|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
07-10-2018, 20:59 | #651 |
Reputacja: 1 | Wielgachny mutant z termoczułymi oczami w końcu zgodził się pojechać z Rewersem. Znów wewnątrz samochodu mógł się czuć jak w trochę większym pudle. Bo chociaż widział cieplne sylwetki kierowcy który zdawał się wylewać zza siedzenia, Teda na ławce obok i złożonej w śpiworze Boomer która wciąż spała i gorączkowała to nie widział nic poza granicami blach i szyb samochodu. Słyszał tylko jak silnik w końcu odpalił. Wcale nie tak prosto. Przez chwilę wydawało się już, że nie ruszą. - Przez te robactwo. - mruknął niechętnie Pazur zmagający się z opornymi mechanizmami wozu jaki próbował uruchomić. Ale w końcu mu się udało i terenówka ruszyła. Przez to oślepienie Baba nie wiedział dokąd jadą ale na słuch jechali po jakiejś asfaltowej drodze. Z kilka razy zwolnili na zakrętach aż w końcu pojazd zwolnił i zatrzymał się. - To tutaj. - rzekł do nich najemnik otwierając swoje drzwi i wysiadając na zewnątrz. Potem trzeba było jeszcze przenieść złożoną gorączką najemniczkę. Okazało się na zewnątrz, że zatrzymali się przed jakimś domem. Po okolicy schroniarz rozpoznał dom miejscowej weterynarz która leczyła też i ludzi. - Ojej… - gdy mutant wszedł do budynku razem z pozostałą dwójką mężczyzn jakaś postać odwróciła się w ich kierunku. Po głosie i smukłych kształtach można było rozpoznać kobietę. Chyba patrzyła się właśnie na niego i chyba była kompletnie zaskoczona. - Mamy chorą. - odezwał się Rewers wskazując na trzymaną przez siebie podwładną. - Oczywiście. Co jej się stało? Połóż ją tutaj. - kobieta wskazała na jakiś stół na której Pazur położył Pazura. Chwilę rozmawiali, tą typową lekarską rozmową, próbując określić stan poszkodowanego. W końcu Kate, jak wyłapał z rozmowy Baba, zdecydowała, że skoro najemniczka nie jest poważnie ranna a jedynie chora i rozgorączkowana to, żeby zanieść ją na górę. W międzyczasie Baba zorientował się, że właśnie tutaj musiała przyjechać ta furgonetka Runnerów którą widzieli wcześniej przy rzece. Przez otwarte tylne drzwi widział jak pali tam jakaś kobieta w skórzanej kurtce. Po pomieszczeniach parteru rozlokowano kilka sylwetek które sądząc po ciężkich jękach, niemrawych ruchach, były ciężko ranne. - A któryś z was jest ranny albo chory? - weterynarz gdy uporała się ze zdiagnozowaniem Boomer stanęła przed Babą i Tedem. Ale Ted od razu odpowiedział, że nic mu nie jest. Stan mutanta zaś był taki, że kobieta potrzebowała dłuższej chwili na zdiagnozowanie. Ted okazał się pomocny wymieniając środki jakie wcześniej zaserwowano Babie. - Skąd macie takie rzeczy? - lekarka wydawała się być autentycznie zaskoczona słysząc nazwy specyfików. Ted jednak w miarę gładko się wyłgał mówiąc, że mutant przyniósł je ze schronu. A jak wiedział Baba wśród Chebańczyków schron i jego zabawki zdecydowanie zawyżały technologiczną średnią. W końcu zwykle z takimi rzeczami przypływał tu na wymianę z Will’em by wymienić się głównie na żywność jakiej w Schronie nie dało się wyprodukować. Więc weterynarz albo przyjęła słowa Teda za dobrą monetę albo po prostu postanowiła więcej nie dociekać. Wszystko zeszło na dalszy plan gdy od zewnątrz zaczęła się kanonada. Nie tuż, za rogiem tylko gdzieś dalej. Ale zaczęła się pełnowymiarowa bitwa jeśli starcie między dwoma motocyklowymi gangami uznać za średnią. Gdzieś z daleka, znad jeziora, może z Wyspy. Ale mutant rozpoznawał regularny terkot broni maszynowej. Więcej niż na jedną lufę. I eksplozję. Jedna za drugą, jedna z drugą. Silniejsze niż granat ale słabsze od regularnej artylerii. Pewne jakieś granatniki albo moździerze. I ta walka trwała i trwała szarpiąc nerwy chyba wszystkim w pomieszczeniu. Ten ganger który wyglądał na całego przebieg na ślepo przez cały budynek i wypadł na ulicę patrząc w stronę portu. Pewnie nic nie widział bo byli zbyt głęboko w osadzie by widzieć port czy jezioro. - Lenin! Lenin! Co tam się dzieje!? - krzyczała ta dziewczyna w skórzanej kurtce też przebiegając przez parter i w końcu stając obok niego. Ci poranieni gangerzy którzy mogli też unieśli się na łokciach albo chociaż głowy i rozglądali się zaniepokojeni. Równie zaniepokojeni dopytywali się co jest grane. Pazur i Ted też wybiegli na ulicę niejako pociągając za sobą Babę. Przy okazji okazało się, że na zewnątrz oprócz tego, że nadal padało to jeszcze zaczął sypać śnieg. Zrobiło się chyba jeszcze zimniej. - Nowojorczycy. Tylko oni mają taką siłę ognia. - mruknął w końcu dowódca Pazurów. - A nasi?! - krzyknęła do niego zdenerwowana gangera. Patrzyła to przed siebie to na niego ale w żadnym z tych kierunków nie było widać co się dzieje nad jeziorem. - Nie wiem. Pewnie ich wykryli skoro strzelają. Stąd i tak nic nie zobaczymy ani im nie pomożemy. Możemy tylko trzymać kciuki. - odparł spokojnie ale i ponuro Pazur. Rozmowy zamilkły gdy wszyscy dobrą chwilę wsłuchiwali się w odgłosy kanonady jakiej nie mogli zaobserwować. Runner wyciągnął paczkę fajek i zapalił papierosa. Machinalnie wyciągnął rękę częstując innych. Dziewczyna skorzystała, Ted odmówił, Rewers też sięgnął po papierosa i zapalił go zaciągając się nerwowo. - Myśli pan, że teraz da się przeprawić na Wyspę? - zapytał cicho Ted zerkając na Rewersa. Ten podniósł głowę zerkając w niebo. - Niedługo zacznie się dzień. Wątpię by ktoś łodzią zdążył dopłynąć do Wyspy nim się rozwidni. A NYA są już czujni i rozgrzani. Może z innej strony Wyspy jeśli cała nie jest obstawiona. Ale doradzałbym odczekać do kolejnej nocy. Nabrać sił, wyspać się. Bo szczerze mówiąc Baba, nie wyglądasz najlepiej. - sztabowiec przedstawił swoją opinię na zadane przez Betę 3 pytanie. Kanonada nad jeziorem zaczęła się rwać i cichnąć po tym jak już papierosy dawno zmieniły się w pety rzucone w zamarzające kałuże. - Może by tak próbkę robaków dostarczyć do posterunku? Baba myśli, że była by to wspaniała broń przeciw maszynom. - Baba podzielił się swoimi przemyśleniami na temat tajemniczej broni. Bosede nie zdziwił się na rodzaj powitania. Często ludzie reagowali podobnie na jego widok. W sumie zwykle gorzej. - Dzień dobry pani Kate. Baba jestem. -przywitał się i przedstawił, uśmiechając najcieplej jak potrafił. Kate powinna go w sumie znać, jak wszyscy w Cheb, ale nie szkodziło dotrzymać konwenansów grzecznościowych. Baba potulnie dał się obejrzeć Kate. Zapytał też o lekarstwa. Jego się skończyły niestety. Bosede czuł się nieco nieswojo wśród gangerów. Nadal czuł do nich niechęć. Postanowił jednak ostatecznie, że póki co, będzie szanował rozejm. Jak do tej pory jego samego też nikt nie zaatakował, więc może i oni go zamierzali poszanować... kto wie. Baba nie wiedział. Ale zamierzał się przekonać. Baba pokiwał głową na słowa Rewersa. Domyślił się, że to właśnie NY ostrzeliwuje Sandrunersów. Przez chwilę się wahał. Co powinien zrobić? Na gangerach mu nie zależało, ale była wśród nich Alicja... ale jej też nie był w stanie pomóc. Nie z tej strony jeziora... Częstowanie papierosem Baba obserwował z pewnym zainteresowaniem. Był ciekaw, czy mu też zaproponują, nie, by palił, był tylko ciekaw, jak postrzegali go gangerzy. Fajki były dla takich ludzi czymś więcej, o ile Baba się orientował , czymś na rodzaj dziwnego rytuału przynależności grupowej. I rzeczywiście. W chwilę później, bez jakiegokolwiek wahania, człowiek podstawił fajki pod nos mutanta. Baba aż z zdziwienia uniósł brwi w górę. - Nie, Baba nie pali, ale Baba serdecznie dziękuje - odparł. Baba zagryzł zęby. Musiał się zgodzić z opinią Rewersa. Przed świtem nie zdąży, a w dzień... nie.. łódkę wypatrzą. Na pewno bacznie obserwują jezioro... mógłby wpław, gdyby miał rurkę, mógłby pokonać większość drogi pod taflą wody... nie... nie w jego stanie... niewykonalne... i jak by bez łodzi wywiózł z wyspy swoich przyjaciół? Wreszcie pokiwał niechętnie głową. - Ma pan rację panie Rewers. - rzekł z smutkiem i rezygnacją w głosie. - Baba przeprawi się następnej nocy. Po chwili zamyślenia dodał - Czy któryś z was się też wybiera na Wyspę? - pytanie było skierowane głównie do sandrunnersów. Gdyby zabrał kogoś z nich ze sobą, może łatwiej uniknąłby wrogości, gdyby natrafił na nich na wyspie, po ciemku i z zaskoczenia... - Ehm... jaki cel właściwie ma ta wyprawa teraz? - Baba uświadomił sobie, że nie do końca wie, po co sandrunnersi popłynęli na wyspę. Chcieli ukraść ile się da i umknąć? A może chcą wypędzić NY? A może chcą dostać się do Bunkra, by zniszczyć wirusa? To ostatnie było niepokojące, bo oznaczałoby zapewne też likwidację chorych... czyli jego przyjaciół… - Na Wyspę? - facet nazwany przez tą dziewczynę w skórzanej kurtce Leninem odpowiedział w zastanowieniu powtarzając pytanie wielkiego mutanta. - Nie teraz towarzyszu, musimy zająć się naszymi towarzyszami. - wskazał na budynek z jakiego właśnie wybiegli gdzie zostali ci ciężko ranni kompani co już biegać nie dawali rady. - Noo… utknęliśmy tutaj… mamy czekać… Lenin, właściwie to na co my mamy czekać? - dziewczyna wydawała się wcale nie zadowolona z takiego obrotu sprawy ale w końcu przypomniała sobie o swoim kompanie. - Mamy czekać aż się nasi towarzysze wykurują na tyle by znów móc nieść zarzewie rewolucji. Albo aż el comandante nie przyśle innych rozkazów. - Lenin wcale nie zawahał się ani chwili gdy odpowiadał na pytanie koleżanki. - Proponuję schronić się wewnątrz. Nie ma co tu stać na deszczu. I tak nikomu w niczym tam nie pomożemy w tej chwili. - dowódca Pazurów rzucił propozycją i już spokojnym krokiem wrócił do budynku. Po chwili wahania para Runnerów popatrzyła na siebie nawzajem, wzruszyła ramionami i też zaczęła wracać do przyjemnie ciepłego wnętrza. - A właśnie towarzyszu Baba. - Lenin w przeciwieństwie do większości znanych mutantowi ludzi jakoś nie przejawiał wstrętu przed mutantem a nawet szedł tuż obok z niego i zrobił gest oparcia ramienia o plecy. Znaczy pewnie próbował zrobić ten gest ale z powodu różnicy w gabarytach człowieka i mutanta to te jego ramię wylądowało gdzieś na krzyżu Baby. Wcześniej też nie miał oporów przy częstowaniu go papierosami z paczki. Dziewczyna zachowywała się raczej cicho wyraźnie oddając pałeczkę rozmowy kompanowi. - Wydajesz się również przedstawicielem klasy pracującej, rzekłbym nawet wojującej, uciskanym i represjonowanym przez system. - powiedział oglądając z bliska ramiona i tors mutanta, zerkając w końcu w górę gdzie była jego głowa. - Myślę, że możemy powiedzieć, że mamy wspólnotę interesów. - powiedział Runner zatrzymując się pod daszkiem domu Kate. - Ty jesteś ranny, my mamy rannych. Ty tu utknąłeś i my tu utknęliśmy. Ty korzystasz z gościny i pomocy tej uroczej gospodyni i my też. No i z tego co wiem i ty i my nie za bardzo lubimy się z tymi fałszywcami z Nowego Jorku. Proponuję więc według internacjonalistycznego sojuza między naszymi bratnimi osobami czyli wspólnie stawić odpór podstępnemu atakowi wroga. jeśli on nastąpi oczywiście. Co ty na to towarzyszu? - Lenin przedstawił mutantowi swoja propozycję. Towarzyszu? Zarzewie rew... czego? Baba zrobił nieco skonsternowaną i zagubioną minę, gdy dziwny człowiek doczepił się do niego. Nie był przyzwyczajony do takich gestów. Nawet ludzie, którzy go znali i lubili, trzymali się zwykle na dystans wyciągniętego ramienia. Jedynie dzieciaki: Monika, Jenny i Tim, potrafili dosłownie wleść na niego. No i Claudia oczywiście. Lecz nawet oni, przy pierwszym spotkaniu trzymali się na dystans, przejawiając strach. A ten człowieczek? Ślepy czy co? A może pomylił Babę z kimś? Baba czuł się całkiem nieswojo. Nie było to złe uczucie. Po prostu nie był do czegoś podobnego przyzwyczajony. Uciskanym i represjonowanym przez system? - powtórzył Baba nie rozumiejąc. Potem go jednak olśniło. Na pewno mówił o Molochu. O jego systemie. Baba pokiwał ochoczo głową. - Tak, Baba był uciskany i rep-rep-sjowany przez system. Przemieniony i zmuszony do robienia straszliwych rzeczy.. system jest zły. Baba walczy z systemem. Baba zmarszczył czoło starając się nadążyć za wypowiedzą. Dużo trudnych słów. - Ehm. Baba będzie bronić. Jeśli runnersi będą grzeczni i nie będą krzywdzić mieszkańców. - zadeklarował ostatecznie. - Baba jestem. Bosede Kafu , ale wszyscy wołają Babie Baba. - przedstawił się, zauważając, że niegrzecznie pominął ten krok. - A pan jest Lenin? Tak? A to jest Ted. - Baba przedstawił kompana -A pani -Żaden pan ani pani. Towarzysz i towarzyszka. Towarzysz Lenin, towarzyszu Baba. - poprawił go rozmówca. Ale ogólnie wydawał się zachwycony odpowiedziami schroniarza. - Tak! Dokładnie tak! Trzeba walczyć z systemem! Skończyć z wyzyskiem i nierównościami społecznymi! Trzeba wytępić szkodników klasowych! I ramię w ramię walczyć z aparatem ucisku. Jakiego po drugiej stronie rzeki jest niestety pełno. - towarzysz Lenin wydawał się pełen zapału i satysfakcji z reakcji towarzysza Baby. Ta jego koleżanka chyba mniej. Pokręciła głową i schowała się do ogrzanego wnętrza domu zostawiając ich dwóch na zewnątrz. Reszta już się pochowała w domu Kate. Baba uśmiechnął się głupkowato od ucha do ucha. "Towarzysz". To brzmiało miło. Tak przyjacielsko i trochę spoufalę. Jakby należeli wspólnie do kółka harcerskiego. Baby młodszy brat był u scoutów. Tam wołali na siebie druhu. To chyba to samo? Baba zazdrościł bratu i był z niego dumny. Jego samego nie chcieli przyjąć, nawet wtedy Baba nie był zbyt lubiany. Mama go jednak pocieszyła, powiedziała, że Bóg stworzył każdego wedle specjalnego planu, i że ma na pewno dla Baby jakiś szczególny cel do spełnienia i dlatego Bóg stworzył go takim jakim jest. Baba się tylko zastanawiał, czy Moloch to też bóg. Bo wziął to co Bóg stworzył i ulepszył jeszcze, też mając dla Baby specjalny cel. Moloch był trochę jak Bóg... tylko lepiej znał się na tworzeniu i posiadał trochę mniej miłosierdzia.... - O tak! - podchwycił Baba słowa towarzysza.