DZIECI ULRYKA PROLOG Drakwald, 29 Urlikzeit 2518 KI
Odgłos wydobytego z wielu gardzieli wilczego wycia poniósł się po tonącej w śniegu puszczy niczym potępieńczy skowyt skazanych na wieczną udrękę przeklętych dusz.
W ciemności niekończących się połaci lasu krążyły obleczone w szare lub czarne futra cielska, wywieszające z pysków wilgotne jęzory i spozierające ku wędrowcom świecącymi w mroku ślepiami, w których zdawała się płonąć żarłoczna gorączka.
Dwukrotnie zuchwałe bestie podeszły na tyle blisko, aby zamrozić swym widokiem krew w żyłach brnących po kolana w śniegu ludzi, za każdym jednak razem cofały się w ostatniej chwili przywoływane w głąb lasu zewem swego przywódcy - chrapliwym wyciem stworzenia, które nawet w tych drapieżnikach budziło zauważalny strach.
Zasypani grubą warstwą śniegu wędrowcy próbowali sobie wmawiać, że to tylko zatrwożona wyobraźnia podsuwa im wrażenie istnienia inteligentnej nuty w tym upiornym zawołaniu, że niosące się echem wycie pochodzi od zwyczajnego przewodnika wilczego stada, bestii większej od swych pobratymców, ale wciąż jedynie zwierzęcia.
W myślach niektórzy z nich modlili się żarliwie, aby prawda nie okazała się inna, aby nie miała nic wspólnego z historiami opowiadanymi przy palenisku przez zabobonnych wieśniaków.
Sierżant drogowej straży Bernard Knappe odczekał, aż wilki ponownie znikną w czarnej gęstwie, a potem wsunął do kołczanu wysłużony długi łuki i odetchnął z nieudawaną ulgą. Śnieg padał z niebios wielkimi płatkami, pokrywał puszczę coraz grubszą warstwą lodowatej bieli. Zdrętwiały z zimna mężczyzna spróbował poruszyć palcami swych stóp czując coraz bardziej niepokojącą drętwotę członków. Popękane skórzane buty nie chroniły go już przed śniegiem, a wilgotne wełniane skarpety zaczęły przypominać lodowe skorupy.
Gdzieś w oddali, stłumiony gęstwą sosnowych zagajników, rozległ się ponownie mrożący nieludzką nutą krew wilczy zew. Podobnie jak wcześniejsze, ten też wibrował jakąś złowrogą inteligencją oraz drapieżnym głodem, który obudził w sercu Bernarda głęboki pierwotny lęk.
- Siegfried, czego tak stoisz jak kołek?! - warknął sierżant widząc, że idący przodem myśliwy zastygł na dłużej w bezruchu z pochyloną ku pokrywie śniegu głową - Co się stało?
- Ślady… ślady zniknęły - odpowiedział wyniszczony gorzałką podstarzały łowca z Sindelfingen, chrapliwym przepitym głosem, w którym mieszało się zdumienie i strach.
- Co ty pierdolisz? - Knappe przyspieszył kroku oglądając się jednocześnie ponad ramieniem na blisko tuzin idących jego śladem ludzi.
Olbrzymi Norsmen był tuż obok, maszerując przez zaspy równym krokiem i wodząc zmrużonymi oczami po mrocznej kniei. Każący się zwać Larsem rosły mąż wciąż nie przejawiał najmniejszego śladu zmęczenia, niosąc oparty o bark dwuręczny topór ze złośliwym uśmieszkiem człowieka nawykłego do wyzwań rzucanych śmiertelnikom przez śnieżne krainy Norski. Każdym gestem i każdym grymasem wydawał się demonstrować swoją pogardę dla słabości południowców, choć jak dotąd nie próbował wejść z nikim w zwadę.
Nieco dalej w tyle, w tańczącej nieustannie poświacie palących się z trzaskiem pochodni, sierżant dostrzegł pełne znużenia twarze najbliższych z tuzina idących jego śladem ludzi. Milkliwy brodaty traper, harda dziewka o niepokojącej urodzie i arogancki miecznik, który w gospodzie zbeształ Knuta za mieszanie piwa z wodą trzymali się blisko siebie, coś tam mamrocząc niezrozumiale pod nosami. Knappe nie miał najmniejszego pojęcia, kim byli ci ludzie, od Knuta dowiedział się jedynie tyle, że ponoć przybyli z Bechafen dzień wcześniej przed śmiercią Elsy Steinhofer i zmierzali na zachód - w tym samym kierunku, co pijący w gospodzie od kilku dni norski wojownik, budzący w niektórych chłopach prawdziwą trwogę, we wszystkich zaś bez wyjątku ogromną podejrzliwość i niechęć.
Jeszcze dalej w tyle w śniegu grzęźli inni ochotnicy, którzy w porywie chwili oddali się pod rozkazy sierżanta Knappe: młodziutki przejezdny o zniewieściałym obliczu i przypasanej do boku szpadzie; idący tuż za nim syn kowala Ruprechta; jeszcze kilku zziębniętych i trawionych zwątpieniem wieśniaków i wędrowców tworzących wijącą się między drzewami kawalkadę ludzkich kształtów. I zamykający pochód mąż, który budził w strażniku dróg podejrzliwość jeszcze silniejszą niźli porywczy Norsmen - gibki, smukły i podobnie jak Lars nie sprawiający wrażenia zmęczonego nocną przeprawą przez knieję.
