|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
13-03-2022, 21:28 | #261 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 14-03-2022 o 14:32. |
17-03-2022, 14:17 | #262 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 54 - 2525.XII.33 mkt; wieczór Czas: 2525.XII.33 mkt; wieczór Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, między ruinami a obozem Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, mżawka, łag.wiatr, gorąco Wszyscy ~ Tak. Lotosy mają wiele zastosowań. No i są niesamowicie piękne. Obdarwanie ukochanej takim kwiatem to wspaniały dar. ~ w ciemnej dżungli rozległ się cichy szept Majo jaka odpowiedziała na pytanie Carstena. I dało się wyczuć w tym szepcie, że jest napięta jak cięciwa łuku. Tą właśnie broń zdjęła sobie z pleców a włócznię jaka była tak uniwersalnym narzędziem podczas podróży przez dżunglę wbiła przed sobą. Chociaż po części co kto robi dało się w tych ciemnościach raczej domyślić bo nie widzieli swoich twarzy inaczej niż blade owale w ciemności. U ciemnoskórej tłumaczki to nawet z tym był kłopot. Zaś co kto robi i gdzie jest dało się odgadnąć po zamazanych sylwetkach ramion i korpusów. ~ Te kwiaty muszą jakoś oddziaływać na naszą rzeczywistość. Być może dlatego mają tak niezwykłe możliwości i wabią do siebie tak niezwykłe stworzenia. - odparła cicho imperialna szlachcianka z zamiłowaniem do badania egzotycznych krain. Gdy Bertrand wyjął swój pistolet było wiadomo, że czas na dyskusje się skończył. Pozostali nie protestowali aby go użył. Amazonki wycelowały swoje łuki ale czekały ze strzelaniem na ruch Bretończyka. Carsten i Vivian nie mieli nic do strzelania więc musieli zdać się na nich. Czekali. Napięcie rosło z każdym oddechem. Dłonie pociły się na rękojeściach broni. Aż w ciemnościach nocy huknął strzał. Dało się dostrzec iskry jakie w dzień byłyby łatwe do przegapienia a jakie huknęły z lufy. Zaraz potem w nozdrza uderzył ostry zapach spalonego prochu a otoczenie Bretończyka zapewne otoczyła szybko rzednąca chmura dymu ale tej po ciemku nie dało się dostrzec. Objawiała się właśnie jako kwaśny zapach spalonego prochu. Gdzieś nad ich głowami rozległy się skrzeki nagle rozbudzonych małp i ptactwa. Innego efektu wystrzału nie dało się zobaczyć. Ten podłużny cień jaki otaczały świetlne plamki niczym świecący brokat dalej płynął w powietrzu jakby w ogóle nie zareagował na ten wystrzał. Przez pierwsze dwa czy trzy oddechy. Ale nagle zmienił trasę. Obrócił się niczym wielka, lewitująca ryba i obrys jego kształtu zmienił się. Co znaczyło, że ustawił się przednim lub tylnym profilem. Do ataku lub ucieczki. - Obawiam się, że chyba zwróciliśmy jego uwagę i postanowił nam się przyjrzeć. - rzuciła cicho Vivian zachowując spokój i pogodę ducha nawet w takiej chwili. Ale dobyła swojego rapiera którego do tej pory w ogóle nie wyjmowała i zdawała się traktować tylko jako oznakę swojej rangi. Obie wojowniczki królowej też nie czekały dłużej na to co się stanie tylko świsnęła jedna i druga cięciwa. Strzały zniknęły w ciemnościach z niewiadomym efektem tak samo jak kula z pistoletu przed chwilą. Obie wojowniczki sięgnęły do kołczanów na plecach aby powtórzyć strzał póki stwór nie był jeszcze na tyle blisko aby z nim walczyć bezpośrednio. Wtedy stwór zareagował. Przez skąpaną w mroku nocy, mokrą dżunglę przeszedł przenikliwy dźwięk. Ni to skrzek, pisk i wrzask. Jakby wiele trąb, gardeł bestii, potępieńców zawyło jednocześnie. Wszyscy w pstrokatej grupce poszukiwaczy przygód jacy stanęli na drodze tego dziwnego, obcego skrzeku poczuli jakby przenikał on ich do głębi, gdzieś w głąb serc i duszy. Najbardziej chyba obie Amazonki bo wrzasnęły jakby ugodził ich fizycznie. Straciły rytm przy wyjmowaniu strzał z kołczanu, zachwiały się ale ustały na nogach. Stwór zaś zamilkł ale dalej jego czarna, nakrapiana świetlnymi punktami plama zdawała się sunąć wprost na śmiałków jacy przybyli po kwiaty jakie zwabiły i jego. --- Mechanika 54 T 01 Bertrand (US) 30-20-10-20-5=-25; rzut: https://orokos.com/roll/936558 85; -25-85=-110 > pudło Kara (US) 45+20-10-20-5=30; rzut: https://orokos.com/roll/936560 37; 30-37=-7 > pudło Majo (US) 45+20-10-20-5=30; rzut: https://orokos.com/roll/936559 42; 30-42=-12 > pudło Stwór: w kogo (1-2 Bertrand; 3-4 Carsten; 5-6 Kara; 7-8 Majo; 9-10 Vivian): rzut: https://orokos.com/roll/936577 8,7,5 > Majo, Majo, Kara
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
17-03-2022, 21:33 | #263 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Wcześniejsze przypuszczenia Carstena niestety powoli zaczęły się potwierdzać. Kula wystrzelona przez Bretończyka nie uczyniła żadnej widocznej krzywdy tajemniczej istocie. Zamiast tego Bertrand wyraźnie zasygnalizował ich obecność, z wszelkimi tego konsekwencjami. Musiał przyznać, że wolałby potyczkę z jaszczurami albo bandą oprychów, niż nieznanym bytem, który przypominał czarną chmurę o zmieniającym się kształcie. Mieniącą się dodatkowo jak wysadzany perłami naszyjnik wytwornej damy. Gdybyż nie zagrożenie, zafascynowany Sylvańczyk doceniłby niepospolite piękno, lecz okoliczności sprawiły, że wyzbył się wszelkich uczuć, poza instynktem walki. Istota sunęła w ich stronę niczym czarny, wilgotny opar z czeluści dżungli. Ochroniarz usłyszał jak Amazonki wypuściły pierwsze strzały, wyobraził sobie przy tym ich grację, mimo niewyraźnych zarysów sylwetek. |
01-04-2022, 21:05 | #264 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Post wspólny Bertrand stłumił w sobie dreszcz strachu wywołany widokiem tej dziwacznej istoty. Zagryzł zęby - musiał teraz dać zadość swoim wcześniejszym buńczucznym słowom. Wyciągnął jedną ręką swój rodowy rapier a drugą topów wodza Norsemenów i doskoczył do nocnej zmory, próbując zadać jej grad ciosów. |
01-04-2022, 23:31 | #265 |
Reputacja: 1 |
|
