Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-06-2018, 01:48   #631
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Spojrzenie jakim Savage obdarzyła Petera nie należało do radosnych, zupełnie jak całokształt scenerii w której się znajdowali. Mimo pozornej niefrasobliwości i pozowania na niezniszczalnych, cała grupa kwalifikowała sie do odwiedzenia punktu medycznego, a już z pewnością ciepłego łóżka w suchy, odciętym od wilgoci i warunków atmosferycznych miejscu, dodatkowo z talerzem czegoś ciepłego oraz pożywnego do zjedzenia.
- Długi sen, ciepły i zbilansowany posiłek… przydałyby się każdemu z nas - wreszcie dziewczyna impas, biorąc się w garść. - Boomer miała to szczęście, że udało się jej nie przejść w stan głębokiej hipotermii. Wciąż pozostawała przytomna, nie zmieniła barwy powłoki zewnętrznej… skóry, co jest jednoznacznym objawem spadku temperatury głębokiej ciała poniżej dwudziestu ośmiu stopni celsjusza. Z medycznego punktu widzenia trzeba ją traktować jako ranną i monitorować stan przez najbliższe godziny. Mimo tego… myślę, że dałaby radę obronić siebie i rannych, gdyby została na warcie. W ciepłym, nieprzewiewnym miejscu. - uśmiechnęła się do najemniczki, próbując postawić sprawę tak, aby nie skupiać się raptem na jej niedysponowaniu - Lepiej aby nie pchała się na tą ulewę przez jezioro, a potem las. Widziałam jednak co potraficie - przeniosła uwagę na drugiego Pazura - Zróbmy tak. Dajmy jej czas do powrotu do Cheb. Wtedy zdecydujemy co dalej. Czy podniesie się jak ty po pływaniu za kwiatami, czy… będzie potrzebowała odrobiny więcej czasu.

- No to też nie teraz i nie tutaj. No to jak wszystko… -
Guido widocznie nie chciał dłużej czekać. Wstał i otrzepał spodnie z tyłka zerkając jedynie kontrolnie czy ktoś, coś jeszcze ma do powiedzenia. Ale sygnał był dość czytelny, że czas się zbierać do tego odjazdu. Reszta grupki dowódczej skupionej przy ożywczym cieple ogniska też zaczęła wstawać. Pazur pokiwał głową w podzięce Alice za jej opinię i najwidoczniej nie miał nic do takiego planu.

Grupka szybko rozpadła się na pojedyncze osoby które przekazywały polecenia szefa i były odpowiedzialne za wykonanie swojej doli zadań. Grupka więc jak kręgi na wodzie po rzuconym kamieniu zaczęła rozpraszać się i skoncentrować na poszczególnych zadań. Jedno miejsce szczególnie ogniskowało i kumulowało sporą część wielokolorowej bandy a były to transporter i łódź. Do łodzi pakowała się Czacha, Nix i kilku lżej rannych. Ci mieli opuścić farmę jako pierwsi i wrócić do pozostawionej na brzegu grupki no i przygotować grunt pod spotkanie głównej grupki jaka miała wrócić transporterem. Brzytewce zaś przypadła rola skontrolowania stanu dwóch najciężej rannych jacy nadal leżeli w transporterze. Wewnątrz amfibii było przyjemne ciepło bijące z elektrycznych grzejników. Przynajmniej takie miało się wrażenie gdy wchodziło się z tej ulewy na zewnątrz. Widać nawet jeśli grzejniki nie były zbyt efektywne w grzaniu a maszyna niezbyt szczelna w utrzymaniu tego ciepła to jednak efekt był dość odczuwalny. Sami ranni nadal byli ranni. Stan ich chwilowo był stabilny choć nadal dość ciężki.

Jakże w tej chwili dziewczynie brakowało medycznego pomocnika z zamiłowaniem do przeprowadzania amputacji. Jego brak bolał, tak samo jak brak Toma - dwóch kompatybilnych elementów brzytewkowego krajobrazu ostatnich miesięcy. Mamroczącego, pojętnego czasem przyprawiającego o migrenę, lecz w ogólnym rozrachunku kochanego ponad wszelką miarę duetu pomocników ze starej detroickiej szkoły, nad wyraz nazywanej szpitalem.
- Gdyby tu był Chris - Alice wyszeptała gorzko, przymykając na moment powieki aby zebrać się w sobie. Ranni nie wyglądali jakby zaraz mieli dostać zapaści, albo zejść w inny sposób. Jeden z niewielu pozytywów mijającej nocy. Skoro na brak zaufanych pomocników liczyć nie mogła, Savage postanowiła improwizować. Wychyliła się z transportera i podniósłszy głos, zawołała - BB? Mogę cię prosić o drobną pomoc?

- No? -
Billy Bob przeczłapał się przez tą wodę. No prawie.O ostatnie parę kroków przed włazem amfibii swoim zwyczajem coś sknocił. Tym razem potknął się o coś zatopionego pod wodą,stracił równowagę i wyrżnął się w tą wodę. Wcześniej machał rękami co kilku najbliższych gangerów uznało chyba za dość komiczne bo zaczęli złośliwie rechotać. Młodzieniec podniósł się jednak otrzepał z wody i spojrzał na gdzieś połowę, byle jakiego skręta który oczywiście zgasł po tym wszystkim. Potem próbował chyba udawać, że nic się nie stało więc całkiem chętnie schował chociaż głowę wewnątrz włazu transportera by chociaż udawać, że nie słyszy śmiechów i docinków reszty bandy bo przecież jest bardzo zajęty.

Braki kadrowe rzeczywiście ostro dawały im w kość, skoro w przypływie czystej rozpaczy improwizowanym sanitariuszem miał zostać Billy Bob. Innego wyboru jednak… cóż. Wybór pozostawał dość ograniczony.
- Mógłbyś posiedzieć z rannymi i popilnować czy ich stan się nie pogarsza? - poprosiła, układając mięśnie twarzy w ciepły, troskliwy uśmiech - To nic trudnego, wystarczy słuchać czy oddychają i nie sprawdzać czy im gorączka nie rośnie. Ja w tym czasie spróbuję ostatni raz zobaczyć tego robota - westchnęła ciężko. - Widziałeś gdzieś naszych techników? - dopytała mając na myśli parę mechaników z którymi poprzedni sprawdzała zgliszcza.

- No pewnie Brzytewka. - młodzieniec pokiwał swoją prawie łysą głową i mimo wszystko wsadził sobie resztki fajka w zęby. Wydawał się nawet dość zadowolony z takiego przydziału. Władował się do środka ale pośliznął się na pochylonej, i mokrej od wody i błota posadzce i wyrżnął się ponownie. Tym razem opadając mało wdzięcznie na czworaka. Syknął gdy zabolały go pewnie głównie uderzone o podłogę kolana. Zaraz jednak chyba chciał zmienić temat rozmowy i punkt uwagi jedynego tym razem świadka tego niefortunnego wydarzenia więc ukląkł podnosząc się do pionu i zaczął trochę otrzepywać a trochę wycierać dłonie o spodnie i kurtkę.
- A, no, byli na fajce przy ognisku. - młodzian wskazał przez otwarty właz w stronę budynku mieszkalnego który na ten kawałek nocy stał się głównym obozowiskiem bandy.

- Bądź ostrożny i w razie czego od razu mnie wołaj, dobrze? Będę tuż obok. - dziewczyna raz jeszcze upewniła się, czy przekazała sedno prośby. Przy odrobinie szczęścia nic tragicznego się nie stanie… o ile najbardziej pechowy z Runnerów nie wysadzi przypadkowo transportera, lub nie potknie się o któreś z ciał. Upewniwszy się, że przynajmniej jeden punkt z listy ma odhaczony, wróciła szybko do wskazanego ogniska, gdzie ponoć odbywała przerwę pozostała dwójka techników.

Brzytewka podeszła do ogniska zostawiając za sobą przechylony transporter i “dzielnego strażnika” o zdecydowanej nieletniej posturze. Przebrnęła przez fragment zalanego bagnem podwórza by dotrzeć do przegniłych resztek domu. Dwójka speców od mechaniki nadal grzała się przy ogniu próbując złapać nieco ciepła. Pomysł zostawienia ciepła ogniska chyba niezbyt im przypadł do gustu ale jednak nie na tyle by odmówić Brzytewce. On więc zapalił byle jak skręconego skręta, ona splunęła i po paru chwilach wrócili na monotonny deszcz padający z nieba i wodę po kolana aby wyjść przy gąsienicowej koparce.
- Ktoś na ochotnika czy ciągniemy zapałki? - zapytała kobieta patrząc na już częściowo otwarty mechanizm.

- Całego na pewno nie zdążymy rozebrać. Możemy coś spróbować wymontować. - dodał swoje facet wskazując na mechanizmy wewnątrz otwartej przez Hectora klapy.

- Spróbujmy zrobić co się da, wymontować nie sworznie i przeguby, a elektronikę. - lekarka przetarła odrętwiałą od zimna twarz, zakładając na nią troskliwy uśmiech - Musi tam być coś pełniącego rolę dysku twardego, albo odbiornika. Gdzieś te procedury musiały mieć zapisane - odwróciła głowę tam, gdzie w mroku nocy majaczyły nadpalone, przeżarte rdzą wraki statków - Pozwolicie, że… spróbuję pomóc, choć jak wiadomo akurat przy porządnych, technicznych zagadnieniach… dopiero was podpatruje - na koniec rozłożyła bezradnie ręce, uśmiechając się przepraszająco.

We trójkę pochylili się nad otwartą klapą dziwnego pojazdu inżynieryjnego na gąsienicach i o wielkości zbliżonej do osobówki. Dwójka mechaników naradzała się dobrą chwilę zastanawiając się jak ugryźć ten nietypowy sprzęt. Zgangeryzowany Anioł Miłosierdzia przyświecał im resztkami baterii w swoim telefonie. Małe szanse były, że telefon wytrzyma do rana, zwłaszcza jak miał być w użyciu. Padający deszcz i przenikliwe, mokre zimno też nie pomagało w pracy. Alice nawet samodzielnie mogła rozpoznać część “bebechów” pojazdu. Rozpoznawała silnik, skrzynię biegu, jakieś siłownki, akumulator no ale tego na czym jej najbardziej zależało, jakieś źródło wiedzy i decyzyjności tego autonomicznego pojazdu, pozostawało dla niej nierozpoznawalne. Mogło być w którymś z tajemniczo dla niej wyglądających elementów mechanizmów.

Para mechaników miała widocznie podobny problem. Wydawało się, że raczej drogą eliminacji próbowali wydedukować i oddzielić od tego co rozpoznają ze standardowych fur, od tego co prawdopodobnie rozpoznają a do tego co pozostaje kompletną niewiadomą. Całą trójką więc pochylali się w tej ulewie nad wybebeszoną klapą pojazdu i dla postronnego obserwatora pewnie mogło wyglądać, że nic nie robią tylko gadają i wydziwiają. W końcu jednak dwójka mechaników wyselekcjonowała trzy podejrzane elementy które mogły mieć w sobie jakiś komputerek sterujący albo coś podobnego.

- Dobra spróbujemy wyjąć drania. - powiedział w końcu Harvey gdy wreszcie ustalił z Corey plan działania. Powinni spróbować odłączyć akumulator co chyba powinno wyłączyć zdaniem Harvey’a jak nie wszystkie to większość podzespołów. Corey ten pomysł przypadł do gustu bo jej zdaniem elektronika bez prądu działała dość słabo.

- Kto to skręcał do cholery? Jakiś partacz. Wszystko na opak. - Harvey burczał niezadowolony z zanurzonymi we wnętrzu maszyny dłońmi którymi manewrował przy tym co jego zdaniem było akumulatorem i silnikiem. Corey mu pomagała i więcej łap czy głów było ciężko tam wcisnąć.

- Jak na filmach. Tnij czerwony. Nie wiesz co robić to tnij czerwony. - Corey chyba starała się zażartować chociaż wyszło jej raczej niespecjalnie. Świadomość tego przy czym grzebią, bagienna aura i wyczerpanie ostatnimi walkami słabo sprzyjało utrzymaniu pogody ducha.

Wyglądało jednak na to, że operacja na mechanicznym pacjencie mimo trudności i niepewności, działaniu w sporej części na czuja a w głębi maszyny prawie dosłownie po omacku jednak posuwa się kawałek po kawałku naprzód. Harvey w końcu zanurzył głęboko ręce po moduł jaki mieli wymontować a który wyglądał jak tajemnicze coś do czego oboje nie byli pewnie do czego właściwie może służyć. Corey pomagała mu okręcając ostatnie śrubki i zaczepy.

- Au! Coś mnie ukłuło! - syknęła nagle Corey krzywiąc się boleśnie gdy ciałem szarpnął jej bolesny dreszcz.

- Dawaj, dawaj! Jeszcze kawałek, już prawie mam! - Harvey próbował ją zdopingować bo już mieli przecież kończyć. - O! Mam drania! - ucieszył się mechanik i zaczął wyciągać ten tajemniczy element z wnętrza maszyny. Uwolniona od obowiązku pomocy Corey szybko i z ulgą odskoczyła na bok.

- O cholera ale piecze! - syknęła trzepocząc w powietrzu ręką jakby chciała się pozbyć czegoś parzącego z jej powierzchni.

- Pewnie jakiś kabel cię skaleczył. - powiedział uspokajająco Harvey i prawie w ostatnim momencie albo o coś zahaczył albo stało się coś co może i tak by sę stało. Z mechanizmów albo trzymanego pudła coś błysnęło jak od porażenia prądem i mężczyzna bez słowa upadł na zgromadzony przy gąsienicach gruz. Ciałem zaczęły targać drgawki.

- Niedobrze mi… - powiedziała niezbyt przytomnie Corey i chyba próbowała oprzeć się ręką o kadłub pojazdu. Ale zatoczyła się jak pijana i upadła na kolana obok niej.

Oczywiście nie mogło się obyć bez perturbacji, skądże znowu. Powinni się spodziewać, że grzebanie w tworach molocha może nie być najzdrowsze mimo to Savage miała cichą nadzieję, że przynajmniej na sam koniec się spieprzy. Ale spieprzyło, bo jakżeby inaczej? Zaciskając zęby rzuciła się do dygoczącego Runnera, jako tego najpilniej potrzebującego pomocy. Corey zostawała przytomne jeszcze teraz, lecz zapewne zaraz i jej odetnie świadomość.

Drgawki u Harveya stopniowo ustawały aż ustały zupełnie. Jednak pozostawał on nieruchomy i nieprzytomny. Nie miał żadnych ran a przynajmniej Alice nie wymacała nigdzie żadnej krwi. W świetle telefonu dostrzegła co prawda, że dłonie mężczyzny są pokryte czymś ciemnym co w wszechobecnej padającej wozie mogło być zmywającym się jakimś błotem, smarem czy czymś podobnym ale w pierwszej chwili w takiej sytuacji kojarzyło się z krwią. Ale krwią jak szybko zorientowała się lekarka jednak nie było. Harvey zdradzał wszelkie objawy mocnego porażenia prądem. Corey za to rzeczywiście słabła w oczach. Nie dała już rady nawet siedzieć tylko przewróciła się w tej siedzącej pozycji na mokry gruz i wpatrywała się coraz mniej świadomie gdzieś przed siebie.
Potrzeba było dobrych pięciu minut aby oboje posadzić w bezpiecznej pozycji i sprawdzić podstawowe funkcje życiowe. Czas mijał, a kobieta wciąż pozostawała żywa. Sztywność mięśni sugerowała częściowy paraliż, serce pracowało powoli i lekarka wiedziała że jeśli wytrzyma, to za jakiś czas objawy miną. U drugiego pacjenta porażenie prądem zaowocowało utratą świadomości. Potrzebował czasu aby dość do siebie.
Uporawszy się z najbardziej palącymi kwestiami, Savage podniosła się z klęczek, otrzepując mokre spodnie, mające już dawno za sobą etap gdy dało się rozpoznać ich pierwotna barwę. Teraz wyglądały jak uszyte z bagiennego błota i tak samo cuchnęły. Lekarka przeszła ostrożnie pod rozbebeszoną maszynę, robiąc jej parę szybkich zdjęć. Dla pewności, jako dowód, gdyby spotkała kogoś, kto zna się na podobnych ustrojstwach. Obfotografowała co się dało i finalnie sięgnęła po wymontowany przez parę techników element. Podniosła go przez szalik, by owinąć go nim przed wsadzeniem do torby. Potrzebowała bandaży, nie układów scalonych… lecz kto wie? Może dzięki temu Cheb i okolica zyskają szansę na spokój, nie wyłączając rodziny Alice.
- Potrzebuję pomocy! - krzyknęła ku ruinom, klękając na powrót przy Harveyu i sprawdzając mu tętno. Trzymało się na w miarę równym poziomie, niestety niewiadomą pozostawał czas jego przebudzenia. Tak samo jak u Corey… dwie kolejne ofiary cholernej wojny i głupoty rudej medyczki.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 22-06-2018, 18:56   #632
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Szara, ponura chujnia… na dokładkę deszczowa, zimna i błotnista do tego stopnia, że porządnemu człowiekowi nie chciało się wychodzić poza melinę, gdyż groziło to ufajdaniem się błockiem ledwo buty znalazły się za progiem… o ile miało się prób. I melinę.
I jakiekolwiek perspektywy na przyszłość.
Na szczęście pannie Faust sprzyjała Fortuna, więc jeszcze nie musiała wyłaniać się z ciepłego wnętrza burdelu i chociaż czas gonił, tak samo jak terminy spotkań i spraw do załatwienia, nie podarowała sprawy Handa, bo w końcu wiadome było, że sam jej się nie zespawni w furze i nie wyrucha. Do tego etapu trzeba było trochę zachodu, zaczynając od wtoczenia nowej dziewczynce Anny do pokoju, który to dupy nie urywał, ale przynajmniej nie kapało na głowę i dawał namiastkę prywatności.
- A już myślałam, że cię obudzę - na wytapetowym pysku Blue pojawił się firmowy uśmiech z reklamy pasty do zębów z którym to wtoczyła się do niewielkiego pomieszczenia, obserwując Latynoskę od góry do dołu bez pomijania co sympatyczniejszych detali.
- Sprawdzam jak ci się mieszka i pracuje. Któryś z miejscowych lambadziarzy ci się naprzykrza?

Max lekko uniosła brwi chyba trochę zdziwiona słowami swojego gościa. Poprawiła kawałek jakiegoś wiszącego na oparciu ciucha zanim odpowiedziała z ostrożną uprzejmością.
- Już wstałam. I na razie jak na niewolnicę to chyba mam całkiem przyzwoite warunki to nie narzekam. - uśmiechnęła się trochę pogodnie a trochę ironicznie wskazując gestem na ten pokój jaki dostała jako nowa dziewczynka w lokalu. Tyle, że właśnie status miała “nieco” inny niż reszta grzesznic które pracowały bo im się to opłacało i chciały pracować właśnie tutaj.
- Coś się stało? - zapytała patrząc na blondwłosego gościa.

Przynajmniej nie trafiło na nabzdyczoną kurew, której dopiero trzeba batem pokazać miejsce. Nie marudziła, nie płakała, potrafiła się uśmiechać i wiedziała do czego ją kupiono… kto wie? Może za parę lat uda się jej wykupić od Anny i zacząć pracować na własną rękę? O ile wcześniej nikt jej nie zajebie - różnie bywało.
- Zawsze mogło być gorzej - panna Faust rozłożyła ręce z tym samym wyrazem pyska i zaraz przeszła przez pokój, sadzając tyłek na szafce przy oknie.
- Słyszałam że tańczysz i jesteś niezła - błękitne oczęta spoczęły na czarnowłosej kobiecie, gapiąc się na nią jak na kobyłę na wybiegu. Zapaliła papierosa i dodała - Podobno też znasz White Handa, ale to pewnie ściema skoro jesteś tutaj.

- A tam, może ściema, może nie. Co za różnica?
- brunetka wzruszyła ramionami zerkając na siedzącą blondynkę i wzięła w dłonie jakiś stanik poprawiając go i otrzepując. - A taniec no cóż, brałam lekcję i trochę już tańczę. Sporo. Cieszę się, że to widać. - odpowiedziała na luźniejszą uwagę luźniejszym tonem otwierając szafkę i wkładając tam fragment górnej bielizny jaki właśnie trzymała w dłoniach.

- Spora - blondynka podniosła się i z fajką w zębach podbiła do czarnulki, stając tuż przed nią na wyciągnięcie ramienia - Na razie robisz tu za rzecz. Jak mebel za który Anna wywaliła sztony. Przyda ci się przyjazna morda w okolicy - zatrzepotała rzęsami, wydmuchując ku sufitowi siwą kulę dymu - Nie zawsze zgarnia się główną pulę, czasem spłukujemy się do zera, ale Los ciągle tasuje rozdania. Tobie nie pykło - wzruszyła ramionami - Teraz masz nową partię, ja parę asów w rękawie i nawet nie wszystkie podrabiane - wydęła wargi i machnęła ręką. Między kostkami palców pojawił się obdrapany niebieski szton - Któryś z frajerów będzie ci się naprzykrzał, coś się odjebie to podbijasz do mnie, albo zostawiasz mi info. Albo podrzucasz je do meliny Dzikiego… albo do starego hotelu przy lotnisku, tam gdzie zabunkrowała się Blue Angel. To samo się tyczy panienek. Czasem te kurwy trzeba ustawiać do pionu żeby wiedziały dla kogo i po co pracują, życie - zrobiła zbolałą minę, bawiąc się monetą i gapiąc nadal na brunetkę - Jestem poważnym, zabieganym człowiekiem biznesu. Przedstawicielem handlowym z napiętym grafikiem. Chcę info o Handzie. Co lubi, gdzie chodzi po robocie, gdzie jeździ ruchać, ile ma dup na boku.

- Info o Handzie?
- dziewczyna o latynoskiej urodzie nieco obniżyła głowę jakby chciała się upewnić, że rozmawiają o tym samym człowieku i temacie. Ale w końcu pokręciła przecząco głową. - Po co ci to? Zresztą, nie dam się wrobić w jakieś dziwne sprawy i to z Handem w centrum. Wszyscy wiedzą jaki on jest. Rozwali te dziwne sprawy a potem przyjdzie po sznurku do tego co naraił temat. I też go rozwali. Albo ją. A mnie jeszcze nieśpieszno wąchać kwiatki od spodu. - Max mówiła jakby wszelkie plotki jakie słyszała Blue o głównym cynglu Schultza były prawdziwe. Brunetka wyraźnie się obawiała jakiegokolwiek konfliktu na którego cieniem mógłby się położyć Steve Clandey zwany w mieście “White Hand”.

Kolejna osoba dostawała cykora ledwo padło pseudo przydupasa Zgreda. Zaraz też pojawiła się litania tego co gadzina w gajerze mogła zrobić pechowemu interesantowi, jego znajomym i w ogóle “każdy wiedział jaki on jest”. Max gadała, a Blue szczerzyła się coraz szerzej, mając przed oczami ostatnie spotkanie ze wspominanym zwyrolem… i ten garniak, ech kurwa.
- Jak go znasz, widziałaś z bliska w czym popierdala - westchnęła, odkładając biznesową minę na rzecz lekko nieobecnego spojrzenia i przygryzienia wargi - Wygląda jak milion sztonów, do tego to jego spojrzenie. Gapi się na ciebie jakby chciał ci skręcić kark, albo sięgnąć po filiżankę kawy ze stolika. Albo machnąć ręką na znak że jego ludzie mają cię rozwalić… no i te martwe ślepia - wzdychanie zintensyfikowało się, otwarta paczka fajek została wyciągnięta do drugiej kobiety - Dobra dupa, 9 na 10. Jebie mnie gdzie i z kim jeździ na ustawki albo robi interesy. Chcę żeby on mnie jebał, albo ja jego. - rozłożyła ręce - Jestem ugodowa. I pytam prywatnie. Chcę wiedzieć co lubi, na co zwraca uwagę, bo udało mi się wbić na wieczór pokera i będzie szansa go wyrwać - nagle wyszczerzyła się ponownie - Wiesz Mordeczko, nie jestem stąd. Zaliczam miejscowe atrakcje, a on jest na samym szczycie ich listy.

- Ty na niego lecisz?!
- Latynoska wytrzeszczyła oczy z zaskoczenia i taki pomysł chyba w ogóle wcześniej nie przyszedł jej do głowy. Chwilę tak zamarła wodząc urwanymi ruchami gałek ocznych po twarzy i oczach blondyny stojącej przed nią chyba sprawdzając jak bardzo mówi na poważnie. I chyba wyszło jej, że na poważnie.
- O cholera. - powiedziała w końcu chyba się otrząsając i biorąc papierosa z podanej paczki. Chwilę zajęło jej otworzenie szuflady, odpalenie zapalniczką papierosa i zakasłanie po drugim czy trzecim machu.
- Cholera, właściwie nie palę. - powiedziała trochę jakby się tłumacząc.

Usiadła jednak na biurku, oparła jedną nogę o krzesło i zaciągnęła się jednak ponownie. Wpatrywała się gdzieś w ścianę pod sufitem wydmuchując strużkę papierosowego dymu. W końcu prychnęła nawet chyba rozbawiona sytuacją lub swoimi myślami.
- No tak. Dobra dupa z niego. 9 na 10. - zgodziła się uśmiechając się filuternie gdzieś do ściany. W końcu spojrzała ponownie na swojego gościa. Oszacowała ją spojrzeniem i zatrzymała się na jej twarzy. - Dobra. Powiem ci co wiem. Nawet jak może uda ci się umówić albo raczej spotkać Steve’a. Prawe bez świadków. Ale też chcę coś z tego mieć. - brunetka zaciągnęła się ponownie i teraz już uspokoiła się na tyle, że rozmowa zdawała się wracać na standardowe tory negocjacji i zawierania umów. - Anna powiedziała, że muszę odpracować rok by sobie odbić co zapłaciła na aukcji. Ja rozumiem, że chce wyjść na swoje i nie mam o to żalu czy pretensji. Ale rok to długo. Załatw mi skrócenie. Gdzieś do pół roku, do lata czy coś. I niech się nie boi, jak mi się przez ten czas tu spodoba to zostanę tu na dłużej. Ale chcę pracować na takich samych zasadach jak reszta dziewczyn a nie za wyżywienie i spanie. A się kumplujecie z szefową no to co to dla ciebie? - Max przedstawiła swoje warunki patrząc na blondynkę.

Blondyna udała że się zastanawia, popalają powoli i z rozmysłem papierosa. Gapiła się na smużkę dymu aż wreszcie wróciła oczętami do Latynoski.
- Pogadam z nią. - pstryknęła palcami podrzucając krążek z kasyna do góry i złapała w locie - Przyda mi się info od ciebie to sama cię odkupię po tym pół roku jak ona będzie miała wąty i wtedy robisz ze sobą co będziesz uważała. Anna dobrze zarządza tym pierdolnikiem, zresztą zobaczysz sama - chuchnęła w pięść, a gdy ją rozprostowała sztona w niej nie było. Wyciągnęła za to dłoń do drugiej kobiety.

