kości. Ich posoka wypełniała cały parów leniwym, lecz makabrycznym strumieniem. Nie pozostał nikt, z kogo można było wyciągnąć informację. Szaleniec, który wcześniej napadł na grupę, był równie martwy, co krzyżowcy. Aczkolwiek jego obecność świadczyła o tym, że wbrew pozorom grupa nie tkwiła na wyspie sama. Wariat mówił on coś o rytuale, tymczasem wyglądało na to, że część wyspy została niedawno zalana wraz ze świątynią. Z drugiej strony agenci wspominali jakiś kult. Mogły to być, rzecz jasna, niezwiązane ze sobą fakty. Acz zważywszy na to, jak dotychczas wszystko układało się w jedną całość, byłoby to stwierdzenie co najmniej pochopne.
Zdążyli sobie tylko na szybko pogratulować - nadszedł czas sprawdzić, co mieli przy sobie denaci. Świetnie poprowadzona akcja zabiła całą trójkę praktycznie natychmiast. To nie wszystkim się podobało, ze względu na bezbolesność takiego rozwiązania. Malfoy jeszcze dłuższą chwilę narzekał, że była to zbyt “czysta” egzekucja.
  • Naprowadzający dysk [2]
  • Pancerna kurta x2 [3,5]
  • Skręt z czarnego tytoniu x5
  • Termowizor
  • Koperta x3
  • 1200 dukatów
Ekwipunek przygwożdżonego mężczyzny był nie do odratowania. Pozostali jednak mieli przy sobie przynajmniej kilka ciekawych rzeczy. Po pierwsze sam dysk. Zdawał się posiadać jakiś mechanizm, który naprowadzał na cel, kiedy już raz wprawiło się go w ruch. Rozwiązała się także zagadka dużej wytrzymałości wrogów. Ich stroje przypominały raczej proste odzienie, lecz były to tylko pozory. W istocie stanowiły zmyślne zbroje z bardzo zbitego i wytrzymałego materiału, który potrafił zatrzymać pociski, a do pewnego stopnia nawet plazmę. Zdawało się, że wytrzymalsza faktura występowała już tylko na wspomaganych pancerzach, jakie nosiła choćby cesarska gwardia w K’Tshi.
Poza tym agenci mieli przy sobie spory zapas gotówki, płaskie urządzenie z wizjerem (Malfoy wytłumaczył, że pozwala na odróżnianie temperatury danych elementów) oraz drogi tytoń.
Ostatnie fanty okazały się być szczególnie interesujące. Każdy z agentów posiadał trzy identyczne koperty. Były wyprodukowane na sztywnym papierze, obleczonym lakiem z odciśniętą pieczęcią krzyża. Wszystkie posiadały taki sam przypisek:

Ja - agent (tutaj numer) przyrzekam na powagę naszej misji, iż otworzę tę wiadomość tylko w godzinie najwyższej potrzeby. Jednocześnie godzę się z perspektywą rychłej śmierci, jeśli zlekceważę te słowa i pozwolę następnie, aby oddano mnie w ręce sprawiedliwości za pośrednictwem mych braci i sióstr.

Nie zwlekając zbytnio, po kolei otworzyli każdą z kopert. Trzy postrzępione fragmenty niechybnie pochodziły ze wspólnego dokumentu. Arkusze były już gorszego rodzaju, wyraźnie nosiły ślady żółci. Zapełniały je rzędy osobliwych liter, należących do alfabetu, który z pewnością nie był związany z żadnym, popularnym językiem. Jasnym się stało, że tylko gdy wszyscy agenci zgodziliby się co do powagi misji, mogli odczytać wiadomość, jaką tu ukryto. W Black Cross nie było miejsca na samowolkę.


[Denis/Jacob - Bardzo trudny Test Mitologii] Główkowali tak przez dłuższy czas. Zmieniali kolejność, próbując łączyć litery w kolumny czy skośne linie. Jeśli tak duża organizacja używała ustalonego szyfru, to ktoś przynajmniej musiał kiedyś się o tenże otrzeć, zdobyć choć skrawek informacji. Denisowi tylko coś niejasno majaczyło, iż kod może być stary, że organizacja posłużyła się dawno zapomnianym system stenogramu. Dopiero jednak uczony w tej materii Jacob dotarł do sedna sprawy.
Starożytni. Ten sposób szyfrowania wymyślili ludzie z Dawnego Świata. Kod nie posiadał żadnej logiki, trzeba było więc zwyczajnie nauczyć na pamięć setek złożonych znaków oraz ich interpretacji. Wiek tego systemu stanowił jednocześnie o jego sile - oryginalną wersję znali tylko nieliczni. Na szczęście należał do nich właśnie Starr, biegły w wiedzy, która dostępna była dla wyjątkowo dociekliwych. Kiedy wreszcie pojął, z czym miał do czynienia, odcyfrowanie całości nie wydawało się już tak problematyczne:

Wierząc iż działasz w dobrej wierze i że pomocy potrzebujesz, płyń tedy przez Eta Carinae od południowego kierunku. Nie waż na to, co mówi tchórzliwy lud - że to wody zwodnicze i drogę twoją zgubią. Obierz drogę, gdzie szerokość na mapie liczy dwadzieścia pięć stopni, a wysokość czterdzieści i dwa. Ominiesz tedy zdradzieckie prądy oraz wiry, znajdziesz ziemię Eliasza.