02-04-2022, 21:06 | #266 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 55 - 2525/2526 Hexennacht; przedpołudnie Czas: 2525/2526 Hexennacht; przedpołudnie Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, między ruinami a obozem Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, powiew, gorąco Wszyscy https://wall-murals.eu/image/cache/c...1000x1000w.jpg - Jak cię nic akurat nie próbuje zeżreć albo zabić to nawet tu całkiem ładnie nie? - Zoja znów siedziała w samych podwiniętych spodniach i koszuli. A nogi leniwie moczyła w ciepłej, przepływającej wodzie. Wyglądała dość leniwie. Jak i okolica nad rzeką na jaką był położony obóz de Rivery sprawiał podobne wrażenie. Ciepło było i słonecznie. Do skrzeków małp i papug można już było się na tyle przyzwyczaić co do odgłosów miasta albo farmy gdy się tam dłużej mieszkało. I póki nie straciło swojego rytmu to można było nie zwracać na to uwagi. Jednym słowem sielanka. I blondwłosa Kislevitka chętnie się dzisiaj oddawała tej sielance. Była okazja bo jak wrócili wczoraj do obozu to już późno było. Może trochę przed północą, może trochę po. Środek nocy właściwie. I chyba nikt ze strażników się ich już nie spodziewał tej nocy. Bo skoro nie wrócili przed zmierzchem to wydawało się naturalne, że wrócą pewnie jutro. Po zmroku to i na Starym Świecie mało kto decydował się na kontynuowanie podróży. No chyba, że miał już blisko do swojego celu albo coś go piliło. Trudno było powiedzieć ile właściwie czasu zeszło piątce śmiałków z tymi lotosami. Najpierw trochę się tam szło, potem walka z tą dziwną istotą złożoną ze światła i ciemności, potem jak ta znikła to zbieranie samych lotosów. To też nie było takie proste. Bo nawet jak się zasłaniało usta i nozdrza chustą to trzeba było brodzić w wodzie po kostk, kolana albo i pas. Po ciemku łatwo było się potknąć i wywrócić albo dno niespodziewanie uciekało spod nóg i wpadało się w wodę całkowicie. A trzeba było się spieszyć aby nie dać się otumanić słodkiemu aromatowi. Rzeczywiście jak weszli do wody aby naścinać te piękne kwiatu to ta słodycz rozchodząca się w ich publiżu była powalająca. Aż się miało ochotę oddać jej całkowicie. Wedle słów Majo na ten aromat nie było mocnych. Jeśli ktoś zachowywał przytomność to tylko dlatego, że był zbyt daleko albo zbyt krótko aby im ulec całkowicie. I dlatego trzeba było praktycznie szaleńczo biegać do tej wody, ścinać te kwiaty jak najprędzej i jak najwięcej, po czym gdy człowiek wyczuwał, że już zaczyna mu się kręcić w głowie to zmykać z powrotem do czatującego Bertranda u którego składali ścięte kwiaty. Potem chwila na oczyszczenie nozdrzy i umysłu i całą operację trzeba było powtórzyć. Amazonki nalegały aby uzbierać jak najwięcej bo nie wiadomo kiedy i gdzie zakwitną ponownie. Może jutro, może za tydzień, miesiąc, rok albo i dziesięć. Chciały więc maksymalnie wykorzystać sytuację. Więc chociaż to właśnie one najbardziej oberwały od tej dziwnej, lewitującej istoty to gdy wracali z workami zrobionymi z jakichś dużych liścich które poddane królowej Aldery skleciły nawet nie wiadomo gdzie i kiedy to one właśnie wydawały się najbardziej zadowolone. Chociaż wracali ociekając wodą po tym ręcznym łowieniu magicznych kwiatów. Czym była owa istota jaka tak nagle zniknęła zdawałoby się w środku walki do tej pory nie wiedzieli. Po prostu zniknęła i się już nie pojawiła. Ani nie było jej truchła ani nie pokazała się ponownie. Nawet tubylcze wojowniczki spotkały się z czymś takim pierwszy raz i nie miały pojęcia co to mogło być. Majo i Kary oberwały na tyle mocno, że nie dało się przegapić tego w ich ruchach. Chociaż nie było ran ani krwi na zewnątrz. Vivian co ich potem oglądała jak wrócili do reszty czekającej grupy stwierdziła, że widocznie to musiał być jakiś dziwny atak co działał na narządy wewnętrzne bez naruszania skóry. Dlatego nie było klasycznych krwawiących ran. Jej też się oberwało ale dość niegorźnie. Tak się składało, że stwór zaatakował ją tylko raz, tuż za tym nim zabiegła mu drogę. Paradoksalnie więc Carsten i Bertrand właściwie wyszli z tego starcia bez zauważalnego szwanku. To lewitujące coś ani razu nie obrało ich za cel swojego krzyku, z początku może to przez przypadek, może ich nie dostrzegło a potem to już było zajęte Vivian która zablokowała mu dotychczasowy leniwy lot. A potem znikło. I nie było wiadomo co się z tym stało ani nawet co to było. Z tego wszystkiego z powodu nocy i walki nawet nie było za bardzo okazji się temu przyjrzeć. Jak wrócili mokrzy i z workami na plecach do pozostałych stali się w centrum zainteresowania. Wtedy właśnie w świetle pochodni Vivian mogła obejrzeć obie wojowniczki. Bo wcześniej, przy brzegu rzeki, sprawdzała bardziej po omacku i chyba nie do końca była pewna swojej diagnozy. Bo aż nie chciało jej się uwierzyć, że jak po ciemku nie wyczuwa lepkiej krwi chociaż obie Amazonki mówiły, że coś je tam boli w środku to, że naprawdę nie ma żadnych ran ani krwi. Dopiero jak wrócili do reszty okazało się, że faktycznie tak jest. Ranne wojowniczki zostały wzięte w środek ale mimo to nie chciały nikomu oddać swojej magicznej zdobyczy niesionej w workach. A Zoja z Koenig dały znać aby ruszać dalej zanim znów się coś napatoczy. I tak szli jeszcze z kilka pacierzy w towarzystwie zaciekawionej Izabeli i Zoji jakie były ciekawe o co chodziło z tymi lotosami i jak im poszło. Bo dopiero jak wracali była okazja coś zamienić słówko po drodze chociaż na tyle aby zaspokoić pierwszą, największą ciekawość. W końcu gdzieś w okolicach północy dostrzegli przesiekę granatu zwiastującą większą, wolną przestrzeń. I jeszcze zamglone aureole świateł. Wreszcie wyszli z dżungli i ujrzeli krzywy i zębaty pas czerni zbudowanego ogrodzenia. Strażnicy byli zaskoczeni ich powrotem ale widząc znajome twarze otworzyli bramę. Nawet chyba ktoś obudził kapitana który wyszedł na te niespodziewane wieści tylko w spodniach i koszuli. Jeszcze dopinał pas z bronią tak się spieszył aby się przekonać na własne oczy kto i z