- Trzeba tępić szkodniki klasowe. Baba to też robi. Baba nie lubi jak silniejsi uciskają słabszych, bijąc, gwałcąc i rabując. To Baba się smuci i tępi takie szkodniki. - wyjaśnił chętnie. Zupełnie nieświadom, że mówią o dwóch zupełnie innych ludzkich szkodnikach. Wszystko co Baba wiedział o komunistycznym ustroju sprowadzało się do przekleństw ojca, który czasem czytając gazetę klną pod nosem coś o czerwonej zarazie i parszywych komuchach. Bardziej jednak zapamiętał sobie matkę, zwracającą uwagę ojcu by nie przeklinał w niedzielę. Ale to było bardzo dawno temu, jeszcze nim spadły bomby i przestano drukować gazety. Toteż Baba nie skojarzył o czym towarzysz Lenin opowiada. - A co stało się *towarzyszce*? - zapytał Baba widząc nie ciekawą minę umykającej do środka dziewczyny. Podkreślił przy tym słowo towarzyszce, którego brzmienie się mu bardzo podobało. - Jej? Nic specjalnego. - nowy towarzysz Baby wydawał się rozentuzjazmowany przebiegiem dyskusji a odpowiedziami towarzysza Baby wręcz zachwycony. Machnął więc ręką w stronę zamkniętych już drzwi jakie zamknęły się za “towarzyszką”. - I dokładnie tak jak mówicie towarzyszu Babo! Trzeba tępić wyzyskiwaczy i szkodniki klasy robotniczej! No a niestety, na drugim brzegu rzeki jest ich pełno. - westchnął i spojrzał przez zasłonę zimnego deszczu przemieszanego z równie zimnym śniegiem na wschód. Owego drugiego brzegu rzeki ani samej rzeki nie było stąd jak dostrzec nawet w pogodny dzień a co dopiero teraz. Ale rzeka musiała być właśnie gdzieś tam na wschodzie, kilka kwartałów budynków dalej, w tym kierunku gdzie spoglądał towarzysz Lenin. - A w takim razie towarzyszu, czy chcielibyście wstąpić do naszej partii komunistycznej? - zapytał rozpromieniony przodownik proletariackiej rewolucji. - Wydajecie się mieć odpowiednie poglądy wojującego proletariatu, ostro doświadczonego przez represyjny reżim próbujący stłamsić walkę o naszą sprawę. - zapytał Babe z dobrodusznym uśmiechem. Baba się zastanowił. - Może później... - rzekł ostrożnie. Lenin był miły i to co opowiadał brzmiało ciekawie i sensownie. Jednak nim się zapisze, chciał jednak wiedzieć więcej. - Baba teraz ma misję. Baba chętnie więcej się dowie o partii, ale puki Baby przyjaciele na wyspie są w niebezpieczeństwie, Baba musi się zająć właśnie ich ratowaniem. - wyjaśnił. - Właśnie... po co towarzysza towarzysze popłynęli teraz na wyspę? - Baba ponownie zapytał, gdyż nadal nie dostał odpowiedzi na poprzednio zadane pytanie. *** Gdy Baba skończył rozmowę z Rewersem i Runnerami, zaproponował Kate pomoc. Nie znał się najlepiej na leczeniu, miał jednak wielkie serce i silne ramiona. Było tu tylu rannych... nawet jak takich których nie darzył sympatią... chciał choć trochę się przydać. Ponosić wodę, czy coś takiego... samemu nie wiedział... - No nie wiem… - gospodyni wydawała się wahać gdy Baba przedstawił jej swoją ofertę pomocy. - Jesteś pewny? No wiesz, nie wyglądasz zbyt zdrowo. A to co twój kolega mówił to jesteś pod wpływem mocnych, bardzo mocnych środków przeciwbólowych. - przedstawiła swoje wątpliwości jakby nie chciała nadwyrężać chorego. - Jak już chcesz to możesz rozpalić w piecu. Trzeba będzie zrobić śniadanie. A w ogóle się nie spodziewałam, że aż na tyle osób. Więc może być trochę później. - Kate przedstawiła nieśmiało sytuację wielkiemu mutantowi chyba wciąż mając wątpliwości czy tak powinna robić. Baba się uśmiechnął. - Dobrze pani Kate. Baba rozpali ogień i zrobi śniadanie. Baba ma przyjaciela. Chomik się nazywa. Jest wspaniałym kucharzem. Baba się wiele od niego nauczył. Choć baba nie jest tak dobrym kucharzem, ale będzie smaczne, obiecuję. Baba dopytał jeszcze o miejsce, gdzie Kate składowała drewno i co miała do jedzenia. Potem zabrał się za pracę. Lubił się ruszać i coś robić. Nawet jeśli bolało. Baba zabrał się do roboty. Najpierw naniósł drewno. Przy chacie leżała hałda porąbanego drzewa. Bosede uśmiechnął się. Lubił ten zapach. Prawdziwe drewno i żywica. Nabrał trochę kłód i wniósł do domu. Planował po śniadaniu porąbać resztę drzewa. Kate miała ładną siekierę, a Baba lubił takie proste prace. Gdy odłożył kłody obok piecyka, z niepokojem zauważył, jak bardzo się przy tym zmęczył. Drzewo nie było ciężkie. Zwykle nie miał by z tym najmniejszych problemów. Teraz... ciężko mu się oddychało i poczerniało nieco przed oczyma. Odstawił drewno i przykucnął przy piecyku. Wziął głęboki oddech. Nie pomogło. poczuł dotkliwe ukłucie gdzieś w klatce piersiowej. Złamane żebro? Uszkodzone płuca? Nie był pewien. Czuł się ospały i wycieńczony. Rąbanie drwa postanowił odłożyć na jutro... albo na następny tydzień... tak, za tydzień będzie dobrze... Skupił się. Chciał pomóc. Nabrał trochę drzazg i zaczął układać ładny schludny stosik w piecyku. Obłożył go z boków kłodami i położył na górę kilka gałązek. A na to położył mniejsze kłody. Już po kilku chwilach od piecyka biła przyjemna pomarańczowa poświata. Baba uśmiechnął się wpatrując się w tańczące żółte i pomarańczowe płomyki. Uwielbiał patrzeć w ogień. Było coś magicznego w tym zjawisku. Wciągnął głęboko powietrze, rozkoszując się zapachem płonącego drewna. Huczące powietrze i trzaskające kłody idealnie uzupełniały ucztę zmysłów. Trochę bardziej się zmartwił widząc jak mało jedzenia ma do dyspozycji. Zabrał się jednak do roboty nie marudząc. Podsmażył rybki. Ubił jajka i dolał nieco mleka, by jajecznica była pulchniejsza. Wrzucił jajka na patelnię i ściął je delikatnie, zachowując świeżość. Gdy jajecznica była już prawie gotowa, dorzucił posiekane rybki i kilka przypraw. Na sam koniec, gdy już rozłożył jajecznicę na porcje, posypał całość startym serem. W domku roznosił się smakowity zapach Babiej robótki. Bosede przywołał Lenina i Tweety, by pomogli mu rozdać jedzenie. Jedynie smuciło mutanta, że tak mało tego jest. |
08-10-2018, 00:02 | #652 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eg3F4zpOdK8[/MEDIA] Świat stał się trudnym miejscem, jemu nie zależało. Choć nie żywił bezpośredniej nienawiści do tego, czy tamtego człowieka, nie darzył ich też miłością. Działy się na nim rzeczy straszne, których nie dało wytłumaczyć bez lodowatej kuli w klatce piersiowej. Wszystko się zmieniało, ewoluowało. Stawało się chropowate, zgorzkniałe i wypaczone, niczym fotografia, którą ktoś dla żartu oblał kwasem. Niby obraz pozostawał ten sam, jednak wrażenie należało do wyjątkowo złudnych. Wystarczyła dłuższa chwila, aby dostrzec groteskę i turpizm współczesności, gdzie człowiek bez skrupułów podnosił rękę na drugiego człowieka… i to dlaczego? O parę drobiazgów kiedyś wartych tyle co średnio prosperująca firma z raczej niższej półki rynkowej? Chwytano się najprostszych instynktów i wartości, pozostawał lęk.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
08-10-2018, 06:53 | #653 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 87 1/2 Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; chłodno. Luca Seaver - Jeej, no co ty mówisz? Świetnie ci poszło Luca. - Stanley w pierwszej chwili zareagowała łagodnie i z przejęciem. Objęła wykończoną koleżankę w pocieszająco - opiekuńczym geście. Pozwoliła sobie pocałować ją w czoło i tak chwilę postały w milczeniu. - Jeej… I jak przygadałaś Księciunowi… Rany… Nikt z nas nie może sobie pozwolić czegoś takiego tak bezpośrednio. Fajnie, że to zrobiłaś, było warto. - roześmiała się wesoło żołnierka poklepując czarnowłosą po ramieniu. - I masz rację, też lecę z nóg. - dodała jeszcze na koniec nim ruszyły z powrotem w głąb magazynu. Plan zaznania snu, odpoczynku czy wyciągnięcia nóg okazał się jednak nieco bardziej skomplikowany niż im się to początkowo wydawało. Szeregowa wpadła na pomysł by się przenieść do pracowni doktorka. A Luca wpadła na pomysł odwiedzenia Karla a te dwa adresy były w dość rozbierznych kierunkach patrząc z ich legowiska przy jakim spędzili noc. Stan namówiła nową kumpelę by najpierw spróbować zaklepać sobie miejsce u doktora Vaugha więc tam właśnie poszły w pierwszej kolejności. --- - Spać tutaj? No ale jak? To nie jest noclegownia. Tylko punkt opatrunkowy. I sala operacyjna. I ambulatorium. I apteka. I izba przyjęć. I ostry dyżur… - Vaugh gdy usłyszał z czym przyszły nie był zadowolony. Elberta już na stole nie było, leżał teraz w sąsiednim pomieszczeniu tam gdzie obudziła się niedawno Luca i nadal leżał Travis. Z Elbertem Vaugh twierdził, że zrobił co się dało. Dostał końską dawkę leków więc teraz będzie spał. Travis był na lżejszych środkach ale po takiej nocy i kontuzjach też lepiej żeby spał. Powiedział im to gdy zastały go myjącego ręce w misce. Woda w misce miała czerwony kolor jak po czyszczeniu jakiś zwierzęcych czy rybich wnętrzności. Gdy zaczął wymieniać jaką rolę ma spełniać te blaszane pudło w jakim rozmawiali w zestawieniu z tym czym dysponuje znów zmarkotniał i to prawie z każdym kolejnym słowem. - Oj doc, nooo… - zaczęła prosząco mówić szeregowa zagryzając wargi bo chyba nie spodziewała się odmowy. - Oj, co doc, co doc! Właściwie to jestem kapitanem czyli i oficerem. Powinnaś mi salutować i mówić jak do kapitana. Wszyscy powinniście… - lekarz najpierw trochę się spiął gdy usłyszał odzywkę szeregowej ale potem znów zaczął markotnieć gdy podszedł do ściany, zdjął wieszaka ręcznik i zaczął nim wycierać mokre dłonie. - Oojjj doc… Jak chcesz to będę ci salutować ale daj spokój… Za dobry człowiek jesteś na kapitana… - Stanley jęknęła, znowu zagryzła wargę i trochę ironicznie się uśmiechnęła. Wojskowy lekarz jęknął i uniósł głowę w męczeńskim spojrzeniu patrząc gdzieś na sufit a potem westchnął jeszcze raz, opuścił ją i pokręcił głową. Nie widząc sprzeciwu radiotelegrafistka urabiała go dalej. - No doc, noo… bądź człowiek… Chłopaki leżą tutaj, Luca właściwie też chyba powinna, Karl do rana siedzi w pace to co? Sama zostanę z czterema pustymi posłaniami? I mam się cały dzień zastanawiać co się z nimi dzieje? No weź doc, przecież chyba umrę z nerwów… - brunetka rozłożyła ramiona w geście bezradności przedstawiając swoja trudną sytuację życiową. Lekarz jeszcze raz westchnął i pokręcił głową odkładając ręcznik na wieszak. - No dobra. Niech będzie. Możecie tu zostać. - zgodził się w końcu tonem przegranego człowieka. - Oh dziękujemy! Mówiłam, że za dobry człowiek jesteś na kapitana! - wydawało się, że Stan prawie dosłownie podskoczyła z radości. Podbiegła ze dwa kroki do medyka i pocałowała go w szczeciniasty policzek. - Dobra, dobra… - machnął ręką czekając aż brunetka go puści. - Teraz ty. - zwrócił się do Luci. - Chodź muszę cię zbadać. - powiedział przyzywając ją do siebie i prosząc by usiadła na krześle. Gdy to zrobiła pochodził wokół niej, zbadał jej uważnie oddech każąc oddychać albo nie oddychać a on przystawiał do jej torsu małą kopułkę która miała połączenie ze słuchawkami na uszach. Potem poświecił jej małą latarką w oczy przyglądając się im uważnie. Na koniec klęknął i sprawdził opatrunek na łydce. Pomacał przez bandaż i pytał czy boli jak dotyka. Nie było przyjemne, pewnie gdyby nacisnął naprawdę mocno albo uderzył czy zadrapał to by bolało. No ale tak, to było do wytrzymania. - Dobrze, nie grzeb przy opatrunku, przyjdź jutro rano na zmianę. Chyba, że zacznie cię piec, boleć czy coś takiego. I nie drap gdy zacznie swędzieć. Będzie znaczyć, że się goi i nowa skóra się robi. - Vaugh poinstruował ją wstając z cichym stęknięciem. Zalecenie lekarza nie wyglądało na zbyt trudne do zrealizowania. - Teraz to. Boli? Jak boli to mów. - doktor stanął za nią i zaczął uciskać palcami jej plecy. Właściwie to głównie prawą łopatkę, bark i ramię. Z zaskoczeniem stwierdziła, że może nie boli ale jednak przyjemne nie jest gdy dotykał. Ze dwa razy jednak zabolało, że aż syknęła boleśnie. - Tak jak myślałem. - powiedział odchodząc od niej i kiwając głową. - Masz tam coś naciągnięte i nadwyrężone. Może spadłaś na coś albo szarpnęło ci coś mocno ramieniem. - powiedział podchodząc do torby i w niej przez chwilę szukając czegoś. - Nic poważnego, i powinno w ciągu paru dni, no do tygodnie przejść. Ale lepiej nie nadwyrężaj tego ramienia do tego czasu. No tak spróbuj, bez dźwigania ciężarów, wieszania się na tej ręce czy siłowania. - powiedział odwracając się i trzymając w dłoniach jakieś małe pudełko jak od pasty do zębów. - Mogłaś nie czuć do tej pory bo jak wróciłem tobie też zaaplikowałem środki uspokajające i przeciwbólowe. Ale lżejsze niż chłopakom. I już właśnie powinny zacząć schodzić. - poinformował ją doktor znowu podchodząc do niej. Stanął od jej zranionego boku i przyglądał się gdzieś jej plecom. - Masz tu maść na stłuczenia. Powinna złagodzić objawy i przyspieszyć gojenie. Po prostu rozsmaruj na skórze i poczekaj aż się wchłonie. Znaczy aż wyschnie. Tylko właśnie myślę, jak ty tam sięgniesz… - Vaugh mówił trochę jakby się na głos zastanawiał. - Ja ją mogę posmarować. A jakoś specjalnie trzeba? - Stanley zgłosiła się na ochotnika do tej misji i doktor też się ucieszył z tej decyzji. Chwile instruował ją jaki obszar i jak posmarować i wcale nie brzmiało to skomplikowanie. Nie, jeśli była do pomocy druga osoba. Wystarczyło wylać maść na dłoń i zasmarować nią właściwie całą łopatkę, bark i ramię. - Dobra. To idę. Może dla odmiany ja sobie wreszcie pośpię. Będę u kapitana jakby coś się działo. - Vaugh mruknął nieco ironicznym ale głównie zmęczonym głosem, żegnając się z obydwiema kobietami i opuszczając pomieszczenie. --- Skoro miały już zaklepane miejsce w ambulatorium czas było odwiedzić Karla Bishopa. Poszły tam z kocami i ciepłym piciem. Droga już była Luce znajoma, ta sama gdzie rano szli z Elbertem aby załatwić potrzebę. Tylko teraz nie było z nimi Elberta a druga szeregowa traktowała ją raczej jak koleżankę niż osobę podejrzewaną o szpiegostwo czy chociaż chęć ucieczki. - Oh, Karl! - jęknęła na przywitanie radiotelegrafistka widząc kierowcę z bokobrodami i nadwagą. Rzuciła mu się w objęcia tuląc się do niego jak jakaś siostrzenica do dobrego wujka. Ten też ją objął a pozostali dwaj żołnierze nie przeszkadzali temu spotkaniu. Po pierwszej chwili tego przywitania brunetka odkleiła się od kierowcy i zaczęła mówić równie szybko co chaotycznie no i z przejęciem. - Oj, przepraszam, bo się tak wtryniłam a jeszcze Luca też przyszła… bo się obudziła… znaczy Travis też ale śpi teraz no a doc skończył Elberta i mówił, że chyba da radę uratować mu oko a my byłyśmy u starego… ooo! Żałuj, że tam nie byłeś! Ale Luca powiedziała temu Księciunowi! Przy kapitanie! Jakby siedział to by pewnie spadł z krzesła! - humor szeregowej znacznie się poprawił gdy doszła do kawałka o niedawno zakończonej rozmowie z oficerami. Pozostali też słuchali tego chaotycznie żwawego opowiadania, kiwali głowami i patrzyli na Lucę z ciekawością i chyba uznaniem. Właściwie to Karl dość słabo przypominał jeńca czy więźnia. Raczej jednego z trójki zmarzniętych i zmęczonych żołnierzy. Od swoich strażników różnił się jedynie tym, że oni mieli broń a on nie. Ale wszyscy trzej siedzieli na czym się dało wokół koksownika i ogrzewali się ile mogli. Nawet relacji telegrafistki słuchali z podobnym zainteresowaniem