Choć agenci o tym nie wiedzieli, posiadali koordynaty prowadzące na poszukiwaną wyspę. A zarazem do miejsca, gdzie wszystko miało wreszcie mieć swój kres. Tragiczny lub zwycięski. Zważywszy na jakim akwenie się znajdował, te szale nie znajdowały się wcale w równowadze.
To przedziwne terytorium między Orionem, a Corvus owiane było bowiem złą sławą. Mówiło się, że to przeklęte miejsce. Wszelka aparatura pokładowa odmawiała w tamtym miejscu współpracy, niektórzy twierdzili że sama tam żegluga odbierała zmysły. Nic dziwnego, że tak ciężko szło znaleźć wyspę. Większość całkiem słusznie omijała to miejsce. Może prócz piratów, lecz oni nigdy nie mieli wiele do stracenia.
Z nowymi wieściami powrócili na miejsce obozowiska. Teraz pojawiały się dodatkowe problemy. Mieli ze sobą w sumie trzy grupy, którym musieli opowiedzieć prawdziwą bądź zmyśloną wersję zdarzeń. Właściwie, część z nich chciała znać odpowiedź natychmiast. Ledwie dotarli na wybrzeże, jak najemnicy wysłali do Denisa swojego reprezentanta.


Tym razem było to krępy typ z twarzą obleczoną szramami tak, iż wyglądał jak dzieło pijanego chirurga. Jedno oko miał obwiązane czerwoną wstęgą, która uzupełniała kolor pozostałej części twarzy. Nie posiadał lewego ucha, zaś z tego, co po nim pozostało, wystawał tylko srebrny kolczyk. Trzymał przy sobie tasak, którym jeszcze niedawno najemnicy kroili wyłowione ryby. W dłoniach mężczyzny wyglądało to jednak tylko i wyłącznie jako narzędzie oprawcy. I to takiego, który właśnie wypatroszył własną rodzinę.
Był bardzo zdeterminowany, bowiem pozwolił sobie odciągnąć Arcona na stronę. Od razu zaczął prosto z mostu:
- Słuchaj… kapitanie. Wiem że ty tu rządzisz, a my jesteśmy opłaceni, więc robimy co trza. Pieniądz nie śmierdzi, to powtarzał już mój papa. Chyba podrzynał wtedy jakiemuś młokosowi gardło, ale to nieważne.
Najemnik spojrzał na linię lasu i zmarszczył brwi. Nie przywykł do pertraktacji, więc sprawiało mu wyraźną trudność, by ubrać chaotyczne myśli w zwięzłe słowa.
- Jedno musimy se ustalić, okej? Nie wiem co was łączy z tamtymi, co już nie wrócili. Nie obchodzi mnie to. Tylko widzisz facet, chłopaki różnie na to patrzą. Chcą wiedzieć na czym stoją. I nie mówię, że aby na czystym interesie! Tfu! - splunął na ziemię i wtarł plwocinę w piasek. - Widzisz, za uszami mamy tu chyba wszyscy. Robiliśmy gorsze rzeczy za mniejsze pieniądze. Ale nasza robota prezycy… precyzyjna być musi. Bo jak, dajmy na to, jednego dnia na towary Hanzy dybiemy, a tydzień potem, Armii Niebieskiej żołdaków zabraknie, dobrze za pobór sypną złotem? To się pogodzić nie idzie, bo wiemy że i wojskowi, co Hanzyci na tych samych sznureczkach skaczą. No. I tu jest problem. Bo my nie wiemy teraz z kim i dla kogo.
Najwyraźniej robotnik nie przywykł do tak długich rozmów, gdyż wyciągnął mały gąsiorek i solidnie z niego pociągnął. Potem głośno beknął i podał go lurkerowi.
- Chcę tylko prawdy, no, a przynajmniej części z niej, bo są różne prawdy... Nawet jak powiesz że wywozimy dziatki na handel albo kupczymy tymi, no wątrobami dla jakiegoś porąbanego konowała, jakoś to zniesę. Ponoć już jest jeden taki… ale znów za dużo paplam! Tylko powiedz pan i kitu nie wciskaj. My swoje zrobimy, póki brzęk jest.
W to ostatnie nie miał podstaw wątpić. Można było nie znać języków, lecz dopóki kiesa była pełna, szło dogadać się z każdym. A nikt nie pozostawał bardziej elastyczny niż najmita. Po walce w borze, akurat Denisowi gotówki nie brakowało. Pozostawało mu jednakże zdecydować, czy ubrać rzeź w ładne słówka lub powiedzieć co zaszło wprost - w takim stylu, jaki zastosował podwładny.
Wyglądało na to, że najemnicy pozostali w gestii Arcona i nawet Jacob nie był w stanie ogarnąć wszystkich spraw naraz. Dlatego też zajął się pozostałymi sprawunkami. Wyszło, że oddział cesarzowej wciąż nie nawiązał upragnionego połączenia. Zhou obiecał, jakoby wkrótce powinni nawiązać kontakt z zaufanym człowiekiem dworu. Problem zrzucał na karb zakłóceń, które wydają jednostki cesarzowej celem zmylenia potencjalnych, wrogich podsłuchów. Oni sami nie zadawali pytań o wydarzenia w lesie. Na ile historyk znał tę kulturę, wiedział że honor pozostanie dla nich ważniejszy niż ciekawość.
Z jeńcami poszło lepiej. Kiedy tylko Jacob pojawił się w progu pomieszczenia, gdzie byli przetrzymywani, ci od razu odgadli, co zaszło. Oczy zaszkliły im się nowo ożywioną nadzieją, zaś mężczyzna o imieniu Gregory, od razu podjął temat. Uścisnął historyka, jednocześnie tłumacząc mu:
- Dotrzymałeś swojej części obietnicy, toteż teraz czas na naszą kolej. Posłuchajcie że uważnie, mości wybawco. Aby Shagreen mógł zbiec z Southand, musiał wysadzić jeden z zewnętrznych murów. Podobno facet potrafił samodzielnie skonstruować bombę i w dużej mierze na tym oparł swój autorytet w azylu. Lecz do rzeczy. Potrzebował on określonych składników: gliceryny, siarki i tak dalej. Kto mu dał składowe? Oczywiście, że tylko ktoś z ZOA. Doktorzy konkretniej. Tylko oni mają dostęp do bram miast na Andromedzie, gdzie zostawiają chorym podstawowe środki. Ukryć to i owo na wozie nie jest tak trudno, szczególnie jeśli jest się tam szychą. Kto strzeże strażników, co nie? W każdym razie jeden z nich, ten który mu najwięcej pomógł, jest po dziś dzień blisko Shagreena. Jeśli udostępnisz nam radiostację, możemy go złapać już teraz - nagle podniósł ostrzegawczo palec. - Ostrzegam tylko, to mało przyjemny gość. Nawet mnie przyprawia o ciarki, a widziałem już niejedno. Facet pasowałby raczej na grabarza. Cały na czarno. Ponury i dziwny. Jeszcze ten cholerny kruk na ramieniu.
Pozostali przytaknęli, spoglądając bacznie na Jacoba. Wyraźnie oczekiwano po nim dalszego planu działania.
Tymczasem przekazane mu informacje brzmiały co najmniej kontrowersyjne. Kontaktem był medyk. Z czarnym ptaszyskiem u boku. To budziło wyraźne skojarzenia. Czy był to więc kolejny zbieg okoliczności?
Wątpliwe.