Brunetka przygryzła wargę spoglądając z uwagą na wyciągniętą dłoń to na twarz blondynki. Wyraźnie wahała się i zastanawiała nad konsekwencjami zawarcia albo odrzucenia tej umowy.
- No dobra. - zgodziła się po namyśle wydmuchując w bok siwy obłok papierosowego dymu i podając dłoń na przybicie umowy. - Jest taki klub. Siłownia. Steve tam czasem przychodzi. Znam ludzi. Mogę cię tam wprowadzić. No ale muszę się stąd wyrwać by tam pojechać i powiedzieć, że jesteś ze mną i takie tam. Bez tego raczej nie wejdziesz. Przynajmniej nie tak po prostu jak ze mną. - Max zaczęła przedstawiać jak wygląda sytuacja z całą akcją wokół White Handa.

- Gdzie konkretnie i jaki? Kiedy tam przyjeżdża? Skąd znasz obsługę? - Blue zadała serię szybkich pytań wiedząc już kto pojedzie filować w deszczu i wiosennym chłodzie na cyngla Zgreda. Brzmiało w porządku, albo jak szwindel byle się wywinąć z niewoli. Każdy cynk należało najpierw sprawdzić.

- A co za różnica skąd znam? Po prostu znam. A adres niedaleko Downtown. Zabierz mnie to ci pokażę co i jak i powiem jak to między mną a Stevem bywało. A jak nie no to chyba nie mamy o czym gadać. Myślę, że jak mam ci zawierzyć na słowo w twoją część deal to chyba ty powinnaś też zawierzyć w moją. Uczciwy układ moim zdaniem. - Latynoska rozłożyła ręce mówiąc jak widzi sprawę. Widać też wolała mieć jakieś zabezpieczenie na wypadek gdyby z umowy jednak nic nie wyszło.

- To zbieraj się - panna Faust dopaliła papierosa, wyrzucając go pstryknięciem przez uchylone okno. Drugą ręka wyciągnęła piersiówkę, podając ją brunetce z uśmiechem numer pięć - Pół godziny jeszcze jakoś wygospodaruję w dzisiejszym planie dnia.

Latynoska powtórzyła pstryknięcie petem wyrzucając go na mokry i ponury beton na zewnątrz. Łyknęła z piersiówki na zdrowie i humor wyraźnie jej się poprawił. Zgarnęła coś na siebie, ręcznik do jakiejś torby i chwilę grzebała coś w szafkach szukając chyba jakiś mniej wyjściowych ciuchów. Bez większych ceregieli ściągnęła z siebie czerwoną kieckę zostając w samych, czarnych majtkach a potem również bez zbędnego ociągania nałożyła na siebie spodnie, podkoszulek, i kolejny i po paru chwilach już wyglądała całkiem inaczej. Jakby właśnie zamierzała wyjść na siłownię albo pobiegać. Znaczy dawniej tak by pewnie pasowało bo któż teraz biegał dla przyjemności?
- Masz coś do ćwiczeń? - zapytała poprawiając jeszcze ubranie i patrząc na mało sportowy ubiór Blue. Sama gospodyni pokoju była właściwie już gotowa do wyjścia.

Panna Faust popatrzyła krytycznie na zmianę wizerunku tancerki i aż się skrzywiła.
- No mam - mruknęła do tego, sięgając po drugiego fajka - Ale tak bez szpilek? I zależy jakie ćwiczenia - machnęła ręka i wytoczyła się na korytarz. Wnętrze Grzesznika zdążyła poznać, nawet po pijaku trafiała do swojego pokoju. Teraz też tak było.
Powitał ją znajomy zapaszek alkoholu, papierosowego dymu i perfum. Na szczęście tym razem nikt nie zostawił hafta na środku, ani nie poszczał się w wyro, więc przebobrowanie przez stertę ciuchów poszło szybko. Znalazło się coś dresopodobnego, stare conversy bez obcasów i torba aby cały treningowy szajs spakować. Wychodziło że będzie popierdalać przed Handem spocona jak świnia, śmierdząca i mokra tym razem od potu… mało pociągająca wizja, ale czego się nie robiło aby zaliczyć miejscowe atrakcje?

- Możesz się przebrać na miejscu. - powiedziała brunetka obserwując z kolei prywatne włości blondynki i jej turę szykowania się do wyjścia. W końcu obie uznały, że są uszykowane odpowiednio do drogi i ruszyły na mokry i chłodny świat zewnętrzny. Nikt ich nie zatrzymywał do momentu gdy Max sama się zatrzymała widząc, że blondyna swobodnie podchodzi i otwiera niebieskie Ferrari.
- To twoja bryka?! - zapytała reagując na sportową maszynę tak jak chyba wszyscy w tym mieście reagowali na takie rarytasy dawnej motoryzacji.

- A czyja miała by być? - wzruszyła ramionami wystudiowanym, zblazowanym ruchem pokazującym że dla niej to coś normalnego i nie widzi powodu do zdziwienia - Kobieta z klasą nie może wozić się byle gównem, albo popierdalać z buta… jak jakiś frajer do skrojenia. - parsknęła, przypominając sobie stwierdzenie Dzikiego i chętnie je powtórzyła, a potem kiwnęła brodą na drzwi od strony pasażera - No to koptykuj do fury i spierdalamy… zanim się ten kwadratowy zjeb pojawi i znowu zacznie mi te swoje życiowe ssania odpierdalać - ponagliła ją klepnięciem w tyłek.

- Och, no pewnie! - Max ochoczo przyjęła i klepnięcie w tyłek i zaproszenie do “taaakieeej” fury. Takiej którą chyba właśnie tylko w Det ludzie potrafili ocenić i docenić w pełni. Brunetka śmignęła przez niepogodę i wrzuciła na tylną kanapę swoją torbę. Sama zajęła miejsce dla pasażera i ściągnęła z głowy dresowy kaptur bluzy. Rozglądała się ciekawie a nawet z fascynacją po wnętrzu potężnej, sportowej maszyny zupełnie jak wcześniej Dirty. Też zdawała się chłonąć i wzrokiem i dotykiem piękno i potęgę sportowego potwora.
- Nie wiedziałam, że masz taką maszynę. Z aukcji wracaliśmy inną. - powiedziała z wyraźnym uznaniem i z nową ciekawością spoglądając na właścicielkę tej maszyny.

- Tamta była Anny - ledwo zdążyła zacząć bajerę, gdzieś od strony burdelu doleciał ryk szarżującego knura ze ściśniętymi powrozem jajami. Co prawda treści nie dało się usłyszeć bo tonęła w steku wulgaryzmów i sapania, ale słowo “Padlina” przewijało się dość często.
- Skikaj na tył - panna Faust tym razem westchnęła cierpiętniczo, wskazując kanapę za plecami i wychyliła łeb akurat gdy jej ochroniarz wyłonił się zza zakrętu. No to tyle, jeżeli chodzi o samotną wycieczkę.
- I czego kurwa tak piłujesz ten ryj jakby cię stado asfaltów bez mydła w dupsko zapinało? - warknęła w ramach powitania machając z rezygnacją na właśnie zwalniany fotel pasażera.
- Do wozu - dowarczała i przeniosła wzrok na Max. Do niej za to mówiła spokojnie i z firmowym uśmiechem - To teraz podklepuj bajerę gdzie ta siłka.

- No na razie jedź do estakady a potem wzdłuż.
- powiedziała Max moszcząc się wygodniej na tylnej kanapie. W końcu poszła po rozum do głowy i rozwaliła się na całą jej długość opierając się plecami o szybę za fotelem kierowcy. Spod “Grzesznika” było widać w przerwach między budynkami tą estakadę i dojechać tam nie było zbyt trudno. Zwłaszcza gdy chodziło tylko o to by dojechać a nie w konkretny jej punkt.
- No ale wiesz, ja jedną osobę to jakoś wprowadzę, powiem, że kumpela czy co. Ale dwie to już niezbyt. - powiedziała zerkając pewnie po skosie na siedzącego na miejscu pasażera mięśniaka. Ten zrewanżował jej się krzywym, nieprzychylnym spojrzeniem.

- Co to za jedna? I gdzie znowu zasuwasz? - warknął Troy darując sobie oglądanie brunetki na tylnej kanapie i spoglądając z pretensją na blondynkę za kierownicą. Tej udało się wjechać na odpowiednią przecznicę prowadzącą prosto do tej estakady.

- Jedziemy z Max na trening. Na siłkę - Julia streściła w najkrótszym skrócie co się właśnie odstawia - My idziemy machać szkitami, ty zostajesz pilnować fury, skoro już się musiałeś napatoczyć. Fitness, pilates, nic dla ciebie. - rzuciła szatynowi kwaśne spojrzenie przez ramię - I słyszałeś, jedna wejściówka jest, więc kurwa raz w życiu zrób dobre wrażenie i zostań na dupie, jasne? Może nawet coś na ciebie poleci jak przypadkowo pomyśli że to twoja fura. - zakończyła bez jakiegokolwiek jadu, no skądże. Przecież nie była złośliwa, o nie.

- Najpierw to sobie obejrzymy. - fuknął wcale nie rozzłoszczony ochroniarz i akurat dojechali do estakady. Dalej pojechali wzdłuż i znowu dalej zgodnie ze wskazówkami tancerki rozłożonej wygodnie na tylnej kanapie wozu. W końcu dojechali na miejsce. Chyba rzeczywiście jeszcze było to Downtown chociaż już na pewno nie te wyczyszczone centrum z którego słynęło Schultzowo. “Tutaj” okazało się średniej wielkości, piętrowym budynkiem. Sądząc po ocalałym neonie który choć nie działał to dalej dał się odczytać było to jakieś dawne centrum. Jakie to już nie dało się zgadnąć bo po drugim neonie zostało tylko wspomnienie i nagie kołki w ścianie.

Posesja była otoczona improwizowanym murem z worków z piaskiem, blach samochodów, starych wraków, opon i innego śmiecia które wyraźnie ograniczało teren posesji ale poważną przeszkodą dla kogoś zdeterminowanego pewnie nie było. Nie było też żadnej bramy ani strażników a jedynie dziura w tym ogrodzeniu która robiła za wjazd.

Dół budynku sprawiał dość warowne wrażenie. Okna miały kraty albo oryginalne, metalowe albo zbite z czegokolwiek lub po prostu były zabite. Samochodów na pojeździe było tylko ze dwa i żaden nie dorównywał klasą niebieskiemu Ferrari. Za to na piętrze dominowały ocalałe albo wstawione szyby. Duże, jak na wystawach sklepowych chociaż z poziomu gruntu nie dało się i tak zajrzeć do środka. W każdym razie był parking i miejsce do zatrzymania.

- No to jak mamy wchodzić no to chodź ze mną. - brunetka na tylnej kanapie klepnęła oparcie fotela kierowcy chyba niepewna co kierowca i jej ochroniarz teraz zamierzają ale musieli wyjść by ona mogła wyjść. Troy wzruszył ramionami i wyszedł na zewnątrz rozglądając się dookoła. Max więc zaczęła się też szykować do wyjścia.

Paranoja pod blond kopuła szalała w najlepsze, wydzierając się o pułapkach, bo jak szlag miejsce pasowało na pułapkę. Panna Faust zagłuszyła je, potrząsając głową i zakładając uśmiech na ryj. Pozory przede wszystkim.
- Uwal się na pizdę i nawet nie mrugnij - pożegnała się czule z Machado, posyłając mu w powietrzu buziaka zanim wyszła z fury i odsunęła fotel aby i Max mogła zrobić wypad.

- Jak coś to drzyj się. I stań przy oknie jak się da. - Troy zrewanżował się “słodkim i uroczym” pożegnaniem tak tradycyjnym w ich relacjach wskazując na duże szyby na pierwszym piętrze. - Co tam jest? - zapytał wysiadającej tancerki. Ta znów założyła kaptur i powiodła spojrzeniem za spojrzeniem Machado.

- Tam są sale do ćwiczeń. Na dole są prysznice i całe zaplecze. - opowiedziała brunetka bez zawahania i tak samo bez zawahania dała znać głową Blue by ta poszła za nią. Śmiało pokonała dystans do całkiem solidnie wyglądających drzwi.
- Pewnie otworzy Gruby. Powiem, że jesteś moją kumpelą i cię zbajerowałam, że tu jest kozacko i w ogóle. - powiedziała do blondyny po drodze zostawiając za sobą furę i obserwującego ich odejście Troya.

Dziewczyna stanęła przed drzwiami i zastukała energicznie. Przez chwilę nic się nie działo a, że nie było widać, żadnego ruchu w budynku to ten wyglądał jak wymarły. Ale jednak z wnętrza po kilku oddechach słychać było ciężkie kroki. I zaraz potem judaszowa szczelina otworzyła się łypiąc czujnym spojrzeniem. Max zrewanżowała się sympatycznym uśmiechem i wesołym machaniem rączką.
- Cześć Gruby! Wpuścisz nas? Pizga tu trochę. - powiedziała na przywitanie nieco mocniej otulając się ramionami.

- Cześć Max. Dawno cię nie było. Słyszałem, że wpadłaś. - z wnętrza doszedł skrzekliwy i nieprzyjemny głos mężczyzny. Równie ciężko jak jego kroki i oddech.

- Oj tam wpadłam, wypadłam, kto by to liczył? - Max niefrasobliwie machnęła ręką zbywając temat. - Ale teraz jestem tutaj. Przyszłam z kumpelą trochę się spocić. To jak? Wpuścisz nas? - tancerka lekko wskazała dłonią na blondynę stojącą obok siebie i oczy zza drzwi teraz spoczęły na niej.

- Kto to? - zapytał z wnętrza głos ociekający podejrzliwością i nieufnością.

- No mówię kumpela. No kumpela, przedstaw się bo z Grubego kawał niedowiarka. - tancerka wesoło trzepnęła blondynę w ramię trochę się odsuwając by ta mogła stanąć naprzeciwko judasza.

Nora miała nawet własnego wykidajłę od machania drzwiami, no nieźle. Gdyby jeszcze neon działał dałoby się powiedzieć o jakimkolwiek śladzie cywilizacji na tym zadupiu, a tak pozostawały tylko próby trzymania fasonu, ale co innego podobnym norom pozostawało?
- Coś słyszałam, że da się tu u was popracować nad formą - blondyna przesunęła się, opierając ręce o drzwi i zbliżając wyszczerzoną profesjonalnie twarz do wizjera. - Dupka mi się ostatnio opuściła, chcę coś z tym zrobić a Max nie mogła się was nachwalić. Że lokal pierwsza klasa i prawie jak ode mnie, z Vegas - zarzuciła rzęsami - Nie daj się prosić Mordeczko, chyba nam tu nie każesz zamarzać jak parze leszczy do oskubania z ostatniego sztona, co?

Oczy po drugiej stronie drzwi zdawały się w ogóle nie mieć potrzeby mrugania. Przez chwilę słuchały i wpatrywały się w blondynę po tej zimniejszej stronie drzwi a potem zasuwa z trzaskiem się zamknęła. Coś zgrzytnęło i brunetka pokiwała z satysfakcją głowę. Chwilę później drzwi stanęły otworem o ile nie liczyć tarasującego wejście spaślaka ubranego w rozwlekły dres, gruby złoty łańcuch zawieszony na jeszcze grubszym karku i gnatem wetkniętym w przód spodni.
- Dobra. Właźcie. To pokaż jej wszystko i w ogóle. - powiedział Gruby nie na darmo widocznie noszący swoją ksywę. Brunetka do której mówił pokiwała głową i weszła pierwsza pociągając za sobą w mroczne wejście blondynkę. Spaślak odsunął się na tyle by je przepuścić a potem stanął w drzwiach.
- Co to za bryka? - zapytał patrząc na parking.

Jak na miejsce gdzie przychodziło się ćwiczyć, typ za drzwiami stanowił jego żywą antyreklamę. Blue wolała nie myśleć ile skurwysyn musi przeżerać aby tak wyglądać. Zamiast tego skupiła się na uśmiechaniu i toczeniu za Latynoską aż do chwili gdy padło pytanie.
- To moja niunia - odpowiedziała przez ramię grubasowi, błyskając w półmroku klawiaturą zębów - Świeżo woskowana, nie lubi jak się ją maca.

Odpowiedź grubas skwitował potakującym ruchem karku i ponurym spojrzeniem. A potem zatrzasnął z powrotem drzwi. Właściwie w tym mrocznym miejscu, sama w nowym terenie to wyglądało jak spełnienie wszelkich ponurych wieszczeń Troya co do do wpakowywania się w kłopoty. Max jednak prowadziła blondynę pewnie korytarzem aż weszły do chyba dawnej recepcji czy czegoś podobnego. Tam też jakiś typ zerknął na nie mrużąc oczy by w pomieszczeniu świeciła się tylko kilka świeczek.
- O, cześć Max. Szmat czasu. - przywitał się gospodarz zerkając na obydwie kobiety.

- Cześć DJ. Przyszłam z kumpelą. Możemy iść na górę? Nie bój się, wszystko jej pokażę, możecie z Grubym nie ruszać tyłków. - powiedziała wesoło Latynoska do tym razem zdecydowanie chudszego mężczyzny. Ten przywołał je obie gestem do siebie więc dziewczyna podeszła do lady.

- Dobra niech będzie. Ale znasz zasady. Żadnej broni, alko i prochów. - powiedział DJ wychodząc zza lady. Dziewczyna pokiwała głową jakby ten nudny etap chciała mieć za sobą. Rozpięła bluzę pod którą miała na tyle niewiele, że ciężko byłoby tam coś schować poza ciałem. Obróciła się gibko i tanecznie dookoła co wywołało uśmiech pod nosem faceta. Darował sobie więc obszukiwanie ale zajrzał do torby Max. Niczego się jednak podejrzanego tam nie dopatrzył więc spojrzał na blondynę.
- No to teraz kumpela. A jak kumpela ma na imię? - zapytał dając znać, że czas powtórzyć operację.

W tym czasie wrócił do recepcji Gruby zapowiadając się ciężkimi krokami.
- Ty DJ, ta fura to tej blondzi jest. - powiedział z cieniem zaskoczenia w głosie wskazując na blondwłosego gościa. Wypowiedź kumpla widocznie zaskoczyła kumpla tak samo jak i Grubego. Spojrzał na blondynę z większym zainteresowaniem.

- Ja? - Panna Faust nachyliła się nad blatem, kładąc na nim klamkę i nóż. - Jestem Bajeczna - dodała niskim, nosowym głosem, puszczając temu mniej grubemu oczko. Wróciła do pionu i zwróciła pyszczydło ku Max.
- Mówiłaś że się wyrobię, wiesz że mam napięty grafik - mruknęła rozkapryszonym tonem pretensji na te przedłużające się procedury.

- To jak? Możemy już iść? - Max pokiwała ciemnymi włosami zgadzając się z blondynką i zapytała DJ-a trochę prosząco a trochę ponaglająco. Ten wykonał zezwalający ruch ręką w stronę schodów.

- Pierwszy raz jest za darmo. Potem to po 10 papierów. - powiedział tonem informacji i zaczął wracać na swoje miejsce za ladą a Latynoska wesoło pociągnęła Blue energicznie wbiegając po schodach na piętro.

Na piętrze też było dość ciemno i ponuro. Ale dzięki tym wielkim szybom dało się na ich tle chociaż rozpoznać kontury różnych kształtów. I po paru rzutach oka okazało się, że przestrzeni jest całkiem sporo a wnętrze wygląda jak dawna siłownia albo jakby ktoś pościągał tutaj sprzęt z jakiejś siłowni. Leżały hantle, sztangi, ławeczki, przy ścianach były drabinki, lustra, z sufitu zwisały worki bokserskie i gruszki, widać było stosy rękawic bokserskich, padów, mat, materacy i tego całego sprzętu jakiego właśnie można było oczekiwać po siłowni.

Max czuła się tutaj dość pewnie bo po kolei zaczęła rozpalać świeczki więc stopniowo robiło się coraz jaśniej. I nawet w tym świeczkowym blasku całkiem przyjemnie.
- No to tutaj. Tutaj czasami przyjeżdża Steve. - powiedziała tancerka wskazując dłonią na wnętrze siłowni.

- Ma ustalony grafik, czy to w jego wykonaniu spontan? - Panna Faust ściągnęła kieckę i kucnęła przy torbie z ciuchami, grzebiąc w niej z pozorną uwagą. - "Czasami" to luźny termin, wolę konkrety. Detale. Co lubi, co go kręci, a co wkurwia. Preferencje Mordeczko. Każdy ma jakieś... chyba mamy do pogadania. O nim, o tobie, o tym miejscu - wstała, zakładając koszulkę na ramiączka - I o tym co się odjebało że wylądowałaś jako mięso na targu u tego chuja do szczania w Bentosie... ale najpierw Steve - wsunęła nogi w nogawki dresu.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 25-06-2018, 09:02   #633
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 84

Cheb; rejon północny; port; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




San Marino



Zimno. Tak cholernie zimno. I deszcz. Ten cholerny deszcz. To chyba było gorsze niż Nowojorczycy, bagna a nawet te już rozwalone i rozszabrowane kutry nie wydawały się tak straszne i uciążliwe jak to nieustające zimno i deszcz. Co prawda już tak nie lało jak kilka godzin temu gdy szef bandy zarządził kilkugodzinny odpoczynek po rozwaleniu tych cholernych kutrów ale i tak nieustające fale zimna i deszczu wysączały siły i chęci z kogokolwiek kto był wystawiony na ich działanie. A runnerowi zwiadowcy na pewno byli wystawieni na działanie złej aury.

Najpierw gdy wiosłowali odkrytą łodzią po rzece by wrócić do grupki okaleczonego Taylora. Ten jednak posłał ich do kolejnego zadania. Zaczęło się całkiem niewinnie. Zapakowali się do łodzi i przepłynęli przez utopiony w bagnie, nocnym mroku i deszczu las. Zaraz potem wypłynęli na rzekę przy której wcześniej cumowala amfibia. Dalej trzeba było przewiosłowac z leniwym nurtem rzeki dłuższy odcinek trasy. Potem był nasączony niepewnością moment błądzenia po ciemku gdy próbowali się zorientować gdzie są i gdzie jest grupa Taylora. W tym nocnym deszczu mimo, że dość zgodnie chyba wszystkim zgodnie wydawało się, że “to gdzieś tutaj” to każdy mijany kawałek brzegu wydawał się być podobny do tego co gdzieś już minęli. Brakowało punktów charakterystycznych odniesienia. Nie było widać ani nomen omen, czarnego vana Tweety i Lenina ani nikogo przy brzegu. Obydwa brzegi wyglądały jakby aura wymiotła je skutecznie z wszelkich, śladów ludzkiej obecności. Na szczęście Bliźniacy rozpoznali niewielki pomost z jakiego odbijali płynąc śladem kutrów i amfibii więc przynajmniej wreszcie mieli pewność, że “tutaj” to te “tutaj” jakiego szukali.

Po wyjściu na zalany deszczem pomost a potem bardziej stabilny stały ląd sytuacja się nieco wyjaśniła. Brzeg nie był tak całkiem bezludny. Z ciemności dobiegło ciche gwizdnięcie na co Bliźniacy odpowiedzieli podobnie. No i z ciemności wyszły dwie sylwetki które dopiero z paru kroków w przemieniły się w dwóch ludzi z automatami i zalewanych deszczem skórzanych kurtkach. - To wszyscy?! A gdzie Guido? Gdzie reszta? - dwóch runnerowych strażników wyrażało wyraźny niepokój gdy zobaczyli szczupłość obsady łodzi. Potem ten scenariusz powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Sytuację jak zwykle ratowała niefrasobliwa błazenada pary komediantów których urok osobistej bezczelności zdawał się być niewzruszony na postrzały, złamane kończyny, ujemną temperaturę czy zdawałoby się nieskończoną powódź padającą z nieba już z pół dnia i pół nocy. Najpierw wyjaśnili sprawę czujce przy rzece a potem reszcie.

Z tej dwuosobowej czujki jeden zaprowadził ich do obozu a drugi został dalej na posterunku. Taylor nie widział sensu stać bez sensu w tą ulewę nad brzegiem rzeki nie wiadomo jak długo zwłaszcza, że brzeg rzeki nie oferował żadnych sensownych kryjówek. Więc przeniósł się nieco w głąb lądu do jakichś zabudowań. Tam powitanie powracającej z bagien ekipy było prawie identyczne jak pierwsza reakcja czujki. - A gdzie Guido? Gdzie reszta? - Taylor wstał i mimo dwóch ramion na temblakach nadal potrafił siać terror samym głosem i spojrzeniem. Patrzył na powracającą grupkę wzrokiem domagającym się natychmiastowych wyjaśnień. I znowu Bliźniacy okazali się niezawodni biorąc na siebie główny ciężar tłumaczeń i relacji.

- Taylor weź wyluzuj bo ci żyłka pęknie co? No weź, gadasz jak jakiś lamus. No pewnie, żeśmy rozjebali te kutry i znasz Guido, został dopilnować sprawy nie? Masz fajka? - po Hektorze groźne spojrzenie zastępcy szefa spłynęło jak po kaczce. Przy czym potrafił tak ustawić opowieść jakby co najmniej sam rozwalił chociaż jeden kuter.

- No! Wiecie jak pierdolnęło?! No wrak to pewnie poleciał do samiuśkiego Dża! Te bomby co zmajstrował Krogulec tam tej chatce tamtej laluni nie? No jak wykurwiły to nie było co zbierać! - Paul raźno wsparł kumpla w snuciu relacji a dla poranionych, zmarzniętych i przemoczonych ludzi chłonęli tą zwycięską relację jak gąbki. Podnieśli się na łokciu albo wstali i podeszli bliżej do nowych pogromców tych strasznych kutrów. Ktoś podał fajki, ktoś wyciągnął jakąś butelkę. Tylko Nix coś był skwaszony i psuł ten zwycięski klimat.

- Ale to był mój pomysł z tymi bombami. - zauważył patrząc cierpkim wzrokiem na obydwu komentatorów wydarzeń.

- Taa… - Hektor machnął ręką tak niedbale, że spora część bandy roześmiała się ironicznymi uśmieszkami. - I kurde no mówię wam. Czacha z Krogulcem jak tam popłynęli normalnie mówię wam, dali czadu! Zanurkowali pod te kutry, prosto pod te lufy i ten cały złom co tam mieli i podłożyli te bomby! I kurwa jak pierdolnęło! No jeszcze Viki tam była no czadersko było, żałujcie, że nie widzieliście! - Latynos wznowił swoją opowieść wskazując odpowiednio na osoby o jakich mówił. Gdy wspomniał Krogulca który został jeszcze z Guido i resztą na bagnach lekko tylko machnął ręką w stronę rzeki. Gangerzy słuchali zaś tego co brzmiało jak fantastyczna, kozacka przygoda i pewnie już zazdrościli, że ich tam nie było. Tylko ten Nix…

- Hej! Ja też tam byłem do cholery! Płynąłem razem z Emi! - Pazur rozzłościł się widząc, że jest ewidentnie pomijany w tej relacji. Spojrzał w zdenerwowaniu na Hektora jakby zaraz iał go trzepnąć w potylicę.