i podobnie ona ich ucieszyła i rozbawiła. Jeden tylko mruknął, że jakby Karl się powstrzymał to by teraz we trzech nie musieli tu kiblować w tą słotę. Na to pozostali dwaj pokiwali głowami ale złości jakoś żaden z nich nie okazywał. Raczej trzech ludzi w mundurach skazanych na ten sam los. --- Po wizycie u Karla którą chyba Stan się bardzo przejęła albo po prostu musiała jakoś odreagować i włączyło jej się gadane. Nawijała bez prawie bez przerwy i chyba wystarczało jej, że ma jej kto słuchać. Jak zaczęła mówić gdy wyszły z tego improwizowanego aresztu zostawiając zmarzniętego kierowcę z równie zmarzniętymi strażnikami to nawijała cały czas aż wróciły do ambulatorium i tam uwiły sobie nowe gniazdo. - Oj, a tak się ucieszyliśmy jak nas tu skierowano. Myśleliśmy, że tu będzie lepiej. No wiesz, łatwiej i spokojniej. - żaliła się radiotelegrafistka tropicielce gdy wyszły z powrotem na ten przemieszany z deszczem śnieg. - Bo najpierw trafiliśmy nad jezioro. Kurczę, to miało być łatwe! Tak nam mówili. Ja wiem, że szeregowcowi oficer prawdy nie powie, i zawsze swoje gadamy ze sobą poza tym co nam powiedzą. Ale mówię ci, tam na tej Wyspie to drugi Wietnam. No chujnia. Nawet oficerowie byli zaskoczeni. Bo tam są ci bandyci z Detroit. Nikt sobie tego nie brał pod uwagę. I to wiesz, żeby to były jakieś palanty na motorkach to by nie było problemu. Ale ich jest cała armia! Skąd oni się tam wzięli?! Nikt tego nie wie. Nie było ich i nagle “buch” i są. Żadnych samochodów ani nic nie znaleźliśmy, nawet śladu po nich. A przecież musieli jakoś tutaj przyjechać z tego ich Detroit nie? - szeregowa żaliła się dalej dzieląc się z drugą kobietą wiadrem nieszczęść jakie spotkało ją, resztę patrolowców a po części chyba sporą część nowojorskich żołnierzy. Otworzyła drzwi do magazynu i na chwilę zamilkła gdy musiały iść gęsiego przez krótki ganek by wrócić do głównej części magazynu. - No i jak tam strzelają na tej Wyspie… - wzdrygnęła się wyraźnie na wspomnienie o tym. - Cały czas tylko baliśmy się, żeby nas tam nie wysłali. Bo tam wszystko strzela. Moździerze, ckm-y, zwykłe szpeje, granaty… No wszystko! I to ile! Czasem pół dnia nawet! A potem w nocy. I znowu w dzień. No weź, jak to ma cię jakaś kula ominąć jak tam tyle tego lata? No nie da się… Dlatego baliśmy, że nas tam poślą… - westchnęła żołnierka kierując się w stronę starego obozowiska. Skoncentrowała się na chwilę co wziąć i w jakiej kolejności. Były w końcu tylko we dwie a miały pięć kompletów posłań, plecaków, broni i innego ekwipunku więc jasne było, że będą musiały obrócić więcej niż raz. - Aha, bo wiesz, my jesteśmy Gwardia. Znaczy ja z chłopakami. Znaczy taka Gwardia Narodowa jak była kiedyś. Podobne w każdym razie. Niedzielni żołnierze. Tak na nas mówią ci “prawdziwi żołnierze”. Jak ci tutaj albo ci z “Rainbow Birds”. Znaczy ci co ich wysłali na Wyspę. Ale ich też tam poszatkowali. Nie wiem co jest grane. To nie są jacyś bandyci chyba. Coś jest nie tak. Żeby armia, chłopaki z “Rainbow” nie mogli rozpykać jakiś brudasów w kurtkach? Przez tyle dni? Przy takim strzelaniu? Kurwa jak chuj coś jest nie tak. - szeregowa była pod takim wrażeniem tego faktu, że aż zaczęła regularnie przeklinać z frustracji. Pokręciła głową i otworzyła drzwi by wrócić do ambulatorium. Zwaliła pierwszą ratę ekwipunku w róg i to na chwilę przerwało jej monolog. - Kurwa wiesz co? Oni nas zaatakowali! Oni nas! Jakieś brudasy w kurtkach zaatakowali regularną armię! Kumasz taki patent?! - zawołała zirytowana żołnierka unosząc z irytacji i frustracji ramiona nad głowę by po chwili machania nimi nad głową głośno trzasnąć nimi o własne uda. - Przyszli w nocy. Dobrze, że nas tam nie było. Ale byliśmy rano po rannych i zabitych. I słyszeliśmy w nocy jak się strzelają. Bo to na tej Wyspie było, po drugiej stronie jeziora. - żołnierka opuściła głowę i pokręciła głową na chwilę przysłaniając sobie oczy dłonią, masując sobie palcami skronie. - I jeszcze ta haubica… - westchnęła opuszczając dłoń i kładąc sobie obie na biodrach. - Ale pieprznęła… - uniosła brwi patrząc gdzieś w bok zasępionym wzrokiem. - I nie wiadomo co się stało. Szukali winny. Taki jeden kapitan prowadził przesłuchanie. Ale nie ten tutaj, ten przyleciał z pszczółkami… Rany ale nam magiel zrobił tamten kapitan… No niby tak wiesz, siedzi naprzeciw ciebie, głosu nawet nie podniesie, zapyta czy wody chcesz czy przerwę no niby w porządku. Ale taki strach, że cała mokra jesteś i w ogóle słowa boisz się powiedzieć, że coś znajdzie albo sie przyczepi. A jak coś znajdzie to sąd polowy… Ale nam magiel zrobił… - Stanley nawet teraz pokręciła z wrażenia głową i otarła rękawem czoło. Potem znowu pokręciła głową. - Bo wiesz nie wiadomo dlaczego ta haubica pieprznęła więc trzeba było to wyjaśnić. Bo albo niedbalstwo artylerzystów więc sabotaż, albo jakaś dywersja jakiegoś dysydenta, albo ktoś z zewnątrz. Więc ten cały Yorda węszył jak cholera bo za każdy z tych punktów to ciężkie paragrafy są. W końcu nie wyjaśnił bo pojechał na miasto i wrócił drętwy. Ci co tam byli mówili, że stał i gadał z tymi gangerami i nagle padł jak ścięty. Jak kłoda. Najpierw myśleli, że dostał headshota bo co innego? Ale żadnej krwi nie było. Potem przywieźli go do bazy i dalej drętwy. Łapiduchy nie wiedzą co mu jest. Ma jakąś śpiączkę ale nie wiedzą skąd, dlaczego i kiedy z tego wyjdzie. Po prostu jakby ktoś nagle mu jakiś prztyczek przełączył i po chłopie. Ale taka jedna do niego przychodziła. Z tej wiochy, lekarka. Weteryniara właściwie. Ładna. Ale on też gdyby nie taki magiel to nawet, nawet… Ale też mu nie pomogła. Na mój babski rozum to chyba albo mu samo przejdzie albo nie. - szeregowa pokiwała głową dzieląc się z Lucą kolejną dawką przemyśleń. W końcu machnęła ręką by wrócić po kolejną porcję sprzętu i betów. - Wiesz, ja to chyba bym nie chciała mieć chłopa z woja. No weź, tak wszystko na baczność tutaj a potem jeszcze w domu na resztę życia. W ogóle nie czaję lasek co z wojskowymi się wiążą. Chyba same nie zaznały tego syfu albo jakieś dziwne są. - Stan wzruszyła ramionami i pokręciła głową wychodząc na główną część magazynu gdy chyba nie rozumiała kobiecego gatunku który miał takie dziwne upodobania. - Jak ja bym mogła to wcale bym w woju nie była. Po co mi to? Dalej bym pewnie siedziała w tej swojej pizzerii. Szef mnie zrobił szefem zmiany. Mówił, że mam talent i w ogóle się nadaje. I, że jak się będę starać to może w przyszłym roku zrobi mnie szefem całej pizzerii… Kurwa… To by było dwa lata temu… ehh… już od dwóch lat bym była szefem pizzerii pewnie… ale dostałam powołanie… - wojskowa wyraźnie zmarkotniała gdy z zaskoczeniem dla samej siebie odkryła ile czasu już spędziła w mundurze. Pochyliła się nad kolejną porcją plecaków, broni i reszty szpeja by je zebrać i ruszyć z powrotem do ambulatorium. - Bo my jesteśmy niedzielnymi żołnierzykami. Ale najpierw musimy odsłużyć swoje w jakiś służbach. U nich, w Gwardii, Policji albo czymś takim. - zaczęła tłumaczyć gdy chyba zorientowała się, że dziewczyna która nie jest z Nowego Jorku może chyba nie łapać tych zawiłości służby. Przy “nich” wskazała brodą na żołnierzy jakich mijały. - Dlatego jesteśmy normalni. Ja i chłopaki. Nie wiem jak trzeba mieć zryty baniak by zostać GI na stałe i dobrowolnie. - znowu pokręciła głową potwierdzając, że mimo munduru na sobie wcale nie rozumie motywacji wszystkich mundurowych. - Bo ja z chłopakami jesteśmy z jednego osiedla. Razem nas powołali. Nikt z nas nie chciał iść w kamasze. Ale jak nie masz pleców a zaczniesz się migać to się grubo robi. Karl nie jest od nas. Poznaliśmy go już w koszarach. - westchnęła znowu otwierając drzwi do ambulatorium. Przytrzymała je nogą aby czarnowłosa tropicielka mogła też przejść. - Ale nie jest tak źle. W woju uczą cię czegoś. Zawsze. Każdego. Ja na przykład zgłosiłam się na radio. Travis wcale się nie zgłaszał a i tak sierżant go zarekomendował i został starszym. Teraz może zrobią go nawet kapralem. Może i lepiej. Fajnie by mieć swojego kapsla w paczce. No a Elbert poszedł na zwiadowcę. Zawsze czegoś uczą. No i wiesz. Jesteś żołnierzem, nie chodzisz głodna, masz mundur i swoje przywileje. Pierwszeństwo w kolejkach , lepsze talony, możesz kazać jakiemuś szmaciarzowi bez munduru kazać sobie ustąpić miejsca czy spieprzać. No żołd masz niczego sobie. Są, plusy, są… - dziewczyna zdawała się trochę uspokajać jak mówiła o plusach służby w mundurze. - No to Nowy Jork. U nas jak gdzieś nie przesłużysz w mundurze to od razu podejrzenie, że jesteś dysydentem. Dobrze wygląda w papierach jak masz tam jakiś mundur. Otwiera wiele drzwi. - tą część zdania wyszeptała gdy obie pochyliły się rzucając i układając kolejną porcję sprzętu. A i tak nerwowo się rozglądała dookoła mimo, że były same w ambulatorium. W końcu złapała Lucę za rękaw i pochyliła się nad nią jeszcze bardziej szepcząc jej prosto w twarz. - U nas jest tak, że nigdy nie wiesz kto donosi. Kto cię zakapuje. Ja tam jestem pewna tylko moich chłopaków i z innymi prawie nie gadam. A zwłaszcza w koszarach. Zawsze jakaś gnida czeka by kogoś podpierdolić. Dlatego dobre są takie wyjazdy. Jak jesteś na akcji to nawet te nasze gestapo spuszcza z tonu. Dlatego wszyscy myśleliśmy, że przyjedziemy tutaj to odetchniemy. Wiesz, takie wakacje w lesie nad jeziorem na koszt woja… - dziewczyna skończyła swoje nerwowe, ostrożne szeptanie tęsknym westchnieniem niespełnionych planów. Znowu oparła sobie łokieć o kolano i pochyliła do przodu głowę by przeczesać dłonią swoje włosy. - A tu chuj… Ale jak jesteś szpejem to zawsze wychodzi jakiś chuj. Nie ten to inny. - westchnęła wstając ponownie do pionu i ruszając z powrotem w kierunku głównej części magazynu. - No i teraz. Jak nas przydzielili tutaj, myśleliśmy, że nam się udało. Że jakby kogoś wysyłali na tą cholerną Wyspę to na pewno nie nas. - rzekła z autoironią i przez chwilę szła z dłońmi na biodrach nie mogąc się nadziwić własnej naiwności. - Aha, bo widzisz, w nocy przeleciały śmigłowce z posiłkami. - spojrzała na idącą obok kumpelę gdy chyba sobie przypomniała, że jeszcze o tym nie mówiła. - Prawdziwe Chinooki! Prawdziwe CH-47! - oczy nagle jej się zaświeciły z wrażenia i na usta wypłynął uśmiech. - Wcześniej je widziałam tylko ze dwa razy jak przelatywały na paradzie na 4-go Lipca. Ale nigdy z bliska! A teraz było w nocy ale raanyyy! Wszyscy polecieliśmy je zobaczyć! - roześmiała się wspominając tą emocjonującą chwilę. - A wiesz jaki to huk? Jaki wiatr wali od tych wirników? Jak w jakąś strasznie silną wichurę, oczy mrużysz a i tak prawie nic nie widać! Ale i tak wszyscy patrzyliśmy ile się dało! Bo ej, przecież to prawdziwe Chinooki! - radiotelegrafistka prawie zawołała radośnie wyrzucając ramiona do góry z tej ekscytacji. Potem doszły do ostatniej partii betów przy starym obozowisku i zaczęły je zbierać. - Właśnie wtedy ich dowieźli. - powiedziała ciszej wskazując na magazyn wypełniony żołnierzami. - To CB. Construction Battalion. Ale wszyscy wołają ich Seabees. Tacy saperzy szturmowi. Spece od wojny miejskiej i zdobywania umocnień. Elita. Ściągnęli ich do zdobycia tego cholernego Bunkra na tej cholernej Wyspie. Bo “Rainbows” się zaczęli kończyć. I dobrze. Bo inaczej pewnie my byśmy byli następni a nam na tą cholerną Wyspę cholernie się nie śpieszy. - radiowiec wyjaśniała dalej swojej nowej kumpeli wydarzenia z ostatnich dni. Wzięły już ostatnie resztki ekwipunku i wracały znowu do ambulatorium. Stanley znowu powtórzyła manewr z otwieraniem i przytrzymaniem drzwi dla różnookiej. - Ja powiem ci, nie wiem jak u nich się ten Księciuniu uchował. Bo po starym albo po Grishamie to widać, że się zna. Ale ten to chyba jakiś nowy albo biurkowy, bo jak jakiś gryzipiórek z koszar co na pierwszy wyjazd przyjechał. - Stan ośmielona tym, że znowu zostały same w ambulatorium no i kumpeli się tak dobrze opowiadało to w końcu powiedziała swoje co myśli o poruczniku Weisie. - Aha, bo zapomniałam… - wzruszyła brwiami gdy rzucała na podłogę ostatnią partię ciężarów. Otarła rękawem czoło i przeciągnęła się szeroko. - Bo wiesz, te Chinooki nie parkowałyby tutaj czekając na kulkę tylko odleciały w cholerę jak najszybciej. No ale jak startowali znowu ci cholerni gangerzy. Poszatkowali jedną maszynę na tyle, że musiała awaryjnie lądować na pierwszym względnie bezpiecznym terenie. Czyli tutaj. I teraz próbują je sklecić, żeby chociaż stąd odlecieć. A nie może odlecieć tylko ta sprawna bo mają na pokładzie paliwo w beczkach do przepompowania. Bez tego, żadna z nich nie wróci do Nowego Jorku. Jak odleci ta sprawna to nawet jak tą postrzelaną naprawią to by musiała czekać na dowóz paliwa. To znowu musieliby przylecieć drugim śmigłowcem albo wysyłać jakoś ciężarówkami. Jedno i drugie słabe rozwiązanie i niepewne. Dlatego na razie są tutaj obie. Ale wiesz, jak śmigłowiec leci to naprawdę jak nie masz czegoś specjalnego na śmigłowce to ciężko go strącić. Ale jak siedzi tutaj jak kwoka na grzędzie to wiesz, granat czy dwa i dupa zbita. A to cacuszka wszystkich Nowojorczyków więc i nasz stary i ten tutaj trzęsą jajkami aż zęby dzwonią. Dlatego nie pozwolił ci odejść. Jakby ci cholerni bandyci się dowiedzieli, że stoją tutaj gotowe do rozwalenia to po tym co widziałam dotąd na pewno by tego nie przepuścili. Dlatego tylu żołnierzy ich pilnuje. Dopiero jak odlecą to się uspokoi. - na koniec Stan wyjaśniła końcówkę wydarzeń jak i po co wszyscy siedzą na tym zapomnianym przez wszystko i wszystkich lotnisku. Tylko zimna, złośliwa aura zdawała się pamiętać o tym pustkowiu. Ale jeśli inni żołnierze podzielali obawy brunetki to chyba nie był to tak zły scenariusz jak atak bandytów na te dwa unieruchomione śmigłowce. - Rozpalisz ogień? Ja przygotuje śpiwory. - zapytała z ulgą specjalistka od łączności. Gdy Luca zajęła się tym co nie sprawiało jej trudności ta druga zaczęła rozkładać dopiero co złożone maty i śpiwory szykując miejsce do spania. Wreszcie chyba się wygadała bo zamilkła na dłuższą chwilę. W końcu i posłania były gotowe wokół wesołego ciepła płonącego ogniska. Stan z ulgą siadła na swoim posłaniu i z lubością zaczęła ściągać mokre buty. Potem jeszcze i resztę munduru zostając w końcu znowu w samych majtkach i podkoszulkach. Podobnie jak w nocy zanim się położyła rozstawiła mokre rzeczy do ogniska. - A chcesz, żeby cię posmarować tą maścią teraz czy jakoś potem? Wiesz, jest chwila spokoju to chyba lepiej teraz. - powiedziała gdy wychyliła się w stronę munduru by sięgnąć po pudełko z tubką maści od Vaugha. Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło. Oriana Moroz - Paniusiu widzisz jak leje? Wszystko zalało. Drogę, ulice, silnik, wszystko. - facet z zarośniętą szczęką i zniechęconym spojrzeniem szybko skwitował słowa Indianki. Nawet jeśli we trójkę się trochę spóźnili to i tak zastali ugadanego przez Chaayę kierowcę i jego pojazd to szybko okazało się, że z bezproblemowej podróży na północ do Cheb wyszły nici. Kierowca był zniechęcony i znużony bo deszcz zalał mu silnik czy coś takiego. W każdym razie w ten deszcz nie zamierzał ani dłubać przy samochodzie ani jechać. Zostawił to sobie na “po deszczu”. I tak zmókł i zmarzł gdy do tej pory prawie od rozstania z szeryf, próbował uruchomić pojazd który i bez deszczu nie wyglądał sprawnie i zdrowo. Zniechęcony, zmoknięty i zmarznięty facet więc wrócił do knajpy. Po chwili wymiany zdań i uwag i Chaaya i Harry doszli do wniosku, że aż tak im się nie śpieszy by zasuwać z buta w taką aurę. Deszcz przemieszany ze śniegiem skutecznie wytłukł całe życie z ulic. Jedynie światła w domach zdawały się świadczyć, że ten okruch Ruin jest zamieszkały przez ludzi. Na ulicy nawet jak przemykała się jakaś postać to szybkim krokiem i zaraz chowała się wewnątrz jakiegoś budynku. Para opiekunów szarowłosej dziewczyny skierowała swoje i jej kroki też, do tej samej knajpy co przed chwilą udał się ich niedoszły kierowca. Decyzja okazała się o tyle szczęśliwa, że wewnątrz było ciepło a rozstawione świeczki i lampy nadawały pomieszczeniu przyjemny blask kontrolowanego, żywego ognia. Wewnątrz dawało się wyczuć zapach tych płonących świeczek ale gdy zajęli miejsce przy jednym ze stołów szybko dało się dostrzec kilka rzeczy. Po pierwsze główna część sali oprócz “ich” kierowcy który siedział sam przy jednym ze stołów i nie wykazywał potrzeby większej integracji z kimkolwiek było prawie pusto. Siedziało jakiś dwóch typów przy jednym ze stołów, jeden przy barze i to wszystko. Ale na zewnątrz było jeszcze ciemno gdy dotarli na miejsce. Drugie co odkryli to to, że było jeszcze tak wcześnie, że lokal dopiero zaczynał swój dzień. Kuchnia zaczynała swoją pracę aby przygotować swoje śniadania dla gości, za ladą uwijał się tylko właściciel i od ręki mógł podać coś do picia, na zimno czy na ciepło ale na śniadanie trzeba było poczekać. Byli tak prędko, że byli świadkami jak do środka weszła jakaś młoda dziewczyna zdejmująca wewnątrz płaszcz i kaptur i jak się potem okazało była to kelnerka która zaczynała swój kolejny dzień pracy, podobnie jak kuchnia. Potem z góry gdzie pewnie były pokoje sypialne zaczynali pojedynczo schodzić kolejni goście którzy spędzili tu noc ale to już gdy zaczynało na zewnątrz szarzeć. Gdy tak siedzieli przy czymś ciepłym do picia, zawiesiwszy wcześniej mokre płaszcze po krzesłach i wieszakach musieli czymś się zająć. Więc oboje podjęli wątek jaki zaczęła ich podopieczna czyli to, żeby została stróżem prawa. Obojgu się chyba ten pomysł spodobał i zareagowali na niego bardzo ciepło. Mówiła głównie Johns. Opowiadała o różnych stróżach prawa. O strażnikach dróg, marshallach, policjantach, szeryfach i tych wszystkich których obecnie zwykle nazywało się sędziami. Bo często musieli jednoosobowo egzekwować przestrzeganie prawa czyli być i dawnym detektywem, policjantem, i sędzią, i egzekutorem. Tak jak dziś rano nie tylko wytropiły złodziejaszków ale i ich zatrzymały, odebrały skradzione mienie i wymierzyły karę. - Ja to jeszcze wiem to wszystko dość po łebkach. Ale zobaczysz, Ori, jak przyjedziemy do Cheb to tam szeryfem jest… no mam nadzieję, że jeszcze jest… w końcu dobre kilka lat mnie tam nie było… - Indianka mówiła z przekonaniem ale w pewnym momencie chyba znów do niej dotarło jak dawno nie było jej w rodzimych stronach i ile przez ten czas mogło się zmienić. A w obecnych czasach, zmiany rzadko bywały na lepsze. Zwłaszcza, że te plotki jakie dotąd słyszeli o zimowych wydarzeniach w Cheb nie brzmiały zbyt uspokajająco. Zwłaszcza właśnie dla Indianki bo jej towarzysze jechali w te strony po raz pierwszy. - No w każdym razie jak przynajmniej wyjeżdżałam to szeryfem był Dalton. Szeryf Dalton. On już ma swoje lata, pewnie mógłby być moim ojcem. Ale to taki, prawdziwy, przedwojenny glina. Myślę, że trudno by było spotkać kogoś od kogo lepiej można by się nauczyć tego gliniarskiego fachu. Jeśli chcesz to cię z nim zapoznam gdy przyjedziemy do Cheb. - policjantka uśmiechnęła się bielą sympatycznego uśmiechu z ciepłym spojrzeniem pełnym radości i nadziei jakim obdarzała szarowłosą dziewczynę. Harry pokiwał głową i też widocznie uważał to za dobry pomysł. Oriana poczuła jak w jej głębi, osłabiona tabletką Scarlett zawyła z bezsilnej złości słabnąc i rozpadając się pod ich ciepłymi spojrzeniami jakim obdarzali szarowłosą ale i jakim jej się obrywało. Skuliła się w jeszcze głębszym, ciemniejszym kącie nie mogąc znieść tego ciepła jakim obdarzała dziewczynę para opiekunów. Nieświadoma tego dziewczyna, pewnie w jej wieku, może trochę starsza, podeszła do ich stolika. I wtedy Azjata wpadł na kolejny pomysł widząc, że Johns już nawiązała kontakt wzrokowy z kelnerką i przymierzała się do złożenia zamówienia. - A może niech Ori dzisiaj zamówi nam coś do jedzenia? - zaproponował patrząc na Indiankę i wskazując lekko kciukiem na siedzącą obok dziewczynę. - O. Czemu nie. Świetny pomysł. - Chaaya uśmiechnęła się z aprobatą i oparła się wygodniej o oparcie aby siedząca obok Oriana mogła swobodniej rozmawiać z kelnerką. Ta zatrzymała się przy stoliku i słysząc tą wymianę też uśmiechnęła się przyjaźnie do trójki przy stole i zogniskowała wzrok na szarowłosej trzymając mały notesik i ołówek aby przyjąć zamówienie. Scarlett wreszcie dała upust swojej dotąd bezsilnej złości i zarechotała szyderczo spętana w swojej ciemnicy “No wykaż się! Tak na ciebie liczą! Pokaż ile jesteś warta!” wysyczała szyderczo. Ona tak jak i Ori widziała chyba coś czego zdawali się nie dostrzegać ani dzielna Chaaya ani mądry Harry. Może nawet ta kelnerka. Ale Ori ze Scarlett widziały na pewno. Widziała twarz dziewczyny czekającej na zamówienie. W podobnym wieku jak ona sama. Widziała na tej twarzy wyraz sympatycznego oczekiwania aż coś zamówi. Czysta, jasna twarz. Twarz po której z oczy spływały ciemne smugi jak z rozmazanego łzami makijażu. Ciemne smugi spływały po policzkach, z policzków na szczęki a stamtąd jak krew, czarna krew, skapywały na czystą, jasną koszulę kelnerki. Wzrok szarowłosej zahaczył o ciepły uśmiech Chaayi. Nie, nie, dziewczyna czekająca na zamówienie miała ładną młodą czystą twarz, bez żadnych smug! Ale miała. Znów to widziała. Wyraźniej. I twarz. I plecy. Zza pleców unosiło się coś. Jak jakieś macki. Czerwone. Palące. Sprawiające ból i rozrywające ciało. Widziała jakby wbijają się w ciało kelnerki. - Ori, obiecuję, że zjemy wszystko co zamówisz. - dłoń Harry’ego po przyjacielsku i dla dodania otuchy uścisnęła jej dłoń. Nie. Kelnerka stała chyba już trochę zaskoczona przedłużającą się zwłoką ale była młoda, ładna i czysta. Nie miała żadnych czarnych smug na twarzy ani czerwonych macek na plecach. Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło. Baba Śniadanie okazało się pyszne i wszyscy szamali aż im się uszy trzęsły. Ale tak jak się spodziewał wielgachny mutant było go przeraźliwie mało jak na tyle osób. Bardziej jak przystawka niż właściwie danie. Ale nic więcej nie mieli w zanadrzu. Mieszkająca samotnie Kate nie była przygotowana na tak nagły “najazd” na kuchnię i spiżarnię tak wielu osób. Prawdopodobnie zresztą jak każda przeciętna rodzina której nagle przybyłoby kilkanaście osób do wykarmienia. Ale ten ciepły, smaczny posiłek i tak chyba wszystkim poprawił humor. Część poranionych gangerów jadła sama, część trzeba było w tym pomóc. Po posiłku większość, zmarzniętych rannych usnęła. Więc “przy życiu” zostało ich dość mało. Baba, Ted, Lenin, Twetty, Rewers i Kate. Na zewnątrz już zrobiło się widno chociaż nadal lał deszcz przemieszany ze śniegiem. Od strony jeziora znowu doszła fala ogłosów świadczących o wznownieniu walk. Ciężka broń i eksplozje. Ale choć intensywna nie była tak długa jak ta która była z godzinę czy dwie wcześniej, tuż przed właściwym świtem. A potem znów się uspokoiło. Odgłosy walk wyraźnie denerwowały parę Runnerów bo często nerwowo zerkali w stronę okien prowadzących na ulicę. Co prawda nawet jakby były otwarte i piękna pogoda by było to było zbyt wiele ulic i budynków do nabrzeża aby móc obserwować Wyspę i to co się na niej dzieje. Olbrzymi, łysy Pazur też wydawał się zaniepokojony chociaż na tyle nad sobą panował, że dla Baby nie było to tak oczywiste po samym zachowaniu. Widział jednak jak machinalnie dotyka krótkofalówki ale stąd do Wyspy było raczej zbyt daleko by złapać łączność. - Tak towarzysze, towarzysz Baba przygotował świetny i smaczny posiłek dla naszego kolektywu za co mu wszyscy podziękujmy. - odezwał się w końcu Lenin pierwszy przerywając kłopotliwe milczenie. Tweety bez żenady najpierw wyskrobała talerz do czysta a potem wylizała go do czysta. - No. Dobre było. - powiedziała blondynka odkładając wreszcie już pusty całkowicie talerz i wycierając usta rękawem kurtki. Pozostali też w ten czy inny sposób podziękowali za posiłek i wysiłek jak Baba włożył w jego przygotowanie. Kate zaczęła mówić coś co Baba świetnie już zdążył się zorientować w ciągu ostatnich kwadransów. Czyli, że no potrzebują pomocy z tymi posiłkami bo ona po prostu nie ma tyle jedzenia na tyle osób. A za parę godzin znów trzeba by coś przygotować a nie zanosiło się aby nagle półki miały obrodzić zapasami same z siebie. Tu do pewnego stopnia wspomógł ją dowódca Pazurów. Miał trochę zapasów mógł ich użyczyć. Choć to też była raczej doraźna pomoc niż rozwiązanie problemu. Poranieni gangerzy mogli wymagać i paru dni, może tygodnia albo więcej opieki a cały ten czas trzeba było ich jakoś karmić. Wyglądało na poważny problem i zmartwienie. Towarzysze Lenin i Tweety też nie mieli za bardzo zapasów na tą okazję choć zaoferowali się, że mogą pojechać. Tylko gdzie? W całym Cheb od zimy, spalenia spichlerza i połowy łódek było krucho z żywnością. A akurat Runnerzy nie mieli wśród sąsiadów Kate od tej zimy zbyt dobrej renomy. Byli jeszcze żołnierze NYA no ale z tymi to już w ogóle nie było co liczyć na jakąś pomoc w tym względzie. Jednym słowem klops i to na najbliższe dnie a może i dłużej się szykował. - A co do twojego pytania towarzyszu, to nasi przyjaciele też popłynęli na Wyspę. Po to aby we właściwy, kolektywny sposób rozdysponować dobra materialne, sprawiedliwie i praworządnie, zgodnie z wolą ludu i aby syta garstka posiadaczy i wyzyskiwaczy nie trzymała wszystkich dóbr materialnych tylko dla swojej kliki. Niestety ten sam element wrogiego aparatu nacisku jaki gnębi nas tutaj, wywrotowo działa również na Wyspie. - towarzysz Lenin nie bardzo mając chyba pomysł skąd nagle wyczarować tyle prowiantu, na tyle osób i dni wrócił do tego o czym rozmawiał z Babą na zewnątrz, zanim schronili się przed aurą w środku. Gospodyni chyba nie przygotowana na taki słowotok i zmianę tematu popatrzyła na Lenina w zdumieniu. Rewers pokręcił głową ale milczał. Wydawał się poważny i zamyślony. Tweety machnęła ręką wstała i wyszła na zewnątrz aby zapalić. - Rany, chłopie ale ty masz gadane. - Ted odezwał się trochę jakby z uznaniem a trochę z niedowierzaniem obserwując i słuchając Lenina. - Bo to prawda. A teraz i my, i wy towarzysze, mamy wspólnotę interesów. Wszyscy mamy naszych towarzyszy na Wyspie. I wszyscy mamy mniejsze lub większe zatarki z tymi nacjonalistami z Nowego Jorku. Każdego nas albo już gnębili, albo gnębią, albo dopiero zaczną gnębić. Po kolei, więc się nie wyłamujmy z kolektywu bo musimy działać silni i zjednoczeni. Inaczej wykończą nas po kolei. - Lenin popatrzył już nie tylko na Teda i Babę ale i wszystkich przytomnych pozostałych przy stole. Panowała chwila milczenia zanim odezwał się Ted. - Mów za siebie. Ja tam ani do nich, ani do was nic nie mam. Nie mieszajcie mnie w to. - Ted wykonał odmowny ruch ręką i coś nie chciał chyba mieć za wiele wspólnego z tym co mówił Lenin. - Ja też nic nie mam do żołnierzy. Nic mi nie zrobili. A poza tym jestem teraz jedynym tutaj lekarzem. A poza tym opiekowałam się ich kapitanem. Kapitan Yorda. To taki przemiły człowiek. I prawdziwy dżentelmen. - gospodyni też miała chyba obiekcje co do uznania Nowojorczyków za wroga a gdy mówiła o owym kapitanie wydawało się, że wspomina go naprawdę ciepło. - I to jest bardzo częsty błąd towarzysze. Podczas rewolucji nie można stać z boku. Nie można pozostać neutralnym. Stara rewolucyjna zasada mówi, że kto nie jest z nami to jest przeciwko nam. Oni też tak uważają. Te żołnierzyki. Sądzisz, towarzyszko, że co zrobią jak się dowiedzą, że trzymasz tu rannych ich wrogów? Przyjadą złożyć ci życzenia i poklepią po główce bo się zajmowałaś ich kapitanem. - Lenin popatrzył na Kate i wydawał się pewny tego co mówi. Zaraz też zwrócił się do Bety 3 czyli Teda. - A ty co myślisz? Nic do ciebie nie mają? A chcesz towarzyszyć towarzyszowi Babie w jego eskapadzie na drugi brzeg jeziora? I co myślisz, że będą robić te żołnierzyki jak was znajdą? Puszczą was? Oj nie wydaje mi się. Wydaje mi się, że skoro nie jesteście od nich a za cholerę mi nie wyglądacie na ich zielone kubraczki, to raczej będą strzelać a potem pytać. Co wtedy zrobisz? Będziesz im tłumaczył, że nic do nich nie masz? - obsztorcował Teda i ten mu nie odpowiedział. Baba miał wrażenie, że trawi w myślach słowa szefa lokalnej partii komunistycznej. - O matko, to może być prawda. W zimie ktoś tu zamordował jeden punkt opatrunkowy. Razem z lekarzem. - Kate westchnęła przejeta zasłaniając usta dłonią jakby dopiero teraz skojarzyła jakie możliwe niebezpieczeństwo ściągnęła sobie przyjmując rannych jednej z walczących stron pod swój dach. - Aha! Widzisz towarzyszko? Widzę, że zaczynasz myśleć, dobrze, bardzo dobrze. Sami widzicie towarzysze, że jedziemy na tym samym wózku. Mamy tego samego wroga klasowego który chce nas zniszczyć. I nie będzie zbyt wybredny w tym niszczeniu. - głos Lenina stał się silniejszy i bardziej zdecydowany. Postukał do tego palcem w stół aby podkreślić wagę tego co mówi. - Musimy zawiadomić szeryfa. On będzie wiedział co robić. Trzeba ogłosić, dać znać, że tutaj jest szpital. Strefa eksterytorialna. Neutralna. Rany, przecież jakby ktoś mi tutaj wpadł i tak wysiekł… No nie, chyba bym umarła. Nie mogłabym mieszkać w takim domu, musiałabym się wyprowadzić po czymś takim… I trzeba ustalić jakieś zasady, przecież to nie może tak być, że się tak będziecie wszyscy mordować ledwo jeden drugiego na oczy zobaczy… - Kate wydawała się naprawdę przejęta tym całym obliczem wojny i jej ciemnymi stronami i zagrożeniami. Widok rzeźni w jaką mógł się przemienić jej dom i klinika w jednym, gdyby tu wpadli żądni runnerowej krwi żołnierze chyba bardzo dźgnęła ją w serce. Wstała od stołu i zaczęła się ubierać. - Zawiozę cię. - odezwał się krótko milczący dotąd Pazur. Z oczywistych względów do przejechania przez most który obecnie był granicznym, Runnerzy i ich furgonetka niezbyt się nadawały a Baba i Ted nie mieli żadnego środka transportu więc szybką alternatywą była tylko terenówka Pazurów. - Ale można wywiesić na zewnątrz flagę czerwonego krzyża. Kto jak kto, ale żołnierze z Nowego Jorku powinni rozpoznawać ten symbol. - powiedział prostując się od stołu najemnik. I Lenin i Kate przyklasnęli temu pomysłowi i towarzysz obiecał się tym zająć.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