 
Caleb jest offline  
Stary 02-06-2017, 19:59   #168
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Sekundy wlokły się niemiłosiernie w oczekiwaniu na walkę, a potem nagle wszystkie tryby poruszyły mechanizm zegara śmierci. Wybił on ostatnie minuty agentów przeklętej organizacji. Miarowo odliczył ilość bólu i cierpienia. Sprawiedliwie obdzielił tych, co wcześniej kaleczyli innych. Arcon traktował ich jak roboty, a nie ludzi. Z tym wyobrażeniem łatwiej było ranić i zabijać. Później, kiedy zobaczył makabryczny widok, pojął, że to jednak ludzie. Skażeni ideologią organizacji wyzbyli się człowieczych odruchów, lecz ich ciała, pomimo widocznej ingerencji wszczepów, nadal świadczyły o ludzkim rodowodzie.

Ponurą zemstą zza grobu miał być dysk z Xanou desperacko ciśnięty w drużynę. Yarvis spisał się jednak na medal, ratując Manuel i pozostałych. Zachwycony Denis z czułością pochwycił konstrukt, nie szczędząc mu pochwał. Maszyna stawała się jego pupilem, czemu dawał gorący wyraz. Równocześnie zdawała się być zdecydowanie czymś więcej niż tylko mechaniczną zabawką. W przyszłości mogła zasłużyć na miano przyjaciela...

Zdobycze na wrogach okazały się niezwykle cenne. Poławiacz z podziwem spoglądał na dysk, który nawet nieruchomy emanował jakąś niewysłowioną grozą. Młodzian przymierzył również niezwykle wytrzymałe odzienie, które wcześniej nosili agenci. Nie krępowało ruchów, a stanowiło niezwykle solidną ochronę. W obliczu sytuacji, w której się znaleźli i celu wyprawy, powinno okazać się bezcenne. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak lurker, który nigdy nie imponował siłą fizyczną.

Praca z Jacobem była nowym doświadczeniem. Chociaż gwoli ścisłości trudno właściwie nazwać próby rozszyfrowania kodu wspólną pracą. Denis spędziłby nad tą zagadką zapewne kilka miesięcy. Oczywiście w najbardziej dogodnych okolicznościach, z dostępem do bibliotek, wsparciem wuja Louisa, a może i Zoi Clemes. W takich warunkach, w jakich się akurat znajdowali, czyli na wpół zalanej wyspie, samodzielnie głowiłby się na kodem kilka lat. To Cooper mimo swojej całej pyszałkowatości, był stworzony do takich mitycznych łamigłówek. Tak jak lurker do przeszukiwania podwodnych wraków. Wzajemna zamiana ról była niemożliwa, ale docenił biegłość obieżyświata. Był jednak na tyle rozsądny, że nie uczynił tego na głos...

Powrócili do obozu z koordynatami wyspy. Był mocno podekscytowany, ale nim zdążył zasypać Malfoya nowymi wieściami, musiał zmierzyć się z innym zadaniem. Brak ogłady i wychowania dały o sobie znać w momencie kiedy najmita, o twarzy pospolitego oprycha, bezceremonialnie poprowadził go za sobą. Po krótkiej przemowie Denis odebrał gąsiorek i pozorując konkretny łyk, zwilżył nieco gardło. Nie miał zamiaru się upić, jedynie nabrać trochę "gadanego" wobec obleśnego typa. I tak rzeczona substancja spływając po ściankach gardła, wycisnęła mu kilka łez z oczu.