- Taa… - Paul wiernie poparł wersję kumpla i przejął pałeczkę w ciągnięciu tej opowieści. - No rzeczywiście, coś tam Plakatowy pomagał… - białasowi udało się to powiedzieć tak obojętnie i złośliwie, że całej bandy rozległy się rozbawione i szydercze śmiechy pod adresem Pazura. - No i wiecie trochę te kutry się postrzelały z nami. Bo nasi musieli odpłynąć zanim te bomby wybuchły nie. - białas znowu przy wskazywaniu “naszych” pokazał na obydwie kobiety w skórzanych kurtkach biorące udział w akcji minerskiej ale jakoś pominął przy tym Pazura. - No niestety zjebały sprawę i Hiver z tym jego grubym tyłkiem zdołał się wywinąć. A taki spaślak nie? - białas bez żenady obgadał też mało lubianego Runnera świetne parodiując smutek i udawany żal co znowu wywołało wesołość wśród bandy.

Wesoła opowieść, pełna gangerskich zwrotów akcji w wykonaniu paru Bliźniaków jeszcze trochę trwała. Ludzie wydawali się podnieceni i uszczęśliwieni pokonaniem tych strasznych kutrów które siały śmierć i zniszczenie w porcie i wydawały się niezniszczalne i nie do zatrzymania. A teraz banda pod osobistym przywództwem Guido wykończyła je na bagnach i jeszcze wyszła z tego zwycięsko. Brzmiało jak świetna historia i chyba tylko Nixowi nie przypadła do gustu ze względu na optycznie pomijanie albo pomniejszanie jego roli i udziału w opowiadanych wydarzeniach. Bliźniacy sprytnie tak manewrowali bajerą, że albo gdy gdzieś brała udział para nowożeńców to mówili tylko o pannie młodej albo wszelkie zasługi przewalali to na Krogulca to na Guido więc wyglądało, że Pazur jak już tam był i coś robił to na pewno nic ważnego. Co oczywiście frustrowało tego rzeczonego Pazura i w końcu odszedł w kąt by pewnie nie przejść do otwartej kłótni z Bliźniakami.

Potem jednak mieli inną, poważniejsza rozmowę i w mniejszym gronie. Ludzie wydawali się być pokrzepieni i uspokojeni bajerą Bliźniaków więc nastrój mimo tak ciężkich warunków i sytuacji znacznie się poprawił. Wszyscy czekali już tylko na powrót ekipy z bagien z ich trofeami i sprzętem jaki tak bardzo chciał zdobyć Guido. No i zdobył. Znowu mu się udało. A Taylor wziął Bliźniaków i parę nowożeńców na stronę no i jak przewidywał na bagnach Guido, rzeczywiście wiedział co trzeba dalej zrobić. Gdy już mniej bajerancko i bardziej realistycznie mogli sobie powiedzieć o planach powrotu na Wyspę no i stratach jakie ponieśli. A te były duże. Guido zabrał na bagna przede wszystkim elitarną grupę Krogulca no i tych Runnerów którzy ocaleli z poprzednich walk w jednym kawałku. A teraz właściwie ci co po starciu na bagnach wyszli cało to w większości stali właśnie przed Taylorem. Guido wróci ale praktycznie z samymi rannymi. Z czego dwoma czy trzema ciężko no i dwoma zabitymi. To już nie było tak bajeranckie i radosne jak to przed chwilą opowiadali reszcie Bliźniacy.

- To będziemy pewnie wracać w porcie. Trzeba sprawdzić czy droga jest czysta i się te prezydenckie fajfusy tam nie kręcą. - Taylor zdecydował o potrzebie rekonesansu okolic portowych. Co prawda w taką aurę i noc szanse, że ktoś wylezie na zewnątrz były dość małe. Ale jednak były. A ryzyko było spore bo amfibia to nie był dyskretny sprzęt więc nawet przez tą ulewę słychać ją było z daleka. Tyle, że ponieważ sam Taylor i większość jego bandy też byli ranni i kontuzjowani jeszcze przed wyprawą na bagna wybór zwiadowców był bardzo ograniczony.

I tak Tweety odpaliła swoją czarną furgonetkę, Lenin, Czacha, Nix i Bliźniacy, Viki i Bart, ten lekko ranny Runner wsiedli, tym razem do samochodu, i ruszyli do portu. Musieli przejechać przez zaciemnione Cheb. Albo wszyscy spali albo po prostu w środku nocy nie palili żadnych świateł. Ale ta bezludność i wszechobecna czerń nadawały Cheb wyglądu pełnoprawnych Ruin. Tweety z Bliźniakami zostali w samochodzie na posterunku. Bliźniacy mimo bajeranckiego animuszu wyglądali już dość mizernie, zwłaszcza z tymi temblakami i łupkami. Raczej mieliby kłopoty ze sprawnym i dyskretnym przemieszczaniem się. Ale dalej nie dawali za wygraną i raźno twierdzili, że przypilnują i Tweety i fury i jak się ich tak posłuchało to byli ostatnią linią obrony dla tej biednej dziewczyny i tak cennej bryki. Aż się Tweety pośmiała rozbawiona z jakimi dwoma wielkimi wojownikami zostaje sama.

W piątkę nie mieli możliwości przeszperać dokładnie tonącego w ciemnościach i deszczu terenu portu w dość wątłym zakresie czasu jaki mieli do dyspozycji. Zostawało przejść sie po budynkach bo w taką noc raczej mało prawdopodobne by ktoś zdzierżył godzinami bez ognia i schronienia na zewnątrz. I tak telepało wszystkimi z zimna nawet jak byli w ruchu przy sprawdzaniu. Ale żadnych Nowojorczyków nie znaleźli. Właściwie nikogo nie znaleźli.

Problem pojawił się gdy stwierdzili, że właściwie mogliby wracać. Nix wyskoczył z pomysłem, że właściwe niedaleko jest inna droga, też prowadząca do jeziora. Z buta trochę daleko po nocy i w taki deszcz ale furgonetką już chwila moment. A tamtą drogą byłoby pewnie bezpieczniej ewakuować się z osady niż z samego portu.. W końcu po drugiej stronie rzeki mogli być już żołnierze NYA a w tych warunkach za cholerę nie byli w stanie tego stwierdzić. Tak samo jak tamci pewnie ich myszkowania po tym wybrzeżu. Ale amfibia to coś innego a cały port był do ogarnięcia lufą nawet zwykłego karabinu maszynowego a NYA trochę tego typu zabawek miała. Inna droga, z dala od rzeki, zwiększała szanse na dyskrecję o ile można było mówić o dyskrecji przy sprzęcie wielkości czołgu czy buldożeru. Tu jednak Runnerzy zaczęli kręcić nosami. Po pierwsze zaproponował to Nix czyli nie-Runner do tego typ ledwo tolerowany przez runnerową społeczność. Po drugie Taylor wyraźne mówił o sprawdzeniu portu a to właśnie sprawdzili i było okey na tyle na ile dało się to sprawdzić. Po trzecie i tak mieli w planie zostawić w porcie 1-2 osobową czujkę na wypadek gdyby jednak te przydupasy prezydenta coś jednak próbowali. A jak trójka czy no może sami Bliźniacy, musieli przypilnować wozu no to do czesania terenu robiło się ledwie parę osób. A po czwarte to nikt w porcie nie był pewny ale chyba słyszeli coś z południa. Coś co chyba mogło być odgłosem silnika. Ciężkiego. A to prawie na pewno zwiastowało powrót amfibii i reszty bandy z bagien i pewnie wszyscy poza planowaną czujką, chcieli wreszcie spotkać się z resztą ekipy wracającą z bagien. A Tweety nie mogła się rozdwoić i mieli tylko jedną maszynę do dyspozycji. No i póki podróżowaliby przy rzece mogli zabrać łódź która dla amfibii była tym czym przyczepka dla samochodu. A odjeżdżając w głąb lądu musieliby ją zostawić albo się rozdzielić. Bo na jeden transporter całą bana na jeden kurs to mógł być problem by się zabrać. W końcu jakoś San Marino wyczuła, że ferajna czeka na jej głos bo w końcu była i zaufaną szamanką i Runnerem no i żoną Nixa. Wyglądało na to, że przy niejasnej i kłopotliwej sytuacji czekają co i jak powie.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Nico DuClare



- No to się narobiło. - Matt obserwował leżącego w boleściach kumpla. Daney leżał na swoim posłaniu. Po desperackiej akcji ratowniczej w strugach zacinającego deszczu udało się go wyciągnąć najpierw do łodzi a potem na pomost, ganek czy co to tam było wokół tego dawnego sklepu. Daney jednak na przemian jęczał i krzyczał, młócił wodę nie gorzej niż to coś obok co się połasiło na jego zanętę.

Z najwyższym trudem udało się go wciągnąć na rozchybotaną na tych falach łódź. Potem niewiele łatwiej było go wypakować z łodzi na pomost. Matt stał na łodzi a Nico musiała odebrać ledwo żywego towarzysza. We dwójkę udało się przywlec wędkarza w pobliże pieca. Tam trzeba było pomóc mu się rozebrać z przemoczonych ubrań i założyć suche. Te na szczęście miał w zapasie w swoim plecaku.

Ale przy przebieraniu wyszło, że mężczyzna jest ranny. Krwawił z dwóch ran, jednej na nodze a drugiej na boku. Wyglądało na to, że coś go użarło. Może ta ryba a może coś innego. Sama ryba chyba zerwała się w końcu z haczyka bo z zewnątrz znowu dochodziły tylko odgłosy deszczu i nocy.

Stan Daney’a nie był zbyt dobry. Była szansa, że ciepło pieca przywróci mu siły i zapobiegnie uciążliwym konsekwencjom wpadnięcia do wody ale pewności nie było. No i na rany Matt założył jakieś opatrunki ale tak naprawdę też nie było wiadomo co dalej z nimi będzie. Trzeba było poczekać do rana i zobaczyć co dalej z tego będzie. A na razie do trzymania warty i przy przemarzniętym i poranionym towarzyszu i przed światem zewnętrznym była ich dwójka.




Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Baba



Obserwacja już trochę trwała. Więc razem z Betą 3 czyli Tedem, Bosede mógł się już dość przyzwoicie rozeznać na co się przyglądają. Na zewnątrz panowała paskudna pogoda. Była już ciemna, dżdżysta noc a lał tak mocno i było z dobre kilka stopni poniżej 0*C więc nawet przez grube warstwy futra i zmodyfikowanego ciała mutant odczuwał coraz bardziej dokuczliwe nieprzyjemności. Ciało poruszało mu się jakoś dziwnie. Jakby musiał na nowo uczyć się nim poruszać. Dobrze, że chociaż głodny nie był i ten posiłek zaserwowany w kryjówce Bety mocno mu się przydał. Ted twierdził, że ta sztywność to z osłabienia ranami i na to nakładał się efekt uboczny mocnych painkillerów jakie podali Babie. Tak naprawdę powinien się położyć do łóżka na tydzień co najmniej i tam zregenerować siły a nie włóczyć się w taką pogodę.

Daleko jednak nie zaszli. Howie wyprowadził Babę jakimiś kanałami. Te były pełne wody, że nawet jak szli chodnikiem to mężczyźnie sięgały czasem po kolana a czasem po pas a Babie trochę niżej ale też nie szło mu się lekko brnąc przez ten ściek. Wyszli na powierzchnię gdzieś w pobliżu rzeki. Tam przeszli kawałek wzdłuż rzeki zanim nie spotkali się z Tedem właśnie i Beta 3 przejął o Bety 1 obowiązki towarzyszenia King Kongowi. Teraz już Baba orientował się dość dobrze, że znajdują się w południowej części Cheb. Szli dalej w stronę mostu. Aż nie usłyszeli odgłosu silnika za plecami. Ciężkiego silnika. Więc szybko zeszli z drogi i ukryli się. Po chwili czekania ujrzeli parę reflektorów i usłyszeli zgrzyt gąsienic. Wkrótce ciężkie, kanciaste pudło transportera przetoczyło się przez ulicy obok och kryjówki. Pancerz był obsadzony jakimiś uzbrojonymi ludźmi. Baba nie rozpoznawał detali ale kształt transportera był bardzo podobny do M 113, maszyny takiego samego typu jaką schroniarze mieli na Wyspie. Ale z powodu żarłoczności paliwa właściwie jej nie używali. I chociaż nie był pewny czy to ta sama maszyna to jednak szanse na to były całkiem duże bo w końcu nie był to standardowy sprzęt.

- To ci Runnerzy. Chyba wracają. Poczekamy aż pojadą to pójdziemy dalej. - Ted szepnął do Baby jakby nie do końca pewny co on widzi czy rozpoznaje no i by zwierzyć się ze swoich zamiarów. Niestety Runnerzy wcale nie pomagali zrealizować zamiarów Bety 3. Wkrótce, chociaż pojazd już zniknął z widoku to wciąż było słychać jego łoskot ten nagle ucichł jakby się zatrzymał a w końcu zgasł zupełnie. Więc pewnie wyłączono silnik.

- Cholera, nie mieli gdzie się rozbić. - odezwał się trochę markotnie Ted gdy tak teraz leżeli i obserwowali poczynania tych gangerów. Mimo, że byli pieszo to dogonili postój gangerów całkiem szybko. Gangerzy mimo aury okazali się zaskakująco ostrożni. Baba wypatrzył strażnika na piętrze budynku tylko dzięki swoim odmienionym oczom. Dostrzegł sylwetkę tamtego na piętrze opartą częściowo o framugę i pilnującą podejścia do obozu. Ted ze swoim ludzkim wzrokiem nie dostrzegł go w ogóle ale też i runnerowy strażnik nie dostrzegł dwójki podglądaczy. Strażnicy oznaczało, że Runnerzy nie zatrzymali się tylko na siku czy coś podobnego.

Ted miał pomysł by obejść obóz i to spróbowali uczynić ale przy kolejnych krzyżówkach znowu dostrzegli kolejnego strażnika. Też ukrytego w budynku i pewnie dla zwykłych oczy bardzo trudnego do wykrycia w taką noc. Okazało się więc, że aby zrealizować pomysł obejścia obozowiska gangerów trzeba by odbić niezłe koło od rzeki by znów wrócić do niej w centrum osady i tam spróbować wrócić do mostu. Ale Ted miał wątpliwości. W końcu w trakcie takiego nocnego spaceru w ten lodowaty deszcz Runnerzy mogli ruszyć i pewnie by jechali do portu więc manewr mógłby okazać się zbędny. Więc może poczekać? Trochę mogli. Dlatego obserwowali właściwie strażników bo właściwy obóz był skryty za budynkami. By tam się dostać trzeba by minąć tych strażników. Tylko Ted nie bardzo widział potrzebę by tam łazić skoro miał zaprowadzić Babę na most albo do biura szeryfa. - Można by jeszcze się cofnąć i przejść po kładce. - powiedział w końcu gdy obserwował budynek w którym zaczaił się runnerowy strażnik. Takie wyjście pozwalałoby obejść obozowisko gangerów i względnie bezpiecznie znaleźć się po drugiej stronie rzeki. Czyli tam gdzie było biuro szeryfa a i do mostu w centrum też dało się dojść po idąc wzdłuż rzeki tylko po wschodnim jej brzegu. No ale właśnie trzeba było się cofnąć i znowu zrobić obejście. Dlatego Ted miał dylemat co zrobić. Obejść od strony lądu? Cofnąć się i obejść od strony rzeki? Zaczekać aż pojadą?




Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Alice Savage



Wypadki przy zdobywaniu części z inżynieryjnego robota wywołały kolejne opóźnienie. Dwójkę bezwładnych mechaników trzeba było przenieść przez zalane podwórko farmy do transportera i złożyć obok już leżących tam ciężko rannych. Alice nie miała pojęcia czy uda im się wrócić do zdrowia czy nie. I czy będzie to pełny powrót do pełni sił, zdrowia i sprawności. Na razie po prostu leżeli. A leżący zabierał dwa czy trzy miejsca osoby siedzącej. Po odpłynięciu łodzi stracili alternatywny środek transportu więc po prostu wszyscy musieli się jakoś pomieścić w lub na transporterze. Guido nie miał zamiaru nikogo zostawiać ani tracić czas na kolejne, powrotne kursy na te zapomniane przez ludzi bagienne ruiny farmy.

Tłok i ścisk tak wewnątrz jak na zewnątrz transportera pływającego panował niesamowity. Ludzie siedzieli z podwiniętymi kolanami ściśnięci jeden obok drugiego. Każdy opierał się o kogoś, każdy wbijał swoją broń, kolano czy łokieć w plecy, uda czy ramię towarzysza. Wewnątrz praktycznie wszyscy siedzieli na metalowej podłodze po której pętała się w rytm fal i ruchów amfibii kilkucentymetrowa warstwa bagiennej wody. Na bocznych ławkach leżeli ciężko ranni w walce Runnerzy, na podłodze bezwładni mechanicy. Lżej ranni siedzieli w kucki w resztce przestrzeni w centrum na wymontowanych lufach i zasobnikach z amunicją paląc mniej lub bardziej udane skręty. Pozostali mieli jeszcze gorzej bo musieli ściaśnić się na zalewanej przez bicze wodne z nieba kadłubie pływającego pudła i pilnować się by nie spaść. Prawie w ostatniej chwili, widząc jak bardzo przeciążona i obładowana jest maszyna Guido kazał im przywiązać się czymkolwiek do czegokolwiek nawet pasami. Przydało się bo przez etap rzecznej podróży ze trzy razy z góry dobiegały alarmujące okrzyki, że ktoś osłabiony zimnem i ranami spadł do wody zmyty przez falę. Ale dzięki temu paskowi jakoś w końcu udawało się ich wyciągnąć. Mimo to Guido z bezwzględną stanowczością realizował swój plan powrotu do Cheb a w dalszej perspektywie na Wyspę i nie zatrzymywał się ani na moment.

Odpocząć mogli dopiero w Cheb. W pewnym momencie na zachodnim brzegu pojawiła się jakaś wrzeszcząca i machająca postać która okazała się jednym z Runnerów Taylora. Znaleźli też przycumowaną do pomostu posiekaną szrapnelami i zalaną czerwonymi plamami łódź jaką płynęła Czacha, Bliźniacy i reszta. Ten przewodnik zaprowadził ich do tymczasowego obozu pozostawionych tu wcześniej Runnerów.

W obozie mogli się poczuć jak zwycięzcy. Okazało się, że wcześniejsza ekipa nieźle już podbiła temperaturę pozostałych kolegów z bandy i gdy transporter w końcu zatrzymał się, zgasł silnik powitały ich wesołe gwizdy, okrzyki, gratulacje i naprawdę można było się poczuć jak wracający ze zwycięskiej wyprawy wojownicy. Nawet do przemoczonych, posiekanych ołowiem i odłamkami ludzi, z różnymi stadiami hipotermii chyba dopiero zaczynało docierać czego niedawno dokonali.

Trochę mniej wesoło zrobiło się gdy okazało się, że obydwie grupy składają się obecnie prawie z samych rannych. Ci od Taylora byli obecnie w nieco lepszym stanie bo rozpalili dyskretne ogniska i mieli okazję odpocząć i się ogrzać od czasu rozstania przy rzece. Taylor też poinformował przyjaciela i szef, że wysłał Czachę i parę osób na rekonesans do portu. Niedługo chyba powinni wrócić. Pojechali furą Tweety dlatego ich nie ma. Mafioz wydawał się tym usatysfakcjonowany ale widać było, że się już śpieszy. Nocy już zbyt wiele nie zostało a wciąż mieli kilka kilometrów jeziora do pokonania a następnie leśnych ostępów Wyspy a wolał to zrobić przed nastaniem dnia. Zarządził więc zwijanie obozu. Cokolwiek za informacje przyniesie zwiad nie mogli tutaj zostać dłużej. Bez furgonetki Tweety jednak zapakowanie się dodatkowych kilkunastu ludzi Taylora było właściwie niemożliwe.

Ciężko ranni i nieprzytomni zostali w transporterze. Ci lżej ranni podeszli do ognisk rozpalonych w parterze budynku by się chociaż ogrzać. Jedni pakowali swój niewielki dobytek inni się ogrzewali ale panowała atmosfera tymczasowości. To nie był obóz na całą noc i wszyscy gotowi byli wyruszyć dalej w ten deszcz, mrok i czekające kilometry jeziora do przepłynięcia.




Detroit; Dzielnica Ligii; siłownia DJ; Dzień 8 - popołudnie; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



Max poczekała aż się blondynka przebierze albo zastanawiała się co odpowiedzieć. - Spontan. Po prostu czasem tu przychodzi. - odpowiedziała gdy Blue kończyła się przebierać. Popatrzyła na jej sylwetkę i pokiwała głową widocznie uznając, że jest teraz w porządku.

- A co go kręci… Nie wiem. - roześmiała się podchodząc do jakiejś szafki i wyjmując z niej magnetofon. Zaczęła grzebać w kasetach szukając widocznie czegoś odpowiedniego. - Po prostu mogę ci powiedzieć jak to było u mnie. Nie wiem czy tak z nim i z tobą też to tak by było. - podniosła głowę zerkając na blondwłosa rozmówczynię. Pudełka kaset stukały cicho plastikowym odgłosem. W końcu Latynoska zdecydowała się na coś bo wyjęła kasetę z pudełka i włożyła ją do magnetofonu. Włączyła go i z głośnika popłynęła skoczna, rytmiczna muzyka. - Powinno być dobre. Największe hity lat 90-tych. - uśmiechnęła się kładąc magnetofon na półce i robiąc go na cały regulator. Ale na tak dość duże pomieszczenie i tak robiła się z tego muzyka tła.

- Najpierw rozgrzewka. - Max zaczęła się rozciągać i przeciągać dając znać Blue by robiła to samo. Chwilę tak się rozciągały aż Max nie podeszła do ściany i z kołków nie zdjęła dwóch skakanek. - Skakanki są niezłe na początek. Chociaż jak nie masz wprawy to zabić się można. - uśmiechnęła się jakby miała związane z tym jakieś zabawne oświadczenia.

- Po pierwsze nie wiedziałam na początku, że to “ON”. TEN Steve “White Hand”. Myślałam, że to jakiś typ, nawet ważniak jak widziałam, jak DJ i Gruby wokół niego skaczą no ale do cholery! Nie miałam pojęcia, że to TEN kolo! - zaczęła swoją opowieść Latynoska gdy obydwu kobietom o skoków na skakance już przyzwoicie rozgrzało się ciało a oddech przyspieszył.

- Myślałam, że jakiś ważniak Schultzów i tyle. Nie spotkałam go wcześniej na żywo więc jak przylazł ubrany o tak - Max wskazała na sportowy obecnie ubiór jakie obydwie klientki miały obecnie na sobie - No bez tego swojego białego garniaka i merola no to skąd miałam wiedzieć, że to stoję i gadam z White Handem? - rozłożyła ramiona w geście bezradności. Potem przyszła kolej na “dzwony”. Czyli ciężarki z jednym uchwytem które dźwigało się na różny sposób to jedną a to dwoma rękami.

- Przychodziłam tu dość często. A on czasami bywał. Zwykle rano. Fajny był. Oko mi się na niego samo ściągało. Prawie nic nie mówił. I taka aura. Wiesz, czasem po prostu wiesz, że to jest KTOŚ. Trochę odstraszające ale i trochę pociągające. No i. Złapałam go na tym, że też czasem mi się przygląda. Uznałam, że mam szansę. No i wciąż nie wiedziałam kto to jest. - Latynoska otarła pot z czoła ale, że na dłoni i ramieniu też miała już warstwę potu więc raczej tylko go rozmazała z jednej warstwy skóry na drugą. Ale odruch był zbyt silny by zastanawiać się nad jego sensownością i skutecznością.

- Widziałam jak kopie i boksuje. - Max upiła wody z butelki i otarła znowu pot tym razem ręcznikiem. Wskazała butelką na zawieszony worek bokserski albo gruszkę po sąsiedzku. - Dobry jest. - pokiwała głową patrząc w zamyśleniu na nieruchomo zawieszone pod sufitem worki. - Więc kiedyś jak byliśmy tak wcześnie, że jeszcze byliśmy sami podeszłam do niego z tym. - powiedziała odstawiając butelkę i podchodząc do jakiegoś kosza. Wyjęła z niego pady i rękawice bokserskie. Pady podała blondynce a sama zaczęła zakładać rękawice.





- Akurat się boksował z workiem. - wskazała głową w bok w kierunku worka. - I mówię mu, że jak chce, to możemy poćwiczyć razem. Też trochę ćwiczę. - westchnęła i przygryzła nieco wargę. Pokręciła głową i roześmiała się cicho. - Rany. Tak na mnie spojrzał jakby chciał mnie zabić samym spojrzeniem. Ale w końcu się zgodził. No to poćwiczyliśmy. - brunetka wróciła do rzeczywistości i zaczęły ćwiczyć. Kolejne serie ciosów, uderzeń, kopnięć. Max pokazywała jakieś kombo a potem rolą blondynki było ustawić pady w odpowiedni sposób ustawić kombo do ciosów rękawic, kolan, goleni lub stóp brunetki albo zamarkować jakieś ciosy i chwyty. Max okazała się zaskakująco dobra technicznie znająca sporą ilość kombinacji ale Blue polegała na swoim fenomenalnym refleksie i oświadczeniu z bronią białą więc powstawała całkiem ciekawa wymiany doświadczeń.

- Wiesz, nie powiedział nic ale myślę, że się zdziwił. Zrobiłam na nim jakieś wrażenie. Nie spodziewał się, że może traktować mnie poważnie. Bo na koniec nawet się uśmiechnął. I powiedział “Jestem Steve”. Uwierzysz? Włazi sobie tutaj White Hand, ubrany tak jak każdy kto tu przychodzi i jak się przedstawia? “Cześć, jestem Steve”! Rany… No to jak głupia powiedziałam, mu, że jestem Max no i na tym się skończyło. Dalej nie wiedziałam, że to “TEN Steve”. - Max roześmiała się gdy wspominała tamte wydarzenia. Oparła dłonie w rękawicach o biodra i pokręciła przecząco głową wpatrzony gdzieś w maty rozłożone na podłodze.