czym wrócił. Najbardziej się chyba zdziwił widząc swojego dawnego kamrata, kapitana Rojo oraz swoich górskich zwiadowców na jakich chyba już wszyscy postawili krzyżyk bo zostali uprowadzeni dość dawno temu. Obaj kapitanowie uściskali się po bratersku a Olmedo radosnie zameldował swoją gotowość do służby. Co wyglądało dość zabawnie. Ale wieść rozeszła się lotem błyskawicy po całym obozie. Z namiotó wychodzili zaspani ludzie, dopytywali się co się stało i też się dziwili jakimś obcym żołnierzom w środku swojego obozu no i dawno nie widzianym góralom. - Dobrze już późno. Idźcie odpocząc. Jutro macie wolny dzień. Zasłużyliście na niego. Ale jednak zapraszam was na obiad. Bo jestem strasznie ciekaw waszych wieści. - kapitan de Rivera uściskał każdemu ze swoich oficerów wracających z tej nocnej wyprawy dłoń, poklepał po ramieniu ale chyba zdawał sobie sprawę, że skoro wyglądają na tak brudnych, mokrych i zmęczonych to pewnie i tak się czują. Więc odłożył dłuższe rozmowy na kolejny dzień i rozpuścił towarzystwo z powrotem do swoich namiotów. Już nie kłopotał ich o zorganizowanie noclegu dla Rojo i z tuzina jego ludzi tylko sam przekazał to pozostałym oficerom aby się tym zajęli. I to nocne zbiegowisko stopniowo znów zaczęło rzednąć i cichnąc aż chyba wszyscy poza wartownikami spoczęli na swoich materacach i hamakach. --- Kapitan de Rivera potrafił być szczodry i dobroduszny dla kogoś kto zdobył jego zaufanie. I tak jak obiecał dzisiaj wszyscy co w nocy wrócili z wyprawy mieli wolne. Mogli wstać o której chcieli i nawet śniadanie kapitan kazał im przysłać do namiotów. Bo zwykle ci którzy nie mieli osobistej służby to musieli stać w mniejszej oficerskiej lub tej zwykłej kolejce. A potem wracali ze swoimi miskami i talerzami do swoich namiotów gdzie je jedli. Jedyny punkt programu jaki mieli dzisiaj do zaliczenia to obiad w namiocie narad. Gdzie kapitan oczekiwał na relację jak to się stało, że niespodziewanie wrócili nie tylko z Olmedo i jego ludźmi ale jeszcze z kapitanem Rojo. O którym słuch zaginął gdy ze dwa czy trzy miesiące temu ruszył w trzewia dżungli. Jego też chyba nikt a przynajmniej de Rivera nie spodziewał się jeszcze zobaczyć żywego na własne oczy. A dziś tak na raty, to tu to tam jakoś znajdywali się po tym obozie. Rzeka była takim wspólnym mianownikiem bo tu ludzie rano przychodzili zrobić pranie lub dokonać własnych ablucji, albo nabrać wody na własne potrzeby, ktoś łowił ryby, albo po prostu jak Zoja, siedział nad brzegiem na trawie, kamianiu czy pniu spędzając swój wolny czas. Właśnie nad brzegiem rzeku zastały ich obie Amazonki. - Proszę. To dla was. Wczoraj nie miałymy czasu. Ale dziękujemy za pomoc. Powiemy naszej królowej. - ciemnoskóra Majo i oliwkowa Kara wciąż chodziły nieco sztywno po walce stoczonej ostatniej nocy. Ale przyszły obie. I każda wręczyła wypchany woreczek w jakim mógłby się zmieścić przeciętny bochenek chleba. Po lekkości i miękkości dało się poznać, że to nie jest chleb. W środku były kwiaty. Lotosy. Wczoraj w natłoku zdarzeń właściwie nawet nie bardzo było jak, kiedy i gdzie je obejrzeć. Dopiero teraz w świetle dnia. https://cdn.pixabay.com/photo/2015/1...78659__480.jpg - Te kwiaty to złoto. Tylko nie takie ciężkie. Każda Amazonka, Pigmej albo mag czy alchemik w Porcie chętnie je od was odkupi. Każdy kto zna ich prawdziwą wartość oczywiście. No i z tego co słyszałam jaszczury też cenią te kwiaty chociaż nie ze względu na ich piękno. - odezwała się Vivian która też do nich podeszła i widziała tą scenę. Poradziła im aby jak już je by mieli sprzedawać to na Starym Świecie. Tam na pewno dostaliby za nie lepszą cenę niż tu w Porcie Wyrzutków. Wiele mikstur i specyfików można było sporządzić z tymi lotosami jako składnikiem niezbędnym lub bardzo przydatnym. Chociaż na tym polu ona sama czuła się skromną uczennicą Lalande. Wyrocznię królowej Aldery uważała tu za eksperta w tej dziedzinie i pewnie jej obie wojowniczki przekażą swoją zdobycz. - Amazonki uwielbiają te kwiaty. Traktują je jako cenny dar jaki można wręczyć wybrance. Kwiat jaki wróży szczęście w miłości. Poza tym pasuje pięknej kobiecie. Nawet po ścięciu długo nie więdnie i wygląda jakby był zerwany przed chwilą. - panna von Schwarz mówiła jak uczona zza oceanu dzieląca się wiedzą z przybyszami zza oceanu o jakimś elemencie tej egzotycznej krainy. - I odwagi i sprawności. Nie jest łatwo zdobyć te kwiaty. Nawet jak ma się szczęście akurat na nie trafić. - Majo dodała coś od siebie kiwając głową na znak, że w ich oczach wszyscy którzy im wczoraj towarzyszyli w kwietnej eskapadzie wykazali się takimi przymiotami. --- Czas schodził leniwie ale upływał. Dało się odczuć, że niespodziewany powrót górali Olmedo znacznie poprawił nastroje nie tylko im ale i reszcie obozowiczów. Bo to jakby wrócili zza grobu. Już pewnie wszyscy myśleli, że spotkał ich jakiś marny koniec w tej piekielnej dżungli a tu jednak nie. W końcu zbliżała się pora obiadowa na które mieli zaproszenie do namiotu narad na spotkanie z kapitanem. Zastali tam jego samego jak i sporo znajomych twarzy. Kapitan Rojo, Zoja, Vivian, kapitan Koenig, Olmedo no i obie Amazonki. Wszyscy albo już byli na tym obiedzie albo wkrótce do nich dołączyli. Dowódca naczelny całej ekspedycji był ciekaw relacji z tej całodniowej wyprawy do nadrzecznych ruin jaka wróciła wczoraj w nocy. I humor mu dopisywał. W końcu wróciło ich więcej niż ich wysłał. Druga sprawa była mniej przyjemna. Dziś był Hexennacht. Na razie był jeszcze dzień i to całkiem ładny, ciepły i przyjemny. Ale po nim miała nadejść noc. Ta wyjątkowa noc oddzielająca stare i nowe. Stary rok i świat od nowego. Dlatego póki był dzień mieli wolne i mogli odpocząć. Ale na dzwon przed zmierzchem bramy będą zamknięte i zostanie ogłoszony alarm bojowy. Posterunki będą podwojone. W oczekiwaniu… Na nie wiadomo na co. Nikt chyba nie miał za bardzo pojęcia co może przynieść ta najbardziej przeklęta noc w roku. Ale wątpliwe aby to było coś dobrego.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