- Słuchaj zatem, kamracie... - łypnął na oszpeconą gębę hultaja. - Wielu w tym świecie tańczy, jak im zagrają, ale my jesteśmy inni. Mamy zasady i przekonania. Do tego brzęczące słodko sakwy. - znacząco poklepał jeden z worków. - Tak, kamracie nie będę ci machlować! Szykuje się niezła rzeźba, nikt pardonu nie będzie dawał. Z jednej strony zarażeni, z drugiej czarne krzyże. Trupy zaścielą żalnik niczym ofiary krakena, fale juchy zalewać będą plaże i bryzgać krwawą pianą. Przystańcie do nas, pluńcie na innych gęstą śliną. My mamy sposób, by wyjść cało z tej kabały. Kiedy pozostali się już wykrwawią, uderzymy. Tak jak dzisiaj ,w tamtym wąwozie, który spłynął posoką. - Arcon wskazał na las. - Dostaniecie swoją iście królewską dolę. Starczy do końca żywota na murwy i napitek nawet jeśli nie zachowacie umiaru w jednym i drugim. Ale by tak się stało w godzinie próby macie być gotowi, na rozkaz. Rzezać kogo wskażemy. Jasne?

 
Deszatie jest offline  
Stary 02-07-2017, 23:17   #169
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Pomknął w górę, a za nim rozpętało się piekło. Dopiero po niezdarnym wgramoleniu się na gałąź szybko rzucił okiem na pole bitwy, gdzie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Podtrzymujące go drewno znajdowało się wysoko nad dnem pułapki, ale odległość między nim a terenem porośniętym gęstą trawą była niewielka.

Black Cross byli świetnie przygotowani, ale niewystarczająco dobrze, by zareagować przed wyjściem Jacoba z ich zasięgu. Żaden nie chwycił jego stopy, w związku z tym zarówno kołkownica jak i nabój do pistoletu plazmowego, spoczywający w kieszeni, nie przydał się.

Ostatecznie stanął na krawędzi wąwozu, obserwując. Jeden z agentów próbował ruszyć w pościg za historykiem, ale z wielu powodów próby te skazane były na porażkę. Wystarczył jednak argument harpuna Denisa.
Wkrótce wszyscy byli martwi, czemu Cooper przyglądał się z góry zastanawiając czy istotnie powinien zwracać się przeciw Czarnokrzyżowcom. Miał niejasne wrażenie, że postępują niewłaściwie.

Odradzający się kult był dla Jacoba niemałym zaskoczeniem. Istoty, wiara, niebezpieczna myśl nieprzeszkolonych. Miał niejasne przeczucie, że jest to związane z Yarvis. Oczywiście niczym niepoparte. Wtedy wszystko nabrałoby sensu. Uciszaliby ciekawość pojedynczych jednostek dla całego świata. Pasowałoby to również do przechwyconej wiadomości. Zostaną zapamiętani jako zabójcy, ale nimi nie są.

Miał niekompletne informacje, a musiał decydować o tym kto zwycięży na wyspie.
Właściwie czy ktokolwiek zwycięży.

Zszedł na dół z obojętnością obserwując okoliczną masakrę. Znajdowały się tam dodatkowe zwłoki, a kiedy tylko dowiedział się o najnowszych rewelacjach wątpliwości nabrały siły.

Świątynia zalana wodą. Yarvis miało być zatopione.

Rozmyślania przerwało przeszukanie zwłok agentów. Pancerze, które mieli na sobie robiły wrażenie, a jeszcze bardziej zagadkowe bronie, którymi posłużyli się w tej walce.
Naprowadzający dysk za przykładem agenta schował do buta, zaś pancerną kurtę założył pod ubranie, którym dysponował w tej chwili. Nie było powodu, by zdradzać komukolwiek, że lepiej celować w głowę niż korpus. Przewaga zaskoczenia była nieoceniona.
Zabrał również tytoń i termowizor. Dukaty natomiast najmniej go interesowały.

Jeszcze ciekawsze okazały się listy, jakie mieli przy sobie. Historyk raz przeczytał niezrozumiałe szyfry i odszedł na kilka kroków, by pomyśleć. Pod zamkniętymi powiekami na czarnym tle spływały rzędy podświetlonych na zielono liter ustawiających się w różnych kombinacjach. Przestawiały się, zamieniały, transformowały, podstawiały, wyłączały się całe charakterystyczne ciągi, ale wciąż nie miał odpowiedzi. Tkwiła gdzieś z tyłu głowy. Znał ją, tylko musiał jeszcze wydobyć na światło dzienne. Wypróbował rozmaite szyfry: Ronnana Kezara, Antoina Poli-Busza, Franca Badmintona. Żaden nie dawał niczego prócz niezrozumiałego ciągu liter.

Wrócił do zgromadzonych przy pociętym na trzy części liście. Spojrzał jeszcze raz. To musiał być szyfr nie do złamania dla wszystkich prócz osób posiadających odpowiednią wiedzę. Metoda szyfrowania wyglądała na starą.

Nagle uśmiechnął się szeroko.
- Mam cię - powiedział i szybko zaczął zapisywać rozwiązanie na odwrocie. Szyfr w istocie był stary. Bardzo stary. Bardzo, bardzo stary. Używany był przez starożytnych, ale miał wadę. Był diabelnie powtarzalny.

Stworzony przez niejakiego Erema z Feleopenosu był nie do złamania bez posiadania odpowiednich tablic. Początkowo były wyłącznie zapamiętywane, ale w końcu trafiła się osoba z nieco gorszą pamięcią, a koniecznością odebrania zaszyfrowanej wiadomości. Potem pojawiła się kolejna i jeszcze jedna. W końcu szyfr stał się na tyle powszechny, że złamanie go nie było problematyczne. Popadł w zapomnienie, a zatem odzyskał swoją siłę.