- No a potem prawie zawsze jak ja byłam a on też to ćwiczyliśmy coś razem. Zwykle walkę z padami. - powiedziała wskazując na pady trzymane przez blondynkę. - A co go kręci… - dziewczyna znowu rozłożyła ramiona w ręce bezradności i podobnie wykrzywiając usta. - Weź to. - poleciła zdjąć Blue pady i podała jej większy który służył do trzymania oburącz.





Poczekała aż sparingpartnerka ustawi się odpowiednio a potem znowu wykonała serię kopnięć. Mocnych. Po każdym Blue musiała cofnąć się o krok dla zachowania balansu a zanim zdążyła zrobić cokolwiek spadał na trzymany przez nią pad kolejny kopniak. Tak w ciągu krótkiej serii ciosów została szybko zepchnięta prawie do samej ściany. Wtedy Max wykonała szczególnie mocny kopniak który rzucił blondynkę na ścianę aż uderzyła o nią łopatkami. Zanim znowu zdążyła coś zrobić Max była już przy niej przyszpilając ją do tej ściany na dobre. Przez jakąś sekundę patrzyła na nią z bliska gy obie już były zdyszane i mokre od potu od tego treningu. A potem nagle jej usta wystrzeliły do przodu wpijając się mocno w usta blondyny. Za ustami powędrował język przemieniając się w mocny, zdecydowany pocałunek.

- A potem poszło już szybko. Na tym pudle i na macie. - powiedziała wciąż zasapana Max gdy oderwała się od Blue i trochę odsunęła. Wskazała na będący prawie w zasięgu ręku kosz z rękawicami i padami stojący na macie z ułożonych materacy na jakich trenowały. - To go kręci. - wysapała ocierając znowu ściekajacą po skroni stróżkę potu.

- Nigdy nie znałam dnia ani godziny. To on zawsze decydował. Przyjdzie albo nie przyjdzie. Nigdy nie wiedziałam. A jak przyjdzie to też nie wiadomo co zrobi. Czasem po prostu się pokopaliśmy i rozchodziliśmy się w swoją stronę i nic więcej. Czasem w ogóle traktował mnie jak powietrze jakby mnie nie widział. A czasem brał mnie jak leci. No a potem jak już w końcu się dowiedziałam, kim on naprawdę jest no to w ogóle była jazda. Przez jakiś czas przestałam tu przychodzić bo się bałam co się stanie. Ale w końcu przyszłam. Nic mu nie powiedziałam, że już wiem kim jest on też nic nie mówił ani nie pytał. W ogóle niewiele mówi. To nie jest typ z jakim możesz przegadać godzinami całą noc. Przynajmniej nie dla mnie. - Max oparła się wygodniej tyłkiem o kosz z rękawicami i dzieliła się swoimi doświadczeniami z relacji ze Stevem Clandey’em na mieście częściej znanym jako White Hand.




Pell; Ruiny; opuszczony budynek; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Luca Seaver



Dojedź do jeziora mówili. Dojedź do Cheb mówili. Jedź dalej tą drogą mówili. No. To pojechała. I dojechała. Prawie. Powrót z odległego południa w krainę zdominowaną przez wszelakie jeziora, rzeki, strumyki i lasy był jak powrót z jednej do drugiej, całkiem innej krainy. Piach został zastąpiony przez błoto, bezkresne przestrzenie południa przez pagórki i lasy skutecznie tnące przestrzeń do obserwacji. Gorąc południa ustąpił chłodowi wiosny. A zdarzały się i przymrozki. Właściwie to ostatnie dni pogoda była pod psem. Chociaż jak pamiętała z dawnych czasów w tej okolicy wczesną wiosną to akurat chyba nic dziwnego. Niemniej i tak aura wydawała się ostatnio złośliwa. Gdyby wczoraj nie padało to pewnie już by była w tym całym Cheb. Ale jak gdzieś w południe zaczął się deszcz tak padał do tej pory. Poza popołudniem bo wtedy zaczęło lać jakby ktoś tam na górze szlauch odkręcił. I tak bez przerwy aż gdzieś do północy. Wtedy przestało lać i dla odmiany wrócił standardowy deszcz który padał do tej pory. No i utknęła tutaj.

A tutaj znajdowało się w jakimś dawno porzuconym i wielokrotnie splądrowanym domu. Który te już pewnie użyczał gościny takim podróżnikom jak ona o czym świadczyły ślady dawnych ognisk, porzucone puszki, pobite słoiki i butelki, dawno temu obgryzione i zeschnięte kości albo jakieś bazgroły na ścianie. Ale teraz stał pusty i bezpański tak samo jak tyle domów i budynków dookoła czy gdziekolwiek na Pustkowiach.

Niemniej jednak widok za oknem już do takich standardowych nie należał. Dawniej była tam jakaś większa infrastruktura rozłożona na płaskiej powierzchni. Chyba lotnisko. Chociaż obecnie porzucone i na tym wielkim, pustym placu zdążyła przez lata wyrosnąć i dość wysoka trawa, i krzaki a tam i tu, pięły się już w górę młode i wiotkie jeszcze ale już drzewka. A jednak jak miała okazję zaobserwować od wczoraj tliło tam się życie. I to całkiem raźne, przyobleczone w dość jednolite mundury życie. I życie to zdawało się koncentrować wokół dwóch, stojących przed budynkami maszyn.





Mundurowi chyba ich nie odkryli. Końcówkę wczorajszego dnia, cały wieczór i noc. Byli zajęci swoimi sprawami głównie kręcili się wokół tych dwóch maszyn. Luca ze swoją ferajną była po przeciwnej stronie częściowo już zarośniętego placu. Ale wciąż w pobliżu głównej drogi jaką wcześniej sama podróżowała i jaką pewnie najłatwiej było dotrzeć do Cheb. Z Cheb też wyszła ciekawa sprawa. Niby nic nie wyróżniająca się osada jak setki innych a nazwa była rozpoznawalna całkiem daleko. A im była bliżej tym więcej ludzi ją kojarzyło. Okazało się, że pisano o niej w gazecie. Im bliżej była tego Cheb tym bardziej ludzie się identyfikowali z nazwą jakby co najmniej o ich osadach napisano ten artykuł.

Samej gazety i artykuły Luca nie widziała ale wedle dość zbieżnych relacji dowiedziała się, że doszło tam w zimie czyli kilka miesięcy temu, do jakiś walk. I zazwyczaj tubylcy emocjonalnie stali po strone tubylców z Cheb, dających dzielny odpór najazdowi gangerów. Im była bliżej samego Cheb tym rys na obrazku pojawiało się więcej. Nie była pewna co zastanie w tym Cheb ale wydawało się, że podczas tamtych zimowych walk jednak osada oberwała, może nawet przetrącono jej kręgosłup. No ale tam właśnie mieszkał adresat listu jaki wiozła.

Chwilowo ciepły, wilgotny język przejechał po jej twarzy. Dalej była noc. Do jej uszu doszło końskie parsknięcie. Po chwili zorientowała się co jest nie tak. Dwie sylwetki w pelerynach przeciwdeszczowych z latarkami w dłoniach. Pewnie ci wojskowi. Byli dość czujni. Często wysyłali patrole dookoła starego płotu lotniska. Tym razem jednak dwie sylwetki zbliżały się do domu jaki obrała sobie za schronienie. Były z kilkadziesiąt kroków od budynku. Nie miała pewności. Idą tutaj? Przejdą ulicą jak zazwyczaj? Coś chcą?
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 03-08-2018, 12:43   #634
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6IrJzEQLKHE[/MEDIA]
Ostatnia prosta zawsze była najtrudniejsza. Nie inaczej sprawa stała z Lucą, przyczajoną w ciemnym oknie opuszczonej rudery gdzieś pośrodku Krainy Wielkich Jezior, na starym lotnisku, o parę mil od celu… tak bardzo wyczekiwanego. Już prawie, jeszcze tylko kawałek - tak myślała przez ostatni miesiąc, brnąc do przodu przez rozmiękłe błota, resztki śniegu i mgłę, coraz bardziej na północny-wschód. Gdyby nie ulewa już siedziałaby na miejscu, niestety pogoda nie należała do łaskawych. Dlatego całą watahą utknęli w tej przeklętej ruinie, a patrząc jak do ich kryjówki zbliża się para humanoidalnych sylwetek, nie szło raz jeszcze zadać sobie pytania dlaczego się zatrzymali akurat tutaj? Dookoła nie brakowało opuszczonych domów, wystarczyło dobrze poszukać. Znaleźć nocleg bez towarzystwa obcych ludzi, wyraźnie pilnujących podniebnych maszyn… chyba tym były bryły żelaza na kołach i z łopatami przypominającymi wiosła. Co ją podkusiło pchać się tak blisko?
Odpowiedź wbrew pozorom należała do bardzo prostych - byli śmiertelnie wykończeni: ona, Vito i Sony. Od ponad roku nieprzerwanie i uparcie parli nad jezioro Huron, pokonując tysiące mil piachu, żwiru, ziemi, trawy i popękanego asfaltu. Śnieg zdążył stopnieć, zmienić w dywany z wielobarwnych kwiatów, potem uschnąć i znów pokryć się lodowatą bielą. Cykl zatoczył pełne koło, a oni to obserwowali… o ile oczywiście przemierzali akurat krainę gdzie istniały pory roku, prócz morderczego upału. Kay też ledwie przebierała kopytami, mimo że dołączyła do watahy stosunkowo niedawno, jednak przez ten czas cały czas niosła na grzbiecie dobytek tropicielki, a nawet i nią samą, gdy znowu zdarła skórę na stopach, lub nabawiła się nowej warstwy odcisków, uniemożliwiających chodzenie. Ale byli już tak blisko… już o parę mil od celu.
Celu, o którym im więcej słyszeli, tym bardziej nerwowo się zrobiło. Mijani ludzie wspominali osadę nad jeziorem, jakąś gazetę i artykuł. Mówili o napadzie gangerów na spokojną wioskę i bohaterskiej obronie miejscowych - to też przemawiało za szukaniem noclegu w okolicy wolnej od obecności zmotoryzowanych gangów, a że bandy drapieżników zwykle się nie trawiły, Luca mogła mieć pewność, że skoro duży oddział mundurowych kręci się po okolicy, nie podejdzie do nich żaden ganger, a nawet jeżeli to zrobi - zajmie się wpierw ludźmi w kryjących mundurach… tak, gdy ledwo żywa zwlekała się z końskiego grzbietu, uznała to za bardzo dobre rozwiązanie.
Teraz nie była pewna czy rzeczywiście podjęła słuszną decyzję. Pułapek oczywiście też nie rozłożyła, bo po co? Zadbała raptem o Kay, nakarmiła resztę watahy i zaległa między dwoma kudłatymi cielskami. Grzali się tak wspólnie, dzieląc ciepłem bo ze względu na obecność żołnierzy palenie ognia odpadało, a noc była zimna. Do tego deszczowa, oddech zmieniał się w parę, zostawione do przeschnięcia ubrania sztywniały zamiast się suszyć… i jeszcze komuś się zebrało na łażenie akurat tam, gdzie się zabunkrowali na noc.
O tak, ostatnia prosta zawsze pozostawała najtrudniejsza.
Strzelanie nie wchodziło w grę - inni zza płotu usłyszą i przylecą, a wtedy już na pewno się nie wymknie obławie. Szybki rzut okiem potwierdził następną niewesołą informację: choćby się zagryzła na śmierć, Seaver nie da rady zebrać obozowiska w parę sekund i wyprowadzić konia wraz z dobytkiem na bezpieczną, nocną drogę wśród sypiących się Ruin. Potrzebowali czasu, okazji do pryśnięcia poza ludzkie oczy. Nocą dźwięki lubiły nieść się daleko…
Luca postanowiła to wykorzystać, póki jeszcze patrol nie podszedł dostatecznie blisko. Ze sterty gruzu wybrała dwa solidne kamienie wielkości pięści, obróciła je w dłoni sprawdzając czy dobrze leżą i tak zaopatrzona przekradła się pod dawno zbutwiałe drzwi. Skoro żołnierze wyszli na patrol, mieli uważać na wroga, hałasy. Ruiny były niebezpieczne, pełne drapieżników radzących sobie w ciemności o wiele skuteczniej od każdego człowieka.
Rzuciła pierwszy kamień daleko od kryjówki, w stronę przeciwną do tej w którą miała zamiar się oddalić. Za pierwszym kamieniem poleciał drugi - w to samo miejsce. Między jednym a drugim Luca odliczyła do czterech. To powinno odwrócić uwagę, zmusić kłopotliwą parę do sprawdzenia terenu. Odejścia od niej i jej stada, dania szansy zniknięcia nim się wzajemnie zauważą.
Chyba się udało. Światła latarek zatrzymały się i zaczęły oświetlać przerwę między budynkami. Gdzieś mniej więcej w stronę gdzie powinny polecieć kamienie. W świetle promieni światła Luca dostrzegła jednak niepokojący ruch. Mieli karabiny i teraz widziała jak zdejmowali je z ramienia. Po krótkiej chwili wahania albo narady rozdzielili się. Jedno źródło światła obeszło front sąsiedniego budynku pewnie chcąc zajść z drugiej strony. Właściciel latarki musiał trochę się wrócić wzdłuż drogi jakiej przyszli. Ta ruga latarka ruszyła wzdłuż bocznej ściany domu czyli między domem w którym kryła się Luca z ferajną a tym w którego stronę rzuciła kamienie. Chwilę mogło im zająć sprawdzenie zaplecza budynku a może samego budynku. Niebezpieczne było to, że zwłaszcza ten co szedł wzdłuż bocznej ściany, był już na tyle blisko, że nawet przypadkowe machnięcie latarką mogło oświetlić okna i podejścia do domu w którym kryła się Luca.

Szczeknęła krótko do dwóch brytanów, zakładając karabin na plecy żeby zwolnić ręce. Za bardzo się kręcili, zbyt blisko. Za blisko aby przejście z podzwaniającym dobytkiem i podkowami koniem umknęło ich uwadze. Podniosła jeszcze parę kamieni i wyczekiwała momentu gdy światło latarki będzie daleko od jej okna. Wtedy też przeszła przez nie, kierując się do budynku obok.
O tak, to chyba powinno ich na trochę zająć. Jeśli Ruiny miały jakąś duszę czy swoją wolę to był chyba właśnie jeden z tych momentów gdy się to objawiało. Tym razem sprzyjały tropicielce a nie dwójce właścicieli latarek i peleryn przeciwdeszczowych. Pierwszy ciśnięty kamień zastopował dwie ledwo widoczne sylwetki i obydwie dość trafnie nakierowały promienie latarek tam gdzie upadł. Ale ledwo to zrobiły kamień chyba po czymś się staczał albo upał. Pękło jakieś szkło czy szyba, coś zaraz potem zaszeleściło krzakami. Czy od wiatru czy rzeczywiście było tam jednak coś lub ktoś. Coś się tam jeszcze przeszurało zwabiając ostatecznie dwóch strażników w tamtą stronę. Zaraz potem przeskoczyli ciężko jakiś płot. Nie było pewnie zbyt łatwo skakać w tych pelerynach. A chwilę później światło ich latarek zniknęło za tyłem sąsiedniego budynku gdy potruchtali w stronę skąd moment wcześniej dobiegał hałas.

Opatrzność uśmiechnęła się do Luci, a ona odwzajemniła ten grymas, wracając szybko do stada. Nie mogła tracić czasu zyskanego zrządzeniem losu i jego łaskawym mrugnięciem. Tym razem szalki przechyliły się we właściwą stronę, dając szansę na szybką ucieczkę z przeludnionego terenu. Może żołnierze nic by jej nie zrobili, może nawet… daliby przeczekać do rana, ale byla też szansa, że zachowają się jak większość osób mających przewagę nad drugą stroną konfliktu interesów. Szczególnie w Ruinach, gdzie niepodzielnie panowało prawo silniejszego. Dlatego należało zabrać rodzinę i odejść, póki jest szansa i to właśnie zamierzała zrobić.
Stado posłuchało swojej przewodniczki. Chociaż Luce wydawało się, że kopyta Kay tłuką strasznie głośno o podłogę to chyba jednak żołnierze byli już zbyt daleko by ich usłyszeć. Wyszli na ponury, ciemny i zacinający deszczem świat zewnętrzny. Buty, łapy i kopyta od razu zagłębiły się jak nie w kałużach to w błocie, jak nie w błocie to w głębszych kałużach a jak nie no to jeszcze do wyboru były wartkie potoki wody, błota i tego co zdążyło nimi spłynąć. Początek wydawał się oczywisty: aby dalej od patrolu z latarkami. To dawało z połowę kierunków z puli wyborów z czego jedna tylko wiodła przez drogę. Alternatywą był przełajowy marsz nocnym, zalanym deszczem lasem.
Luca zagłębiła się w ten las. Czarna, ciemność lasu pochłonęła ją i jej stado. Pogoda była paskudna. Teraz, na tym świecie zewnętrznym, nocleg w opuszczonym budynku wydawał się bardzo kuszącą propozycją. Podróżowanie po ciemku w takim terenie było proszeniem się o kłopoty. A każdy krok i minuta podróży tylko zwiększał ryzyko jakichś przykrości. Po kilku minutach marszu tropicielka dostrzegła prześwitujące między drzewami jaśniejsze pasma oznaczające chyba skraj lasu. No prawie. Gdy tam dotarła miała już za sobą wpadnięcie w jakieś krzaki, potknięcie się o leżące gałęzie czy korzenie, uderzenie witką gałęzi o ramię, niegroźne ale dające do myślenia jak będzie bolało jeśli któraś z następnych trafi w twarz. Ale wreszcie wyszła z tego lasu. No prawie.
Okazało się, że to chyba po prostu jakaś przesiekę wzdłuż drogi. Biegła chyba mniej więcej po osi północ - południe. Południowy kraniec mógł prowadzić do tej drogi przy jakiej obozowała. Ale pewnie z kilkadziesiąt albo kilkaset metrów dalej. Nawet jakby żołnierze czy kto to tam był wrócili tam na drogę i do domu z jakiego właśnie uciekła to póki nie zapaliłaby światła to nawet na prostej drodze w ten deszcz i noc nie powinni jej raczej dostrzec. A ta druga strona, mniej więcej na północ, nie mogła zgadnąć gdzie wychodzi. Ogólnie to te Cheb chyba powinno być gdzieś na wschód i może trochę dalej na północ. Wcześniej jak podróżowała to właśnie miała trzymać się głównej drogi wiodącej na północ i skręcić na wschód. I ten skręt na wschód chyba powinien już prowadzić do samego Cheb. Więc ta droga na którą wyszła mogła być jakoś równoległa do którejś z tych którym dotąd podróżowała albo zamierzała podróżować. Tak samo zresztą jak ta południowa tylko nią pewnie trzeba by zrobić odwrotny manewr, najpierw na wschód a potem na północ. Jak człowiek nie był niewolnikiem jedynej, słusznej drogi to ten świat i szlaki przez niego prowadzące robiły się całkiem elastyczne.

Luca wyobraziła sobie, że znajduje się na planie wielkiego prostokąta, gdzie droga w prawo i do góry wydawał się najlepszy - powrót do starej drogi. Wkraczała na tereny bagniste, podmokłe, a do tego całkowicie obce i tym bardziej zdradliwe, że wciąż zasilane potokami lodowatego deszczu. Niby dało się też iść na przełaj, ale wolała nie ryzykować. Nie w środku czarnej nocy i z żołnierzami wciąż kręcącymi się po okolicy. Klepnęła dłonią w udo, nakazując Sony’emu i Vito trzymać się blisko. Pierwszy, prawie stukilowy pies sapnął głucho. Czarny jak noc wilk tylko zmrużył ślepia, ale oba skróciły dystans. tak samo jak tropicielka skróciła lejce, chwytając Kay tuż przy uździe. A mogła już wczoraj dotrzeć do tego przeklętego Cheb…

Po błocie po kostki w którym z lubością zdawały się grzęznąć buty nie wspominając, że co chwila trafiały się kałuże i głębsze miejsca gdzie woda potrafiła sięgać i do połowy łydki. Ale ledwo widząc na oczy w takich warunkach, każda kałuża i tafla siekanej deszczem wody wyglądała tak samo. Jak jest głęboka było wiadomo dopiero jak się w nią weszło. A po ponad pół doby ciągłego opadu to świat wydawał się jedną, wielką kałużą.
Więc gdy buty natrafiły na krzyżówkach wreszcie na twardą powierzchnię przedwojennego asfaltu od razu dało się poczuć różnice jakościową w nocnej przeprawie. A przewodniczka swojego stada doszła tam na krzyżówkach. Na prawo miała prawdopodobnie ten dom z którego niedawno zwiała i te lotnisko. Gdyby tam przed chwilą nie była to w tych warunkach za nic nie dało się odgadnąć, że tam są. Ściana deszczu i zasłona nocy ograniczała dostrzeganie czegokolwiek dalej niż kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków dookoła. Światło pewnie tylko było zdolne się przebić dalej. Ale nie chciała używać światła a żadnego nie dostrzegała.
Alternatywy w zatopionym asfalcie na tych krzyżówkach miała dwie. Na południe albo na wschód. Obydwu nie znała i nie wiedziała czego się spodziewać. Doświadczenie podróżnika i orientacja w terenie pozwalały Seaver zgadywać, że południowa odnoga zapewne jest równoległa do drogi jaką podróżowała wczoraj. Może jakoś tak czy siak łączyła się z osadą jaką wczoraj minęła tuż po tym jak zaczynały padać pierwsze krople deszczu. Dziewiczy zostawał kierunek wschodni. Ten na podróżniczy rozsądek powinien chyba skracać odległość do Cheb nawet jeśli nie prowadził do niego bezpośrednio..

Przeszła tak tą prostą w kierunku ale męczącą drogą. Znowu wszystko zdawało się jej mówić, że powinna znaleźć jak najprędzej nową kryjówkę. Podróż w tych warunkach była niebezpieczna i wyczerpująca. Wyżerała siły i ciepło jak pustynia wilgoć. Na coś co mogło być kryjówką natrafiła na kolejnych krzyżówkach. Ponura, ciemna bryła parterowego budynku. Sprawiała wrażenie opuszczonej. A po sprawdzeniu jej ze swoimi psimi towarzyszami okazało się, że jest opuszczona. Chyba jakiś były sklep co dało się poznać po sporej ilości półek, regałów i stojącej na ladzie kasie. Mogli pomieścić się tutaj wszyscy, tam i tu z góry ściekała strumyki i krople wody z przeciekającego dachu i sufitu ale i tak w porównaniu do żywiołu na zewnątrz było dość sucho i przyjemnie.
Było też sporo suchego drewna, wystarczyło je połamać i proszę - materiał na ognisko pierwsza klasa. Gdyby nie bliskość lotniska ogień zapłonąłby od razu, a tak wpierw wypadało się odpowiednio przygotować. Kobieta raz jeszcze obeszła budynek, przyglądając się potłuczonym okiennicom. Duże, czarne otwory uśmiechały się do niej szyderczo szklanymi pozostałościami po szybach tu i tam. Mokre, sztywne ubranie zamiast chronić od chłodu i wilgoci, ssało resztki sił z ciała, wprawiając je w coraz silniejszy dygot. Musiała mieć ogień…
Ale ogień widać było z daleka, szczególnie nocą. Ściągał uwagę, niepotrzebną nikomu z watahy. Potrzebowali spokoju, nie nowych kłopotów, a o te w Ruinach nie było trudno. Rozpalanie ogniska w głównej salce sklepu samo prosiło się o niechciane odwiedziny.
Szczękając zębami wróciła pod dach, podchodząc do klaczy i uspokajająco głaszcząc ją po szyi. Mruczała przy tym monotonnie, tak jak monotonnie lodowata ręka gładziła czarną sierść. Za którymś razem palce przesunęły się wyżej, łapiąc uzdę. Krótkie cmoknięcie przywołało resztę stada i razem przeszli na zaplecze, przeciskając się przez wyrwę po drzwiach.

Ciemne pomieszczenie przeszył promień latarki, trzęsący się tak jak i cała Luca. Sprawdził kąty, ale oprócz śladów dawnych obozowisk nie pokazał niczego nowego. Tylko parę szczurzych bobków, trochę kości i kałuż. Pomieszczenie jednak nie miało okien - bardzo duży plus. Była za to łazienka, również ślepa i ciemna. Potrzaskany kibel ktoś ze złością potraktował czymś ciężkim, tłukąc w drobny mak fajansową misę, krany zardzewiały więc dzisiejszej nocy pić trzeba będzie z manierek, albo i nałapać deszczówki. Przynajmniej do tego przyda się ulewa na dworze.
Bagaże z końskiego grzbietu trafiły w kąt pokoju, zaraz obok przejścia do toalety. Na sam grzbiet tropicielka zarzuciła derkę, chroniąc przyjaciółkę przed nocnym chłodem. Potem zakręciła się po sklepie, ściągając kawałki półek, stolików i krzeseł, aż w toalecie powstała pokaźna sterta suchego drewna, którą podzieliła na cztery. Pierwszą część ułożyła w stos, poświęcając dwie minuty aby rozpalić niewielkie ognisko, a gdy zapłonęło stabilnie i wesoło, wróciła przed wyjście sklepu i tam założyła wnyki. Tak na wszelki wypadek. Gdyby ktoś jednak postanowił ich śledzić. Sam w sobie potrzask nie zrobi mu krzywdy, ale da znać reszcie i pozwoli się przygotować… pewnie na walkę. Z tą myślą te cięższe, całe fragmenty stołów kobieta ułożyła w prowizoryczną zaporę przed zapleczem. W razie kłopotów zdobędzie zaporę przed ogniem i pociskami. Trochę nie podobało się jej, że nie mają alternatywnej drogi ucieczki… ale już nie miała siły szukać czegoś innego. Czuła jak powoli zamarza w mokrym ubraniu, całe stado leciało z nóg, łap i kopyt.

Wróciła pod toaletę z ulgą zauważając że zrobiło się trochę cieplej. Szybko rozebrała się do naga, ubrania rozwieszając na kijach przy ogniu. Dorzuciła grubą nogę od stołu i kucnęła przy ognisku, wyciągając do niego zgrabiałe ręce.
Dobrze pójdzie do rana będzie miała suche ciuchy i nie dotrze do miasta z zapaleniem płuc. Jeżeli tym razem nikt im nie przeszkodzi w wypoczynku. Westchnęła, przecierając odrętwiałą ze zmęczenia twarz przedramieniem i zaszczekała krótko, na co dwie spore kule futra podeszły do niej i położyły na rzuconej na podłogę stercie kartonów. Luca położyła się między nimi, zostawiając karabin w zasięgu rąk i całą trójkę okryła w miarę suchym kocem. Z ulgą zamknęła oczy, wtulając twarz w czarne futro Vito, od pleców czuła Sony’ego który położył pysk obok jej głowy i prychnął we włosy.
Wtulona między bardziej włochatych członków stada kobieta dość szybko zasnęła. Miała co odsypiać. Podróż co prawda z jednego domu do kolejnego była względnie krótka ale świadomość, że przy każdym kroku można się wyrżnąć i coś sobie urżnąć była zwyczajnie stresująca. A ujemne temperatury i padający deszcze, grzęznące w podłożu i wodzie stopy, czyniły ją już całkowicie trudną. W mokrych ubraniach szybko opadłaby z sił a tak jeszcze znalazła dość szybko tą kolejną kryjówkę a przyjemnie grzejący ogień pozwalał odpocząć i sycił zmarznięte ciało swoim ciepłem. No a był jeszcze Sony i Vito. Więc zmarznięta i przemoczona kobieta zasnęła prawie od razu.
I prawie od razu się przebudziła. Nie miała pojęcia ile spała. 2 minuty? 20? 2 godziny? Chyba wciąż była noc bo w dzień, nawet deszczowy, nawet do łazienki bez okien jakieś światło dnia powinno się przebić. A poza światłem ogniska nic nie dostrzegała wiec albo była noc albo tak wcześnie, w przedświcie, że i tak noc.