08-10-2018, 07:02 | #654 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 87 2/2 Wyspa; las; las; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; zimno. Alice Savage To koniec. W zmokniętych głowach, trzęsących się z zimna szczękach, wsłuchując się w monotonny łomot deszczu i przyglądając się w na wpół roztopionym łachom mokrego śniegu ta myśl musiała gościć to często. Potwierdzało to wszechobecny milczenie i bezruch. Tak nienaturalne dla tak sporej grupki ludzi. Siedzieli na mokrych kamieniach, opierali się o mokre drzewa czy po prostu na błotnistej ziemi. To koniec. Wyglądało na to, że wreszcie nadszedł kres bandy farciarza Guido. Tutaj, gdzieś w leśnej głuszy Wyspy która miała się stać ich nowym domem, nowym rajem bez znoju i gnoju. Tak im obiecywał jeszcze w Det. Tym ich porwał i przywlókł aż tutaj. Z dala od ich ukochanego Det, Ligii i Wyścigów. A teraz siedzieli w znoju i gnoju nie mając już sił zrobić kolejny krok. - Nie wierzę. Nie wierzę kurwa. On by się nie dał. Niemożliwe. Przecież on tyle razy się wyślizgał z o wiele większego gówna. Nie wierzę. - łysy olbrzym z obydwoma rękami na temblaku siedział na pniu omszałego drzewa i widocznie był w szoku. Siedział smętnie i tepo wpatrywał się gdzieś przed siebie. Ale wszyscy w przemoczonej, ubłoconej i przemarzniętej bandzie wyglądali bardzo podobnie. Nawet para komediantów coś nie przejawiała ochoty na zwyczajowe komediowanie. A jeszcze niedawno mieli nadzieję. Zaczęło się od zamieszania na tyłach bandy. --- Brzytewka usłyszała bo dopiero niebo robiło się granatowe między szparami drzew nad nimi ale tu, na dole, na błotnisto - śnieżnym dole, wziąć było ciemno jak w nocy. Więc wzrok nadal był dość mało przydatny ale teraz już z każdym kwadransem powinno być lepiej. Usłyszała zamieszanie ale Taylor kazał jej zostać i wrócił na tył aby sprawdzić co jest grane. Okazało się, że doszła do nich grupka z zagubionej łodzi pod wodzą Krogulca. Doszło rudej lekarce kolejnych rannych do opatrzenia ale tym razem nie aż tak ciężko. Przestrzelone ramię, odłamek w głowie i szrapnel jaki utkwił w dłoni. Nic co by opóźniało marsz albo zagrażało życiu. Wszystkim ulżyło, że większość grupy jest w komplecie ale nie wszyscy. Brakowało trzech, ważnych i charakterystycznych członków ich nocnego desantu. Guido i pary nowożeńców. Krogulec mówił, że Guido kazał im zasuwać tutaj. A on sam jeszcze został. Czachy i Plakatowego nie widział. Ledwo to powiedział gdzieś, od strony plaży doszły odgłosy wznowionej walki. Eksplozje nicowane przez broń maszynową. Las tłumił odgłosy więc już nie były tak przytłaczające jak wtedy gdy pociski, szrapnele i wyrwane kawały ziemi czy wzbite fale wody rozrywały się wśród nich. - Musimy iść dalej. Dogonią nas. - powiedział w końcu Taylor chociaż mówił jakby się wstydził swoich słów. Podobnie reszta bandy wyraźnie się ociągała i polecenie było jej nie w smak. Ale to powiedział Taylor a wcześniej Guido sam im kazał spadać w głąb lasu. Więc w końcu ruszyli dalej w głąb mrocznego, bagnistego lasu. Szli jak banda żywych trupów. Noga za nogą, wyssani z sił i życia, w milczeniu, obojętni na wszystko dookoła. Panowała cisza, nie ze względu na wysoki poziom dyscypliny tylko nikt nie miał siły ani pomysłu na rozmowę. Do tego nadal trzeba było zachować ciszę i zakaz palenia. Ludzie, prawie wszyscy, poranieni, obciążeni swoją bronią, amunicją, żelastwem targanym z rozbitych kutrów, rannymi, zmarznięci, przemoczeni, głodni myśleli już tylko o tym by dać kolejny krok. A potem kolejny. Czasem ożywiało się towarzystwo gdy ktoś upadł albo potknął się wpadając na coś we wstającej szarówce. Z najwyższym trudem doszli do stawów o jakich wcześniej mówił Brzytewce Taylor. Tam zatrzymali się na odpoczynek. I, żeby zaczekać na trzyosobową tylną straż. Wtedy Brzytewka była świadkiem jak zamęczyli człowieka. Jednego ze swoich. Bliźniacy odkryli, że jeden z chłopaków nie ma pudła z amunicją. Do tych wkm-ów. Była ciężka, nieporęczna równie przyjemna do dźwigania jak akumulator do osobówki. Ale dla nich była bezcenna bo nie mieli jak i czym jej zastąpić. Każda taśma do półcalówek zdolnych do przebijania kościelnych ścian na wylot była na wagę złota. Bez nich ten cały dźwigany złom był tylko dźwiganym, żelastwem. To nie był ostatni zasobnik z amunicją ale jednak nie mogli ot, tak, odpuścić zguby. Pognali chłopaka z powrotem w las aby odnalazł kanciastą puszkę z amunicją. Po nie wiadomo jak długim czasie wrócił a odgłosy walk z plaży już dawno umilkły. Jak już było widno. Bez kanciastej puszki. Bliźniacy okazali się równie bezwzględni jak Taylor czy Guido. Zdawali sobie, sprawę, że wszyscy są już tak wycieńczeni i zobojętniali, że zwykłe poderżnięcie gardła czy strzał w czoło nikogo nie ruszy. Będzie zbędną egzekucją. Kazali więc temu chłopakowi wziąć jakiś kloc. A potem biegać z nim. Nieszczęsny Runner biegał. Upadał, powstawał i znów biegał. W końcu tylko chodził. I coraz częściej upadał. Już nie miał siły wstać dopóki najpierw Bliźniacy a później podjudzani przez nich inni koledzy też nie zaczęli go kopać i szarpać. Wtedy ten zakrwawiony ochłap mięsa jakimś cudem znów wstawał na chwiejne nogi. Znów dźwigał swoje ostatnie brzemię. I znów upadał. W końću upadł w zamarzające błoto ostatecznie. Już żadne groźby ani kopniaki nie były w stanie zmusić go do powstania. Dopiero wtedy Bliźniacy podarowali mu śmierć. Hektor schylił się i dźgnął go nożem w brzuch. Przekazał nóż Paulowi i ten dokonał podobnego ciosu. Potem nóż przekazał następnemu. A ten kolejnemu. Kolejni Runnerzy zadawali po jednym ciosie nożem patałachowi który uległ słabości i zgubił bezcenny sprzęt. Ale ten chrypiący już i skazany na śmierć ochłap zakrwawionego mięsa który musiał już umrzeć po takich ranach i w takich warunkach jeszcze żył. Kres jego istnieniu położył Taylor. Z powodu uszkodzonych przez Daltona ramion nie mógł go dźgnąć więc butem zmiażdżył mu tchawicę kończąc jego mękę. Zaraz potem znów wybuchło zamieszanie. Brzytewkę zwabiły w pobliże okrzyki oburzenia i gniewu. Całkiem żwawe jak na tak otępiałych i wycieńczonych ludzi. Gdy przepchałą się miedzy skózanymi kurtkami ujrzała w centrum parę przemoczonych nowożeńców. - Cofnąć się! - wysyczał wściekle Pazur. Trzymał jednego z Runnerów powalonego na kolana i z ręką boleśnie dla niego odgiętą w tył. Na ziemi leżał ozdobny nóż w jakich lubowali się Runnerzy. Wyglądało na to, że komandos właśnie rozbroił tego powalonego Runnera. W drugiej dłoni podporucznik Pazurów trzymał pistolet. Na przemian celował nim w potylicę pochwyconego gangera to w tych co próbowali do niego podejść. Często z nożami i pięściami. Gdzieś pośrodku stali Taylor i Bliźniacy. Też byli wściekli ale chyba jeszcze nie podjęli ostatecznej decyzji co dalej a bez zielonego światła i zdecydowanej postawy nowożeńców reszta bandy też się jeszcze wahała. - Zostawił go! Specjalnie go zostawił! Rozwalmy go! - krzyknął wściekle jeden z Runnerów wskazując nożem na jedyną postać w pełnym, wojskowym umundurowaniu. - Nie zostawił! Mówca też tam był i mówi, że go nie było! Myśleliśmy, że poszedł z Krogulcem i resztą! - Czacha też stała z nożem i pistoletem celując do członków bandy jaka ją niedawno przyjęła w swoje szeregi jako pełnoprawnego członka. A nawet na honorowe miejsce speca od gadania z duchami co szanował i rozumiał każdy Runner. - Nie poszedł. Mijaliśmy go jak był w pancerce przy ckm-ie. Was nie widzieliśmy ale myśleliśmy, że jesteście tutaj. - Krogulec wydawał się być względnie najbardziej opanowany. Patrzył to na San Marino to na Taylora i na Brzytewkę gdy już się przebiła przez tłum. - To przez niego! Może został w pancerce i potrzebuje pomocy!? A on go zostawił! Zawsze był przeciw nam! - krzyczał prawie ten sam Runner wciąż wskazując nożem na Pazura. Przez niego i resztę bandy też przebiegało rozczarowanie i wściekłość. Tak wielka, że musiała znaleźć jakieś ujście. A winny był tylko jeden i tak łatwo rzucał się w oczy. Nawet nie było trudne sobie wyobrazić jak facet w mundurze zostawia dogorywającego faceta w skórzanej kurtce. - Sprawdziliśmy pancerkę! Była pusta! Nie było go tam! - zawyła wściekle San Marino broniąc bez wahania swojego męża. Postąpiła o krok do przodu ze złością rozchlapując jakąś kałużę jakby była gotowa bić się z całą bandą na raz byle tylko go obronić. - Nie było ckm. Ale mnóstwo łusek. Musiał strzelać ile się dało a potem zabrał broń. Myśleliśmy, że wrócił do was. Nie spotkaliśmy go po drodze aż doszliśmy tutaj. - Nix starał się zachować spokój ale nadal nie puszczał trzymanego Runnera ani nie odkładał broni. - Dobra kurwa. Sprawdzimy to. Jak go zostawiłeś to nawet ona cię nie obroni. - Taylor w końcu się zdecydował co robić. To chwilowo uspokoiło sytuację na tyle, że odpadła groźba natychmiastowego rozlewu bratniej krwi. Szybko wytypowano grupkę jaka miała odnaleźć szefa, kumpla, starszego brata i numer jeden w bandzie. Wybór był dość prosty, poszli ci najmniej wycieńczeni, ranni i sprawni. Dlatego nie poszedł ani Taylor, ani Bliźniacy, ani Brzytewka. Pozostali grupce ratunkowej powciskała prawie w dłonie zapasowe magazynki czy nawet jakiś cudem ocalały granat. I ci, razem z Czachą, Pazurem, Krogulcem i Jąkałą zniknęli w zalewanej ulewą leśnych ostępach. --- Wszyscy czekali w napięciu niezdolni aby zająć się czymś sensownym. Dlatego widok wyłaniających się z mokrego lasu Runnerów wszystkich zaskoczył. Bo to nie był nikt z owej grupki ratunkowej. Po pierwszej radości jednak wymiana wieści chyba tylko pogorszyła nastroje. - Co tu kurwa robicie? - średnio przyjaźnie zapytał Taylor obserwując kilkuosobową grupkę tak samo zmarzniętych i przemoczonych Runnerów. - Usłyszeliśmy strzały i resztę. Przyszliśmy sprawdzić co jest grane. - odpowiedział jeden z nich, z dwukolorowymi włosami. - A gdzie Guido? -zapytał bo zwykle to Guido był od gadania. Taylor jednak zignorował na razie te pytanie. - Jak droga do Bunkra? Przeprowadzicie nas? Da się przejść? - zastępca szefa chciał wiedzieć co ich czeka gdy już poszukiwacze wrócą z dowódcą i przyjacielem. Na pewno przecież będzie chciał to wiedzieć. Ci jednak zwlekali z odpowiedzią. Popatrzyli na siebie wyraźnie zmieszani. - Pytam się kurwa o coś. Grzecznie się pytam nie, kurwa? - warknął łysol w kapturze zirytowany tą zwłoką. - Nie mamy już Bunkra. Wymietli nas wczoraj. Nie mamy dokąd iść. Dlatego przyszliśmy tutaj. - powiedział w końcu ten dwukolorowy a przez resztę bandy jaka wróciła właśnie z Cheb przeszedł szmer niedowierzania i grozy. Taylor splunął wściekle. - Ale Guido na pewno coś wymyśli nie? Taylor, gdzie jest Guido? - wydawało się, że w tej wyspiarskiej grupce pojawiło się jakiś cień podejrzenia co do nieobecności szefa i unikania odpowiedzi o jego los. - A wy cwaniaczki jak się uchowaliście skoro naszych wymietli z Bunkra? Gdzie reszta? Zwieliscie? - Hektor włączył się do dyskusji podchodząc na okaleczonej nodze bliżej do dwukolorowego. Ci zareagowali gniewem na taki potwarz. - Spierdalaj Hektor! Byliśmy na patrolu gdy się zaczęło! Nie zdążyliśmy! Odcięli nas. Próbowaliśmy się przebić ale ich była cała pierdolona armia. Rozwaliliśmy jakieś moździerze. A potem zwialiśmy w nas. Nie wiem co z resztą. Jeśli ktoś zwiał to go nie spotkaliśmy. Dopiero was. - szef wyspiarskiej bandy gangerów zaregował najpierw gniewem i złością. Doskoczył do Hektora jakby chciał go zdzielić. Ale w miarę gdy mówił o wydarzeniach złość zastępowało zniechęcenie i znużenie. - Oni kurwa mają tam całą armię. Karabiny, miotacze ognia, maszynówy, moździerze i pełno ich tam jest. Strzelają jakby srali amunicją. - Runner który naoglądał się chyba aż za dobrze działania NYA był wyraźnie przygnieciony ich możliwościami nawet jeśli wyszedł z tego starcia cało. - Zamknij ryj i przestań się mazgaić! - warknął na niego gniewnie Taylor. Odszedł w bok kilka kroków wpatrując się w drugi brzeg zalewanego deszczem stawu. - A gdzie jest Guido? Wrócił z wami? Co jest grane Taylor? - po chwili wpatrywania się w mocarne plecy opatulone skórzaną kurtką i głową opatuloną kapturem zapytał ponownie. Patrzył po reszcie mizernie wyglądających twarzy ale nikt nie kwapił mu się odpowiedzieć. - Guido został na plaży. Osłania nasz odwrót. Niedługo wróci. Przestań się mazgaić. - warknął w odpowiedzi Taylor wpatrzony wciąż w przeciwległy brzeg porośniętego lasem stawu. Jeśli bunkier był stracony to pierwotny plan by tam pójść był teraz bez sensu. Byli w leśnej głuszy, w sercu Wsypy a gdzieś dookoła mogli czaić się wrogowie. Przez ostatnie dni poznali głównie budynek Centrum i okolice. Ale zaangażowani w walkę nie mieli okazji spenetrować dalszych rejonów Wyspy. Nie mieli pojęcia gdzie znaleźć jakąś inną kryjówkę. Guido by pewnie coś wymyślił. Nawet teraz. Ale spóźniał się. A w całej bandzie od podejmowania decyzji był właśnie on. On był facetem który miał plan i mówił im jak go zrealizować. Taylor zaś głównie baczył aby został on zrealizowany. Bliźniacy byli od specjalnych zadań nawet takich wymagających finezji gdzie trzeba było działać niezależnie i na gorąco. Ale nie decydowali w sprawach całej bandy. Może Viper. Viper też miała łeb na karku. Ale Viper ich wyrolowała wcześniej a teraz i tak jej nie było. A więc Guido. Musiał wrócić Guido i powiedzieć im co mają robić. Wtedy wszystko znów się jakoś poukłada. On