03-04-2022, 10:47 | #267 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | - Tiaa… wypisz wymaluj rajski krajobraz… - skomentował jej słowa Sylvańczyk – Tylko jedna chwila zapomnienia może cię drogo kosztować – sarknął. – To my jesteśmy tu intruzami i zakłócamy porządek natury. Warto mieć to w pamięci. |
10-04-2022, 02:23 | #268 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 10-04-2022 o 02:26. |
10-04-2022, 17:31 | #269 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 56 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Wszyscy https://i.redd.it/1u8wym7tjy481.jpg Było nerwowo. Stopniowo atmosfera robiła się bardziej napięta. Jakby każdy upływający dzwon dnia przybliżający do zmroku dławił rozluźnienie i śmiechy coraz bardziej. Obóz w którym było kilka setek śmiałków jacy ruszyli w trzewia dżungli po sławę i złoto robił się coraz cichszy. Coraz wyraźniej dało się wyczuć oczekiwanie. Oczekiwanie na to co się stanie. Coś niepokojącego. Coś groźnego. Strasznego. Nikt nie wiedział co to ma być. Ale zbliżała się najstraszniejsza noc w roku. Hexenacht. Noc wiedźm i upiorów, duchów i wampirów, chodzących trupów i potworów z innych wymiarów. Nikt nie wiedział czego się spodziewać ale każdy przeczuwał, że nic dobrego. Ludzie radzili sobie z tym napiętym oczekiwaniem jak mogli. Niektórzy nie wytrzymywali tego napięcia i dość często wybuchały kłótnie. O to, że ktoś spojrzał na czyjąś kobietę, o to że ktoś użył nie swojego kubka, o to, że tamci zajęli nie to miejsce na zbiórkę. O to co zwykle. Ale wydawało się, że z każdym pacierzem jaki zbliżał się do zmroku tych kłótni było więcej. Sporo grupek zgromadziło się przy dość topornie wyciosanych z pni posągów Dobrych Bogów. Zwłaszcza Morr był popularny. Był uniwersalnym bogiem śmierci i snu na całym Starym Świecie. Czczono go od mroźnych stepów Kisleva, przez leśne ostępy Imperium, winne pola Bretonii, suche, słoneczne miasta Estalii i w kupieckich Tileii. Poza tym to była jego noc. Jego uważano za patrona i tarczę jaka mogła chronić śmiertelników przed tym co miały wypluć trzewia tej strasznej nocy. W końcu się zaczęła. Dzień gasł i gasł aż zgasł. Jak tyle razy wcześniej. Ale dziś wiele oczu spoglądało tęsknie ku niebu które z błękitu przeszło w pomarańcze, potem czerwień aż wreszcie i ona zrobiła się fioletowa aby na końcu zgranatowieć i zmienić się w pełnoprawną czerń nocy. Zaczęła się Hexennacht. Weszlkie kłótnie i krzyki ucichły. Śmiertelnicy wydawali się być instynktownie przestraszeni albo ostrożni. Jakby byli myszami jakie przemykają się przy ścianach olbrzymów byle nie zwrócić ich uwagi na siebie. Aż było dziwne, że kilka setek ludzi zgromadzonych w jednym miejscu może być tak cicho. Wcześniej dopiero późnym wieczorem, w nocy albo wczesnym świtem było tak cicho jak poza wartownikami prawie wszyscy spali. I te rozstawione nad brzegiem rzeki namioty były ciche, nieruchome i bezludne. Ale kapitan de Rivera, po wysłuchaniu swoich doradców i oficerów w sztabie nie zamierzał biernie oddać inicjatywy losowi i Hexennacht. Zarządził pełne pogotowie bojowe. Obóz miał być gotów do odparcia wrogiego ataku kimkolwiek czy czymkolwiek on by nie był. Wydzielił oddziały jakie rotacyjnie miały obsadzać ten nieco koślawy trochę płot a trochę palisadę jaką otoczyli obóz w ziągu ostatnich dwóch tygodni postoju. Do tego kilka oddziałów miało być zebranych na głównym placu gotowych do kontrataku. Reszta miała wystawić dyżurnych gotowych postawić swój oddział na nogi gdyby przyszła taka potrzeba. Rozkazał też rozstawić pochodnie na zewnątrz obozu aby oświetlały przedpole gdyby ktoś tam się próbował podrkaść do obozu. Tak jak mu doradził Carsten. Wydawało się, że zrobili co mogli aby przetrwać tą straszną noc. I zostało to z czego składa się większość wojen. Czekanie. Bezruch wojennej machiny którą zniecierpliwione i znudzone ręce mogły wprawić w każdej chwili w ruch. Wtedy się zacznie. Ten gwałtowny, krwawy etap, pełen bólu, śmierci, rozdartych ciał, wrzasków zabijanych, jęków konających, gwizdków sierżantów i bosmanów, przekleństw żołnierzy. Miejsce i czas tchórzliwych i bohaterskich zachowań. Ale na razie był spokój. Na razie była noc i cisza. Na razie wszyscy mieli nadzieję, że mimo wszystko tak dotrwają do rana. W pogotowiu ale, że obędzie się bez walki i umierania. O to się modlili mniej lub bardziej jawnie. Gdy jedli, pili, ostrzyli broń, wpatrywali się w ogień ogniska. Próbowali udawać, że to tylko kolejna noc w dżungli. Taka jak wiele poprzednich. Ale wszyscy wiedzieli, że to jest Hexennacht. Ta jedyna, straszna noc w roku, niepowtarzalna z żadną inną. - … No i wtedy musiałem dać rozkaz opuścić okręt. Załadowaliśmy się do szalup i popłynęliśmy ku nieznanemu brzegowi. Ale ci przeklęci Norsmeni byli uparci i deptali nam po piętach. Przyznam, że ich nie doceniłem. Nie spodziewałem się, że też dobiją do brzegu za naszą szalupą, wysiądą i będą nas ścigać wgłąb dżungli. - co prawda większość najważniejszych oficerów, doradców i dowódców jacy zebrali się w namiocie narad zachowywała spokój. Chociaż wydawał się być on nieco sztuczny ale nikt nie panikował. Widać było, że są to raczej ludzie obyci z niebezpieczeństwem i można na nich polegać, że nie stracą zimnej krwi z byle powodu. Ale mało kto potrafił zachować się swobodnie w tych warunkach. Punure oczekiwanie na nadejście nieznanego zagrożenia dawało się we znaki wszystkim. Jedym z niewielu jacy zdawali się tego nie dostrzegać był ich naczelny dowódca, kapitan de Rivera. Siedział sobie w centralnym miejscu za stołem, tak samo jak przy wcześniejszych naradach i ze swadą opowiadał jak to zakończył się morski etap ostatniej wojny barbarzyńców z północy na tą krainę a zaczął ten lądowy. - Za tyle statków co im zatopiliśmy to się nie ma co dziwić. Pewnie