Obudził ją brak psich strażników. Była sama przy ognisku. Obydwu czarnych brytanów nie widziała w niewielkim pomieszczeniu ale za to je bardzo dobrze słyszała. Tak wyraźnie, że prawie mogła zobaczyć jak czarny wilk marszczy swój pysk warcząc groźnym ostrzeżeniem. Prawie stukilowy pies też warczał po psiemu i czuła, że zbiera mu się na psie ujadanie. Słyszała też niespokojne ruchy kopyt i parsknięcia kobyły. Też była zaniepokojona. Jej stado coś wyczuwało. I to coś co uznały za niebezpieczeństwo.
Luca im ufała, ich zmysły były o wiele doskonalsze niż ludzkie. Slyszały więcej, wyczuwały więcej i jeżeli coś je zaniepokoiło, miało do tego prawo. Szkoda tylko, że nie dała rady pospać dłużej, czuła się zmęczona i zziębnięta. Senna, chyba trochę głodna bo zapomniała zjeść, nie miała na to siły przy poprzednim postoju. Teraz zdenerwowanie poderwało ją z przyjemnie ciepłego legowiska, stawiając od razu na równe nogi. Szczeknęła krótko nakazując pozostałym ciszę i złapała płaszcz. W biegu narzuciła go na goły grzbiet, w ręce chwyciła karabin. Nie miała czasu na ubieranie, po cichu liczyła że psy wyczuły zwierzę, a te da się odgonić jak nie ogniem, to hukiem… który ściągnie stadu na kark ciekawskich żołnierzy z pobliskiego lotniska. Pomyśleć, że chcieli tylko przeczekać spokojnie do rana…
Z bronią w gotowości przekradła się do Vito, kucając tuż obok. Wzrok wlepiła w ciemność na dworze, chcąc dostrzec źródło niepokoju reszty watahy.

Ledwo wydostała się z łazienki, poza obręb wytłumionego światła ogniska, w nocną ciemność a oczy potrzebowały chwili by dostosować się do ciemność. Musiały przestać tam krążyć mroczki przed oczami. Bardziej więc na słuch i dotyk znalazła się przy swoich podopiecznych. Wyczuwała, że grzbiet jeden i drugi psowaty ma spięty a sierść nastroszoną. Oba posłuchały jej na razie chociaż niebezpieczeństwo musiało być bliskie więc nie była pewna ile tresura zdoła czasu okiełznać pierwotne instynkty. Wilk i pies nadal warczały chociaż cichutko, prawie bezgłośnie.
Po chwili gdy oczy nawykły z powrotem do ciemności tropicielka słyszała z zewnątrz monotonny stukot deszczu w tą zimną noc. Poza oknami i innymi dziurami widziała to co raczej powinna zobaczyć w taką noc czyli właśnie czerń nocy i nic podejrzanego. W końcu bardziej przydatny od wzroku okazał się słuch. Usłyszała coś. Coś jak szuranie albo skrobanie o dechy. Ściany albo podłogi. Jakby coś lub ktoś szorował ostrożnie po tych dechach macając je lub sprawdzając. Musiało być blisko. Gdzieś w tym budynku albo tuż przy zewnętrznej ścianie. Jeszcze do końca nie była pewna. Oba psowate też jak wmurowane wpatrywały się gdzieś w tym kierunku strosząc sierść i powarkując prawie bezgłośnie.

Zwierze, ale jakie? Na słuch nie szło zgadnąć. Lub mutant - to też mogło się dobijać do domu, lub już być w środku. Potrzebowali ognia, niewielkiego. Takiego żeby ślepe ludzkie oczy dostrzegły zagrożenie nim podkradnie się bezszelestnie i skończy podróż Luci tuż przed samą metą. Poklepała oba najeżone karki nakazując zwierzętom zostanie w miejscu, a sama cofnęła się do łazienki po płonącą nogę stołu, albo inny badyl. W tej chwili wykrycie przez żołnierzy spadało na dalszy plan.
Oba czworonogi wydawały się być uspokojone dotykiem opiekunki na tyle, by nie zaczęły ujadać i warczeć na całego. Dało to jej czas by wrócić do nich z płonącą pochodnią. W jej świetle dostrzegła resztę tego sklepu. Chyba było tak samo jak wtedy gdy tu weszła zmoczona i przemarznięta. Cienie półek i regałów wydłużały się zakłócając swobodę obserwacji. Ale chyba nic tutaj nie było. Nic większego niż szczur czy mysz i jeśli nawet to chyba skryte by było gdzieś w kącie. Ale mysz czy szczur nie powinna wywołać tak nerwowej reakcji u reszty stada. Ale nic większego by chyba nie dało rady ukryć się za czy między półkami. A coś gdzieś tu było. Słyszała jak te skrobanie robi się częstsze. Bardziej natarczywe i śmielsze. I coś jakby jakiś odgłos, skrzek czy podobny dźwięk wydawany przez żywe stworzenie.

Nie dadzą jej pospać… no nie dadzą i jeszcze denerwują po nocy, ale w końcu to były Ruiny. Tutaj dmuchało się nawet na zimne. Luca chwilę słuchała, a potem podeszła do okna od strony z której, wydawało się jej, słyszała chrobot i piski. Miała nadzieję, że to szczur. Duży, spasiony. Albo opos, lub rosomak. Coś, co potem da się zjeść.
Tropicielka w narzuconym na gołe ramiona płaszczu zbliżała się do okna. Czuła pod bosymi stopami chropowatość, starej, zimnej podłogi. Jak cicho trzeszczała nadwyrężonym materiałem. Słyszała jak krople deszczu bezustannie tarabanią o powierzchnię. I dachu, i parapetów, i ścian i wszystkiego. Te bliższe słyszała wyraźnie, te dalsze zmieniały się w jednolity szum echa gdy trafiały o trawę, drzewa i krzaki. I było to coś. Znacznie bliżej. Coś żywego. Co drażniło obydwa czarne czworonogi. Warczały cicho i zajadle postępując obok swojej opiekunki. Wraz z nią przesuwał się też krąg ciepłego światła, które wydawało się naturalną ochroną i przyjacielem wobec tego wszystkiego co kryła mokra, zmarznięta ciemność. Stwarzało barierę światła jednak ledwo na kilka kroków dookoła.

Wreszcie podeszła do samego okna. Po drugiej stronie, na zewnątrz nadal widziała tylko smugi deszczu przemykające za oknem. Teraz w świetle było je także widać. O parę kroków dalej urywał się widok na ziemię nasiąkniętą niezliczonymi kałużami i strumieniami, wciąż bombardowany nowymi falami deszczu. Też nic podejrzanego. Ale gdy się wychyliła na zewnątrz i syczący od kontaktu z deszczem ogień oświetlił teren tuż przy ścianie…
Dostrzegła ruch, ledwo kilka kroków od okna z którego wyglądała. Coś tam było! Jakiś kształt! Gdy to coś też pewnie dostrzegło i ogień, i światło, i wychylającego się człowieka zasyczało wściekle. Coś wielkości chyba średniego psa albo czegoś podobnego. Z nagą szarawą skórą obecnie mokrą od deszczu i szponami długimi jak twarz człowieka. To coś skoczyło kierunku okna przez jakie wyglądała Luca. Ale poślizgnęło się w błocie albo zawadziło o coś. Skrzek stworzenia wywołał reakcję łańcuchową. Nagle cała okolica domu zdawała się ruszyć jak z zatrzymanej latki filmu.
Z drugiej strony, przez małe piwniczne okienko coś wyskoczyło, chyba drugi osobnik. Sony za plecami Luci zaczął ujadać a Vito szczekać. Gdzieś całkiem s tyłu doszło przestraszone rżenie konia a chrobot nasilił się i podłoga w jednym miejscu pękła. Przez dziurę wdarły się kolejne pazury. Dziura była zbyt mała by stworzenie przez nią przelazło ale pewnie wkrótce się powiększy.

Mutanty… przeklęte stado mutantów. Co u diaska robiło tak blisko skupiska ludzi?! Obecność trepów powinna je przegonić, ale nie przegoniła. Trzymały się na samej granicy zajmowanego przez nich terytorium i czekały. Na okazję, nieuwagę. Samotnego, odłączonego od pozostałych człowieka. Padło na Lucę i jej stado, trudno. Bywało już równie źle. Kobieta nie czekała aż stwór z zewnątrz się podniesie, tylko strzeliła od razu pakując w jego stronę triplet. Upuszczona pochodnia zniknęła w deszczu gdzieś za oknem. Seaver syknęła ostro na psy, machnięciem głowy pokazując zaplecze. Jedne drzwi, bez okien. Wąska futryna. Jeżeli nie zabraknie kul dadzą radę przetrwać… musieli dać radę. Nie mogą zginąć kilka godzin drogi od celu, po ponad roku morderczej przeprawy przez całe zasrane stany!
Dwa czworonogi chyba odbiegły. Luca słyszała chrobot ich pazurów na podłodze. I zgodnie z przewidywaniami dalsze trzaski gdy to coś z piwnicy próbowało się przebić na parter ledwo o kilka kroków od stojącej w oknie czarnowłosej tropicielki. Ona sama zaś z rozczarowaniem usłyszała zgrzyt. Nieprzyjemny zgrzyt w zamku broni zamiast huku wystrzału, szarpnięcia karabinu i posłania pocisku w cel. Zaciął się! Ale szybkie przeryglowanie i wywalenie wadliwego naboju powinno przywrócić sprawność karabinu o ile następne naboje nie nawalą. W tym czasie jeden i drugi stwór na dworze skoczyły prawie jednocześnie. Jeden wylądował na parapecie, drugi z małpią zręcznością uczepił się futryny okna. Ale tylko na moment, zaraz z kłami i pazurami musiały wskoczyć do środka na najbliższą im ofiarę. Sony ujadał gdzieś za plecami tropicielki na całego, Vito warczał, nie była pewna czy na coś czy już z czymś się szarpie, kobyła zarżała przerażona tupiąc głośno kopytami o podłogę i wierzgając na całego.

Nie mogła znaleźć wadliwej pestki kiedy indziej, trudno. Należało działać, zlikwidować zagrożenie, stado na niej polegało. Luca rzuciła się pędem za siebie, na zaplecze. Nieprzydatny na razie karabin ściskała w garści, a przez myśl przeszło jej, że niepotrzebnie się rozbierała i dobrze, że chociaż płaszcz zgarnęła nim zaczęła się chryja. W blasku dawanym od ogniska widziała trzy czarne kształty, ona była czwartym, przelatującym przez próg i łapiącym prędko trzeszczące niemiłosiernie skrzydło drzwi.
Tropicielka przebiegła klaskając bosymi stopami po zimnej podłodze. Biegła za róg, za mebel, za jakąś ladę a te dwie poczwary skoczyły w pościg tuż za nią. Jedno uderzenie zakończone chrobotem pazurów o podłogę i drugie o meble. Przeskakiwały przez przeszkody przez które człowiek musiał przebiegać. Ale na tak krótkim odcinku nie zdążyły jej dogonić. Luca odwróciła się i zdążyła zatrzasnąć drzwi a jeszcze zanim je domknęła uderzył w nie z drugiej strony rozpędzony kształt. Zdołała zamknąć ale z drugiej strony słyszała skrzeki i chrobot pazurów po drzwiach. Nie miała pojęcia na ile je powstrzymają ale podłoga niezbyt długo się trzymała.

Przed sobą miała korytarz zaplecza, z prawej strony o dziwo nadal dobiegała łuna ogniska. Tak kusząco ciepła. Przed drzwiami stały dwa, czarne brytany, tyłem do niej. Na drugim krańcu korytarza wylądował jeden ze stworów. Był skierowany pyskiem do korytarza więc było pewne, że jeśli nie rzuci się na psy to one rzucą się na niego. Dzieliło je tylko kilka kroków, Luca nie miała szans wyminąć dwóch członków stada a karabin dalej był zaryglowany. Za stworem na końcu korytarza słychać było przerażone, końskie rżenie i tupot kopyt. Zwierzę musiało albo wpaść w panikę albo walczyć o przetrwanie ale z perspektywy korytarza skryta w ciemności sala po drugiej stronie korytarza nie była widoczna.
Wpadli w pułapkę, niedobrze. Ciągle tropicielka nie odblokowała broni, bardzo niedobrze. Coś dopadło uwiązaną Kay, niedobrze jak jasny szlag. Kobieta gwizdnęła ostro, dając psom pozwolenie do ataku. Sama w tym czasie zaczęła wyłuskiwać z magazynku trefny pocisk.

Mokre, tym razem od potu, palce ślizgały się po chłodnym metalu próbując wyrzucić przekoszony nabój na zewnątrz. Zmagała się z tym cenne sekundy a w tym czasie walka rozgorzała na dobre. Gdy tylko usłyszały gwizdnięcie dwa psowate ruszyły jednocześnie do szarży z impetem jakie rasowe harty by się nie powstydziły. Kilka kroków dzielące ich od krańca korytarza i stworzenia które tam stało pokonały w mgnienie oka. Seaver zaś widziała katem oka jak Sony próbuje capnąć stwora swoimi mocnymi szczękami. Ten jednak zdołał dzięki swojej małpiej zwinności się mu wywinąć. Ale nie zdołał już uniknąć wilczych szczęk. Vito wilczym zwyczajem poczekał aż stwór zajmie się stworem a potem jednym susem dopadł stwora zaciskając szczęki od razu na jego gardle. Stwór zamachał rozpaczliwie szponiastymi łapami ale nie miał szans wyzwolić się z wilczych szczek gdy życie upływało z niego w rytm tryskającej z rozerwanych tętnic. Z zaciemnionego pomieszczenia zaś rozległo się głośnie tupnięcie i chrupnięcie jakby coś zostało tam rozgniecione. Luca wreszcie uwolniła karabin pozbywając się felernego naboju i znowu odzyskała swobodę manewru. Za to napór na drzwi przy jakich stała wzmagał się. Stwory po drugiej stronie zabrały się do pokonywania zawalidrogi i drzwi wydawały głuchy odgłos od kolejnych, szponiastych uderzeń którym wtórowały zaciekłe skrzeki. Gdzieś tam w korytarzu, zaciemnionym pomieszczeniu, spod podłogi jednak słyszała kolejne odgłosy pazurów i te złośliwe skrzeki. Stworów musiało być tu prawdziwe stado.
Za to jej stado poradziło sobie świetnie, była z nich dumna. Cała trójka świetnie się spisała, została ona. Cofnęła się kilka kroków w głąb korytarza, myśląc gorączkowo co dalej. Mogli próbować wybić cały miot zmutowanych kreatur, inna opcja odpadła w chwili w której Luca wybrała zabarykadowanie w pomieszczeniu bez okien i drugiego wyjścia. Teraz należało zacisnąc zęby i próbować przeżyć. Z tą myślą cofnęła się do łazienki, wygrzebując ze szpeju latarkę czołową. Dopiero wtedy się obróciła, stając twarzą w twarz z nowym mutantem.
Nie czekała, strzeliła.

Minęły sekundy. A jednak to wystarczyło by sytuacja się już zmieniła gdy Luca obejrzała się z powrotem na scenę na korytarzu. Widziała jakieś pomieszczenie naprzeciwko łazienki w której rozbiła obóz. Częściowo było jeszcze rozświetlane laskiem rozgrzebanego ogniska ale teraz zalało je ostre światło czołówki. Widziała Sony’ego szarpiącego się z jakimś stworem. Vito gdzieś zniknął ale słyszała go obok, jak warczy i szarpie się z kolejnym przeciwnikiem pewnie w pomieszczeniu z Kay. Drzwi po lewej dalej były rozszarpywane przez jakieś stwory i na słuch nie brzmiało to dobrze.
Tropicielka nie czekała, wypaliła natychmiast ze swojej odryglowanej już broni. Błyskawicznie, celując tylko w skaczący, kształt sylwetki przeciwnika. Pierwszy triplet zdewastował coś w głębi pomieszczenia ale ani Sony’ego ani stwora nie tknął. Kudłaty pies, zaskomlał w tym momencie trafiony przez tą kreaturę. Zaraz potem poczwara zginęła gdy triplet karabinowych pocisków rozszarpał ją odrzucając w głąb pomieszczenia w krwawym rozbryzgu. Sądząc na słuch Vito musiał rozszarpać kolejnego stwora albo właśnie go dokańczał. Drzwi dalej były rozsupływanie przez szpony stworów a do kolejnych pomieszczeń budynków wskakiwały, wypełzały i wczołgiwały się kolejne maszkary.

Tropiciela ostrym gwizdem przywołała psy do siebie, samej wycofując się do tyłu, tam gdzie koń. Starała się trzymać watahę za plecami, karabin ślizgał się w mokrych od potu dłoniach. Dużo ich, bardzo dużo. Narobią hałasu, Sony został ranny… to chyba najbardziej ją martwiło. Przypadła na kolano i otworzyła ogień do potworów po drugiej stronie drzwi, strzelając czujnie oczami aby dostrzec te, które się przedrą i zdjąć je przy pierwszej okazji.
Ołów bez trudu przebił się przez drzwi. Do pierwszych wyrw uczynionych przez szpony kreatur dołączyły kolejne, tym razem przestrzeliny uczynione przez HK. Coś z drugiej strony skrzeknęło i upadło, raz, potem kolejny raz. Ale drzwi nadal były szturmowane przez kolejne szpony. Przebijały się już na tyle, że widać było ramię ze szponiastą łapą. Jeszcze parę chwil i dziura w drzwiach będzie na tyle duża by stworzenia mogły przedrzeć się na korytarz.

Psy dopadły kolejną poczwarę. Gdzieś musiała być jakaś dziura albo znowu te stwory zrobiły jakąś. I teraz przedostawały się do tego względnie pustego pomieszczenia z przerażoną klaczą wciąż rżącą i kopiącą o podłogę i ściany. Stwór z jakim walczyły psowate nie dał się stłamsić tak szybko jak poprzednie i walka z nim zajmowała obydwu obrońców pozycji. A przez dziurę w podłodze przełaził już kolejny. Sądząc po odgłosie upadku tam w pomieszczeniu naprzeciw łazienki musiał skoczyć kolejny. Zaraz pewnie pojawi się na korytarzu.
Luca wycelowała w korytarz tym razem przymierzając się w stwora którego słyszała w pomieszczeniu obok. Nie czekała długo, ten pewnie jednym susem tam wylądował a następnym już wypadł na korytarz. Zobaczył ofiarę i zaskrzeczał ze złością.W tym momencie Seaver pociągnęła za spust. I choć broń kichnęła to jednak nie huknęła wystrzałem. Nie zdążyła nawet sprawdzić co się tym razem stało gdy już musiała okładać kolbą tego stwora który skoczył na nią z korytarza. Udało jej się unikać jego szponów. Pojedynek rozgorzał na dobre stwór choć mniejszy, niższy i niepokojąco humanoidalny to jednak nic nie robił sobie z wyższości człowieka. Uparcie i sprawnie próbował rozszarpać człowieka swoimi szponami ale Luce nadal udawało się w odtrącać jego ataki.

Walka też trwała tuż obok. Jej czworonogi toczyły oddzielne pojedynki z przeciwnikiem. Sekundy uciekały a żadna ze stron nie mogła zdobyć przewagi. Tropicielka boleśnie zdawała sobie sprawę, że czas działa na niekorzyść obrońców. Z każdą sekundą mógł się tutaj pojawić kolejny poczwar a ich stadko miało mocno ograniczone zasoby. Słyszała bardziej niż widziała jak drzwi zaczynają upadać pod naporem szponów. W podłodze też pojawiały się pierwsze rysy gdzie stwory próbowały sforsować ją od dołu. Wreszcie wilkowi udało się dopaść ofiarę. Nie zagryzł jej co prawda jak poprzednio ale przetrącił jej kark, jeśli nie dosłownie to straciła zapał do dalszej walki. Skomląc wycofała się gdzieś w kąt pomieszczenia.
Krótki gwizd przywołujący Vito do nogi, w głowie natrętna myśl kołatała się kobiecie jak wściekły ryś zamknięty w klatce. Drugi raz w przeciągu minuty broń ją zawiodła. Powodem mogła być wilgoć która w końcu przedarła sie do wadliwych naboi. Wypadało je przejrzeć, jeżeli będzie jeszcze sens i okazja. Na razie jej stado wpadło w gniazdo mutantów i nie zapowiadało się, aby coś w tej materii uległo zmianie. Nocą dźwięki niosły się daleko, huk broni z pewnością dotarł do mundurowych na lotnisku Tych samych, który wyminęli w mroku.
Mieli nie zwracać uwagi, unikać ludzi. Unikać kłopotów, ale te jak widać znalazły ich same, nieproszone. Problemy podzieliły się na te ważne i mniej ważne.
W pierwszej kategorii znalazło się dotarcie do bagaży gdy wilk zajmie się trzymającym Lucę w szachu mutantem. Ogień mógł pomóc. Odgonić, spalić wroga i sprawić, że zawaha się, co da czas na kolejne przeładowanie broni.

Wilk zareagował na gwizdnięcie i zostawił poharatanego przez siebie stwora. Przyszedł w sukurs swojej przewodniczce uderzając na stwora jaki właśnie miał ją dopaść. Luca przeskoczyła obok nich wracając do korytarza z rozwalanymi szponami drzwiami. Tam odbiła w bok wracając do obozowiska przy ognisku. Klękła przy swoich bagażach zostawiając za sobą jęki i powarkiwania przemieszane z odgłosami walki. Udało jej się dostać do pękatego kształtu butelki.
Złapał go pewnie, podrywając się od razu na równe nogi. Zawartość chlupała wewnątrz przezroczystych ścianek. Zwykle starczyłaby na miesiąc jak nie lepiej. Przydałaby się też po całej rozróbie. Ale teraz potrzebowali jej inaczej - rzuconej tam gdzie chroboty przy ognisku, pod podłogą i dziury korytarzy. Alkohol rozlewał się, a w kontakcie z ogniem płonął. Stwory wydawały się nie lubić płomieni. Oby. Inne ścieżki zaczynały się Luce zacierać.
 
Driada jest offline  
Stary 03-08-2018, 12:43   #635
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Butelka z przezroczystym płynem w ciepłym świetle ogniska wydawała się złośliwie śliska. Albo to już tak śliskie były dłonie Luci. Ale jednak udało się ją chwycić i poczuła w dłoni, obły, gładki i chłodny kształt. Cisnęła butelkę w drzwi gdzie poszybowała łukiem po czym rozległo się głuche uderzenie o drzwi i dźwięk tłuczonego szkła. Potem jeszcze wystarczyło cofnąć się do ogniska by złapać płonące polano. Gdy tropicielka z nim wróciła na korytarz od strony drzwi dochodził ją wyraźny, ostry zapach alkoholu i skrzeczące dźwięki stworów szturmujących dopiero co zamknięte drzwi które zdawały się z wolna ustępować przy każdym uderzeniu szponiastych łap.
Improwizowana pochodnia wykonała swoją rolę drewnianej komety i uderzyła o drzwi tak samo jak przed chwilą butelka. Efekt był całkiem spektakularny. Całe pomieszczenie korytarza zalała fala nagle ożywionego ognia gdy ciecz i opary alkoholu zapłonęły jasnym bazującym płomieniem. Luca widziała jak fala uderzeniowa pożaru błyskawicznie zbliża się w jej stronę by ją pochłonąć. Nie zdąży! Wiedziała, że nie zdąży. Ale nic się nie stało. Płomień zaczął pożerać samego siebie gdy zbrakło mu rozlanego paliwa do podtrzymania. Nie mógł zbyt długo płonąć, alkohol sam z siebie dość szybko musiał się wypalić o ile wcześniej coś nie podtrzyma płomienia. Ale na razie wciąż płonął i biło od niego przyjemne w tą chłodną noc ciepło. A zza drzwi doszły rozzłoszczone albo przestraszone odgłosy stworzeń w głównej, największej części sali sprzedaży. Na razie płomienna bariera zdawała się skutecznie odgradzać ich przed najkrótsza drogą dostania się do Luci i jej towarzyszy.
Tymczasem z pomieszczenia magazynowego po przeciwnej stronie podpalonego korytarza nadal dochodziły odgłosy zajadłej walki. Psowate czworonogi mierzyły się tam z tymi pokracznymi, kurduplowatymi małpoludami. Sądząc po przedłużającej się walce żadna ze stron nie mogła tam uzyskać wyraźnej przewagi a były to dwa pojedynki. Strach było myśleć jeśli tych stworów przedostanie się tutaj więcej. Kay zaś parskała i prychała poruszając się niespokojnie tak z powodu zapachu krwi i śmierci, toczącej się tuż przy niej walki jak i właśnie rozpalonego, dużego ognia.

Jedna droga z głowy. Jeden kierunek na parę sekund odcięty od konieczności dzielenia uwagi między chaos… a jeszcze większy chaos. I strach - czy drzwi wytrzymają? Puszczą teraz, a może zaraz? Albo już puszczają - to zeszło na dalszy plan. Tropicielka padła na kolano i zaciskając szczęki z bezsilnej złości po raz drugi zabrała się za przeładowanie zaciętej broni. Stado potrzebowało ołowiu, Luca potrzebowała ołowiu… jeśli mieli żyć. Jakoś się wydostać. Wybić pokraczne, łyse szczury. Musieli. I to zanim przybędzie wojsko.
Ciemnowłosa dziewczyna okryta tylko płaszczem klęczała na zimnej, brudnej podłodze mocując się z tym głupim zamkiem który znowu przekosił łuskę. I zamiast wylecieć na zewnątrz utkwiła w zamku blokując dosłanie kolejnego naboju z magazynka. Usterka nie była trudna do usunięcia w normalnych okolicznościach ale w tej chwili takie w otoczeniu czarnowłosej tropicielki raczej nie istniały. Zdzierała więc palce mocując się ze złocistą łuską i czarną stalą broni i tak nerwy jak i sekundy zdawały się dosłownie przepływać pomiędzy zziębniętymi palcami.