na pewno coś wymyśli. Jak zawsze. Tak jak wymyślił jak wygrać już właściwie przegrany mecz nie? --- - Złapali go. - do bandy gdy już ten ponury i deszczowy dzień wrócił Krogulec i dwóch Runnerów. Brakowało nowożeńców i najlepszego, runnerowego zwiadowcę w bandzie czyli Jąkały. Cała banda wpatrywała się intensywnie w grupkę poszukiwaczy domagając się wieści. Ale już to, że nie wrócili w komplecie i bez Guido nie zapowiadało dobrych wieści. Po chwili wahania brodaty szef grupy specjalnej Guido powiedział ponurym głosem te dwa słowa. - Niemożliwe! Łżesz! Guido?! On nikomu by się nie dał złapać! On zwiał z Molocha to tym pucusiom nie dałby rady!? - Taylor wrzasnął tracąc nad sobą panowanie i natarł z furią na Krogulca. Nie mógł go uderzyć z powodu temblaków więc po prostu napierał na niego zmuszając do cofnięcia się. Krogulec w końcu zatrzymał się i objął Taylora przytrzymując go aż ten się nieco uspokoił. Ale przez całą bandę wiadomość o pochwyceniu szefa i kumpla podziałała jak trzaśnięcie pejczem i przetrąceniem kręgosłupa. Wszyscy zdawali się krzyczeć i protestować, chaotycznie rzucili się gdzieś bez sensu jakby zaraz mieli biec w las. Popychali i przekrzykiwali się nawzajem dając ujście agresywnym i rozpaczliwym emocjom. - Czacha i Jąkała poszli na szpicę. Spróbują go namierzyć. - powiedział Krogulec tonem wyjaśnienia. Potem puścił Taylora i podszedł do Brzytewki. Stanął przed nią z ciężkim wzrokiem i przez chwilę nic nie mówił. Potem sięgnął po coś do bocznej kieszeni szturmówek i wyciągnął a potem jej podał. Nóż. Ten bajerancki, surwiwalowy, z ktorego się tak ucieszył, który mu dała jako prezent. Bez pochwy, sam nóż. - Znaleźliśmy to w lesie przy plaży. Pewnie się bronił. Myślę, że może mu przetrzymasz aż nie wróci? - brodacz stał przed nią z nożem Guido i chyba niezbyt miał pomysł co i jak powiedzieć. W końcu p prostu podszedł ten krok bliżej i objął ją współczująco. --- Teraz siedziała między Taylorem a Krogulcem. Obok siedzieli Bliźniacy. Każdy przeżywał tą tragedię na swój sposób. Taylor widocznie był w szoku. Powtarzał w kółko, że to niemożliwe. Bliźniacy chodzili, wstawali, siadali, popychali się syczeli na siebie i mieli tysiąc różnych pomysłów, jeden głupszy od drugiego jak odbić Guido. Jedynym który zachowywał względną trzeźwość umysłu wydawał się Krogulec. - Słuchajcie nie możemy tu zostać. Przynajmniej nie wszyscy. Kto tu zostanie to zginie. Albo od kul albo od pogody. Musimy znaleźć kryjówkę. Largo mówi, że tu gdzieś jest jakieś lotnisko. Jak lotnisko muszą być jakieś budynki. Mniej więcej mówi, że wie gdzie iść. Część naszych tam poszła z tymi schroniarzami. Spotkamy się z nimi i pomyślimy co dalej. Teraz za słabi jesteśmy by coś próbować z Nowojorami. Odpoczniemy to wyślemy kogoś. A tam zostali Czacha, ten jej Plakatowy i Jąkała. Jak coś się będzie dziać to nam dadzą znać. No ej, przecież jakby chcieli go ukatrupić to by go nie szarpali ze sobą. Może będą chcieli iść na wymianę czy co? Zresztą to Guido, na pewno coś wymyśli. - Krogulec mówił po trochu do tej zmarzniętej, pokiereszowanej resztki zespołu jaki zwykle towarzyszyła Guido w naradach gdy ważyły się losy całej bandy. Mówił łagodnie i cicho, jakby chciał ich przekonać i wyrwać z marazmu. Bliźniaków wyrwać z kawalkady nierealnych pomysłów a Taylora z kołowrotu niewiary w jaką zdawał się zapętlić. Reszta bandy stała lub siedziała osowiała pod drzewami czy na ziemi, niezdolna do jakiegoś konstruktywnego działania.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
11-10-2018, 03:16 | #655 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 |
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
12-10-2018, 01:49 | #656 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JS2BhIaHXZQ[/MEDIA]
|
14-10-2018, 01:58 | #657 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tWHp8F-dX-8[/MEDIA] Jawa, koszmar… czy to ważne jeśli nie szło ich odróżnić? Jazgot w głowie, groza przed oczami i Azjata tuż obok. Jego ciepła dłoń na dłoni Moroz, ciche słowa otuchy dzięki którym rzeczywistość wzięła górę, tym razem udało się jej wrócić zanim uciekła za daleko. Albo nim Scarlett wypłynęła z więzienia na samym dnie umysłu. Ona też była realna? Czy może, jak mówił Harry na samym początku, to tylko schizofrenia?
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR |
19-10-2018, 15:52 | #658 |
Reputacja: 1 | Baba się zarumienił, gdy go tak chwalono. Jakby się tłumacząc, wyjaśnił, że to tak naprawdę wszystko zasługa Chomika, jego przyjaciela, co z dumą podkreślił. Chomik był mistrzem kucharstwa, a Baba tylko trochę podłapał, no i tak wyszło... Z pewną fascynacją i nieśmiałością przyglądał się liżącej talerz Tweety. Coś... coś niezwykłego było w tej małej blondynce łapczywie przeciągającą języczkiem po talerzu. Coś co wywoływało przyjemne mrowienie w pewnych częściach ciała. Baba uśmiechnął się i podał jej chusteczkę. Zawsze to lepsze niż rękaw. Jajka robiły paskudne plamy... tak przynajmniej mówiła mamusia Baby, gdy prała jego T-shirt. Baba zastanawiał się dłużej. Trzeba było zorganizować trochę jedzenia. - Może uda się coś kupić od Indian. To dobrzy ludzie. Może wezmą trochę broni za jedzenie? - Baba popatrzył po rannych. Nie wydawało się, że w najbliższym czasie będą w stanie korzystać z swego oręża. Baba też miał trochę żelastwa zabunkrowanego... niestety... trochę daleko. Część schował po tym jak rozprawił się z kultystami w magazynie, a jeszcze więcej schował nieopodal osady, w której rozprawił się z gangerami. Baba się zasępił na słowa Lenina. - Ale Bunkier to nasz dom. To co towarzysz Lenin proponuje ta re... coś... brzmi trochę jak kradzież... - Proszę się nie bać pani Kate. Baba postara się panią obronić - zapewnił gorliwie mutant, gdy pani doktor uświadomiła sobie, w jakim to niebezpieczeństwie się tak naprawdę znajduje. - Baba też chciał porozmawiać z panem szeryfem - wtrącił, gdy pazur wraz z Kate postanowili go odwiedzić. - Nie, nie, nie! Jaka kradzież?! Skąd ci to przyszło do głowy towarzyszu?! - Lenin zareagował bardzo żywiołowo na słowa towarzysza Baby. - To chodzi o rozdysponowanie dóbr w naszym nowym, wspólnym domu. Przecież znajdzie się w nim miejsce również dla ciebie i twoich towarzyszy. Więc wszyscy się podzielimy solidarnie, żeby zlikwidować nierówności społeczne i klasę posiadaczy. W nowym, uświadomionym domu dla mas pracujących nie będzie miejsca dla społecznych szkodników, pasożytów i wyzyskiwaczy! No ale to przedyskutujemy na plenum partyjnym gdy wrócisz towarzyszu. - przewodniczący partii pokrzepił i uspokoił nowego towarzysza gdy ten szykował się do podróży. Rewers bowiem ani gospodyni nie wyrazili sprzeciwu. A skoro jechał Baba to i jechał Ted. Pozostali zostali w domu Kate. - To bardzo miło z twojej strony. Ale naprawdę, mam nadzieję, że wszyscy w okolicy zrozumieją czym jest szpital, uszanują to i obrona nie będzie konieczna. - Kate wydawała się poważnie zmartwiona tym, że konflikt między zwaśnionymi stronami może się przenieść do jej domu. Olbrzymi Pazur założył z powrotem swoją pelerynę, Ted swoją a Kate jakiś płaszcz. Żegnał ich głównie towarzysz Lenin. Wyszedł na próg domu i pomachał im na pożegnanie. Blondynka po prostu stała obok, kończąc palić papierosa. Schowała się do ciepłego wnętrza gdy czwórka podróżników pakowała się do terenówki. Wcześniej popatrzyła na podaną po śniadaniu chusteczkę ale nie skorzystała. Powiedziała, że już się wytarła ale dzięki po czym wyszła na tego papierosa. Terenówka miała znowu wyraźne problemy z odpaleniem. Pogoda jej wyraźnie nie służyła. Było zimno i mokro. Pod kołami przelewały się potoki kałuż i marznącego błota a tam i tu już zdążyły się utworzyć łachy mokrego śniegu. Deszcz monotonnie tarabanił o dach i szyby gdy tylko silnik przestawał rzęzić. Ale w końcu załapał i odpalił a terenówka ruszyła. Gdy już ruszyli, to ruszyli całkiem raźno. Pazur prowadził pojazd pewnie a i droga była przyzwoita. Z przodu usiadła Kate a z tyłu, na pace Baba i Ted. Dojechali do mostu na rzece na którym była niepisana granica między zwaśnionymi stronami. Baba nie widział co się dzieje poza zamkniętymi szybami ale pomagał mu Ted. - Ktoś nas zatrzymuje. Chyba ktoś z szeryfów. Ma kapelusz. - powiedział cicho Beta 3 informując kolegę o świecie zewnętrznym. Ten wyczuwał, że pojazd zwalnia ale oślepiony “betonowymi” szybami nie miał pojęcia dlaczego. Teraz dzięki Tedowi widział. A sam z siebie wiedział, że miejscowi stróże prawa nosili zwykle kapelusze. Wojskowi zaś czapki albo hełmy. Rewers zatrzymał pojazd ale nie gasił silnika. Otworzył okno i dopiero wtedy Baba mógł dostrzec coś ze świata zewnętrznego. Zimne, niebieskie barwy bardzo ciemnego powietrza, niewiele jaśniejsze barwy ponczo wystawionego na tą zimną aurę i tylko twarz pod kapturem jawiła się w pomarańczowych barwach. Po głosie rozpoznał Eliotta. Zastępca zajrzał do środka i przywitał się. Nie, nic nie miał przeciw wizycie w ich biurze. Szeryf powinien być w środku. Przejechali jeszcze kawałek i samochodem to nawet nie tak daleko było. Tym razem Rewers zatrzymał auto na dobre i wszyscy zaczęli wysiadać. Znaleźli się przed zdewastowanym podczas zimowych walk i wciąż nie do końca odremontowanym budynku miejscowego komisariatu. Szybko znaleźli się wewnątrz i tam rzeczywiście zastali miejscowych stróżów prawa. Eryk jak zwykle siedział na swoim posterunku biurowym a zaraz wyszedł też do nich i szeryf Dalton. Gdy wstępnie powiedzieli o co chodzi zaprosił ich do jednego z bocznych pokoi gdzie można było usiąść przy stole i spokojnie porozmawiać. Baba uśmiechnął się od ucha do ucha i objął Daltona w swe potężne łapy w przyjacielskim uścisku. - Baba się tak cieszy, że pana widzi. Że panu nic nie jest panie szeryfie Dalton - Mutant uniósł człowieka w powietrze w radosnym uścisku. Dopiero po chwili się nieco uspokoił i również usiadł. Po wstępnej wymianie zwyczajowych w takich okolicznościach konwenansów Baba zapytał - Czy pan szeryf wie coś o moich przyjaciołach z wyspy? Odzywali się może? Albo czy Żołnierze z NY coś o nich mówili? Jaki kontakt ma pan z wojskiem NY? Myśli pan, że by Babę wpuścili by Baba mógł zobaczyć co z Baby przyjaciółmi? - No i .... mamy tu, to znaczy nie tu, ale tam... to znaczy... u Kate... no też nie tu... bo Kate jest tu, ale to tam... to znaczy u Kate, ale nie tu tylko u niej w domku... no mamy tam rannych. Dużo. I nie chcemy by żołnierze z NY do nich strzelali. W sumie, nie chcemy, by żołnierze strzelali do kogokolwiek... ale ... no Baba wie, że tego nie da się załatwić dyplomem... nie... nie dyplomem... dyplomacją.... tak. Nie da się załatwić tego dyplomancją. No ale może uda się dyplomancją załatwić, by nie strzelali do rannych w szpitalu. Tak. Szpital. panna Kate chciała ogłosić, oficjalnie i dyplomacyjnie, że jej domek to szpital, teren, gdzie się nie strzela i nie zabija... umie pan szeryf Dalton proszę to załatwić z żołnierzami z NY? Szeryf zmarszczył brwi słysząc co powiedział ogromny mutant i popatrzył pytająco na pozostałych. Ci jednak też pokiwali twierdząco głowami i krótko potwierdzili słowa i obawy mutanta. Dalton więc podrapał się po głowie zastanawiając się nad tą sprawą. Przed chwilą chyba i on i pozostała trójka zdziwili się i może nawet trochę przestraszyli gdy ogromny mutant porwał w swoje mocarne łapy szeryfa. Ten chucherkiem co prawda nie był ale przy rozmiarach zmodyfikowanego w molochowych kadziach człowieka i tak wyglądał dość mikro. Potem jednak wszyscy zareagowali przyjaznym śmiechem widząc, że to nie żaden atak tylko przejaw radości. Teraz już jednak znowu każdy był poważny i siedział przy stole zastanawiając się nad tym po co tu przyszli. - Nie Babo. Nie miałem żadnych informacji o twoich albo od twoich kolegów z Wyspy. Właściwie nie miałem żadnych informacji z Wyspy. - szeryf zaczął mówić omawiając te sprawy po kolei. - A z żołnierzami kontakt mam, pełnimy razem posterunek na moście. Ale to zwykli szeregowcy, nie wiedzą nic o tym co się dzieje na Wyspie albo zakazano im mówić. Myślę, że aby się czegoś dowiedzieć, trzeba by porozmawiać z jakimś oficerem. Może napisać jakieś pismo czy list. - szeryf mówił jakby właśnie sam się zastanawiał nad sprawą poruszoną przez Schroniarza. Do rozmowy dołączył Rewers i przez chwilę obydwaj omawiali tą sprawę. Pazur zaproponował swoje usługi jako posłańca, bo no olbrzymi, gadzionogi, porośnięty futrem i uzbrojony po zęby mutant mógł mieć trudności z nawiązaniem rozmowy z mundurowymi z NYA. Co zresztą jakiś czas temu przerabiali. No i porozumienie listowne też uznał za niezłe rozwiązanie. Też mógł pomóc w redagowaniu takiego pisma. Wydawało się, że obydwaj uznali ten pomysł z pisaniem za całkiem sensowny. - A teraz ta sprawa z tobą Kate… - szeryf Dalton znowu podrapał się po głowie gdy spojrzał na weterynarz. Kobieta zrobiła wyczekującą minę czekając co powie szeryf. - Ja bym bardzo nie chciała, żeby u mnie stało się to co z tamtym punktem opatrunkowym tych bandytów w zimie. Może to byli ci bandyci z tego Detroit no ale to był punkt opatrunkowy. A podobno zrobili z tego rzeźnię. Naprawdę nie chcę tego samego w moim domu. Chyba bym tego nie przeżyła. Musiałabym się wyprowadzić albo coś takiego, nie mogłabym dłużej mieszkać z takim domu gdzie dokonano takiej straszliwej masakry. - Kate pokręciła głową i mówiła szybko, trochę zdenerwowanym głosem to samo co już wcześniej mówiła we własnym domu ale wtedy szeryf tego nie słyszał. - No spokojnie Kate, zobaczymy co da się zrobić. - szeryf zapewnił kobietę uspokajająco. Potem znów się chwilę zastanawiał. - No cóż, wydaje mi się, że najlepiej zagrać w otwarte karty. I powiedzieć, że u ciebie jest szpital. Eksterytorialny. Ja to wezmę pod swoją ochronę, może uda nam się postawić jakąś ochronę. Od nas. Chociaż… Naszym pewnie by trudno było zapomnieć zimy i chronić tych gangerów z Detroit co byli tutaj w zimie. - przyznał zakłopotany Dalton. Na chwilę zapanowała konsternacja. Wszyscy wiedzieli, że Chebańczycy po zimie nie pałają i jeszcze pewnie długo nie będą pałać do Runnerów miłością. A to stawało pod znakiem zapytania jako stróżów na straży prawie bezbronnych Runnerów. Pewniejsi wydawali się ludzie szeryfa ale Brian był nadal na łożach boleści, Nico załatwiała sprawy za miastem a Eliott i szeryf na zmianę stróżowali na moście. Rewers rzucił, że później jego Pazury by mogły się tym zająć no ale obecnie Nix popłynął na Wyspę a Boomer gorączka rozłożyła na łopatki na dobre. - Może w Łosiu udałoby się kogoś zwerbować albo nająć albo namówić do pomocy… - powiedział w zamyśleniu Dalton gdy myślał o tym problemie. Coś chyba nie chciał zostawić domu Kate tylko na słowo honoru Nowojorczyków. Przy okazji wyszło, że też to można dopisać do listu więc Dalton zawołał to Eryka i ten po chwili przyniósł potrzebne piśmidła do zrobienia listu. Baba widocznie posmutniał słysząc, iż szeryf nie ma żadnych wieści od jego przyjaciół. Co się z nimi działo? Zamknęli się w bunkrze w nadziei, iż nikt się nie dostanie do środka? Nawet Baba wiedział, że wobec takich sił, bunkier nie ustoi się. Gdyby mieli do czynienia tylko z gangerami, i mieli by swobodę ruchu mogli by szarpać ich puki by nie zrezygnowali.... lecz tak? Być może NY jeszcze się nie dostała do wnętrza jego domu, być może zbytnio zaabsorbowani byli walką z gangerami... lecz jego przyjaciele nie mogli liczyć na wiele... Baba nie znał się za bardzo na pisaniu listów. Nie wtrącał się zatem do dyskusji. Kiedyś sądził, że jest w tym dobry. Pisał regularnie. Głównie do świętego mikołaja. I jeszcze do zajączka. Ale nie odpisywali, a na święta i tak dostawał coś innego... stwierdził zatem, że jednak musi być kiepski w pisaniu listów, skoro prosząc o rower dostawał skarpety lub paliwo do czerwonego traktorka tatusia... musiał zatem bardzo niewyraźnie pisać lub się niezmiernie kiepsko wysławiać... Wolał zatem nie podejmować się pisania listu do NY. Prosząc o uszanowanie szpitala... mógł dostać np ostrzał artyleryjski.... a to nie było by miłe. Wcale a wcale miłe... Przez chwilę Baba zastanawiał się nad tym, kto mógłby pilnować szpitala. On sam był tylko na chwilę tam... śpieszyło mu się na wyspę. Zresztą, częstą reakcją na jego widok było otwieranie ognia, mógłby zatem więcej napsuć niż pomóc... Lubił jednak pomagać. Zgłosił się zatem na ochotnika, by pójść do Łosia i spróbować kogoś zwerbować. Wyraźnie miał więcej chęci niż umiejętności. Jednak po krótkim instruktażu, przeprowadzonym profesjonalnie przez pana szeryfa, Baba wiedział, co może zaoferować i na jakich warunkach. Nie był też sam. Do Łosia udali się z nim Ted oraz Rewers. |