W ten sposób poznał koordynaty wyspy, na której wszystko miało się skończyć. Tajemnica rozwiała się. Należało zatem lecieć na wschód, chcąc odwiedzić zarówno grobowiec Enzo, jak również dom Barnesa, ale to nie wszystko. Musiał spowodować odłożenie ostatecznej konfrontacji i zyskać na czasie, a ponadto dowiedzieć się czegoś o kulcie. Potrzebował czegokolwiek. Choćby śladu właściwego tropu. To wystarczy, by rozpoznał kult. Musiał o nim słyszeć nawet jeśli była to legenda nawet dla mitów.

Okazało się, że połączenie z Cesarzową wciąż nie było gotowe przez celowe zakłócenia wprowadzane przez Jej dwór. Cooper nie obawiał się o to czy uda im się znaleźć odpowiednie pasmo dla transmisji. W końcu pochodzili z Xanou. Potrzebowali tylko czasu, więc go dostaną. Akurat w tej materii nie spieszyło mu się tak, by nie mógł czekać.

Kiedy jednak usłyszał kolejną rewelację od byłych już więźniów, inna rozmowa zyskała na priorytecie.
Kiedy już wszyscy byli wolni, podszedł do nich.

- Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Przykładowo tego, jak skontaktować się z Shagreenem. Jego najważniejszym kontaktem jest człowiek, którego już spotkaliście. Facet ma dwa dzioby, z czego jeden należy do kruka. Dlatego będę potrzebował pomocy osoby, którą zna. Konkretnie Richarda. Spotkaliście się i powinien się ucieszyć, że dalej działacie dla ich sprawy. Chcę poprowadzić rozmowę ku opóźnieniu konfrontacji na wyspie. Potrzebuję więcej czasu. Koniecznie i niemal za wszelką cenę. Będę towarzyszył, ale tak, by nie wiedział, że jestem tam.

Richard był najlepszym kandydatem. Stonowany i zrównoważony. Z całą pewnością był postrzegany przez doktora jako szef grupy. I bardzo dobrze. Należało wykorzystać również to, że się znali. Cooper wolał natomiast pozostać za kulisami. Występowanie na pierwszym froncie wiązało się zwykle z wystawieniem na ostrzał, jeśli nie miało się odpowiednio mocnych argumentów. Jacob wolał nie wypróbowywać swoich.

- Druga kwestia to to, że muszę wiedzieć co to za kult. Mamy szczęście, bo trafił się akurat tutaj i prosi się o odkrycie tajemnic - wskazał na zatopioną świątynię.

- Black Cross obawia się tego kultu. Dobrze byłoby wiedzieć czy można to w jakiś sposób wykorzystać, ale... oni wierzą w to, ze sama świadomość istnienia i myśl może mieć na to wpływ. Wierzą też, że istnieje sposób na ochronę przed tym. Chętnie sam bym się tam rozejrzał, gdyby nie fakt, że niemal całe miejsce znajduje się pod wodą - spojrzał znacząco na Denisa.

- Potrzebuję czegokolwiek. Dowolnego punktu zaczepienia. Jeśli coś da się stamtąd wynieść, to warto to zrobić.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 06-07-2017 o 17:34.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 05-07-2017, 13:11   #170
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Denis nie miał wyboru. Musiał grać takimi kartami, jakie rozdał mu los. Kiedyś być może zacząłby się jąkać lub kompletnie stracił rezon. Teraz był już innym człowiekiem. O wiele twardszym i bardziej bezpośrednim - jeśli sytuacja tego wymagała.
Najmita słuchał go, przestępując z nogi na nogę.
- Dostaniecie swoją iście królewską dolę - perorował mu lurker. - Starczy do końca żywota na murwy i napitek nawet jeśli nie zachowacie umiaru w jednym i drugim. Ale by tak się stało w godzinie próby macie być gotowi, na rozkaz. Rzezać kogo wskażemy. Jasne?
Mężczyzna przywykł do poleceń, które zazwyczaj kończyły się groźbą, a w najlepszym przypadku obietnicą lichej zapłaty. Dlatego ponownie potrzebował dłuższej chwili, aby dodać dwa do dwóch.
- Więc będzie jeszcze goręcej? Ruszamy na karkołomną misję i za torbę dukatów mamy bić po głowie, jak kto stanie na drodze?
Wciąż myślał. Lecz najwidoczniej tylko na pokaz, gdyż z pewnością podjął decyzję już wcześniej.
- Cholibka. To ja nie wiem na co jeszcze czekamy.

Więźniowie zdawali się coraz bardziej uspokajać. Zaszczucie oraz strach powoli ulatywały z trójki. Jacob emanował aurą człowieka, który wiedział co miał robić. Autorytet rekomendowanego przezeń szlachcica tylko ich utwierdzał, że mają prawo żywić jeszcze jakąś nadzieję.
Cooper przeczuwał, że kult miał znaczenie dla jego wyprawy. Intrygująca była sugestia wystosowana przez Black Cross, jakoby sama świadomość tego, co sekta wyznawała, była zagrożeniem. Dla ambitnego historyka zakazana wiedza była niczym więcej jak zaproszeniem do dalszych poszukiwań.
Póki znajdowali się na statku, mógł polegać tylko, lub aż na swojej wiedzy. Kiedy napięcie, które towarzyszyło obecności agentów ustało, wreszcie miał sposobność należycie się skupić. Tym samym rozpoczął dogłębną weryfikację znanych sobie faktów.
Oczywiście, większość ludzi wyznawała wiarę w Noasa i to, że w jakiś sposób wiąże swoją wolę z człowieczym losem. Na terenie Corvus funkcjonował kult władzy, konkretnie hołdujący Kolegium. Tenże wyparł właściwą religię, choć na dobrą sprawę był jej alternatywą. Dzikusy na Serpens oddawały cześć figurkom i totemom, które wyobrażały zwierzęta lub elementy natury. Nic z tego nie pasowało jednak do elementów dotychczasowej układanki. [Bardzo trudny Test Mitologii]
Czuł, że rozbolała go głowa. Miał się za kogoś więcej niż wybitnego historyka. Był najlepszy! A mimo to wciąż istniały zagadki, których nie pojmował. Chodził w kółko, próbując połączyć poszczególne terminy. Powódź, wiara, istoty bez imienia…
Musiał dać za wygraną. Przynajmniej teraz. Jednocześnie utwierdził się, że rzecz musiała być doniosła. Coś tak osobliwego z pewnością by zapamiętał.