Ale udało się! W sama porę! Luca ledwo zdążyła wziąć karabin do niemiecki karabin gdy dostrzegła ruch w niedużym okienku ledwo kilka kroków od siebie. Łuna ogniska już ledwo tam sięgała ale same dobierające się do pokonania okna kreatury były wystarczająco widoczne by w nie wymierzyć. Dziewczyna uniosła broń i bez zastanowienie wycelowała w środek sylwetki trafiając bezbłędnie. Mocny, wojskowy triplet rozdarł tą dość niewielką istotę na strzępy które opadły na zewnątrz, z powrotem na zalewany nocną ulewą świat. Drugi stwór niepomny na los pierwszego zeskoczył na podłogę i od razu odbił się szybując w kierunku wyższego i większego od siebie dwunoga. Długi, kawał stalowej sztaby huknął po raz kolejny trafiając małą poczwarę. Ta wciąż szybując skręciła się bezwładnie gdy jej ciało trysnęło krwistymi rozbryzgami. Upadło zdychając tuż przed stopami Luci.

Więcej w tej chwili stworów przy oknie nie widziała. Lewą flankę czyli płonący alkoholowymi oparami korytarz chwilowo miała wolną. Łazienka nie miała okien i innych wejść więc chyba była względnie bezpieczna chociaż przypominała klitkę. W pomieszczeniu magazynowym Sony zmusił przeciwnika do ucieczki. Teraz zagnał go w róg gdy ranna ale wciąż małpio zwinna poczwara wdrapała się na szafkę pozostając poza zasięgiem ujadającego jak oszalały psa. Wilk wciąż walczył z inną kreaturą. Jednak chroboty dobiegające ze ścian, sufitu i podłogi wskazywały, że przeciwników jest więcej i szukają albo wybijają sobie drogę do wnętrza pomieszczenia. W rogu dostrzegła ruch ale tam panowały już ciemności. Może była to jakaś łapa przebijającego się stwora a może już próbował przecisnąć się do środka cały. Kay zarżała przestraszona nie mogąc się odnaleźć w tej małej dla niego przestrzeni ogarniętej ogniem, dymem, krwią, strachem i śmiercią.

Dziewczyna zmieniła pozycję, starając się trafić tego, który uciekł przed szczękami Sony’ego. Następny miał być ten z którym walczył Vito, o ile więcej dziadostwa nie nalezie się już w tej chwili. Zaczynała się martwić czy starczy jej kul, bo uciec nie mogli. Wycelowała w skrzeczący na szafce cel. Ten ruszał się parskał i wierzgał próbując czmychnąć przed psem. Ten zaś nadal próbował dopaść swojej ofiary więc czworonóg próbował doskoczyć lub niezdarnie wspiąć się na regał a był na tyle masywny, że miał szanse go nawet przewrócić. Zaś stwór na regale próbował po nim przewędrować na kolejny bo zapewne z powodu ran zadanych przez czworonoga nie był już tak zwinny jak chwilę wcześniej. Wszystko to jednak bardzo utrudniało trafienie go przewodniczce stada. A jednak udało się. HK huknął po raz kolejny i prawie jednocześnie rozległ się suchy trzask zamka. Tylko jeden nabój! Musiał być ostatni! Ale za to celny! Pełnokalibrowy, wojskowy pocisk przewiercił stwora na wylot zderzając się jeszcze ze ścianą. Czy utkwił w niej czy ją też przebił w tych warunkach nie dało się stwierdzić.
Obydwa czworonogi mając teraz jeden cel rzuciły się zgodnie warcząc, ujadając i szarpiąc swoimi szczękami. Stwór który wciąż był na podłodze nie dał rady się opierać zbyt długo takiemu skumulowanemu atakowi i chociaż zdołał uskoczyć i kluczyć między regałami to jednak powłóczył ciężko złamaną, górną kończyną i musiał być ciężko ranny. Dwaj myśliwi podążyli za nim by go wykończyć na dobre. Tymczasem Luca zorientowała się, że to coś w rogu chyba jednak właśnie przebiło się albo właśnie przebija się przez podłogę i pewnie zaraz włączy się do walki. Ogień w korytarzu jeszcze płonął a w okienku naprzeciw łazienki na razie nie dostrzegała ruchu.

Mieli parę sekund wolności, znaczy Luca miała. Nim koszmar rozgorzeje na nowo i znowu nie będzie wiedziała gdzie i jak mierzyć, aby pozbyć się zagrożenia. Nie tracąc czasu puściła się pędem do plecaka - gdzieś w bocznej kieszeni mieścił się zapasowy magazynek zapełniony po brzegi, a gdy i on się skończy zostawała broń krótka, ale na razie żywiła nadzieję, że pozostałe mutanty odpuszczą, nim w powietrze wyleci kolejne kilkadziesiąt pocisków.
Kobieta przebiegła ze dwa kroki po korytarzu, skręt i znowu ze dwa kroki do pozostawionych przy ognisku bagażach. Klęknąć w pośpiechu otworzyć boczną kieszeń, wydłubać z niej prostokątny, obiecująco ciężki kawałek metali i usłyszeć upragniony trzask w gnieździe magazynka oznaczający, że broń jest znów załadowana i ma czym strzelać. Ten czas nie wiedziała co się dzieje z jej podopiecznymi ale sporo mówił jej słuch. Wilk znowu z czymś walczył szarpiąc się zawzięcie. Pies zaskomlał gdy musiał widocznie oberwać. Znała go na tyle dobrze by wiedzieć, że Sony jest już u kresu swoich wytrzymałości i wkrótce pierwotny instynkt przetrwania weźmie nad nim górę nad lojalnością czy gniewem. Słyszała rżenie i stukanie kopyt Kay która dalej była przestraszona nie na żarty. Ona pewnie mógł spowodować ten trzask mebli jaki słyszała gdzie chyba coś się tam przewaliło. Ale sama dostrzegła kolejne zagrożenie. Ogień w korytarzu już wyraźnie zmalał, rzadki materiał choć bardzo łatwopalny, wypalał się bardzo szybko. Poza tym w oknie znowu dostrzegła ruch jakiejś kreatury która próbowała się dostać do środka. Nagle sufit nad nią pękł pokazując swoją niezbyt mocną solidność a raczej jej brak. Dziurę wyrwała kolejna szponiasta łapa obsypując kawałki tynku i pyłu na starą wannę. Dziura była za mała by stwór się przez nią przecisnął ale pewnie na tym nie poprzestanie.

Gwizdnięciem przywołała psa do siebie i strzeliła do góry, na szybko. Drugi cel miał być tym, który przyjdzie za czworonogiem. Zdyszanego przyjaciela najpierw usłyszała. Jego ciężki oddech i zgrzyt pazurów po podłodze. Zaraz potem wielkie psisko wbiegło ciężko robiąc bokami i zdobiąc podłogę czerwonymi rozbryzgami. Oberwał i to mocno. Widziała to nawet na pierwszy rzut oka. Ale na razie nie mogła się nim zająć. HK powędrował w górę celując w cel odległy o zaledwie kilka kroków, w niewielkim okienku pod sufitem. Broń wypruła z siebie pociski i kolejny maszkaron zdechł rozpruty wojskowymi pociskami. HK zostało zaraz potem ustawione prawie pionowo w górę celując w ruchome szpony rozrywające zaciekle sufit by dostać się do bronionego wnętrza. Luca nie celowała zbyt dokładnie tylko pociągnęła za spust i obramowała ruchomy cel mniej więcej celując w stronę ruchu. Gdzieś tam tuż nad sufitem rozległ się wrzask trafionego stworzenia i łapa stwora wykonała jakieś nieskoordynowane ruchy po czy znieruchomiała zwisając z tej dziury nad wanną.
Z przeciwnej strony, tej magazynowej wciąż dobiegała walka samotnego czarnego wilka z przeciwnikiem oraz przerażonego konia który chyba tracił ostatnie hamulce kontroli próbując wydostać się z matni. Uderzał czy nawet miażdżył coś uderzeniami kopyt.
Tropicielka syknęła krótko osadzając psa w miejscu i każąc mu zostać. Sama z bronią wyrwała do magazynu wspomóc resztę stada. Wciąż zostało parę naboi, wolała nie myśleć o Sonym i tym, że po nocy i podczas takiego kotła raczej nie ma szans go porządnie zabandażować. Ani odkazić ran, no nie było już czym.

Gdy poklaskała bosymi stopami po podłodze i znów wróciła do magazynu ujrzała Vito. A raczej jego tył gdy na przemian odskakiwał to prawie zanurzał się w dziurę wybitą przez stwora w rogu pomieszczenia. Zmagania trwały ale póki wilk był tam na posterunku była szansa, że nic tamtędy nie przelezie. Po magazynie jednak buszowały albo próbowały ukryć się kolejne, dwie kreatury, chyba ranne. Niestety w połączeniu z szalejącym już na całego Kay’em stanowiły trudny do uchwycenia i opanowania chaos i hałas przewalanych i miażdżonych mebli, końskiego rżenia i skrzeków tych pokracznych stworów. Tymczasem za plecami Luci ogień w korytarzu dogasał i lada chwila mógł wygasnąć kompletnie.
Dopadła do klaczy, stając plecami do jej boku i próbowała ją uspokoić na tyle aby przestała się rzucać, co nie pomagało w niczym i przynosiło więcej szkód niż pożytku. Mogli próbować uciec korytarzem gdy zgaśnie ogień, ale wątpiła szczerze że manewr się uda, skoro przeciwnik był tak sprawny i liczny. Do tego szybki i zwinny. Szybszy od człowieka, jakiż pech.

Kobieta spróbowała opanować przerażoną klacz. Nie miała pojęcia ile jej to zajęło czasu. Właściwie chyba nie tak długo. Ale w obecnych okolicznościach mogło okazać się da długo. Kay jednak uspokoiła się przynajmniej na tyle, że ograniczyła się do nerwowego parskania i przestępowaniem z nogi na nogę. Te dwie małe pokraki gdzieś w tym całym pobojowisku poprzewracanych skrzynek i regałów zniknęły. I Luca zorientowała się, że coś się zmieniło. Gdy się rozejrzała zorientowała się od razu. Ogień zgasł!
Potwierdzenie przyszło natychmiast. Z korytarza dotąd ogarniętego płomieniami doszła do ich uszu fala dźwięków pazurów ocierających się o podłogę, zwierzęcych skrzeków zupełnie jakby dotąd powstrzymująca powódź tama właśnie runęła i przez okolicę przetaczała się żywa fala szponów i zębów.
A jednak coś było gotowe stanąć na ich drodze. Sony z łoskotem wypadł z łazienki i zderzył się z jedną z poczwar łapiąc się z nią za zęby. Na moment zdezorganizowało to pozostałe poczwary ale dwie, na samym przedzie już wskakiwały do pomieszczenia magazynowego. Vito wciąż szarpał się z czymś przy dziurze w podłodze więc do obrony swojego stada i gniazda zostawała tylko Luca, którą od najbliższych kreatur dzieliło ze dwa kroki. Nie miała czasu na nic niż po prostu strzelać i liczyć, że się uda. Udało się. Pierwszy triplet rozpruł stworzenie przewalając je na plecy jak po silnym kopnięciu. Drugi zdążył już prawie przebiec dzielącą ich odległość i zamachnąć się szponami. Nie zdążył dokończyć ruchu gdy strzelec trafiła go z góry gdzieś w obojczyk i karabinowe pociski przewierciły mu ciało na wylot, wchodząc na górze korpusu i wyszarpując kościane odłamki obojczyków i płuc przez biodra i kolana stworzenia. Krok do przodu, i kolejny cel, tym razem w korytarzu gdzie wciąż biła ciepła łuna ogniska oświetlając kłębowisko ciał wielkiego włochatego psiska i kilka małpich kreatur. Pierwszą z nich która zdołała przeskoczyć przez to kłębowisko zdmuchnął kolejny triplet. Sony wciąż walczył z jednym ze stworów ale był wyraźnie słabszy i wolniejszy niż jeszcze parę godzin temu. Jasne było, że dłuższa walka z więcej niż jednym przeciwnikiem nie skończy się dla niego dobrze.

Luca wystrzeliła ponownie rozszarpując ołowiem kolejne ciało. Zostało już ostatnie z tych żywych jakie były na korytarzu. Ale musiała uważać bo właśnie z nim szarpało się jej kochane psisko. Wycelowało mniej więcej w środek sylwetki maszkary i pociągnęła za spust nie bawiąc się w dokładne celowanie. Każda chwila zwłoki zwiększała szanse na cios który mógł zakończyć żywot psiska. Triplet wystrzelił bezbłędnie trafiając w klatkę piersiową stworzenia i rzucając go na ścianę po której osunął się zostawiając krwawą posokę. Sony zatrzymał się stawiając uszy i rozglądając się. Vito wyszarpał z dziury kolejną kreaturę. Rozjuszony walką wilk szarpał nią na wszystkie strony jak szmacianą lalką by w końcu cisnąć ją i też znieruchomiał. Postawił uszy i nasłuchiwał.
Wszyscy to chyba słyszeli. Własne ciężkie oddechy. Skamlanie dogorywających stworzeń. Nieco dalej szuranie i szmery. W ścianach sufitach, w podłodze. Przyciszone skrzeki. Jeszcze jakieś stwory były. Ale nie było żadnego na widoku. Żaden nie przełaził przez już rozłupane drzwi, rozbite okno czy którąś z wyrwanych dziur w suficie czy podłodze. Potem było znowu słychać monotonny łomot ulewy. I to wszystko. Koniec? Czy przerwa. Luca zdawała sobie sprawę, że zwierzęta, nawet drapieżniki, potrafiły zrezygnować z polowania jeśli uznały ofiarę za nieopłacalną w relacji strat do potencjalnej zdobyczy. Tak było teraz? Czy chodziło o coś innego?
Kilka minut, wiadro ołowiu i prochu. Huk który obudziłby umarłego, zaraz obok bazy żołnierzy pilnujących latającej maszyny. Żołnierzy z bronią, co tropicielka miała już okazję zobaczyć, nim zebrała się z poprzedniego miejsca noclegowego. Ta noc była zdecydowanie do dupy, męcząca. Zamiast odpocząć co chwile coś się odpieprzało, zmuszając jej stado do ciągłego ruchu, a byli tak cholernie zmęczeni. Teraz też nie mogli tu zostać. Należało jako tako okręcić Sony’ego bandażem, zebrać manele. Zapakować całość na grzbiet Kay i ruszać dalej. Zanim stado mutantów się nie przegrupuje. Albo zanim na miejsce nie dotrą żołnierze.
 
Driada jest offline  
Stary 05-08-2018, 10:46   #636
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nico siedziała patrząc posępnie w ogień zastanawiała się co robić, w końcu zdecydowała.
-Nie ma sensu płynąć do przodu sprawdzać co może być tam jeśli mamy tu rannego, jutro spakujemy sie i wracamy do miasta.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 07-08-2018, 10:59   #637
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Brudna woda chlupotała i uderzała pieniąc się o betonowe ściany kanałów. Baba momentami nie był pewien gdzie jest. W Cheb? A może w kompleksie pod wiecznie pracującymi fabrykami molocha? Pamiętał podobne kanały. Tylko woda pachniała wtedy inaczej. Była przesycona chemikaliami a powietrze gryzło w gardle i powodowało łzawienie oczu. Grube kable wisiały pod sufitem. Nie tak jak tutaj, gdzie betonowe sklepienie było obsiane jedynie pajęczynami i pleśnią.
Nie mógł jednak wyprzeć uczucia, że zaraz natrafi na blaszanego strażnika, na wpół zatopionego w brei pod jego stopami. Karabin zataczał nerwowo półkola sondując powierzchnię wody.
Na dodatek to otępienie... Baba miał uczucie, jakby jego głowa była z waty a nogi z ołowiu... Nie chciał się przyznać przed człowiekiem, ale podróż bardzo go męczyła. Nawet mimo panującego chłodu czuł jak jego czoło perli się od potu. Oddech stawał się coraz cięższy...
Dopiero gdy wyszli na zewnątrz Baba miał okazję chwilkę odsapnąć. Podróż przestała być aż tak wyczerpująca, a powolne, ludzkie tempo pozwalało Babie odpocząć w ruchu.

Amfibia. Klekocząc gąsienicami pojazd zbliżył się i minął skrytą w mroku dwójkę. Baba przysłuchiwał się ciężkiemu terkotaniu silnika. Znał ten dźwięk. Czy nie?
Baba zagryzł zęby w bezsilnej złości. Może i nie miał pewności, ale ile amfibii M 113 mogło się kryć w pobliżu? Taak... gangerzy zabrali im ich zabawkę, a Baba nie mógł nic z tym zrobić. Przynajmniej nie teraz.
Później. Później zadecyduje czy można z tym coś zrobić. Wpierw musiał uratować swoich przyjaciół. Reszta... reszta się nie liczyła... Utracili wszystko na co pracowali przez ostatnie miesiące... czy na prawdę minął już rok?
Musi uratować przyjaciół, może w innym miejscu będą mogli na nowo się osiedlić... a może znów będzie musiał samotnie włóczyć się przez zdewastowany krajobraz?
Ruszyli dalej. Jednak nie było im dane zajść daleko.
Bosede przez chwilę rozważał propozycję Teda. Potem wzruszył ramionami, co wywołało u niego grymas bólu...
- Poczekajmy chwilę. Może dwie godziny. Jak się nie ruszą cofniemy się.. - zadecydował ostatecznie.
Nie czuł się na siłach na bardziej odważne rozwiązania. Poczeka. Lub się wróci... przez to otępienie było mu to obojętne.
 
Ehran jest offline  
Stary 07-08-2018, 20:05   #638
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qRKNw477onU[/MEDIA]
Świat Blue nie należał do skomplikowanych, o nie. Wbrew pozorom był on prostym, złożonym jak konstrukcja cepa tworem, gdzie wszystko miało swoje miejsce i czas, a także hierarchię wartości, z Troyem gdzieś na smętnym jak czarny chuj końcu dolnych rejonów.
W świecie owym panował pokrzywiony, ale jednak porządek - cień zasad, jakaś tam gówniana moralność, a raczej jej wypaczona wódą i prochami wersja. Były też oczywiście odpowiednie przestrzenie biznesowe, przeznaczone na zawieranie nowych, potencjalnie lukratywnych znajomości oraz co za tym idzie zdobywanie doświadczeń, czego żaden szanujący się, poważny przedsiębiorca nie mógł zaniedbywać. Świat Blue działa niczym dobrze naoliwiona, samonapędzająca się karuzela spierdolenia na której blondyna z Vegas była głównym kustoszem i tak od lat, przez które napatoczyło się jej w najbliższe rejony niejedno dziwowisko, więc do sparingu podeszła ze stoickim spokojem, dumając co najwyżej nad późniejszą potrzebą wzięcia prysznica i wytapetowania na nowo ryja, jako że pot kiepsko działał na tapetę, a jak miała uderzyć w miasto bez szpachli na mordzie?
No nie dało się.

Trud, pot i znój opłaciły się jednak - słowo po słowie zdobywała informacje o swoim celu, kolekcjonując je jak dziwka choroby weneryczne… albo statystyczny czarnuch nieślubne bękarty. Z blond obliczeń wychodziło, że oto objawił się jej cel wyjątkowo ciężki do przejścia, chociaż podejście owo nie było niemożliwe. Nie mówił kiedy raczy się pojawić, tym trudniej szło się przygotować na jego przybycie wcześniej. Normalnie więcej pytań niż odpowiedzi… nie zamierzała się jednak poddawać, nie było o tym mowy. Hand wciąż pozostawał aktualnym numerem jeden na liście atrakcji do zaliczenia w tym smutnym jak pizda mieście.

Zostawał jedna kwestia, niedająca pannie Faust spokoju. Odrzuciła sprzęt treningowy na bok i otarła pot z czoła, zakładając na ryj uśmiech biznesowy numer pięć.
- Nie łapię jednej rzeczy - klapnęła na materacu, wyciągając nogi daleko przed siebie i wślepiając się w brunetkę - Czaję, że nie jestem stąd. Obca, przejezdna i w ogóle kurwa nie powinno mnie tu być, zwłaszcza na tak długo… no ale - wyraziła werbalnie głęboką, filozoficzną zadumę w jakiej oto się znalazła. Westchnęła i pokręciła głową - Co z tego że to TEN Steve? Typ jak typ, robi co mu każe Zgred i tyle - rozłożyła bezradnie ramiona - Po chuj przed nim spierdalałaś jak się dowiedziałaś kim jest? - musiała spytać, bo nie byłaby sobą.

- Bo jest stuknięty. - odpowiedziała Max. Ale cicho. I wcześniej rozejrzała się po w końcu pustej siłowni gdzie obsługa powinna chyba nadal być na dole. Jakby się bała, że ktoś ich podsłucha i zaraz rozniesie o czym i o kim gadają. - Bałam się, że jakoś się dowie albo domyśli, że ja już wiem, że on to on i mnie profilaktycznie sprzątnie. - brunetka wyjaśniła swoje wcześniejsze obawy jakie wówczas nią kierowały.
- To White Hand. On nie jest do sprzątania tylko do usuwania przeszkód jakie stoją na drodze Starego. I przeszkód jakie stoją do usunięcia tych przeszkód. Nie wiadomo jak zareaguje jak ktoś by się dowiedział, że tutaj przyjeżdża ćwiczyć. - Latynoska rozłożyła ręce i upiła parę łyków z butelki. Otarła twarz ręcznikiem i usiadła na stosie mat ćwiczebnych.

- Jakoś tamtej pary leszczy nie sprzątnął, a oni tutejsi i na pewno wiedzą kim jest od początku - panna Faust machnęła ręką jakoś w stronę wyjścia, gdzie jakoś na dole koczował grubas i ten drugi patafian, jeszcze brzydszy niż Machado - Nie jest stuknięty, raczej… profesjonalny. Robi co mu każą, bez wahania i pytań. To dobre narzędzie, zna swoje miejsce i obowiązki - znowu wzruszyła ramionami, a potem machnęła zbywająco ręką. Jakoś nie chciało się jej tłumaczyć, że ona robiła mniej więcej to samo u siebie w Vegas.
- Długo pracuje dla Zgreda? Dlaczego ludzie dostają pierdolca gdy tylko się wspomni ksywę White Hand? Torturuje cele? Morduje całe rodziny łącznie z dziećmi? Skąd kurwa taka fama na rewirze, że lepiej nie podchodzić, a najlepiej wyciągnąć kopyta i wypierdalać na drugi koniec miasta jak się przeszura w pobliżu?

- Słuchaj ja ci mówię co o nim wiem a ty zrób i myśl co uważasz.
- Max przetarła twarz ręcznikiem a potem zaczęła przecierać swoje ramiona. Blue miała wrażenie, że chyba nie zamierza wnikać w prywatne opinie blondyny ale za to ma swoje własne i niekoniecznie takie same. Ale nie zamierzała tutaj drzeć o to koty.
- Nie wiem jak długo pracuje dla Starego. Ale długo. Jak pamiętam to już dla niego robił i tyle. A strach jest dlatego, że nigdy nie wiesz czy jak go widzisz właśnie z jakiegoś powodu nie idzie po ciebie. Choćby po to, że jest za twój łeb nagroda albo ktoś przekonał Starego, że mu przeszkadzasz albo ten sobie coś ubzdurał, że mu przeszkadzasz. Albo wcale nie jest po ciebie tylko po typa za tobą czy obok ciebie. Ale weźmie cię za przeszkodę więc cię sprzątnie bo stoisz mu na drodze. Dlatego wielu ludzi po prostu go unika. Taka profilaktyka. Bo sobie może przyjechać kontrolować jakąś akcję a może przyjechać cię sprzątnąć. I ta jego gęba z tymi ślepiami. Nigdy nie wiesz co mu we łbie siedzi. Czy nic nie mówi bo już idzie cię załatwić czy nic nie mówi bo zwykle mało mówi i to jego kolejny dzień i nawet cię nie zauważa, że cię mija. - Max starała się wytłumaczyć komuś spoza miasta dlaczego właśnie White Hand jest odbierany właśnie tak a nie inaczej. Mówiła dość wolno i z zastanowieniem sama chyba się dopiero teraz nad tym zastanawiając. Gdy próbowała wyczuwalną przez skórę wiedzę detroickich ulic wyrazić słowami które nagle okazywały się nieprecyzyjne i skomplikowane do wyjaśnienia prostych, ulicznych zasad, że White Hand to White Hand.

- Brzmi prawilnie - Blue uśmiechnęła się pod nosem, obracając głowę ku oknu. Faktycznie Hand gapił się jak rasowy zwyrol tym wyprawnym z wyższych emocji wzrokiem i rzadko mrugał. No i ta gęba. I oczywiście garniak. Normalnie kolana miękły, a uda się rozkładały.
- Przyjeżdża tu swoim merolem czy czymś innym? - spytała też nie zamierzając dalej drążyć tematu dlaczego tak nie podnieca się faktem, że Rączka szlachtuje skutecznie przy wykonywaniu roboty. Nie było sensu.

- Nie. W białym to każdy by wiedział, że to on. Przyjeżdża takim składakiem. Czarnym. Z bagażnikiem akurat jak na torbę do ćwiczeń. Albo trupa. - Max pokazała w powietrzu coś co gabarytami mogło przypominać dużą torbę podróżną czy plecak. Więc pewnie i ciało mogło się upchnąć w rzeczonym bagażniku czarnego wozu. Zaś barwa samochodu nie była dziwna w tej dzielnicy, można było więc uznać ją za firmową dla trzonu Schultzów. Więc pewnie nie rzucała się tak w oczy jak merol i do tego ten wyjątkowo biały merol bo choć już Blue trochę przebywała w tej dzielnicy to nie słyszała o drugim, białym merolu.

- Marka, model? Coś ponad kolor i mały gabaryt? - panna Faust doprecyzowała kwestię, aby nie zostawić niedopowiedzeń. Czarne, małe fury… kurwa, gdyby jeszcze ogarniała coś więcej ponad podstawowe modele byłoby zacnie, no ale od czego miała Dzikiego albo Kapelusznika? - Składak… ma znaki… a jebać - mruknęła, wstając na równe nogi i dorzucając przez ramię - Ma coś po czym idzie poznać że to on? Nie zamierzam tu codziennie rano koczować. Jestem kobietą biznesu, mój czas to szton. Co innego przejechać obok tej rudery i rzucić okiem czy jest, a co innego… wpierdalać się na piętro i rozglądać jakby się miał nagle zespawnić niczym pierdolona dobra wróżka.