wielu tych czcicieli plugastwa kamratów posłaliśmy im w objęcia Mananna. A wiecie, że jak karaka wbija się w długą łódź to ją przepoławia na dwie połowy i wszystko idzie na dno? - Zoja była przyjemną do oglądania i słuchania partnerką kapitana w tej gawędzie o ich wcześniejszych, morskich przygodach. Świetnie się nawzajem uzupełniali w tych opowieściach. - A ci barbarzyńcy wyznaczyli za nas nagrodę. Jak za jakichś piratów albo banitów! Możecie w to uwierzyć? Przypływają sobie tutaj całą armadą aby łupić, palić, zabijać, gwałcić, niszczyć i brać w jasyr ale jak ktoś ich napadnie przy tej robocie to już zaraz pirat do scigania! - trochę trudno było powiedzieć czy Kislevitkę ta rozbieżność bardziej bawiła czy irytowała. Teraz w każdym razie nieźle się tego słuchało. - To akurat nie było takie trudne do przewidzenia. Niewiele statków wtedy wypływało na szlak nie mówiąc o wojnie z tymi barbarzyńcami. Większość albo zamknęła się w portach albo wybierała inne wody do żeglowania. No poza nami dwoma to może jeszcze tylko kilka statków ośmieliło się kąsać tych Norsmenów. - Rojo pokiwał głową dając znać, ze też tu wtedy był i pływał podobnie jak de Rivera chociaż na innym statku. Właśnie dlatego jak parę miesięcy temu planował wyprawę w trzewia dżungli to przyszedł do swojego kamrata z ostatniej wspólnej wojny. Wtedy większości zgromadzonych tu oficerów nie było w Lustrii ale opis brzmiał jakby urządzono z północy wielką inwazję krwiożerzczych dzikusów czczących Mroczne Potęgi podobną do tej jaka uderzyła na Kislev i Imperium w zbliżonym czasie. No tyle, że morską. Tyle, że po wylądowaniu poszli w głąb dżungli aby zdobyć piramidę jaszczuroludzi. Tylko tą bardziej na północy niż ta do jakiej ekspedycja wicehrabiny de Limy próbowała dobrać się teraz. Kapitan przedstawił też plan na resztę kampanii. Nie było na co czekać. Zostało jeszcze sporo zapasów zabranych na drogę ale też i sporo już zużyli. Stopniowo też ubywało im ludzi. Dżungla w postaci jadowitych stworzeń, wypadków, chorób powoli ale nieustępliwie uszczuplała ich siły. Na razie nie przekroczyło to marginesu bezpieczeństwa ale im dłużej by trwało bytowanie w dzungli tym te straty będą większe. Dlatego po nowym roku kapitan zamierzał ruszyć ku piramidzie. Z początku miał zamiar wysłać zwiadowców aby rozpoznali teren pod kątem nowego miejsca na obóz jaki mógłby być bazą dla całej wyprawy i miejscem do ataku na piramidę. Ale w końcu chciał ruszyć tam całymi siłami. To jednak były plany na nowy rok który miał być bo Hexennacht. - I wtedy spotkaliśmy tego tu dzikusa. - Glebova wskazała na siedzącego obok Pigmeja. Togo wyszczerzył do niej radośnie swoje białe zębiska. - O tak! Ja was obserwować wcześniej. Wy, duzi ludzie, głupi i niezdarni! Głośni, że słychać z daleka! A Togo cichy i sprytny. U nas dzieci wiedzą więcej o dżungli. Ale duzi ludzie udawać, że są bardzo mądrzy. Często nie słuchać rad Togo. Oni patrzeć na “mała czarna małpa” z uśmiechem. Tak potem Togo patrzeć na “wielka biała małpa” z uśmiechem jak oni tonąć w ruchome piaski albo od jadu skorpiona bo nie słuchać co Togo im mówi. Potem krzyczeć na Togo, że nic nie mówił a Togo przecież mówił im cały czas. - mały Pigmej opowiadał swoim nieco chaotycznym stylu i w dość prymitywnym estalijskim. Co nie dla wszystkich było zrozumiałe. Bo okazało się, że wcześniej, zanim jeszcze spotkał wyprawę rozbitków de Rivery, zatrudniał się jako przewodnik dla wypraw ludzi zza oceanu. Stąd podłapał nieco estalijskiego właśnie. Chociaż do dziś posługiwał nim się niezbyt dobrze. - I wtedy Togo widzieć brązowa głowa. Widzieć, że wszyscy go słuchać a on całkiem dobrze wygląda. Togo myśleć “To ich wódz. Togo zdobędzie jego głowa i przyniesie do wioski. To będzie wielka chwała tak zabić i przynieść głowa wodza zza oceanu.” - niski łowca głów wesoło tłumaczył reszcie jak z jego perspektywy wyglądało pierwsze spotkanie z kapitanem i jego ludźmi. I jakoś nie brzmiało aby z miejsca zapałali do siebie miłością. - Ale wtedy Togo usłyszał zew tamtamów. Wojenny zew. Z wioski Togo. Wzywają one wojowników z okolicy. Togo wiedział, że coś zaatakowało wioskę. Nic innego. Togo więz zostawił tylko jedna głowa aby bronić swoich. Ale przybył za późno. Wioska spalona. Ciała sióstr i braci Togo wszędzie. Togo zapłakał strasznie. A potem zawył i przysiągł bogom i zabitym i przodkom zemstę. Togo jednak był sam i nie mógł zabić wszystkich wrogów sam. Więc Togo wrócił do kapitana bo wiedział, że on też z przybyszami z toporami ma wojnę. - pigmejski wojownik dalej opowiadał dlaczego chociaż pierwotnie miał taki zamiar to nie spróbował zabić “wodza zza oceanu”. - To prawda. Właśnie wleźliśmy w takie słone bagna, że w ogóle nie wiedzieliśmy gdzie ich koniec a gdzie początek. Miałem mapę ale tam było tylko wybrzeże. I skala była zbyt mała. No w ogóle nie wiedziałem gdzie jesteśmy. Tyle, że jak będziemy trzymali się wybrzeża i szli na południe dojdziemy albo do Skeggi albo do Portu Wyrzutków. A poza tym biała plama. Potopilibyśmy się pewnie na tych bagnach gdyby nie ten mały dzikus. - kapitan bez skrupułów przyznał, że zjawienie się małego Pigmeja wyratowało ich z nie lada tarapatów. Na wielu twarzach pojawiło się zaskoczenie. Raz, że nie zdarzało się zbyt często aby jakiś dowódca czy szlachetnie urodzony przyznawał się, że z taraptów wybawiła go jakaś osoba niższego stanu. Bo Togo wyglądał jak jakaś karykatura czarnego niziołka, wydawało się, że jest tak prymitywny i nisko urodzony jak to tylko możliwe. To już Amazonki chociaż też miały maniery, strój i opinię krwawych dzikusek chociaż wyglądały szlachetniej i powabniej. A czarnoskóry łowca głów, jeszcze z jego prymitywnym estalijskim wydawał się wręcz uosobieniem pierwotnego dzikusa. Trudno było się nie dziwić, jak kapitan pełnomorskiej jednostki, weteran ostatniej wojny i naczelny wódz obecnej ekspedycji przyznaje, że to właśnie ten prymitywny dzikus, dzięki swojej wiedzy o tutejszych warunkach, wybawił go z nie lada opresji. - Tak, tak, tak by było! Te bagna pochęły już całe armie! - zaśmiał się wesoło Togo zgadzając się z opinią estalijskiego kapitana. - I Togo wychodzi do kapitana, idzie i mówi. “Jeśli mi pomożesz zabić ludzi z toporami co zabili moją wioskę Togo wyprowadzi cię do waszego miasta.”