Przyśpieszywszy kroku Bernard zrównał się z Siegfriedem i poświecił mu pod nogi łuczywem szukając wydeptanych w śniegu śladów. I wydał z siebie cichy pomruk zaskoczenia.
Pozostawione przez Jurgena Steinhofera ślady, dotąd wciąż widoczne pomimo coraz gęściej padającego śniegu, we wskazanym przez Siegfrieda miejscu zwyczajnie się kończyły.
- To plugawe czarostwo - wymamrotał myśliwy łapiąc zdrętwiałą dłonią za wiszący na szyi drewniany amulet Taala - Porwały go upiory Drakwaldu, przeklętego zbrodzienia! Nic tu po nas, sierżancie, trzeba nam wracać do wioski, zanim i nas coś porwie!
- Zamilcz, głupcze - sarknął z nieopisaną złością strażnik dróg, stojąc w rozkroku i potrząsając w niedowierzaniu głową - Nie uwierzę, że zginął, póki nie zobaczę trupa. Już zapomniałeś Elsę?
Blady ze zmęczenia Siegfried burknął coś pod nosem nie ważąc się głośno zaprotestować. Bernard nie wątpił, że myśliwy ujrzał znienacka przed oczami to samo, co on. Wspomnienie.
Uchylone drzwi drewnianej chaty i wystającą za próg kobiecą nogę w podartej pończosze. Krew rozbryzgniętą po ścianach, podłodze i stropie, tworzącą na nich przerażające wzory. Posiniaczoną skórę wyzierającą spod podartego ubrania, czarne otwory po wykłutych nożem oczach, porżnięte tym samym ostrzem piersi i genitalia. Wyrwane i ciśnięte na podłogę pukle jasnych jak pszenica włosów.
Nieszczęsna Elsa Steinhofer, słusznie uchodząca za najpiękniejszą niewiastę w Sindelfingen. Wiecznie roześmiana, wiecznie roztańczona przy wtórze piszczałek, wiecznie łasa pożądliwych męskich spojrzeń. Od czasu do czasu naznaczona siniakami będącymi dowodem gniewu swego małomównego męża bednarza, który od zawsze cieszył się w wiosce reputacją rogacza.
Bernard Knappe zwykł odwracać z wyrozumiałością oczy, kiedy uniesiony słusznym gniewem mąż lał lejcami swą połowicę lub dzieci, ale tak okrutna zbrodnia głęboko nim wstrząsnęła. Kiedy rozhisteryzowana Hilda wpadła z krzykiem do gospody, ani grzejący się przy kominku sierżant drogowej straży ani żaden z innych odpoczywających pod dachem Knuta wędrowców nie mógł się spodziewać tego, co zastaną w domu Steinhoferów.
Zmasakrowanego w półzwierzęcym amoku ciała Elsy i lśniących w blasku pochodni ogniw zerwanego z jej szyi złotego naszyjnika. Krwawych śladów podeszw męskich butów biegnących ku drzwiom, a później znaczących czerwonymi plamami śnieg na krawędzi gęstego lasu. Ciśniętego na schodki podróżnego worka Jurgena, wciąż wypełnionego ciesielskimi narzędziami.
Z kimkolwiek sypiała Elsa, kiedy Jurgen wyjeżdżał do Alt Derpu; ilekroć wcześniej przyprawiła mu rogi, nie zasłużyła na tak straszną śmierć.
- On musi gdzieś tu być - powiedział z rosnącym wahaniem Knappe - Nie mógł tak po prostu zniknąć.
- Sierżancie, musimy wracać do Sindelfingen - powiedział nadchodzący z tyłu młody Ruprecht, a dźwięcząca w jego chłopięcym głosie panika bez wątpienia udzieliła się też innym tropicielem - To nie są zwykłe wilki! To Dzieci Ulryka!
- Dzieci Ulryka... - powtórzył z przestrachem Siegfried, wsuwając dłoń z powrotem za połę grubego płaszcza i zaciskając zgrabiałe palce na noszonym pod odzieniem amulecie.
- Co wilczy bóg Middenheimu ma wspólnego z tym stadem? - wycedził przez szczękające mimowolnie zęby mężczyzna w kapeluszu, jeden z trójki podróżnych z Ostermarku.
- Powiada się, że kiedy świat był młody, Ulryk wędrował wśród ludzi i płodził dzieci z ludzkimi kobietami - odpowiedział z pewną niechęcią wyznający się na miejscowych przesądach sierżant - Ci, którzy mieli w żyłach jego krew potrafili ponoć zmieniać postać na wilczą. Ukryli się w zakamarkach puszczy bardzo dawno temu. A kiedy nadszedł Chaos, podobno skaził ich i przeobraził w potwory, które łakną ludzkiego mięsa.
- Uciekajmy stąd! - zakrzyknął z trudem utrzymujący w zgrabiałych rękach łuczywo Gunter Hummel - Jest Ulrikzeit, wilczy miot łaknie krwi! Nie powinniśmy byli opuszczać Sindelfingen! Steinhofer już nie żyje, a ja nie chcę skończyć jak ten kurwi syn!
Kilku trzymających pochodnie i broń ludzi skwitowało podniesione słowa garbarza pomrukami zdeterminowanej aprobaty, zaczęło oglądać się w tył w stronę odległego o kilka godzin marszu Sindelfingen.