Najemnicy przechadzali się po plaży, zajmując swoimi sprawunkami. Część kończyła przegląd statku, inni pakowali zebrane na wyspie pożywienie, zaś kilku (gdy nikt dobrze ich nie obserwował) wysuszało butelki rumu w cieniach wysokich palm. Ostatnimi byli herszt grupy oraz jego dwóch podkomendnych. Przystanęli na porośniętej suchą trawą wydmie, niedaleko reszty.
- I jak? Można mu ufać? - zapytał jeden z robotników.
Dryblas z przepaską omiótł obóz jednym okiem.
- Są konkret. Wiedzą co robić. I dobrze nam zapłacą.
- Jesteś tego pewien? Skąd mamy mieć pewność, że nie wyciągną nas w las, jak tamtych gości?
Strzeliły zaciśnięte knykcie. Wyraźnie nie lubił się powtarzać.
- Słuchaj młokosie. Wiem co tam mruczycie po kątach. Że latarnia mojego umysłu nie świeci zbyt jasno i tak dalej. Może. Ale to ja robiłem kiedyś dla samego Dewayne’a. Jeśli raz spotkasz tego zaplutego wilka morskiego, to wierz mi, będziesz znać się na ludziach.
Drugi z przybyłych otworzył szeroko usta, przez co wyglądał teraz jak śledź wyrzucony na brzeg morza.
- Mówisz pan o kapitanie Casimirze... to prawda, że było ich wielu pod jednym nazwiskiem? I że zawsze ścigają wielkiego krakena?
- Skąd mam wiedzieć, kurwa mać. Nie pytałem go, robiłem co kazał. I wam tez to radzę. Słuchajcie. Chodzi o to, że swoje przeżyłem. Z jakiegoś powodu to ja rządzę brygadą, a nie żaden z was. I mówię wam, że wśród tych tutaj będzie się dziać, oj tak. Jeszcze na tym zarobimy. Po prostu trzymajcie gęby na kłódki i słuchajcie rozkazów, a zobaczymy złoto.
Lecz dwójka i tak już go nie słuchała. Bacznie obserwowali wypływający z lasu potok. Ciek znalazł wkrótce swoje ujście na plaży.
- Szefie? Nie chcę przysparzać zmartwień i w ogóle. Ale tej rzeczki tu wcześniej nie było.
- Morze robi się niespokojne - dodał towarzysz.
Choć umysły wszystkich najmitów istotnie nie był specjalnie lotne, tak tym razem mieli rację. Woda wdzierała się coraz bardziej w głąb, a nie był to czas przypływu. Kolejne fale rozbryzgiwały się dalej i dalej, już zaraz sięgając grupie po kostki. Źle działo się również od strony zatopionej świątyni. Wyglądało na to, że duża część lasu została zalana.
- Na wenerę starej Sally - jęknął herszt, gdy woda rozbryzgała mu się o kolana. - Nie ma na co czekać! Dupy w troki! Zbieramy się!


Richard opierał się o balustradę jednego z balkonów sterowca. Wzrok miał utkwiony pomiędzy zburzone bałwany, jakie kotłowały się pod jego nogami. Akcję ewakuacyjną przeprowadzono bardzo szybko, choć pod jej koniec brodzono po pas w wodzie. Wkrótce jednak wszyscy - cesarska gwardia, najemnicy oraz jego pierwotni kompanioni byli już na pokładzie.
Lecz nawet tak dramatyczne wydarzenie nie zdawało się wyciągnąć go z letargu. Złość, rezygnacja, smutek - trudno było odgadnąć co w istocie siedziało w głowie wycofanego ostatnimi czasy arystokraty.
Tymczasem błękit przykrywał już grupy krzewów wewnątrz lądu i powoli zaczął sięgać ku koronom drzew. Pagórki oraz niewielkie masywy przypominały teraz jedynie lekkie wypiętrzenia terenu. Po kwadransie z całego terenu pozostał jedynie zarys ukryty pod powierzchnią wody. Nie trzeba było posiadać tytułu odkrywcy stulecia, aby zrozumieć jaki budynek mógł mieć z tym związek.
La Croix spoglądał w otchłań, co w jego stanie było przynajmniej ironicznie. To już nie była robota agentów. Byli świadkami wielkich procesów, za którymi być może nie stała nawet ludzka ręka. Pozostało im bardzo niewiele czasu.
Nadeszła pora na wykonanie ostatnich ruchów i oczekiwanie czy dadzą zręczny mat, kończący rozgrywkę lub przewrócą wszystkie figury w okropnej katastrofie. Cokolwiek miało się stać, wciąż posiadał wybór między pozostaniem w roli biernego obserwatora, a odzyskaniem godności swojego rodu.