10-11-2018, 22:35 | #659 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 88 Wyspa; lotnisko; hangar; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie. Alice Savage Mokre, zmarznięte sylwetki wypranych z emocji ludzkich duchów zgromadziły się wokół jednej beczki z płonącym wnętrzem. Atmosfera bijąca od ludzi była równie ciepła i przyjemna jak ta bijąca z nieba i z ziemi. Mieli dość, byli wymęczeni i wypluci. Do tego ostatnia zdawałoby się nadzieja jak to, że ten farciarz Guido coś wymyśli, nawet w tak podbramkowej sytuacji i jakoś ich wyślizga z tego upadła wraz z wieścią o jego pojmaniu. Gangerzy był tak bardzo zobojętniali i nieuważni, że ledwo zarejestrowali jak na spotkanie od strony lotniska wyszło im dwie sylwetki. Dopiero z bliższej odległości okazało się, że to też Runnerzy. Ci którzy wcześniej mieli odnaleźć drugie wejście wskazane przez część Schroniarzy. Nawet samo odnalezienie tego lotniska nie było takie proste. Okazało się, że jak się wciąż i wciąż wędruje na przełaj przez zalewany wodą z nieba las to w ogóle nie znać, że jest się na jakiejś wyspie. W trzewiach tego pierwotnego lasu wydawał się on nieskończony. Largo miał wyraźne trudności z orientacją w tym leśnym gąszczu. Ani on ani chyba nikt inny nie był pewny w którą stronę tego bezimiennego gąszczu maszerować. Zdali się chyba na podpowiedź duchów czy innego szczęścia. Wreszcie dotarli do jakiejś starej, gruntowej drogi i po chwili konsternacji uznali jedną z dwóch opcji za właściwszą. Okazali się, że mieli rację i w końcu doszli do odkrytej płaszczyzny starego lotniska okolonego gąszczem regularnego lasu. Przez kilka dekad wycięte dawniej do gołej trawy płaszczyzny zdążyły już zarosnąć paprociami, krzakami, zdziczałą trawą i młodnikiem. Dalej jednak nie umywało się to pełnokrwistego lasu jaki otaczał dawną budowlę ludzi. Za kilka dekad, jeśli nic się nie zmieni, las pewnie z powrotem zawłaszczy teren odebrany mu kiedyś przez ludzi. Na lotnisku wreszcie natrafili na innych ludzi i to nawet swoich. Można było wreszcie odpocząć i ogrzać się. Ale tych “lotniskowych” numerów też zdruzgotała wiadomość o pojmaniu szefa. No i nie byli przygotowani na odwiedziny kilkudziesięcioosobowej grupy. Ich mała mieszana schroniarsko - gangerska grupka mieściła się przy dwóch ogniskach. A teraz trzeba było rozpalić ich więcej. I kłopotem była żywność. Ani jedni ani drudzy nie mieli jej prawie wcale. A jednak był jakiś okruch nadziei i optymizmu. Właściwie to nawet dwa. Para połamanych komediantów chyba najszybciej pozbierała się po ostatnich wydarzeniach i chociaż powierzchownie wróciła do normy. Właściwie nie było wiadomo czy sami zaczęli się ze sobą o coś sprzeczać, czy ktoś ich zagadnął o to, czy nie pytani sami postanowili podzielić się z resztą swoją bajerancką zajebistością grunt, że jakoś zaczęli i poszło. Zaczęli się przechwalać i bajerować jak to nakłonili Karen do podzielenia się łódką i nie tylko. I to jak zwykle tak bajerancko i plastycznie, że nawet z trudem wlokąc się przez las, który był zalewany najpierw deszczem ze śniegiem, potem deszczem a w końcu tylko mżawką można było sobie wyobrazić co się działo kilkanaście godzin temu, po drugiej stronie jeziora. W czasie gdy elita bandy pod wodzą Guido i Krogulca szykowała się do rozprawy z kutrami. --- - Co to za kurtki? Jesteście jakimiś bandytami? Z jakiegoś gangu? - od zasłoniętej w deszczak sylwetki w łodzi doszedł ostrożny, nieufny kobiecy głos. - Bandytami? My? No chyba, że ten złamas. Daj spokój, jakimi bandytami?! Jesteśmy poszukiwaczami przygód tylko no widzisz, tą łajzę przygoda znalazła szybciej niż on ją, no i widzisz co z tego wyszło. Leży teraz połamany bardziej niż na złamasa przystało. - facet w skórzanej kurtce która stanowczo nie była odpowiednia na taką aurę wskazał na drugiego, leżącego na starym, przegniłym pomoście. Sam miał rękę na temblaku i postawiony na sztorc kołnierz kurtki aby chociaż symbolicznie chronić się przed zacinającą ulewą. Do tej pory głowę chronił kapturem bluzy ale zdjął ją by wioślarka mogła przyjrzeć się jego bladej twarzy. - Zaraz cię palancie skopię do tej wody to będziesz miał złamasa. - warknął złożony niemocą ten co leżał na mokrych dechach. Spojrzeli obydwaj na siebie. Jeden stojący a drugi leżący na pomoście. Przez chwilę zdawali się szacować szanse i możliwości czy ten leżący o latynoskich rysach naprawdę mógłby skopać zdrową nogą tego z temblakiem na ramieniu. Kobieta obserwowała tą scenkę w milczeniu i ciekawskim spojrzeniem. - Macie kurtki jak z jakiegoś gangu. Jak chcecie mnie napaść to będę strzelać. - ostrzegła po chwili milczenia gdy sytuacja na moście zaczynała się przedłużać. Na dowód, że ma czym strzelać podniosła do góry jakiś karabin. Dalej była o kilka kroków od pomostu co dość skutecznie zabezpieczało ją przed nagłą napaścią ze strony kogokolwiek będącego na pomoście. Zwłaszcza, że to było kilka kroków po wodzie. - Z “jakiegoś gangu”?! - fuknął zirytowany Latynos gdy usłyszał co mówi właścicielka łodzi. - Daj spokój, nie mów, że nas nie rozpoznajesz!? - prychnął dodatkowo kręcąc w niesmaku głową. - No. Trochę teraz spaliłaś siarę na dzielni wiesz? - poinformował ją smutnym i współczującym tonem ten z temblakiem na ramieniu kiwając do tego głową. - I daj spokój, po co mielibyśmy cię napadać? Taka fura co po dzielni wstyd się pokazać i nawet kółek nie ma. - Latynos wydawał się oburzony i zirytowany pomysłem dziewczyny. - Ani silnika. A co to za fura bez silnika. Rower? Rowery są dla pedałów. - oświecił ją wygolony prawie na zero białas. Też wydawał się urażony i prawie obrażony na przypuszczenia właścicielki łodzi. - To jesteście jacyś sławni? - zapytała niepewnie dziewczyna próbując chyba im się dokładniej przyjrzeć. W głosie zabrzmiała nutka fascynacji i zaciekawienia. - No pewnie, że sławni! Jesteśm Sand Runners z Det! - wybuchnął nagle Latynos wyrzucając oba sprawne ramiona do góry. To znaczy na tyle ile mógł gdy leżał na mokrych dechach, trochę na boku podpierając się na jednym łokciu. - No. Serio siara, że nas nie rozpoznałaś. No ale jak będziesz w pytę to nie będziemy nikomu tego powtarzać. - białas też wydawał się być zdegustowany niewiedzą wioślarki i dał temu wyraz. - To wy byliście tu w zimie! - dziewczyna widocznie gdy usłyszała z kim ma do czynienia skojarzyła odpowiednie fakty dopasowane do tej nazwy. - No pewnie, że my! - leżący na pomoście zmarznięty mężczyzna dumnie uderzył się w pierś wreszcie usatysfakcjonowany tym, że rozumieją się z ową obcą z kim ma do czynienia. - Fajnie, że wreszcie załapałaś. Może jest jeszcze dla ciebie nadzieja, że nie sama siara na dzielni. - białas pokiwał głową też z wyraźną ulgą. - Wy jesteście bandytami! Zniszczyliście Cheb! - rozmówczyni zdawała się kompletnie nie podzielać ich samozachwytu i wycelowała w nich oskarżycielski palec. - Nieprawda. Jesteśmy ofiarami Cheb. Nasi koledzy przyjechali odebrać coroczny podatek i zabawić się w Rudego Jacka. A tam zostali bez ostrzeżenia podstępnie rozstrzelani. Odebrano nam przyjaciół, kolegów, braci i bliskich. Więc musieliśmy ich pomścić i odebrać co swoje. - Latynos obojętnie pokręcił głową i przedstawił własną wersję wydarzeń sprzed paru miesięcy. - Co, tego ci nie powiedzieli co? Że to nie my zaczęliśmy tą hecę w zimie. Nie my pierwsi pociągneliśmy za spust. No ale jak ktoś z nami zaczyna no to dzieje się to co w zimie w Cheb. - stojący wygolony białas poparł wersję kumpla kiwając tą wygoloną głową. Dziewczyna w łodzi chwilę trawiła ich słowa. - To co tu robicie teraz? Czego chcecie? - dziewczyna w łodzi zapytała w końcu bo widziała przed sobą dwóch, nieźle zmaltretowanych Runnerów, zagubionych i samotnych na tym rzecznym pustkowiu. Wydawało się, że spadli tu nagle z całkiem innej bajki. - Teraz ratujemy Cheb. - Latynos odpowiedział bez wahania i pokiwał do tego głową patrząc z przekonaniem na sylwetkę w przeciwdeszczowym ponczo. Kaptur tej sylwetki przekrzywił się wyraźnie w geście niedowierzania. - Słyszałaś te strzały od strony Cheb nie? No to tam grasują takie cholerne łodzie z cholernie wielkimi karabinami. Sieją do wszystkiego co się rusza. I nasi kumple właśnie popłynęli je rozwalić. A my potrzebujemy łodzi aby do nich dołączyć. - jaśniejszy z Runnerów dopowiedział resztę wskazując odpowiednio na kierunek zgodny z nurtem rzeki gdzie leżało Cheb i port i skąd dobiegała nie tak dawno ciężka kanonada i w przeciwny, w górę rzeki gdzie miały popłynąć te cholerne łódki z cholernymi karabinami a za nimi ich kumple. Dziewczyna popatrzyła odpowiednio w jedną i drugą stronę rzeki ale nic nie powiedziała. Wyraźnie się wahała co dalej zrobić. - A wy czemu nie popłynęliście z nimi? - zapytała wracając spojrzeniem dodwóch sylwetek stojących i leżących na zalewanym ulewą pomoście. - Bo już zabrakło miejsca. Mieliśmy za mało łodzi. Właściwie tylko jedną. No to musieliśmy zostać. Ale skoro nam się trafiłaś z taką ekstra łódką i do tego całkiem pustą… - ciemnowłosy ganger obrzucił spojrzeniem łódź dziewczyny oraz ją samą na znak uznania. - Musimy do nich dołączyć. Oni tam zginą bez nas. Wiesz, musimy im pokazać co i jak. Żeby mogli rozwalić te łódki i by te łódki już nikogo tu nie mordowały. No bo jak im się nie uda no to przecież dalej te łódki będą tu grasować nie? - wygolony białas rozłożył ramiona a raczej jedno z nich, w wymownym geście na znak oczywistej oczywistości. Wioślarka wydawała się mieć już całkiem sporo rozterek i wątpliwości. - A jak popłynę to mnie pewnie zamordujecie co? - zapytała z powątpiewaniem w głosie jakiego nie dał rady zamaskować non stop bębniący o kaptury, kurtki, deski i wodę deszcz. - Po co? I kto będzie wtedy wiosłował? Słuchaj, chcemy zrobić z tobą deal. Wynajmiemy ciebie i twoją łódź. Na kurs do naszych kumpli i z powrotem. Daj jej szmal złamasie. - Latynos prychnął z rozbawienia i ironii na takie mordercze pomysły kobiety w łódce. - A dlaczego ja? Swoich nie masz? Widzisz jaki on jest? Zawsze na mnie żydzi. - białas spojrzał z pretensją na leżącego na pomoście towarzysza a potem z rozżaleniu na dziewczynę biorąc ją na świadka swojej udręki. Ale sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po jakieś pudełko a z niego wyjął jakieś papierki. Z paru kroków rzeczywiście mogły to być detroidzkie talony na paliwo powszechnie uznawane w okolicy za uniwersalną walutę. Po chwili wahania dziewczyna sięgnęła po wiosła i podpłynęła te kilka kroków do pomostu. Wyciągnęła rękę i białas wręczył jej moknące od tego deszczu talony. Ta sprawdziła sumę i ze zdziwieniem zadarła głowę do góry. - Co się tak patrzysz? Zatkało cię z wrażenia co? Widać nie robiłaś nigdy biznesów z chłopakami z Det. To wreszcie masz okazję. Drugie tyle da ci ten palant jak nas odwieziesz z powrotem. - białas kucnął przy pomoście aby podać dziewczynie talony i mniej więcej zrównać się z nią w poziomie jej twarz ze swoją twarzą. Z bliska zobaczył, że twarz pod tym kapturem jest całkiem niczego sobie. Zerknął ciekawie na kumpla a w jego oczach dostrzegł, że ten też zorientował się co jest grane. Ale wojna między nimi nie mogła spasować ani na chwilę. - A dlaczego ja? - zapytał Latynos krzywiąc się i siadając wreszcie do poziomu. Tak był trochę bliżej łodzi i dziewczyny więc lepiej mógł im się przyjrzeć. Chociaż deszczyk skutecznie zasłaniał sylwetkę dziewczyny więc widać było tylko jej młodą twarz i ręce w rękawiczkach. - A daleki ten kurs? Gdzie są ci wasi kumple? - dziewczyna nie mogła uwierzyć ale jednak trzymała te talony, prawdziwe talony za jakie można było kupić prawdziwe paliwo czy wymienić na coś innego. I była to całkiem przyzwoita sumka w wygodnym powszechnie akceptowalnym gamblu. A fucha nie wydawała się jakoś specjalnie trudna chyba, że było coś o czym jej jeszcze nie mówili. - Nie wiem. Pewnie gdzieś na tych bagnach. Ale będzie ich widać i słychać a już na pewno te cholerne łódki. Zróbmy tak, wynajmiemy cię i twoją łódkę na cały dzień, do wieczora. Popływamy trochę i poszukamy ich i jak znajdziemy to wrócimy z nimi tutaj albo do Cheb. Co ty na to? - białas skrzywił się bo w końcu odkąd Guido z Krogulcem zapakowali się na transporter i jedyną łódź znikając w ciemnościach deszczowej nocy to właściwie nie było wiadomo gdzie są. A nie strzelali się chyba jeszcze bo coś cicho było w porównaniu do kanonady z chebańskiego portu. No ale pewnie powinni być gdzieś w pobliżu rzeki. - A potem on mi da jeszcze drugie tyle? Na wieczór albo przy powrocie? Nawet jak ich nie znajdziemy? - upewniła się dziewczyna pokazując trzymane talony i na siedzącego już Latynosa. Ten potwierdził skinieniem głowy i obaj czekali co zdecyduje. Wioślarka zastanawiała się jeszcze dość symbolicznie przez krótką chwilę po czym skinęła kapturem. - Dobra. Ale nie będę się strzelać ani nic takiego. Nie popłynę w sam środek strzelaniny ani inne takie niebezpieczne miejsca. Sam kurs po rzece okey ale bez innych takich. - dziewczyna postawiła warunek patrząc na obydwu mężczyzn siedzących i kucających na przegniłym, zagubionym i zapomnianym na tej rzece pomoście. - Jasne. Tylko kurs i machanie wiosłami. Do wieczora. Nie ma sprawy. - ciemnowłosy ganger zgodził się a ten drugi pokiwał głową. Dziewczynie to chyba wystarczyło bo wreszcie wsunęła talony przez jakąś dziurę w pończo do kieszeni pod nią. - Dobra, to wsiadajcie. - zgodziła się wreszcie wskazując na miejsce w swojej łodzi. Nastąpiła chwila chybotliwego załadunku gdy dwóch okaleczonych facetów próbowało się przenieść z względnie stabilnej powierzchni pomostu do chyboczącej się na falach i od ich ruchów łodzi. - A w ogóle nazywasz się jakoś? - zagadnął ten jaśniejszy gdy już siedział na środkowej ławeczce łódki i obserwował jak ten drugi, z nogą w łupkach, próbuje zapakować się do łodzi. - Karen. A wy? - wioślarka zarówno odpowiedziała jak i zapytała swoich nowych towarzyszy podróży o te podstawowe informacje. - Ja jestem Paul a ten złamas to Hektor. - powiedział ten jaśniejszy z gangerów z wyraźną wyższością wskazując na z trudem gramolącego się do łodzi kumpla zbyt tym zajętego aby odpowiedzieć. Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie. Luca Seaver To, że masaż się skończył Luca poznała po tym, że się obudziła. A zasnęła nie wiadomo kiedy. Spokojny, kojący ruch dłoni Stanley w końcu widocznie ją ułożył do snu. Ale uczucie było bardzo przyjemne. Nawet teraz, gdy już wstała, z pleców biła jakaś aura rozleniwiającej, relaksującej błogości. Zupełnie jakby dłonie szeregowej zostawiły po sobie jakieś przyjemne eteryczne echo po sobie które jej plecy i umysł wciąż pamiętały i z chęcią wracały do tego przyjemnego uczucia. Wewnątrz tego śpiworowego gniazda było całkiem ciepło, przyjemnie, bezpiecznie i błogo. A w tym śpowiorowym gnieździe nie była sama. Obok leżała druga kobieta z jaką dzieliła tą przyjemnie rozgrzaną przestrzeń pod śpiworem. A przy i na nich wyczuwała znajomy, ciepły ciężar dwóch brytanów. - O, wstałaś. No to dzień dobry. Chyba przestało padać. Ale nadal kropi. - powitała ją Stan na przywitanie uśmiechając się sympatycznie i machając trochę dłonią. Widocznie musiała wstać wcześniej. Ale chyba nadal była w dość “łóżkowym” nastroju bo nie ruszała się nigdzie i była właściwie bez ubrania nie licząc majtek i podkoszulki. Teraz Seaver też rozpoznawała różnice w łomocie o blachy magazynu nad głowami. Wcześniej tarabaniło w najlepsze jakby deszcz miał zamiar przebić się na wylot schronienia ludzi a teraz trzeba było się wsłuchać aby wychwycić delikatny stukot kropel. Na ucho tropicielki pewnie mżyło bo są ciche i za delikatne było na prawdziwy deszcz. Pory doby, bez widoku światła zewnętrznego nie dało się poznać. Ale wedle wskazań żołądka to mógł być jeszcze ten sam dzień gdy się kładły. Pewnie nadal przed południem. - Matko, jak zimno na zewnątrz. W ogóle nie chce mi się wychodzić. Zresztą jeszcze nie wyschły. - kobieta w podkoszulce wskazała głową w bok na suszące się przy ognisku ubrania jakie niedawno rozwiesiły do suszenia przy ognisku. I rzeczywiście wyglądały na jeszcze mokre i nawet od samego patrzenia nie chciało się ich na grzbiet zakładać. - Chcesz napisać ten list? Czy idziesz dalej spać? - zapytała brunetka czarnowłosą dziewczynę o dwóch, różnych tęczówkach. Uniosła w ręku jakiś notes który postukała trzymanym w drugiej dłoni ołówkiem. Plecak rzeczywiście miała przy sobie więc pewnie z niego wyciągnęła te listowe precjoza. - I jak plecy? Bolą cię? Ta maść coś pomaga? - zapytała wskazując tępą stroną ołówka na niedawno wymasowane i nasmarowane maścią plecy. I to o ile dobrze pamiętała z tej powodzi przyjemnej, sennej błogości to dwa razy. - A w ogóle to chyba mnie coś oblazło. Ciebie nie? - zapytała gdy nagle wsadziła sobie dłoń pod koszulkę i energicznie podrapała po brzuchu. W końcu uniosła dolną krawędź materiału i przyjrzała się swojemu brzuchowi. Na nim zaś było widać kilka, charakterystycznych czerwonych punkcików od pchlich ukąszeń. Potem popatrzyła oskarżycielsko na dwa, czarne brytany a te zrewanżowały się równie czujnym co uważnym psim spojrzeniem co w pewnych okolicznościach można było odebrać jako kpiące. Zwierzaki widocznie zorientowały się, że człowiek mówi do nich więc z ciekawością wodziły po Stan swoimi ślepiami. Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie. Oriana Moroz - Malownicza sceneria. - mruknął z przekąsem lekarz japońskiego pochodzenia. Kaptur miał trochę za duży więc aby przyjrzeć się dokładniej czemuś w dalszej odległości musiał odchylić go nieco w tył i do góry. A przyglądał się temu samemu co i jego towarzyszki. Najbliżej był dawny szyld reklamujący zakład wulkanizacyjny a kilkadziesiąt kroków dalej otoczone improwizowanym płotem jakieś podwórze owego zakładu. I czy Azjata chciał na tyle zadrzeć głowę do góry aby przyjrzeć się szyldowi czy podwórku widocznemu na końcu krótkiej prostej musiał właśnie odchylić kaptur do tylu. - Jak cholera. - zgodziła się z jego opinią Indianka też stojąc na tych krzyżówkach i przyglądając się okolicy. Ta rzeczywiście była malownicza. O ile ktoś chciałby namalować pejzaż w mokrych, zimnych deszczowych barwach z dominacją odstręczających szarości, zgniłej zieleni i mokrych brązów. Za to z ciepłych barw to tam i tu majaczyły jakieś zapomniane śmieci, strzępy wieki temu zapomnianych reklamówek albo porzuconych “wiecznych” pudełek i papierków po jedzeniu, kto wie czy nie jeszcze sprzed wojny. A tak to wszędzie w zasięgu wzorku świat wydawał się chłodny, mokry i nieprzyjemny a woda chlupała, ściekała, padała albo płynęła chyba w każdej możliwej postaci. Jednak fatalna niepogoda jaka panowała o poranku ustąpiła na tyle, że teraz padała tylko mżawka a nie deszcz przemieszany ze śniegiem. Chyba też zrobiło się nieco cieplej a może to był właśnie efekt złagodnienia opadu. Na ziemi nadal leżały łachy brudnego, szarego, przemoczonego śniegu ale z nieba śnieg przestał padać. Ogólnie więc im bliżej południa tym pogoda w miarę się poprawiała. Do zenitu brakowało jeszcze ze dwie czy trzy godziny. A chociaż w “Happy Meal” najedli się do syta i zostali obsłużeni przez już całkiem, ładnie uśmiechniętą Sarę która wydawała się już całkiem inną, milszą, cieplejsza osobą niż o poranku gdy spotkali ją po raz pierwszy to i tak na chłodny i mokry świat zewnętrzny wychodziło się nieprzyjemnie z ciepłego i oświetlonego przyjemnym płomieniem świec i lamp wnętrza. Namiar podany przez kelnerką okazał się dość dokładny. Chociaż na piechotę, przez te kałuże, błoto i mżawkę to te kilkaset metrów, może kilometr parę chwil się szło z “Happy Meal” gdzie się zatrzymali. Gdy pogoda się poprawiła, że padała już tylko mżawka Johns zdecydowała, że jeśli chcą się zająć sprawą Sary i Jose to właściwie nie ma na co czekać. “Ich” kierowca mógł się zwinąć w każdej chwili chociaż jeśli nie wyruszyłby w miarę prędko to pewnie jak zgadywała policjantka, już nie wyruszy. Ale cóż, ostatecznie aż tak jej chyba nie zależało nawet gdyby pojechał bez nich, ot najwyżej zostaną dzień tutaj a rano znów spróbują znaleźć jakąś podwózkę do Cheb. No i teraz byli “tutaj” czyli na rozdrożu. Główna nitka drogi pruła dalej na południe ale tutaj mieli właśnie boczną odnogę która po jakiejś pół setce metrów prowadziła do bramy i ogrodzenia owego zakładu wulkanizacyjnego. I tak jak mówiła Sara trudno było się nie domyślić, bo wszędzie były jakieś opony. Nawet droga do zakładu była chyba z jakiś pociętych kawałków opon. Opony stanowiły główną część ogrodzenia pomieszanego z jakimiś blachami, drucianą siatką, wbitymi prętami zbrojeniowymi i oplątane to wszystko drutem kolczastym. Brama jednak była otwarta jakby czekała na klientów. Gdyby była zamknięta no pewnie trzeba by poszukać innego dojścia. W sumie może i były jakieś dziury i szczeliny w tym ogrodzeniu ale z tej odległości i pogodzie nie było ich widać. Na uwagę jednak zasługiwały i “dekoracje” wjazdowe powbijane w słupy przy drodze czy przybite do tego starego szyldu reklamowego. Głównie czaszki i kości zwierząt. Ale też jakieś pióra, amulety, chyba części komputerów czy maszyn no i znaki albo napisy. Część Sato raczej domyślał się niż mógł rozczytać bo były już mocno zatarte przez czas i aurę. Ale podejrzewał, że to chyba łacina. Niepokojący był materiał z jakiego wykonano dziwne, groźnie wyglądające znaki i napisy. Zbrązowiały, z zaciekami, zatarty ale i tak dość mocno sugerował, że zrobiono go jakąś krwią albo czymś co miało ją udawać. Na palik w pobliżu wjazdu był też wbity krowi łeb z rogami. Jak jakieś trofeum. Łeb ociekał teraz wodą ale z czerwonym zabarwieniem gdy wypłukiwał pozostałą krew z tkanek. Z bliska widać było, że jest już nadgniły i zapach pasował do wizerunku. Podniecona widokiem i zapachem krwi i śmierci Scarlett poruszyła się niespokojnie w swoim kącie wyczuwając osłabienie naporu troski i uwagi dwójki opiekunów swojej ciemiężycielki oraz jej własne wahanie. - Brama niby otwarta. - powiedział po dłuższej chwili milczenia Japończyk. Zawahał się jakby obawiał się czy poznawanie tego miejsca i jego załogi to dobry pomysł. Jeszcze w knajpie Chaaya prosiła go by został i poczekał aż wrócą ale Azjata nie chciał o tym słyszeć. Dlatego widząc jego opór policjantka w końcu ustąpiła i zgodziła się by poszedł razem z nimi. - No niby tak. - zgodziła się Indianka wracając spojrzeniem do bramy odległej o pół setki kroków. Dotąd rozglądała się po okolicy. Dalej byli na głównej drodze, po obu stronach drogi był mały lasek który w naturalny sposób zdawał się oddzielać starą wulkanizację od reszty osady. Las podchodził dość blisko pod zachodnią ścianę ogrodzenia ale nie na tyle blisko by ktoś wychodząc z niego znalazł się od razu przy ogrodzeniu. Podobna, choć znacznie mniejsza kępa drzew była po przeciwnej, wschodniej stronie ogrodzenia. Do niej było nieco bliżej niż do głównej bramy i całej południowej ściany kombinowanego ogrodzenia. - No Ori, to twoja akcja więc powiedz, jakbyś chciała to rozegrać? - policjantka w końcu zwróciła się do podopiecznej podobnie jak wcześniej pytając ją o zdanie i pomysł na rozwiązanie jakiegoś zagadnienie. Słysząc to Sato też odwrócił się aby popatrzyć na nią ciekawie i zachęcająco. Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; ciepło. Baba W “Łosiu” wciąż dominował ten znajomy zapach unoszący się ze świec i lamp. Ale od czasów zimowych wydarzeń dało się rozróżnić i inny. Bardzo charakterystyczny zapach świeżo rżniętego drewna od bezustannych prac remontowych jakie po trochu prowadzono aby odnowić to miejsce i przywrócić mu dawną świetność. Na razie udało się zainstalować dwa, duże okna po obu stronach drzwi wejściowych. Pozostałe nadal były zabite deskami, dyktami, blachami i czym się tylko dało. Chociaż dla termoczułych oczu mutanta i szyby i dykty miały podobną przpuszczalność ciepła jak inne ściany więc nie robiło mu to takiej różnicy jak innym ludziom. Za to i tymi sensorami w oczach jak i tymi na skórze odczuwał, że wewnątrz jest zdecydowanie cieplej, przyjemniej i o wiele bardziej sucho niż na zewnątrz. Na zewnątrz deszcz co prawda ustał ale dla odmiany zelżał i przeszedł w monotonną mżawkę. I choć było zdecydowanie cieplej niż te kilka stopni poniżej 0*C o świtaniu to jednak nadal było dość chłodno, mokro i nieprzyjemnie. Czyli całkiem na odwrót niż wewnątrz ogrzanego i oświetlonego okruchu cywilizacji. Za to wewnątrz nie było zbyt wielu gości. Pora zresztą temu niezbyt sprzyjała. Ci przyjezdni co się zatrzymali na noc już pewnie wyjechali o poranku. Ci co mieli szukać tu schronienia na noc albo wieczorowej rozrywki jeszcze nie przybyli. Cheb nie było jakąś strasznie wielką metropolią aby wiele przyjezdnych osób mogło załatwiać swoje sprawy w dzień i tu bytować w ten dzień. A do tego z powodu ostatnich walk między Nowojorczykami a Detroitczykami, do tego jeszcze z przerwą na najazd rzecznych piratów sprawiało, że nawet idąc przez osadę główną ulicą to szło się jak przez wymarłe miasto duchów, kolejne bezimienne, wymarłe Ruiny porzucone setkami po Pustkowiach. Dlatego gdy dziwnie dobrana trójka gości, olbrzymi porośnięty futrem mutant o gadzich łapach i czarnoskórej głowie, łysy facet też jak na człowieka olbrzymich rozmiarów i cichy, nie rzucający się w oczy nijaki, najmłodszy z nich weszli do lokalu wszystkie głowy zwróciły się ku nim. Co akurat nie było jakieś dziwne w tak pustym lokalu i przy tak dziwnie dobranych gościach. Akcja werbunkowa przebiegała jednak opornie. Nie dość, że bar był prawie tak samo wyludniony jak i reszta osady to jeszcze mało kto miał ochotę nadstawiać karku przeciw Nowojorczykom. Zwłaszcza, że prawie wszyscy mieli albo mówili, że mają swoje sprawy gdzieś poza Cheb i w “Łosiu” są przejazdem a nie docelowo. Zapewne niektórych mogłaby skusić odpowiednia zapłata ale tutaj trójka mężczyzn nie mogła zaoferować zbyt wiele. Ted wyciągnął trochę talonów na paliwo, pudełko painkillerów, dowódcza Pazurów dołożył trochę pistoletowych ammo no ale ludzi raczej to nie mogło odciągnąć od ich spraw poza Cheb na dłużej niż dzień czy dwa. Więc potencjalny pobór na ochronę improwizowanego szpitala polowego był dość mierny. Więc właściwie jedyną osobą która wydawała się wyłamywać z tego schematu była młoda kobieta o twardym spojrzeniu. Co więcej nosiła odznakę sędziego i wydawała się zainteresowana sprawą. Kazała do siebie mówić Lee i miała zniekształcony, odstraszający, chropawy głos pewnie związany ze starą blizną na gardle. Pozostawało pytanie czy jedna osoba wystarczy do tej ochrony i czy próbować czegoś dalej czy zostawić sprawę jak jest.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
15-12-2018, 03:22 | #660 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=DHtcliIvnHI[/MEDIA]
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR Ostatnio edytowane przez Amduat : 15-12-2018 o 03:24. |