. Kapitan mądra głowa. Zgodził się. Wiedział, że zginie bez Togo na tych bagnach. To Togo zaprowadził na brzeg wielkiej wody. I tam w nocy napadliśmy na obóz i zabiliśmy wszystkich jakich dopadliśmy. Togo obciął im głowy i zaniósł do ruin wioski. I tam ułożył totem z obciętych głów. Na samym czubku sadzając głowę ich wodza. Wodza zza oceanu. Będą teraz ostrzeżeniem dla tych co będą chcieli zakłócać spokój wioski Togo i strzegli ich spokoju. A potem wziął kapitana i zaprowadził do miasta tak jak obiecał. - mały łowca głów dokończył opowieść w swoim radośnie chaotycznym stylu. Takie widocznie były początki jego znajomości z kapitanem i jego załogą. - No a potem nie bardzo miał co ze sobą zrobić to już z nami został. Poza tym to nasz najlepszy przewodnik i zwiadowca po tej piekielnej krainie. - Zoja dorzuciła wisienkę na torcie tej opowieści. Przyjemnie się tego słuchało i pozwalało zapomnieć o nocy jaka się zaczęła. Inni też coś dorzucali od siebie. Pułkownik de Guerra nie miał takiego daru do snucia gawędy jak kapitan albo Kislevitka. Ale miał sporo swoich opowieści. Był zawodowym żołnierzem i swoją karierę zaczynał od zwykłego rycerza. Potem został dowódcą klucza a w końcu roty. W końcu stał się zawodowym dowódcą do wynajęcia i walczył w niezliczonej ilości wojen, wojenek, bitew i kampanii od Księstw Granicznych, przez Tileę, Bretonię a nawet miał swój epizod w Averlandzie na południu Imperium. Koniec końców gdy postawił na niewłaściwą stronę jaka przegrała postanowił zmienić klimaty i ruszyć zza ocean, ku nowym lądom i światom. Tak wreszcie trafił na nabór do ekspedycji jaką organizowała wicehrabina i postanowił dołączyć do kapitana. De Rivera cenił starego pułkownika bo o ile sam czuł się za pan brat co do wszystkiego co morskie to pułkownik miał niebywałe doświadczenie w walkach lądowych. Stał się więc jego zastępcą, prawą reką i głównym doradcą w sprawach czysto militarnych jakie dotyczyły całej wyprawy. Obaj darzyli się wzajemnym szacunkiem i życzliwością. Bardzo charakterystyczną personą była też imperialna “pancerna kapitan” Koenig. Która przeszła cały szlak bojowy na czele swoich gwardzistów. Rzadko zdarzało się aby kobieta trafiała do regularnych liniowych oddziałów. Tym bardziej tych uważanych za elitarne. A jeszcze rzadziej aby stała na ich czele jako faktyczny dowódca a nie jako patron, sponsor czy maskotka. Kapitan Annette Koenig pochodziła ze stołecznego Altdorfu i “od zawsze” była najemniczką i żołnierzem piechoty. W końcu zgłosiła się do oddziałów reiklandzkich wielkich mieczy. A potem trafiła do Nordlandu i gwardii tamtejszego elektora. I z nimi przeszła przez całą kampanię morskiej i przybrzeżnej wojny z Norscą. Potem była ta przeklęta wojna z Chaosem i cały szlak od walk w Kislevie przez desperacki odwrót na stepy Ostlandu, potem walki w trzewiach Lasu Cieni jeszcze w Ostlandzie ale znów trzeba było się wycofać do Hochlandu. Aż wreszcie wielki finał w Middenladzie i walki o samo Miasto Białego Wilka. Ale wojna się skończyła. Wschód Imperium leżał w zgliszczach i ruinie, zachód próbował je odbudować. A elitarnych oddziałów ciężkiej piechoty nikt już nie potrzebował. Koenig więc załadowała się na statek i popłynęła najpierw do Bretonii, potem do Tileii szukajac szczęścia jako najemniczka dla siebie i swojego oddziału. W końcu trafiła do Estalii gdzie wiodło im się nie najlepiej. I wreszcie po raz kolejny wsiedli na statek tylko tym razem taki co płynął ku nowym lądom na krańcach znanego oceanu. I tak wylądowali wreszcie w Porcie Wyrzutków gdzie próbowali w tym konglomeracie błotnistych uliczek i stylów z całego Starego Świata się odnaleźć. Więc wyprawa organizowana przez kapitana de Riverę a pod patronatem bogatej wicehrabiny jaką stać było na ich wynajęcie wreszcie było tym czego potrzebowała pancerna kapitan i jej gwardziści. - No dobrze, nagadałam się a teraz moja zmiana się zaczyna. Bywajcie. - Koenig też była na służbie. Od razu było widać. Gdy nie była sprawiała wrażenie jakiejś chłopki albo ciury obozowej, no może góra jakiejś najemniczki. Dla kogoś kto jej nie znał i nie wiedział kim ona jest. Bowiem zwykle chodziła w samej zwykłej koszuli, obciętych zaraz za kolanami spodniach i na bosaka. Jedynie barwny, fiznezyjny beret z kolorowymi piórami jaki był jej jedyną ozodbą i znakiem rozpoznawczym mógł sugerować, że nie jest to jakaś kolejna dziewka z gminu. Ale nie tym razem. Tym razem na naradzie kapitan imperialnej gwardii siedziała w swoich czerwono - niebieskich nordlandzkich barwach na jakie miała nałożony pełny pancerz płytowy. Większość w namiocie narad odwódców była podobnie przygotowana. W końcu mimo luźnych rozmów dla zabicia czasu tej strasznej nocy wszyscy mieli stan podwyższonej gotowości jakby za chwilę miał zabić gong alarmowy. Kapitan na koniec nałożyła swój fantazyjny beret, wzięła ciężki, dwuręczny miecz jaki założyła na ramię i wyszła w mrok nocy swoim nonszalanckim krokiem jakby szła na wieczorny spacer. Po cichu wszyscy chyba się spodziewali, że jak coś by się miało zacząć to o północy. Zbliżała się północ więc de Rivera wyznaczył kapitan Koenig zmianę właśnie na ten najbardziej podejrzany termin. Mieli stanowić żelazny odwód i wzór dla pozostałych jednostek. --- Carsten jako porucznik de Rivery nie posiadał swojego własnego oddziału w przeciwieństwie do większości szlachciców i oficerów jacy zwykle stali na czele swojej świty. Dlatego też kapitan jak to miał w zwyczaju przydzielił go do innego oddziału i zadania. Przez chwilę zastanawiał się czy znów go nie