Zwoływano ją w niezwykle rzadko i w nadzwyczajnych przypadkach. Ze względu na absolutną tajność, zawsze odbywała się w innym miejscu. Udział w niej brali najznamienniejsi reprezentanci swojej profesji. To nie było miejsce dla zwykłych płotek czy niedzielnych awanturników, którym nadmiar rumu sugerował nagle, że będą morskimi łupieżcami. Na spotkanie Loży przybywała największa zgraja skurwysynów i banitów, jakich nosiły zony. O ich bytności pełnej okrucieństwa i przemocy krążyły legendy, a listy gończe opiewały na sumy, za które można było ustatkować całe rodziny.
Ostatnie takie zgromadzenie miało miejsce trzydzieści lat temu. Rzadkość w zwoływaniu pirackiej Loży miała dwa powody. Po pierwsze, niepisane prawo uzależniało je od okoliczności, które tyczyły całego środowiska. Po drugie, piraci niechętnie ze sobą współpracowali. Budziły się dawne niesnaski oraz typowa im żądza krwi. Zebranie kilkudziesięciu takich ludzi w jednym pomieszczeniu było równie ryzykowne, co żonglerka pochodniami w prochowym magazynie.
Tym razem za miejsce spotkania ustalono wrak ogromnego pięciomasztowca, który od dziesięcioleci zalegał na mieliźnie gdzieś przy jednej z autonomicznych wysp na Oceanie Guevar. Posługując się wyszkolonym w tym celu ptactwem, wici wysłał sam James Kidd. Człowiek ów nie rzucał słów na wiatr, więc skoro chciał czegoś od bukanierskiej społeczności, musiało to być bardzo ważne. Cała zaproszona zgraja przybyła zgodnie z umową.
Zebrali się na podpokładzie, wśród szemrzących odnóżami skorupiaków, otoczeni zgnilizną oraz szkieletami załogi. Nikt nie wiedział do kogo należał kiedyś statek. Miejsce już dawno zostało zapomniane przez bogów i ludzi, a tylko to miało teraz znaczenie.
Na środku, tuż pod żyrandolem, ustawiono razem zbite z dębiny stoły. Pokrywały je zaśniedziałe kandelabry, rzucające mdłe światło na półmiski z gęsiwem i spienione trunki. Wykrzywione twarze nad blatem należały do czołowego kolektywu morskiej przestępczości.
Był tu Dustin “Plankton” Mendenhall, zarośnięty olbrzym o wyłupiastych oczach szaleńca. Facet potrafił wyrzucić członka własnej załogi za burtę z powodu najmniejszych podejrzeń o brak lojalności. Morza i oceany brodziły szczątkami jego ludzi tak licznie, iż powiadało się jakoby je wręcz współtworzyły.
Nieopodal Dustina spoczywał chuderlawy i tylko pozornie maluczki Brandon Czerwony. Ponoć w wieku czternastu lat zabił własnego ojca, właściciela stoczni, aby skraść najlepszy statek. Do dziś pływał nim, szerząc terror na wszystkich wodach. Miał zniszczyć już siedemnaście regimentów Błękitnej Armii. Wielu nie dawało temu wiary, z jakiegoś jednak powodu aż pięć miejsc obok niego stało pustych.
W pewnej chwili nazbyt podlany rumem łobuz zechciał położyć rękę na dekolcie oschłej damy w rogu pomieszczenia. W ułamku sekundy srebrny kordelas uciął kończynę, czemu zawtórowały dzikie rechoty wokół. Obiektem nieostrożnego afektu była Margarett Blakemore. Kobieta nosiła nosiła już czwarty krzyżyk na karku, lecz czas nie odebrał jej urody. Nadał za to jeszcze większej bezwzględności. Piratka w bufiastej koszuli tylko uśmiechnęła się, obserwując jak niedawny amant wije się na ziemi w kałuży własnej krwi.
Nie mogło zabraknąć Ponurego Terrence’a, który nie znosił uśmiechu jako takiego i każdemu, kto choć raz się wyszczerzył, kazał łamać zęby. Absolutnie się przy tym nie kontrolował. Przybrało to już takie rozmiary, że nikt nie widział sensu siadać z nim do jakiejkolwiek rozmowy. Dziś musiała go więc trzymać dwójka oprychów, gdyż alkohol lał się strumieniami, a pijackie rechoty dochodziły z każdej strony pomieszczenia.
“Śmietanki towarzyskiej” było znacznie więcej. Każdy tutaj miał na sumieniu dziesiątki, jeśli nie setki ludzi i czuł się z tym świetnie. Ludzie ci byli wyzbyci jakiejkolwiek moralności. Uważali, że każdą zasadę oraz prawo można podziurawić kulami, a potem ustanowić swoje własne. Tylko jedna rzecz była święta. Loża. Należało odpowiedzieć na jej wezwanie, a gdyby ktoś obraził powagę zgromadzenia, reszta była gotowa rzucić się głupcowi do gardła. Czemu u ludzi tak niegodziwych podobne sacrum? Tego nie rozumiał nikt. Piraci posiadali swoje sekrety, które świat od dawna starał się nieskutecznie odkryć.
Kiedy na sali pojawił się kapitan James, wszystkie rozmowy natychmiast ucichły. Nie tylko ze względu na reputację mężczyzny. Sędziwy pirat zmienił się, choć lepszym określeniem byłoby określenie - przeobraził.