- Ma maskę od Audi. I dwa, duże, okrągłe halogeny z przodu nad zderzakiem. I niebieskie neony pod podłogą. Ale nie wiem czy działają, może w dzień ich nie włączał. Dwie rury wydechowe z tyłu, czarny spoiler z tyłu, siatkę na wszystkich szybach, i chyba ze dwulitrowy benzyniak pod maską chociaż nie wiem jak on go tam wcisnął.
- ciemnowłosa dziewczyna wydawała się w zamyśleniu przypominać kolejne detale fury jaką jeździł White Hand. A raczej jaką przyjeżdżał tutaj.
- Kiedy pogadasz z Anną? - zapytała po chwili patrząc na blondynkę.

- Teraz odstawię cię do Grzesznika - ta odpowiedziała lekko, równie lekko podchodząc do przeszklonej ściany. Chwilę się w nią gapiła a gdy znalazła swojego ochroniarza na odpowiednim stanowisku pomachała mu, a potem pozdrowiła. Wszystko środkowym palcem.
- Mam na głowie Deatmatch do dogrania. Szczegóły biznesplanu. Jeszcze nie było czegoś takiego w dzielnicy Zgreda, dużo roboty. Dobrze chociaż że Dziki i Blue Angel nie łapią się już za łby - mruknęła trochę poważniej, wracając uwagą do Latynoski - Nie dygaj, pamiętam. Nie zapomnę, mamy przecież deala. Jutro, pojutrze. Na pewno do końca tygodnia. Zależy co moja główna mocodawczyni wymyśli. - rozłożyła bezradnie ręce w geście “no co ja mogę?”.

Latynoska chwilę trawiła to co powiedziała blondynka.
- Parę dni nie robi mi różnicy chociaż szczerze mówiąc jak masz takie chody u naszej szefowej to nie wiem czemu byś nie miała od ręki z nią pogadać. - powiedziała w końcu podchodząc do magnetofonu i wyłączając go. Potem zaczęła zbierać swoje rzeczy ale bez większego entuzjazmu zapewne mając wątpliwości co do szczerości takich deklaracyjnych obiecanek. Zdając sobie pewnie jednak sprawę z własnego położenia nie poruszała jednak tego tematu. - Ale jak mi to załatwisz to ja też mogę ci coś załatwić. - rzuciła mimochodem zbierając się już do powrotu na parter. - Chodź pod prysznic, powinni już rozgrzać wodę. - kiwnęła brodą w stronę wyjścia na schody. Nagle jednak uśmiechnęła się i spojrzała w bok na idącą obok blondynkę. - I jak to Dziki i Blue Lady się już nie biorą za łby? Przecież oni się nienawidzą. Wszyscy to wiedzą. Dziki nie może znieść, że ona ostatnio ciągle wygrywa. Zresztą reszta Ligii pewnie też. - jako rodowita mieszkanka Det oczywiście Max była łasa na wszelkie plotki o ligowych gwiazdach, samej Lidze, Wyścigach i pokrewnych tematach.

Detroit było jednak pojebanym miastem, tak kwadratowo. Chociaż nie… ludzie byli w nim pojebani i dostawali pierdolca na punkcie swoich gwiazd, Ligii, Wyścigów i wszystkim pokrewnym. Blue powoli zaczynała rozumieć o co chodzi, ale nie oznaczało to pełni akceptacji. Wzruszyła więc ramionami i wydęła wargi jakby nic niezwykłego się nie działo.
- Angel i Dziki będą jechać w jednym teamie. Pod banderą Zgreda - wyjaśniła wracając do suszenia zębów w uśmiechu - Na razie działają wspólnie, wystarczyło im pokazać inną perspektywę na przyszłe… - zamknęła się, szukając odpowiedniego słowa - Układy - dopowiedziała kiedy je odnalazła, a potem parsknęła - A co chcesz mi załatwić? I z ciekawości, sprzedali cię za długi, odjebałaś coś konkretnego a potem nie dało się inaczej wywinąć? Co tu robisz Max?

- Cóż… Powiedzmy, że za wolno przebierałam nóżkami.
- Max skrzywiła się nieco wracając pewnie do jakiegoś niezbyt przyjemnego momentu życia. Umilkła na chwilę bo zamieniła ze dwa słowa z dwuosobową obsługą lokalu by zapytać o prysznice ale okazało się, że są gotowe do użycia. Latynoska więc pokierowała ich dwójką w stronę pryszniców. W których o dziwo były prysznice.
- W pierwszych dwóch jest ciepła woda. - brunetka wskazała na jedną ze ścian z prysznicami. W końcu nie żyli w czasach, że coś działało jak kiedyś np. że działały prysznice i to jeszcze z ciepłą wodą. Chociaż skoro tamci dwaj musieli nagrzać wodę to pewnie nie do końca było tak beztrosko z tymi prysznicami jak kiedyś.

- Co ci mogę załatwić? - Max powtórzyła pytanie zdejmując z siebie górę przepoconego ubrania. - Słyszałam jak dziewczyny gadały, że szefowa chętnie by powinęła tamte kolorowe złotko z aukcji. - wskazała głową w bok jakby gdzieś tam było miejsce tamtej aukcji albo osoby o jakich mówiła. Nachyliła się by ściągnąć z siebie buty i spodenki. - A zgadnij z kim sobie posiedziałam i pogadałam przed aukcją? - Max rzuciła dół swojego ubrania na przepoconą stertę i uśmiechnęła się kokieteryjnie do blondyny. - Zresztą nie jestem w tym mieście od wczoraj. I nie od urodzenia sprzedają mnie na aukcjach. Pomożesz mi to ja pomogę tobie. Powiedz co cię interesuje. Poza Handem. - wysportowana Latynoska wzruszyła ramionami i podeszła do ściany uruchamiając prysznic.

Nawet ciepłą wodę mieli, no proszę proszę. Co za luksus i pecyna cywilizacyjnej flegmy na tym czarnym, bezneonowym zadupiu. Panna Faust słuchała w dziwnym jak na nią milczeniu, przyswajając kolejne informacje. Max nie obchodziła jej bardziej niż zeszłoroczny bełt po zbyt suto zakrapianej imprezie, niestety dała słowo i zawarła umowę, a każdy poważny przedsiębiorca musiał się wywiązać z raz danego słowa, taka parszywa natura biznesu jeżeli nie chciało się stracić twarzy. Rozebrała się i bez skrępowania zajęła prysznic z ciepłą wodą, zmywając powoli pot i kurz ze skóry. Miała tego dnia do załatwienia jeszcze masę interesów, wypadało jechać na nie czystym i ogarniętym, a nie capiącym starą skarpetą na dwie mile.
- Sama najlepiej wiesz co mnie interesuje - parsknęła, okręcając się frontem do brunetki. - Ale niech będzie. Angel, Camino… i Lexa. Niestety nie można skupiać się tylko na przyjemnościach - westchnęła cierpiętniczo robiąc do kompletu smutną minę - Czasem trzeba też popracować.

Brunetka miała zamknięte oczy gdy pozwalała by prysznic omywał jej twarz. Ale widać słuchała uważnie co mówi sąsiadka spod prysznica. Przetarła twarz dłonią i otworzyła oczy by spojrzeć na wyeksponowany przed nią front blondynki. Przez chwilę zastanawiała się biorąc z półki jakiś żel i rozcierając go sobie we włosy. Przy okazji też ustawiła się przodem do rozmówczyni wciąż z tym zamyślonym i trochę nieobecnym wyrazem twarzy.
- Lexa? Chodzi o te nowe prochy? - zapytała w końcu spoglądając na Blue trzeźwiejszym spojrzeniem. Zaczęła myć swoje włosy więc w dół ciała spływała zmieszana ze strugami wody piana.

- Zajebiste, nie? - Blue potwierdziła część do dragach i wrogu rasowym blondyn z Vegas... ale o tym ostatnim Max nie musiała wiedzieć. - Częstowałaś się już nimi? Dobra, ogarniaj dupkę. Na nas już pora. Na ciebie i na mnie. Frajerzy sami się nie wydoją, plany same nie zrealizuj, a wóda nie pojawi się z niebios - Wyszczerzyła się wyszczerzem rodem z reklamy pasty do zębów. Odstawi Latynoskę i bujnie się prosto do Dzikiego z informacjami od Szafirka. Potem z info zwrotnym od Dzikiego do Szafirka, a wieczorem jeszcze mieli z Troyem wyjebać Dirty. Zapowiadał się napięty dzień, aż do samego rana. Dlatego też Julia popatrzyła teatralnie na przedramię żeby sprawdzić godzinę i chuj z tym, że nie posiadała zegarka.

 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 07-08-2018, 21:33   #639
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Źli ludzie nigdy się nie smucą. Mogą się nudzić, gniewać, cierpieć, ale smucić się nie potrafią - tak przynajmniej Savage przeczytała kiedyś w jednej z niezliczonej ilości pochłoniętych książek. Życie jednakże nijak się miało do zlepku atramentowych liter, pozostawionych przez zapomnianego teraz autora na kartce papieru. Z drugiej strony stwierdzenie owe niosło pocieszenie, grzejąc drobne ciało lekarki od środka. Porządne społeczeństwo mogło mówić co chciało, słowami próbując zakląć rzeczywistość do momentu odrealnienia zakrawającego już o początki psychozy, lecz nie mogło zmienić prostej rzeczy - zwykłej, prozaicznej rzeczywistości dnia codziennego, choćby i pośrodku wojny. W ekstremalnych sytuacjach, gdy nadzieja na przetrwanie jawiła się raptem jako mgliste widmo majaczące na horyzoncie, człowiek pokazywał kim naprawdę jest, zaś patrząc na umęczone, blade i obolałe twarze dookoła, nie szło przeoczyć paru prostych zależności, działających na jednostki w skórach, tak ludzkich, jak tylko możliwe.
Podczas całej akcji z kutrami Alice na własne oczy widziała całe spektrum emocji, szarpiących jej nową rodzinę, słyszała napięcie w głosach rozbrzmiewających przez radio i widziała co działo się w zalanym domu pośrodku bagien, żałując iż nie może tego nagrać jako jasnego dowodu dla każdego niedowiarka, widzącego jednostki w skórach jedynie jako żywe epicentrum chaosu oraz terroru. Oczywiście mieli masę wad, jak każdy, jednakże pod nimi kryła się wielka góra zalet, zwykle usuwanych z widoku jako coś stanowiącego element… słabości. Co innego we własnym gronie…

Ze ściśniętym gardłem lekarka obserwowała powitanie Taylora i Guido, a bladosine z zimna usta wyginały się ku górze w uśmiechu. Mrugała zawzięcie odganiając wilgoć z kącików oczu, gdy sama podeszła do uroczego łysola i bez słowa objęła go ramionami w pasie. Zwykle elokwentna i wygadana ponad wszelkie pojęcie nie umiała znaleźć słów, które nie zalatywałyby siarą, ani nie zmniejszały jej starszemu bratu współczynnika szacunu na dzielni.
- Dobrze cię znowu widzieć, tęskniłam za tobą - wyszeptała, ograniczając się do prostego stwierdzenia do kompletu z mocniejszym zaciśnięciem mięśni ramion… lecz trwało to tylko chwilę. Dwa, może trzy uderzenia serca, nim z mroku nie wyłoniła się postać wielka niczym mityczny gigant, w ciemności przypominająca wieżę utkaną z mroku, o kształcie z grubsza przypominającą ludzką sylwetkę.
Nie musiała widzieć detali, aby bezbłędnie zidentyfikować wielkoluda. Rozpoznawała sposób w jaki się poruszał, sam kontur ciała. Cień bezwłosej głowy drapiąc nabrzmiałe brzuszyska chmur wysoko ponad rudą głową.
- Wybacz proszę na moment skarbie - wychrypiała do mniejszego łysola, odklejając się od niego i jak po sznurku idąc na spotkanie tego większego. Z każdym kolejnym krokiem oddychało się jej coraz ciężej, usta zaczęły drżeć. Ostatkiem sił powstrzymywała się, aby nie rozpłakać się pośrodku czarnej nocy i nie rzucić biegiem prosto do celu. Nie wypadało wszak, należało zachować spokój oraz opanowanie, gdy ludzie patrzyli.
Tak… brzmiało rozsądnie.

Drobne ciało miało własne zdanie i nim mózg zdążył zareagować, miniaturka gangera wyrwała do przodu, rozchlapując wodę przy każdym zderzeniu stóp z betonem. Deszcz przestał się liczyć, tak samo jak chłód. Nie widziała pokotu rannych, wybojów na drodze, ani ruin upadającego miasta. Był tylko on, na wyciągnięcie ręki. W całym koszmarze minionych dni, los od czasu do czasu składał im w podarunku cudowne chwile. Nieliczne i krótkie, wystarczyć musiały na zapas. Na zapas nie warto było się smucić, a cieszyć. Korzystać w pełni z okruchów radości wyrwanych Pustkowiom po długiej i ciężkiej walce… tuż przed następną potyczką, ale to zaraz. Jeszcze nie teraz.
Teraz rozpaczliwy pęd zakończył się dla rudej lekarki wstrząsem, towarzyszącym zderzeniu z oazą spokoju w mundurze Pazurów. Ledwo znalazła się w jego okolicy i poczuła jak troski odchodzą, przegonione aurą opanowania, roztaczaną przez jego milczącą aparycję.
- D… dobry wieczór tato - wydukała, wciskając twarz w spłowiały, mokry od wiszących w powietrzu resztek deszczu mundur.

Taylor pomruczał coś gdy po chwili zwłoki albo wahania spróbował jednak objąć swoimi wsadzonymi w łupki ramionami na stelażach jednego z najmniejszych wzrostem członków bandy. Oczywiście puścił ją gdy oderwała się od niego i udawała, że wcale się nie śpieszy do swojego przybranego ojca. Ten rozłożył ramiona w geście przywitania i też objął ją opiekuńczym gestem pozwalając wtulić się w swoje ogromne cielsko.
- Dobry wieczór córeczko. Jak się czujesz? Potrzeba ci czegoś? - zapytał cichym, troskliwym głosem wciąż trzymając ją w objęciach.

- Pokoju na świecie, końca wojny? - dziewczyna siorbnęła nosem, siląc się na dowcip równie niskich lotów co ona sama. - Ewentualnie, jeśli to nie stanowi problemu, chciałabym prosić aby było już lato… ale punkt pierwszy harmonogramu jest jednocześnie tym najbardziej priorytetowym w drzewku wartości wyznawanym na ten miesiąc i tysiąclecie - zacisnęła mocniej ramiona, jakby próbowała stopić się z większym ciałem, przejąć jego opanowanie a przede wszystkim ciepło… tak wytęsknione po długich godzinach w chłodzie, wodzie i strachu.
- Czy wielkim nietaktem będzie… jeśli poproszę o udostępnienie posiadanych przez was w terenówce środków opatrunkowych i zapasów żywności? - podniosła wzrok, przez mrok wlepiając się w jasną plamę głowy opiekuna majacząca wybitnie u góry. Wzięła głęboki wdech i dopowiedziała ciszej, przechodząc na dyskretny szept - Mamy rannych, martwych… wyziębionych… a mnie skończyły się bandaże. Guido chce jak najszybciej przedostać się do bunkra, chłopaki… muszą być na chodzie. Łatwiej przyjdzie ów wyczyn z pełnym brzuchem - uśmiechnęła się smutno - Bądź chociaż ciepłą podkładką imitującą pełnoprawny posiłek, musimy improwizować. Mów lepiej co działo się u was? Jak się czujesz, jak ręka? Mieliście problemy, ktoś was niepokoił. Widziałeś… coś niepokojącego?

- U nas dla odmiany było nudno i spokojnie. Tylko ta paskudna pogoda. - olbrzym lekko uniósł rękę w stronę nocnego, pochmurnego nieboskłonu z którego nadal lało. Bez trudu zgarnął podopieczną ze sobą i wrócili do terenówki która zaskrzypiała resorami gdy oficer Pazurów wsadzał swoje cielsko do środka. Ale wewnątrz przynajmniej było sucho.
- Niestety przez te robactwo ogrzewanie siadło. - powiedział tonem usprawiedliwienia. No i rzeczywiście wewnątrz pojazdu było niewiele cieplej niż na zewnątrz tyle, że właśnie sucho i nic nie lało na grzbiet.

Przybrany ojciec Alice schylił się i spod ławek ładowni wysunął jakiś pojemnik. - Tu powinnaś coś znaleźć. - powiedział przesuwając pudło w stronę rudowłosej dziewczyny. - Prowiantu nie mamy zbyt dużo. - dodał dokładając do pierwszego drugie pudło które zastukało jakby się tam coś przesuwało czy przewalało.
- Oczywiście, zaniosę ci to więc usiądź i się ogrzej. - wskazał na miejsce na ławce obok siebie. Musiał całkiem dobrze znać zawartość pojazdu bo chociaż macał i ruchy miał powolne to jednak orientował się pomimo panujących ciemności. Odwrócił się i trzymał coś w rękach. Po chwili Alice poczuła jak zaczyna wycierać jej włosy jakimś ręcznikiem.

Trzy ruchy wielkich dłoni i Savage poczuła że znów jest małym dzieckiem o które troszczy się kochający rodzic. Nie było potrzeba wielkich słów, starczyły raptem same gesty, te zwykłe i zdawałoby się prozaiczne. Miłość nie mieszkała bowiem w górnolotnych frazesach, przynajmniej nie ta prawdziwa - ona wolała drobnostki dnia codziennego, budując z wielobarwnej mozaiki właściwy obraz relacji między dwojgiem ludzi. Poczucie bezpieczeństwa, spokoju i ciszy, zawartej w małych troskach dnia codziennego. Niby nic niezwykłego - suszenie włosów… lecz zwykle to Alice dbała o rodzinę, tak się jakoś utarło. Działanie w drugą stronę za każdym razem okazywało się… piekielnie miłe, wyczekiwane.
Prawidłowe i prawdziwe. Jeden z tych elementów dla jakich warto było starać się przejść przez piekło wojny.
- Dziękuję tato - powiedziała po dłuższej chwili wypełnionej westchnieniami ulgi i cichym mruczeniem, przetykanym dzwonieniem zawieszonego na piegowatej szyi dzwoneczka. Podzielił się tym co miał, mimo iż nie miał wiele, bo go poprosiła. Ostatnio ciągle o coś prosiła.
- Przepraszam… - powiedziała kanciasto, gapiąc się gdzieś w czerń nocy, pośród cieni poszukując innej znajomej sylwetki, tym razem w skórzanej kurtce - Nigdy nie chciałam abyś przeze mnie… trafił w podobny konglomerat obłędu i kłopotów, ciągnąc dodatkowo inne bogu ducha winne istnienia. Przykro mi… nie wiem co robić, nie mam pojęcia. - przymknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach. - Nie wiem jak zakończyć tę wojnę między nami a Nowym Jorkiem. Chciałabym… znaleźć idealne remedium, ale… nie potrafię.

- W realnym świecie nie ma ideałów Alice. -
olbrzym odpowiedział cicho i przyciągnął córkę do siebie obejmując ją ramieniem. Milczeli chwilę siedząc w ciszy i nocnej ciemności słuchając bębnienia ulewy o dach wozu i nieco przytłumionych dźwięków obozowiska w jakim parkowali. - Myślę, że w zaistniałej sytuacji radzisz sobie świetnie. Jestem tego pewien. I jestem pewien, że reszta ludzi dookoła nas również tak myśli. Nawet jeśli nie potrafią tego bezpośrednio okazać czy nawet nazwać. Niestety obawiam, się, że twój charakter sprawia, że bierzesz za dużo na swoje barki. - westchnął olbrzym. W głosie dało się znać i powagę, i zmartwienie ale też i dumę przemieszaną z uznaniem. A na samym dnie jeszcze oczywiście nadzieję.
- Wojna to przedłużenie polityki. Nie jest łatwo ją zacząć ani skończyć. Nie mam wszystkich potrzebnych danych do odpowiedniej analizy ale wydaje mi się, że w tej chwili panuje chwiejna ale jednak równowaga pomiędzy stronami konfliktu. Czyli obie strony mają podobne możliwości. Prawdopodobnie zdają sobie z tego sprawę. Więc zdają sobie sprawę, że konflikt zapowiada się wyczerpujący dla obydwu stron. A to oznacza, że każda z nich może wykazywać tendencje gry na czas w nadziei na znalezienie dodatkowych środków które mogą przeważyć szalę na swoją korzyść. - dowódca i sztabowiec Pazurów i wielu innych jednostek sojuszniczych z nimi zaczął powoli analizować sytuację od poziomu strategii. Mówił spokojnie, poważnie ale nadal cicho skoro byli sami i blisko siebie.
- W perspektywie dłuższego czasu większe szanse ma ta strona która ściągnie prędzej więcej posiłków. Tu przewagę pozornie mogą mieć Nowojorczycy ze swoim regularnym wojskiem i ciężkim uzbrojeniem. Ale Nowy Jork jest bardzo daleko stąd więc to dla nich wojna peryferyjna i na pewno kosztowna. Runnerzy mają stąd o wiele bliżej do swojego Detroit niemniej jakościowo przypuszczam mogą mieć trudności z nawiązaniem równorzędnej walki z przygotowanymi do walki żołnierzami NYA. Czyli znowu jest to bardzo niepewna zmienna która trudno oszacować jak się przeważy. - sztabowiec dalej analizował kolejny temat omawiając go po kolei, mocne i słabe strony obydwu stron.
- Jak mawiał Napoleon, na wojnie potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i pieniądze. Dziś nic się z tego nie zmieniło nawet jeśli nie używamy już pieniędzy. Ta strona dla której zyski nie zrekompensują strat prawdopodobnie zrezygnuje z konfliktu pierwsza lub zacznie szukać jakiegoś innego rozwiązania. Tutaj główną świnką ze skarbami jest ten Bunkier. Ani jednym ani drugim na niczym innym tu chyba nie zależy. No chyba, że o czymś nie wiem. Ale zasoby bunkra są ściśle określone i nie są niewyczerpalne. Jeśli nie będzie tam co zdobywać, albo okaże się to zbyt trudne do utrzymania któraś ze stron może zwinąć manatki. Obie strony przyjechały tu po łupy. A, że jest ich zbyt dużo by pojedynczy rajd zdołał zabrać wszystkie czy większość to muszą założyć bazę przynajmniej na tyle stabilną aby wyczyścić tą skrzynkę miodu i wrócić do domu z twarzą. - Pazur dalej roztrząsał kolejne i kolejne punkty tego wyspiarskiego konfliktu.
- Porozumienie jest naturalnie możliwe nawet na tym etapie. To tylko kwestia chęci obydwu stron. Sztuka jak zwykle polega na tym by każda z nich mogła zawrzeć taki kompromis by poczuć się zwycięzcą albo chociaż nie uchodzić za pokonanego. Muszą mieć możliwość wyjścia z twarzą. Jedna strona może dać drugiej coś czego ta potrzebuje a samodzielnie zdobyć nie może. Jednym z pierwszych kroków ocieplenia konfliktu jest zwykle wzajemna wymiana jeńców. Na dłuższą metę utrzymanie jeńców to zwykle tylko dodatkowy koszt w wojennym kalkulatorze dlatego często obie strony chętnie przystają na taki krok. No i zwykle pomocna w negocjacjach jest wizja wspólnego wroga. Tak jak widziałaś było z tymi kutrami. One strzelały do wszystkich i wszyscy strzelali do nich. Dlatego Alice rozwiązań jest co nieco ale to nie ty masz je znaleźć czy wprowadzić w życie tylko zarządzający tym konfliktem. Sama nic nie zdziałasz bo po prostu nie zarządzasz tym konfliktem. Nie masz na niego bezpośredniego wpływu. - olbrzym nieco rozłożył ręce i westchnął gdy pewnie aż za dobrze dostrzegał tragizm tej sytuacji jaki dotyczył jego przybranej córki.

- Starożytni Grecy mieli bóstwa pijaństwa i radości: Dionizosa i Bachusa. My mamy za to Freuda, kompleks niższości i psychoanalizę. - Savage pokręciła powoli głową, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Myślami zaś błądziła kompletnie gdzie indziej. Daleko poza zalana deszczem Krainą Wielkich Jezior. - Boimy się wielkich słów w miłości, a lubimy je w polityce… smutne pokolenie. Oczywiście że nic nie znaczę w zestawieniu z toczącym się na tym terenie konfliktem. Nie zarządzam żadną ze stron, ani nie jestem bezpośrednio odpowiedzialna za prowadzenie walk, taktykę. Jestem nikim, ale czy bycie nikim równa się wydaniu niemego pozwolenia na rzeczy haniebne i niehumanitarne? Nie da się być neutralnym, nie w tej sytuacji… czasem po prostu nie da się stać z boku. Zresztą wiesz że nigdy mi to najlepiej nie wychodziło - w głos lekarki wdarła się autoironia, lecz wystarczyły trzy oddechy aby powróciła powaga - Czasem ktoś musi pokazać alternatywę, inna drogę. Przemoc nie jest rozwiązaniem… ile razy ci już to powtarzałam? - przygryzła wargę, skupiając się na dotyku ręcznika przy włosach: miłym, przyjemnym. Uspokajającym.

Pazur milczał przez chwilę siedząc w ciemnościach obok swojej przybranej córki. W końcu westchnął i znowu gdzieś sięgnął. Po chwili jego dłoń trzymała coś obłego i słupkowatego. Dopiero lekko stukające dźwięki i gest odkręcania zdradziły termos z którego major Rewers nalał płyn do nakrętki a potem podał ją Alice.
- Jeszcze całkiem ciepłe. - ostrzegł ją i rzeczywiście czuła ciepło płynu nawet przez nakrętkę. Ale dla zmarzniętych palców i dłoni i tak było to bardzo przyjemne uczucie. Podobnie jak dla gardła ciepły płyn jak spływał do wnętrza trzewi i zdawał się je również rozgrzewać od środka.
- Niestety Alice ale historia naszej cywilizacji pokazuje, że przemoc jest całkiem skutecznym rozwiązaniem. Gdyby było inaczej dawno byśmy jej przestali używać w toku ewolucji społecznej. A jak widzisz cywilizacja się skończyła a my dalej używamy przemocy. Gdyby było inaczej byłbym bezrobotny. - na koniec przybrany ojciec lekko się roześmiał z pewnie grymasem autoironii której po ciemku Alice nie widziała ale wiedziała, że on tam pewnie był.
- Niemniej przemoc to jakieś ryzyko i koszt. Jeśli są zbyt wielkie szukamy zwykle innych rozwiązań. Ale o tym mówiłem już wcześniej. - potrząsnął nieco ręką nie chcąc wracać do własnych słów sprzed paru chwil.
- I nie mów, że jesteś nikim. Wiesz, ze tak nie jest. Cała sekwencja zdarzeń z ostatnich dni to aż nadto dobitnie udowadnia. - zdementował również stwierdzenie rudowłosej lekarki jakie pewnie wydało mu się niedorzeczne.
- Ale jak słusznie zauważyłaś mówiłem o tej widocznej hierarchii i strukturze dowodzenia. Ale to nie jest pełny obraz. Masz wpływ na bezpośrednią hierarchię zarządzania jedną ze stron. I da się być neutralnym. Spójrz na miejscowych. Nie uczestniczą w konflikcie. Ty jesteś częścią jednej ze stron dlatego nie można uznać cię za neutralną. Będziesz dążyć do zwycięstwa albo chociaż przetrwania własnej strony. I to jest jak najbardziej naturalne, nie ma się temu co dziwić. - znowu udzielił krótkiej odpowiedzi na kolejny punkt w dyskusji i zastanowił się nad tym co proponowała Alice.