połączyć z Olmedo. Ale większość jego górali jak i on sam byli zbyt osłabieni kilkutygodniowym głodowaniem w niewoli u Rojo i to na nich się mocno odbiło. Byli słabi jak dzieci i szybko się męczyli. Kapitan więc postanowił ich nie forsować póki nie odzyskają sił bo planował, że właśnie oni pewne ruszą jako szpica ku piramidzie. Ale na razie przeniósł ich do rezerwy i nie przydzielił im żadnych większych obowiązków na tą noc. Zamiast tego czarnowłosy dostał inne zadanie. Miał być swego rodzaju nadzorcą nad rejonem obozu gdzie rozbiła się ciżba służebna. To nie byli zawodowi żołnierze tylko zbieranina służebna jaka zawsze wlokła się za każdą armią. Tragarze, mulnicy, kucharze, markietanki, szewcy, stolarze i wykonawcy tych wszystkich usług i zawodów jakie mogą się przydać wędrownemu wojsku. Kapitan obawiał się, że są słabym ogniwem gdyby miał nastąpić atak to właśnie tu mogło dojść do załamania albo nawet paniki. Co z kolei mogło rzutować na pozostałe oddziały. Co prawda sformowano z nich jakieś milicje ale jak ich z bliska Carsten oglądał to nie zapowiadały się one zbyt bardziej bojowo niż uzbrojone kupy chłopstwa. Chociaż liczebnie to było ich całkiem sporo. Pewnie dlatego kapitan dla równowagi przydzielił mu oddział porucznika Carrery. Była to dziesiątka zawodowych śmiałków i pojedynkowiczów z rapierami i puklerzami. No i jeszcze obie Amazonki. Barwne i półnagie wojowniczki bardzo rzucały się w oczy w tym towarzystwie ale chyba po tych paru tygodniach wzajemnych wizyt a to w ich wiosce a to ich przedstawicielek tutaj chyba wszyscy się już trochę z nimi oswolili. Niemniej ich śmiałość egzotycznych strojów oraz kreacji z ilością wielu brarwnych piór, kłów zwierząt, złotych i onyksowych ozdbów, liczne malunki i tatuaże doskonale widoczne na odkrytych ciałach nadal były czymś niecodziennym co przykuwało spojrzenia. Ale, że na którymś z apeli kapitan dość wyraźnie podkreślił, że każda Amazonka jest jego osobistym gościem i sojusznikiem to jak na razie te półnagie dzikuski nie spotkało z ręki przybyszy nic niestosownego. Bertrand zaś stał na czele swoich kuszników. Izabela wolała zostać w namiocie dowódców gdzie czuła się bezpieczniej wśród świateł i tych wszystkich oficerów co tam byli niźli sama w ich małym namiocie. Brat bowiem miał służbę ze swoimi ludźmi. Wraz z kusznikami był w rezerwie w pobliżu placu głównego gdzie trzymano jednostki przewidziane do wsparcia obrońców na “murach” czy do kontrataku. Rotacyjnie miał pełnić służbę z tileańskimi kusznikami Gazalli i Sabatiniego. Kapitan tak to ułożył aby zawsze chociaż jeden z oddziałó kuszników był w pogotowiu. A gdy skończył swoją zmianę to luzował go następny oddział. Mógł wspomnieć słowa Vivian z jaką rozmawiał w znacznie luźniejszej atmosferze gdy jeszcze w środku słonecznego dnia siedzieli nad brzegiem rzeki razem z Carstenem, Amazonkami i Zoją. - Obawiam się, że przeceniasz moje możliwości w tym zakresie Bertrandzie. Za krótko tu jestem aby zgłębić wszystkie tajniki tej krainy czy choćby Amazonek. Z tym musiałbyś zwrócić się do Lalande. Ona jest mocna w takich sprawach. Że tak powiem zajmuje się tym zawodowo a ja to jedynie mam odpryski jej wiedzy. - wyjaśniła z miłym uśmiechem imperialna uczona z rapierem u boku. W dzień, ta broń o ozdobnej rękojeści, znów wydawała się raczej wyznacznikiem jej statusu niż rzeczywiście bronią. Pomiędzy oddziałami Carstena i Bertranda pozycję zajmowali marynarze pod wodzą Glebowej. Także oni byli podzieleni na rotacyjne zmiany aby ktoś mógł wypocząć gdy stróżował ktoś inny. Uzbrojeni w kordelasy, toporki, szable i pistolety grali w karty, siedzieli, stali i rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami. Wszyscy jakoś dziwnie mówili i zachowywali się ciszej niż zwykle. Wraz z nocą przyszła mgła. Zdawała się gęstnieć i gęstnieć z każdym pacierzem. Jakby chciała zadusić wszystko co żywe w swoim uścisku. Dziwna to była mgła. Czasem wyawała się nabierać błękitnego odcienia jak dym z fajki a czasem żółtawego. Zwykle była jednak biaława jak mgła powinna. Ta jej zmienność jednak niepokoiła mieszkańców obozu. Ta mgła mogła kryć w sobie cokolwiek. Wraz z nią przyszły różne dziwne dźwięki i zapachy. Przynajmniej ten czy tamten tak twierdził. Aż wreszcie się zaczęło. Przyszła właściwa Hexennacht. Pierwsze dostrzegły to Amazonki. Kara coś powiedziała rozglądając się dookoła po drzewach. Majo przetłumaczyła. - Cicho. Zrobiło się cicho. Zaczęło się. - powiedziała w reikspiel ciemnoskóra tłumaczka królowej. Gdy to powiedziała to zorientowali się, że faktycznie dżungla nagle umilkła. Jakby ktoś wyłączył jej wszystkie dźwięki. Nawet szum liści i gałęzi jakby umilkł. - Tak! Zaczęło się polowanie na głowy! - Togo krzyknął radośnie ale bynajmniej nie uspokoiło to nastrojów. Wręcz przeciwnie. Wszyscy spoglądali na siebie nerwowo na przemian zaciskając i rozluźniając spocone dłonie na broni. Zrobiło się jakby chłodniej ale może się tylko tak wydawało w tym napięciu. W samym obozie też zrobiło się jakby ciszej. Bertrand właśnie miał wracać na przerwę po tym jak Sabitini zmienił go ze swoimi ludźmi na placu. Gdy w tą ciszę wdarł się okrzyk kapitana jaki wybiegł z namiotu. - Rzeka! Ustawcie się murem do rzeki! Obstawić rzekę! Gdzie mój koń do kroćset! - krzyknął rozkazując zebranym skierować się w nietypową stronę. Przy rzece nie było ogrodzenia i każdy traktował to jako strefę użytkową i rekreacyjną. Czerpano tu wodę, kąpano się, robiono pranie, łowiono ryby lub odpoczywano. Ale chyba nikt nie spodziewał się ataku od strony rzeki bo ta była całkiem spora i stanowiła naturalną zaporę jaką trudno było sforsować bez przygotowania. Okrzyk kapitana wzbudził więc zdziwienie i zamieszanie. Zwłaszcza, że on sam właśnie siadał na podstawionego przez adiutanta konia. Zaś z namiotu wybiegli kolejni dowódcy i oficerowie biegnąc do podległych im oddziałów. Ktoś zaczął bić na alarm aby zmobilizować