Spod poszarpanego płaszcza wyłaniała się skóra o cienkiej i poczerniałej fakturze. Na jej powierzchni dynamicznie pulsowała sieć żył, których zbyt szybki rytm w żaden sposób nie przypominał ludzkiego pulsu. Twarz mężczyzny była głęboko zapadnięta. Coś wysuszyło ją do tego stopnia, iż przypominała gołą czaszkę. W postrzępionej brodzie kołtuniły się fragmenty wodorostów oraz morskich żyjątek.
- Złodzieje, bandyci, mordercy - powiedział James głośno, władczym tonem - zebrałem was tutaj, aby złożyć ofertę. Zrobię to tylko raz, a od decyzji nie będzie odwrotu.
Przez salę przeszedł pomruk wyrażający cokolwiek podejrzliwość. Kiedy jeden pirat proponował coś drugiemu, w najlepszym przypadku było to wzbogacenie jego wnętrza o długi sztylet.
- Jesteście postawieni przed perspektywą wielkiego daru. Został on dostarczony mi i mojej załodze za sprawą tej o to niewiasty.
Z cienia wyszła na środek młoda dziewczyna. A przynajmniej kiedyś taką była. Dziś Samantha przypominała swojego ojca. Była chodzącą śmiercią, poczerniałym szkieletem o demonicznym spojrzeniu. Za jej plecami wyłaniały się kolejne, podobne postaci.
- W toku pewnej transakcji udostępniono nam implanty o szczególnej mocy. Nie są to wszczepy, jakie nosi część z was. To coś więcej. Rzecz, dzięki której będziecie władać życiem oraz śmiercią.
Nagle Plankton, zerwał się ze swojego miejsca. Ktoś próbował go powstrzymać, lecz zdecydowanie odtrącił rękę.
- Oby cię franca zeżarła żywcem, Kidd! - krzyknął. - Słuchajta, nie dajmy sobie wcisnąć tego gówna! Na pierwszy rzut oka, widać że to jakaś skurwiała klątwa!
Kidd tylko przekręcił głową. Chrupnęło.
- Bynajmniej. Nigdy nie czułem się bardziej wolny i wszechmocny.
Ktoś chrząknął znacząco w innym miejscu zgromadzenia.
- Jaka jest cena? - weszła w słowo Margarett.
Ogniki oczu spoczęły na kobiecie. W tym momencie nawet ona poczuła coś na kształt niepokoju.
- Dostawca chce, abyśmy wsparli go na wyspie Eliasza. Będą miały tam miejsce sprawy, definiujące dużą część przyszłej polityki. I nie tylko. Powinniśmy uczestniczyć w tej grze. A dysponując odpowiednią mocą, to my rozdamy karty.
Wśród zebranych rozległy się półgłosy, z czasem wzbierające na poziom ożywionych dyskusji. Niektórzy chętni byli gotowi wszczepić sobie cokolwiek i zrobić to od razu. Perspektywa uzyskanej tak natychmiastowo, wielkiej mocy, zdusiła większość pytań oraz wątpliwości już w zarodku. Inni jednak zalecali ostrożność, doszukując się podstępu w planie.
A nie było nic gorszego niż różnica zdań wśród piratów.
Kapitan syknął dość głośno, aby na powrót zapadła cisza.
- Najwidoczniej wasze wciąż ograniczone umysły potrzebują jakiegoś potwierdzenia - domyślił się. - Dobrze więc.
Rozległy się ciężkie kroki. Każdy zdawał się posiadać moc kowalskiego młota. Mówca przeszedł po zbutwiałych deskach do zydla, na którym spoczywał Plankton. Ten już wcześniej pojął co się święci, toteż nabrał w usta sporo piwa i ostentacyjnie splunął nim pod nogi.
- Widzę, że nadal cię nie przekonałem - stwierdził James beznamiętnie.
- Nie kupuję byle gówna. Ta cała sprawa śmierdzi na kilometr.
Kidd nie czekał dłużej. W jedną chwilę złapał tamtego za głowę i mocno ścisnął. Trupia ręka zamknęła się na czaszce mężczyzny. Nagle Plankton zamarł, otworzył szeroko usta i zachłysnął się. To, co miało miejsce potem, przypominało scenę z mrocznego rytuału. Oblicze pochwyconego zmieniało się jak w kalejdoskopie. Jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze, a twarz zaczęła starzeć. W mgnieniu oka pokryły go plamy wątrobowe, zmarszczki oraz bruzdy. Nagle był już zgarbionym dziadem, trzęsącym i bezradnym. Jego bezrozumne oczy spojrzały spod siwej teraz czupryny.
- L-loża. Ja... pamiętam. Tak dawno temu...
Głowa opadła mu na pierś. Kidd zrzucił ofiarę ze stołka, jakby była ledwie kukłą.
Wewnątrz sali zapanowała kompletna cisza. Piraci czuli, że mając do czynienia z potęgą większą niż cała ich hałastra, są świadkami sytuacji bez precedensu. Tymczasem kapitan James wszedł na podest, rozłożył szeroko ramiona. Choć wewnątrz nie było przeciągu, parę talerzy roztrzaskało się o ziemię pod wpływem niewidzialnego impetu. Wszystkie świece w pomieszczeniu zaczęły gasnąć, jedna po drugiej. Wszystkie deski statku donośnie skrzypnęły, jakby miały zaraz się złamać w pół.
Głos pirata nabierał niższej tonacji z każdym, wypowiedzianym słowem.
- Jesteśmy stworzeniami nocy,
mieszkańcami mroku.
Odziani w najgłębszy cień,
wzlatujemy poprzez przestwór głębin.
Oddajcie nam pokłon,
póki jeszcze macie na to czas.

Następnie wypowiedział kilka dziwnie brzmiących słów. Nikt ich nie zrozumiał, zarazem każdy członek Loży był pewien, że miałby poważne trudności w ich powtórzeniu. Dźwięk zdawał się bowiem rozchodzić nienaturalnie po całej sali. Zupełnie jakby miał źródło gdzieś na znacznej głębokości.
Jedno było pewne. To nie James Kidd do nich przemawiał.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 05-07-2017 o 16:39.
Caleb jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172