będące do tej pory w czuwaniu pozostałe oddziały. - Oh madre! - krzyknął jeden ze strażników jacy chyba dla formalności byli rozstawieni wzdłuż brzegu rzeki. Zaczął w przerażeniu uciekać w głąb obozu. Zaś w tej mgle zaczęły się pojawiać nowe sylwetki jakie zaczęły wychodzić z odmętów tropikalnej rzeki. https://pbs.twimg.com/media/ESVN1PCWoAAuOvU.jpg Przez obóz przeszedł jęk przerażenia gdy ociekajace wodą sylwetki zaczęły mozolnie brnąć przez coraz płytszą wodę i wkraczać na trawiastą plażę obozu. Okrzyki “Nieumarli!”, “Żywe trupy!”, w najróżniejszych językach Starego Świata, rozeszły się po obozie jak pożar po stepie. Spełniły się te najgorsze obawy i sterotypu o umarłych powstających z grobów w tą przeklętą noc. Reakcje były różne. U Carstena stało się to czego obawiał się kapitan. Ludzie z widłami i siekierami, cepami i młotkami ciesielskimi nie byli wojownikami i drgnęli w przerażeniu słysząc tą straszną wieść o przeciwniku jaki był zażartnym wrogiem wszystkich żywych rozumnych istot nieważne skąd pochodziły, kogo wyznawały i jakim mówiły językiem. Ci najstrahcliwszy już rzucili się do ucieczki, reszta wyraźnie miała ochotę pójsć w ich ślady. - No muerto?! - wybełkotał pobladły porucznik Carrera. I też zaczął się odruchowo cofać widząc jakby fala odpływu już tych przestraszonych uchodziła od rzeki gdzieś w głąb obozu. On i jego ludzie tego się nie spodziewali więc zamiast opanować rodzącą się na ich oczach panikę wśród nie do końca ochotniczych milicji sami mieli chyba zamiar dać dyla. Obie Amazonki zajęły się sobą nawzajem. Dokładniej to ciemnoskóra piękność jaką była tłumaczka królowej zaczęła się cofać. Czy to w obawie przed nieumarłymi czy to w reakcji na cofających się ludzi jakich dookoła było coraz więcej. A panika to była bardzo zaraźliwa choroba jaka mogła w krótkim czasie zdezorganizować i rozproszyć nawet największą armię. Kara chyba lepiej to zniosła ale złapała koleżankę za rękę, zatrzymała i coś zaczęła do niej krzyczeć. Dołączyło to swoją cegiełkę do ogólnego krzyku i chaosu jaki ogarnął obóz. Carsten też nie czuł się zbyt pewnie w tym wszystkim. Jednak duma i poczucie obowiązku pozwoliło mu nie ulec rozlewającej się dookoła panice. Przecież obiecał kapitanowi, że będzie trwał na stanowisku i może na niego liczyć. Spojrzał w bok widząc i słysząc co się dzieje u sąsiadów. Tam białogłowa szabliskta zapanowała nad swoimi marynarzami krzycząc coś do nich po estalijsku i pokazując szablą ku rzece. Widocznie hartu ducha tej kislevickiej żeglarce też nie brakowało. Podziałało na tyle, że i marynarze coś zaczęli kiwać głowami i odkrzykiwać się hardo nadchodzącej grozie. U Bertranda też nie było wesoło. Co prawda jego kolega, porucznik Sabatini nie spanikował na widok nadchodzących trupów. Co bardzo pomogło opanować panikę w tileańskich szeregach. Ale też chyba niezbyt wiedział co dalej robić. W końcu otrzymane wcześniej rozkazy mówiły o odparciu lądowego ataku i wsparcie ostrzałem obrońców przy prowizorycznej barykadzie. Bretończykowi udało się opamiętać i zapanować nad swoimi bretońskimi kusznikami. W końcu to nie była jego pierwsza walka z niecodziennym i zaskakującym przeciwnikiem i to mu chyba pomogło. Dalej jednak musiał zdecydować co powinien robić. Jedna chyba “pancerna kapitan” potrafiła się odnaleźć w tym zaskakującym chaosie. Na pierwsze rozkazy kapitana poderwała swoich gwardzistów i skierowała ich frontem ku rzece. Akurat starczyło im czasu gdy pierwsze ociekajace wodą, koślawe sylwetki wyszły z wody i zaczynały włazić pomiędzy pierwsze namioty. - Dalej psie krwie! Pokażmy wszystkim jak walczy Imperialna Gwardia! Jakby sam Imperator patrzył! Za mną! Za Imperatora i Sigmara! Za mną! - wrzasnęła na całe gardło i ze swoimi ciężkimi mieczami i brzdękającymi pancerzami ruszyli naprzód niczym pancerna pięść. Pierwszych kilku nieumarłych ta pancerna pięść po prostu zmiotła. Gwardziści dobiegli do samej rzeki stanowiąc żywy, pancerny taran. Ich długie, ciężkie miecze siekały przegniłe kości i spróchniałe pancerze jak papier. Ale było ich względnie niewielu. Nikt nie osłaniał ich skrzydeł ani tyłów więc jak wyłazili z wody kolejni nieumarli gwardzistom groziło odcięcie. - Tak jest! Tak macie walczyć! Na bogów, oni są warci każdego złota jakie zażądają! - kapitan co zdołał już dosiąść swojego rumaka mógł wreszcie ogarnąć z lepszej perspektywy co się dzieje w tej chwili. I nie ukrywał, że jest zachwycony postawą i walecznością imperialnych gwardzistów. Ale nocna walka dopiero się zaczynała. --- Mecha 56 Test strachu (SW) > nieumarli Carsten 55+5-10=50; rzut: https://orokos.com/roll/939266 60; 50-60=-10 > remis = ostrożność; działa w miarę normalnie; mod -5 Bertrand 40+5-10=35; rzut: https://orokos.com/roll/939269 19; 35-19=16 > ma.suk = wzięcie się w garść, nie jest tak źle; mod 0 Zoja 45+5-10=40; rzut: https://orokos.com/roll/939270 23; 40-23=17 > ma.suk = wzięcie się w garść, nie jest tak źle; mod 0 Majo 40+5-10=35; rzut: https://orokos.com/roll/939271 74’ 35-74=-39 > śr.por = obawa, widoczny strach; mod -20 Kara 40+5-10=35; rzut: https://orokos.com/roll/939272 10; 35-10=25 > ma.suk = wzięcie się w garść, nie jest tak źle; mod 0 Carrera 40-10=30; rzut: https://orokos.com/roll/939273 90; 30-90=-60 > du.por = strach; trzęsie się/ucieka; mod -30 Sabatini 40-10=30; rzut: https://orokos.com/roll/939275 38; 30-38=-8 > remis = ostrożność; działa w miarę normalnie; mod -5 Koenig 50+5-10=45; rzut: https://orokos.com/roll/939274 11; 45-11=34 > śr.suk = zuchwałość; no dawaj, pokaż co masz!; mod 0
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
15-04-2022, 05:37 | #270 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Carsten rzucił okiem na zbieraninę, którą przyszło mu nadzorować. Nie zapowiadało się to zbyt dobrze, gdyż barwny pospolity tłumek reprezentujący tabor i wszystkie charakterystyczne dlań profesje miał nikłą wartość bojową. |