- Kutry eskortowały coś w rodzaju koparki, na zatopioną farmę gdzie się desantowała. Próbowała… coś odkopać, nie wiem co. Wyciągnęliśmy z niej… cóż, istnieje spore prawdopodobieństwo, że twardy dysk. Niestety komputer zostawiłam razem z resztą rzeczy w szpitalu. Nie mam na czym sprawdzić, ani podłączyć… poza tym robotyka, ehhh - powstrzymała chęć aby splunąć pod nogi.
- Wiesz że starałam się trzymać z daleka… a wyszło jak zawsze. Porozmawiaj z Guido, albo… mamy córkę pułkownika Nowojorczyków. Milly ją dostała, jako prezent ślubny. Też o tym myślałam. Pytanie czy zechce się jej pozbyć - sapnęła cicho przez nos, podciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami - I nie wydaje mi się, abym była sama.

- Dysk z danymi mówisz odkopały. - powiedział do siebie w zamyśleniu bawiąc się przesuwaniem palcami po termosie. Ale gest, nawet po ciemku wydawał się machinalny więc pewnie o czymś myślał.
- Ciekawe. Ja niestety już nie mam swojego laptopa. A raczej mam ale te robactwo się do niego dobrało i już chyba do niczego się nie nadaje. - westchnął wskazując swoją wielką łapą gdzieś w głąb mrocznej terenówki. - To są dane waszego wspólnego wroga, trzeciej strony. Dlatego jest to coś co może być cenne dla obydwu stron. Oczywiście zależy głównie od tego czy da się odzyskać te dane z tego dysku. Gdyby tak się stało mógłby być to niezły materiał przetargowy. O ile oczywiście Runnerzy czyli właściwie Guido, zdołaliby go odczytać i udostępnić przeciwnikowi. - palec oficera uniósł się nieco w górę by podkreślić ważność tego swojego wniosku. Wydawał się go bardzo interesować.
- Właściwie we wszelkich negocjacjach pomocny mógłby być pośrednik. Tutejszy szeryf wydaje mi się odpowiednim człowiekiem. Obie strony zdają się go zauważać i uważać za lidera lokalnej społeczności która nie jest zaangażowana w konflikt z żadną ze stron. Swoja drogą dla niego też mogą być to ciekawe dane. - zdawał się zauważyć kolejny punkt warty omówienia.
- Córka pułkownika może być tak cenną jak i kłopotliwą kartą. Trzeba by ją ostrożnie i z wyczuciem rozegrać. Jeśli nawet to jest prawdziwa córka pułkownika Harrisa to nie może on sobie pozwolić by względy osobiste stanęły nad służbowymi. Straci twarz i autorytet, może nawet go odwołają z tego posterunku. Trzeba by więc to jakoś opakować w coś innego, niż relacja “ojciec próbujący odzyskać swoje dziecko” albo załatwić sprawę bardzo dyskretnie. Lub na odwrót, otwarcie i jako gest dobrej woli i zaufania. - z tą sprawą widać było, że olbrzym jest dość ostrożny i podchodzi do sprawy jak przysłowiowy pies do jeża. Gdy mówił jednak o ojcu próbującym odzyskać swoją córkę delikatnie przysunął głowę Alice do siebie i pocałował ją w czubek głowy.
- A rozmowa z Guido… - wyraźnie zawahał się gdy przeszedł do kolejnego pomysłu swojej córki. - Wydaje się być bardzo impulsywnym człowiekiem i silnych charakterze. Do tego charyzmatyczny w taki naturalny sposób, że wzbudza zaufanie w otoczeniu. Obawiam się, że rozmowa bezpośrednio między nami i to pod względem doradztwa co do obrania strategii mógłby odebrać jako próby podważenia jego pozycji. - popatrzył w ciemności na twarz córki by zaznaczyć, że dostrzega tu potencjalny problem.
- Wtedy mogłoby to nawet przynieść odwrotny skutek od zamierzonego. Bardziej myślę mogłabyś w naturalny sposób sama więcej i łatwiej osiągnąć. Przy czym łatwiej nie oznacza łatwo. Z silnymi charakterami bowiem trudno się negocjuje i nakłania do zmiany zdania. W pewnym stopniu mógłby być pomocny Nix. Tak mi się wydaje. Obaj chyba chcą na siłę tego nie widzieć ale świetnie się uzupełniają. Niestety są też zwyczajnie zazdrośni o siebie co prowadzi do spięć między nimi. Rozmawiałem chwilę z Nixem zanim pojechali na wybrzeże. Zdziwiłabyś się ile z tego co mówił dotyczyło samego Guido. Nix zaś ma głowę na karku i potrafi zachować zimną krew w stresowych sytuacjach. Myślę, że świetnie mógłby mnie zastąpić a ciężar dyskusji między mną z Guido a Nixa i Guido to w ogole inna kategoria. Sądząc zaś po tym co mówił Nix, Guido choć też się do tego nie przyznaje jednak bierze pod uwagę to co mówi Nix. Tylko musi dbać by to się nie wydało przed innymi. I na swój sposób obydwaj się również szanują nawzajem no i uznają swoją wartość. To niestety jednocześnie sprawia, że traktują tego drugiego jako potencjalnego konkurenta co znowu prowadzi do spięć między nimi. Niemniej mimo wszystko myślę, że współpraca między nimi dwoma mogłaby podziałać na nich obydwu bardzo stymulująco. Guido brakuje wojskowej i specjalistycznej wiedzy chociaż nadrabia to świetnie dobierając sobie ludzi którymi może to sobie zrekompensować. Nixowi brakuje jeszcze pewności siebie i doświadczenia w zarządzaniu większymi grupami ludźmi. Obydwaj jednak zdradzają cechy lidera i lojalności względem swoich ludzi i wartości w które wierzą. Co daje im niesamowitą motywację i siłę którą inni wyczuwają i dlatego ich do siebie przyciągają. Myślę, że to wszystko warto wziąć pod uwagę, Alice. - Tony wszedł na swój typowy omawiający zagadnienia ton w którym płynnie omawiał kolejne sprawy aż do wyczerpania tematu. W końcu jednak nawet jego słowotok musiał się skończyć i wreszcie zamilkł.

W powietrzu pojawiały się nowe zestawy danych, propozycje i tylko głupiec nie słuchałby ich, skoro zostały wypowiedziane przez kogoś pokroju Tony’ego. Miał rację, jak zawsze. Potrafił rzucić nowe światło na stare problemy, ukazując je pod kompletnie nowym kątem. Ubierał w jasne sformułowania to, co chodziło po rudej głowie dość nieśmiało, nie umiejąc nabrać werbalnej formy.
- Więc Nix plotkował o Guido, kiedy ten nie słyszał - pozwoliła sobie na zaczęcie od lżejszego tematu, przepijając kwestię ciepłym naparem z kubka, zaś w myślach zanotowała aby wreszcie zorganizować sobie własny termos, gdy tylko nadarzy się sposobność. - Z ciekawości… co mówił? - uniosła kark aby móc spojrzeć opiekunowi w oczy, przy okazji przyklejając się do jego piersi na podobieństwo niewielkiego pąkla u majestatycznego wieloryba.
- Porozmawiam z nimi, gdy Pete wróci. Mówiłam im, że są podobni i współpracując więcej zyskają… ale kto by tam słuchał nawiedzonych pacyfistów - mruknęła z przekąsem, moszcząc się wygodnie pod pazurowym ramieniem. Chłód odpuścił, przynajmniej chwilowo, dzięki czemu szło złapać głębszy oddech przed nadciągająca milowymi krokami nową awanturą.
- W Bunkrze jest pan Patrick, Baba o nim opowiadał. - zaczęła nagle kompletnie z innej beczki - On też myślę… mógłby rzucić nieco światła na dane z dysku. Kwestia dogadania i odnalezienia go. Martwię się o niego, tato. Ostatnio gdy się widzieliśmy był ranny i szedł na zwiad, sprawdzić kutry z bliska. Od tamtej pory zero kontaktu - posmutniała, spuszczając wzrok na trzymany oburącz kubek - Nix to dobry człowiek. Lojalny, ciepły… kochany. Troszczy się nawet o te irytujące elementy krajobrazu. A Guido… - na bladej twarzy pojawił się uśmiech i cień kolorów - Mówiłam ci, że jest wyjątkowy. Bywa porywczy, przyznaję. Ale… cóż. Skoro jest moim mężem winnam go bronić i stawać po jego stronie cokolwiek by się nie działo, prawda? Nie każdy miał tyle szczęścia aby pobierać nauki od ciebie - parsknęła cicho, odstawiając pusty kubeczek na podłogę - Jedziesz z nami na Wyspę, tato? Czy… zostajesz tutaj? Nie będę ukrywać, że wolałabym się nie rozdzielać. Nie chcę znowu cię zgubić.

- Och, młoda damo…
- przybrany ojciec nieco cofnął głowę jakby chciał spojrzeć na siedzącą przy nim córkę z nieco lepszej perspektywy. Udało mu się przybrać ton żartobliwej wersji tony i zwrotu jakiego zwykle używał jeśli musieli o czymś poważnie porozmawiać i to zwykle o niczym przyjemnym.
- Jeśli pojadę któż przybędzie ci na ratunek w krytycznym momencie jeśli nie twój genialny staruszek? - zapytał kpiącym tonem żartując z samego siebie i swojego poważnego zazwyczaj nastawienia do wszystkich i wszystkiego.
- Co do Guido obawiam się, że stawałabyś po jego stronie nawet jakbyś nie była jego żoną. Zawsze stawałaś po stronie potrzebujących. - dodał miękkim tonem całując dziewczynę w czoło.
- Poza tym Boomer jest w tej chwili wyłączona z akcji i potrzebuje opieki. A ja jestem ich dowódcą. No i myślę, że dobrze jest tutaj trzymać rękę na pulsie. - rozejrzał się dookoła gdzie przez szyby i ulewę były widać ciemne bryły budynków i ulic.
- O Babę się nie martw. Na pewno się jakoś urządził. Może po prostu odpoczywa co jest prawdopodobne jeśli był ranny. - wrócił tematem do wielgachnego mutanta porośniętego futrem i o gadzich nogach.
- Z tym nie słuchaniem mam nadzieję, że to autoironia i taki żart. Ciebie młoda damo trudno nie słuchać. I też masz silny charakter i wierzysz we własne wartości. Dlatego trudno cię przekonać tak samo jak tych dwóch ananasów. Dlatego się ścieracie i będziecie się ścierać. Przede wszystkim z Guido. Po prostu macie inne punkty widzenia, doświadczenia i wartości a każde chce postawić na swoim. Kompromis jest oczywiście możliwy niemniej trzeba do tego umiejętnie podejść. I jestem przekonany, że on też nie traktuje cię jako przelotnej miłostki co wyraźnie wskazują jego obecne działania. Bo po tobie widzę, że się w nim zabujałaś na amen ale nie byłem z początku pewny jego motywacji. Kompromis wydaje mi się najłatwiej osiągnąć jeśli zostawicie sobie osobistą przestrzeń życiową, swoją specjalizację w której jesteście mocni i będziecie wspierać te drugie w jego działaniach. Wówczas myślę, jest szansa na stabilne porozumienie na partnerskich warunkach. - sztabowiec płynnie przeszedł do omawiania związku swojej przybranej córki z facetem jakiego poznał może dobę temu, ostatniej nocy. I mówił podobnie jak omawiałby taktykę jakiejś bitwy, wojny czy kampanii niemniej wydawał się przekonany o tym co mówi.
- A co do Nixa no to złożył porządny wojskowy raport jak na oficera Pazurów przystało. Więc myślę, mam przyzwoity chociaż jeszcze niepełny obraz tego do czego doszło tam na bagnach. I tutaj Nix niczemu nie uchybił i stwierdzenie, że “plotkował” jest mocno na wyrost. Nie, nie to nie to. - pokręcił przecząco głową na znak, że jednak patrzy na to z innej perspektywy.
- Interesujące jest jednak to jak mówił i to czego nie mówił. No i moje własne obserwacje z wcześniejszych poczynań i zachowań tych dwóch ananasów. Widzę też, że Nix przeżywa kryzys. Rozdziera go powinność żołnierza i oficera a męża. Gdyby doszło w tej chwili do sytuacji albo - albo naprawdę trudno mi oszacować jak mógłby się zachować. I wcale nie zazdroszczę mu tej sytuacji. - Tony zdawał się poddawać swojej ulubionej pasji analizowania dostrzeżonych faktów, zebranych informacji, i posiadanych danych oraz starać się z tego wysunąć odpowiednie wnioski na przyszłość.

- Ależ tatusiu… - Lekarka odwzajemniła parodystyczny ton, udając pełną powagę zarówno w tonie jak i spojrzeniu - Myślę, że tak kluczowa persona kadry szkoleniowej Pazurów powinna bardziej na siebie uważać, nie tylko ze względu na jej pozycję lecz również zbliżającą się emeryturę. Sam powiedziałeś, że przejdziesz na nią dopiero, gdy zostaniesz dziadkiem, a jak sam zauważyłeś kochamy się z Guido... bardzo. I szczerze i tak, masz absolutną rację. Lepiej jest, gdy nie wchodzimy w swoje kompetencje. Wtedy praktycznie oboje... mówimy ludzkim głosem. Gdy konflikt ustanie i nadejdzie przerwa na złapanie oddechu powinniśmy iść na obiad rodziny. We trójkę. Lepiej się poznać, zrozumieć- na koniec prawie wybuchła szczerym śmiechem, jednak ostatkiem sił udało się jej powstrzymać chichot. Podniosła się na kolana i wyciągnąwszy raniona ku górze, objęła masywny kark, by finalnie pozostawić czuły pocałunek na łysej skroni. Otaczał ich cyklon kłopotów, oni zaś w tej chwili znaleźli się wewnątrz jego oka, chłonąc pozorny spokój o bardzo krótkiej dacie przydatności do spożycia.
- Musimy zorganizować sobie sposób komunikacji. Krótkofalówki? Częstotliwość radiowa? CB radio? - rzuciła parę pomysłów, przyglądając się przeznaczonym dla rodziny skrzynkom. Leki i żywność. Rzut oka wystarczy aby wiedzieć iż będzie niewystarczająco… lecz lepsze to niż nic. Ruda dziewczyna miała dodać coś jeszcze, nie zdążyła.
Nagły atak lęku zacisnął lodowato zimne szpony wokół jej gardła, dusząc i przytrzymując w miejscu. Potrzebowała dziesięciu sekund przyklejenia do ojca wraz z monotonnym głaskaniem po włosach, aby wrócić do sprawności psychofizycznej.
Coś wymyślą, nawet mimo całego zła które już się wydarzyło oraz zmarnowanych szans. To naturalne, że ludzie popełniają błędy i upadają. Czasami wystarczy odnaleźć w sobie odrobinę siły, podnieść się i iść dalej. Ale czasami trzeba wziąć do ręki zapałki, podpalić całe dotychczasowe życie i spokojnie zaczekać, aż spłonie. A kiedy zostanie po nim jedynie garść popiołu, zacząć budować wszystko od nowa.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 13-08-2018, 11:33   #640
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 85

Pell; Ruiny; opuszczony budynek; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Luca Seaver





Sony oberwał od kłów i pazurów tych małych bestii. I to bardzo poważnie. Miał kilka ciętych i szarpanych ran więc był niespokojny i obolały. Wyrywał się i jego brązowowłosa opiekunka czuła, że zwie go instynkt który każe mu zwiać, ukryć się i przeczekać by wylizać się z ran. Oszołomiony ranami i upływem krwi pies sprawiał jej spore kłopoty gdy próbowała go opatrzyć. No ale zdawała sobie sprawę, że jeśli nie odkazi i nie zabandażuje jego ran chociaż raz, gdy są najświeższe to jego witalne siły mogą okazać się zbyt słabe aby mógł wylizać się z tego samodzielnie. Może by mu się udało ale ryzyko było duże.

Potem jeszcze musiała sprawdzić pozostałą część stada któremu przewodziła. Spakować się, ubrać, osiodłać Kay no i to wszystko trochę czasu jej zajęło nawet jak robiła po trzy rzeczy na raz by skrócić co tylko się dało. Im wszystkim. Wszyscy członkowie stada byli niespokojni. W powietrzu nocnego budynku poza wilgocią i zgnilizną, zapachami dla Ruin dość powszechnymi choć innymi niż na południu gdzie dominował wszechobecny kurz i pył, to wciąż unosiły się zapachy spalenizny, krwi, śmierci i strachu. I dźwięki. Te stworzenia wciąż gdzieś tutaj były. Pod podłogą, nad sufitem, za ścianami. Słychać było ich pazury drapiące o różne powierzchnie. Posilały się. Ciałami swoich zabitych kamratów. Nawet człowiek był w stanie usłyszeć i rozpoznać charakterystyczne odgłosy szarpanego mięsa, ćlamania i przesuwania ciała po podłodze. Warknięcia i syczenie. Stwory na razie straciły zainteresowanie Lucą i jej stadem, może posiłek okazał się zbyt trudny do zdobycia, może zaspokajały wcześniejszy głód kanibalistyczną ucztą ale nie pozostawianie dłużej w tym miejscu wydawało się skrajnie niebezpieczne.

Ale udało się. Wyprowadzić za uzdę Kay, przez nadpalony korytarz, przez częściowo rozszarpane ołowiem i pazurami drzwi, przez porzuconą główną salę dawnego sklepu i wyjść w chłod, czarnej, deszczowej nocy. Wyjść prosto na zbliżające się reflektory pojazdu i dotąd tłumiony przez ściany i monotonny i obojętny na ludzkie i nieludzkie losy łomot deszczu o dach i ściany. Ledwo zdążyli!

Samochód przyjechał od strony lotniska. Cała gromadka i ich opiekunka ledwo zdążyła czmychnąć w czerń lasu gdy pojazd zatrzymał się przed frontem dawnego sklepu. Przez chwilę stał tak nie gasząc silnika i oświetlając front budynku przednimi reflektorami. A pasażer posiłkował się szperaczem przeczesując skumulowaną wiązką światła okolicę. Musieli pewnie widzieć chociaż część z zabitych na początku stworzeń jakie tam leżały. W końcu trzasnęły drzwi i Luca widziała jak ludzkie sylwetki wychodzą z tylnej rampy pojazdu. Zeskoczyli na ziemię i włączyli latarki. Oświetlali okolicę. Jednego widziała bo szedł między nią a smugami reflektorów. Drugi pewnie podchodził z drugiej strony pojazdu ale widziała tylko promień jego latarki. Ten z jej strony w drugiej ręce trzymał jakiś pistolet. Podchodzili we dwóch, dość ostrożnie jak pies do jeża. Nie miała pojęcia co widzą i słyszą czy to co ona gdy wybiegała pośpiesznie z budynku czy nie.

Nie zdążyła ze swoim stadem uciec zbyt daleko. Chroniła ich ciemność deszczowej nocy. Było prawie pewne, że tutaj ludzie mają minimalne szanse ich dostrzec w przy tej pogodzie. Ale ludzie mieli światło. Zwłaszcza te reflektory samochodu i szperacz były groźne. Mogły ich wyłowić z ciemności gdyby tylko wiedzieli gdzie je skierować. Albo zwyczajnie zahaczyli ich przypadkiem. Przednie światła samochodu na razie nie były groźne bo były wycelowane we front budynku. Gorzej było ze szperaczem. Miał mocne światło nawet w taką, deszczową noc. Wracając na drogę mogłaby się przemieszczać szybciej i pewniej. Gdyby minęła ten pierwszy, najbardziej niebezpieczny odcinek i miała trochę szczęścia raczej nie powinni ich chyba dostrzec w tych ciemnościach. Mogła też poczekać. Może teraz oni zaczną się strzelać ze stworami albo po prostu odjadą? No i była jeszcze czarna ściana nocnego pełnego wody lasu tuż za plecami. Tam prawie na pewno nie mogliby ich dostrzec. Ale poruszanie się na przełaj przez taki obcy, las nocą, po ciemku, bez snu nie zapowiadało się jak spacer po parku.

No i stało się. Ludzie z samochodu musieli dostrzec jej ślady. Ślady butów, końskich kopyt i psiej pary odbite na błocie i schodach ganku. Przyjechaliby trochę później to taki deszcz pewnie skutecznie by wszystko zalał i zakrył. Trzeba by być już niezłym tropicielem by rozczytać cokolwiek po chodźby godzinie takiego deszczu. No ale prawie się rozminęli. Ślady w błocie musiały być całkiem świeże i wyraźne. I widziała jak światła dwóch latarek zaczęły sunąć po rozmiękniętej ziemi idąc tym tropem. Ale może nie wszystko stracone? Potem była trawa. W trawie już ślady nie były tak widoczne. Nie miała pojęcia co tamci zrobią. Pójdą po śladach? Pójdą sprawdzić sam kierunek? Sprawdzą dom? Odjadą w cholerę? Co teraz? Zostać czy uciekać?! Każdy ruch mógł ją teraz zdradzić ale każda chwila zwłoki zwiększała szanse tamtych jeśli zdecydowaliby się na jakiś pościg.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Nico DuClare



- Chyba, że weźmiesz łódź i popłyniesz sama. A ja tu z nim zostanę. Zabierzemy go jak wrócisz i razem wrócimy do miasta. No albo na odwrót, ja popłynę sprawdzić a ty zostaniesz z Daney’em. - Matt zakaszlał i splunął na deski starej podłogi gdy po dłuższej chwili wpatrywania się w ogień pieca wymyślił jakąś alternatywę. Popatrzył pytająco na Kanadyjkę. Potem wstał i zaczął rozwieszać wokół pieca ubranie w jakim Daney wpadł do wody. Była szansa, że może do rana wyschnąć, przynajmniej większość o ile utrzyma się w piecu mocny ogień. Tylko nie było wiadomo czy drewna starczy na taki mocny ogień bo pierwotnie go nie planowali, nie na tak długi czas. Do świtu zostało jeszcze jakieś trzy, może cztery godziny.





Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Baba



Coś się zaczęło dziać. Dwie postacie spędzające noc w jakimś ciemnym, chłodnym opuszczonym budynku usłyszały zgrzyt i warkot zapuszczanych silników. Obydwie sylwetki nie odważyły się rozpalić ognia by nie zdradzać swojej pozycji no i nie mieli pojęcia ile przyjdzie im czekać. Czy dwie minuty, czy dwa kwadranse czy dwie godziny. Przeczekali już dwie minuty i dwa kwadranse chyba też. Dwie godziny to chyba jeszcze nie. Więc chłód i zwyczajne znużenie dawało się we znaki. Te dwa czynniki skutecznie otępiały umysł zupełnie jak na klasycznej psiej warcie. A w tą noc wydawała się tak psia, że nawet psa było szkoda wypędzić. Oddech zamieniał się w obłoczki marznącej pary gdy dłonie próbowały ogrzać się po kieszeniach kurtki, pod pachami i pod przemoczonym ponczem. Baba mimo, miał większą niż zwykli ludzie odporność na różnorakie szkodliwe czy po prostu męczące czynniki to jednak trzymał się na nogach tylko dzięki zaaplikowanej dawce stymulantów. Ale przez chemiczną, sztuczną mgłę ciało choć dawało się jej oszukiwać, że jest w porządku to jednak wszechstronne wycieńczenie dawało o sobie znać.

- Ktoś do nich przyjechał. - powiedział jakiś czas temu Ted, pewnie dlatego by powiedzieć cokolwiek w tej monotonnej, nocnej, mokrej i deszczowej ciszy. Dobrze, że wewnątrz domu chociaż ten deszcz nie padał. Ale Baba też słyszał, że gdzieś tam, niedaleko, najpierw zbliżał się jakiś pojazd a potem jego silnik zgasł. Pasowało gdzieś na okolicę gdzie zrobili sobie przystanek Runnerzy. Znowu jednak nic się jakiś czas nie działo. Nuda, zmęczenie i ziąb znowu objęły dwa ciała w posiadanie. Ale właśnie tym razem po znacznie krótszym czasie wszystko tam ruszyło. Słychać było dźwięki odpalanych silników, zgiełk czyniony przez ruszające pojazdy więc chyba Runnerzy zbierali się do drogi nie czekając na świt.

- Chodź, zobaczymy co jest grane. - westchnął Ted i chuchnął w zmarznięte dłonie. Wcale nie wydawał się cieszyć, że trzeba wyjść na zewnątrz ale z drugiej strony wreszcie trafiało się coś co mogło pomóc przezwyciężyć tą otępiającą bezczynność. Gdy dotarli do miejsca gdzie poprzednio Baba dostrzegł czujki Runnerów tych już nie było. Zdążyli jeszcze na tyle szybko dotrzeć na miejsce by dojrzeć jak kilka pojazdów zaczyna ruszać i ostatni ludzie wskakują do środka. Wyglądało na to, że zamierzają ruszyć na północ w kierunku jeziora. Dwa pojazdy, furgonetka i terenówka jednak stały w miejscu ze zgaszonymi silnikami. Chyba nie zamierzały ruszać. Tak samo jak ze dwie czy trzy widoczne jeszcze osoby jakie stały w deszczu zamiast pakować się na transporter albo do łodzi na przyczepce doczepionej do niego.




Cheb; rejon centralny; rzeka; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Alice Savage



I machina wojny znów ruszyła. Zatrzymała się na moment jak złapana w stopklatkę jakiegoś filmu, przycupnęła w centrum wymarłej osady w tą zimną, deszczową noc na chwilę a teraz znowu ruszyła swoje tryby zdolne zmielić chyba wszystkich i każdego. Alice zdążyła porozmawiać ze swoim przybranym ojcem w Land Roverze Pazurów gdy do obozowiska wjechała furgonetka Tweety i Lenina sprowadzając ze sobą raport z rozpoznania. Było pewne, że czas na rozmowy się kończył. Guido przecież chciał wrócić na Wyspę jeszcze tej nocy a ta noc się już miała ku końcowi.

- Obawiam się, że z łącznością nie będzie tak prosto. - najstarszy i największy z obecnych w okolicy Pazurów powiedział poważnym tonem. Krótkofalówki miały za słaby zasięg by chociaż sięgnąć z jednego brzegu jeziora na drugi o komunikacji w głębi Wyspy czy Cheb nie wspominając. Do tego sprzęt łączności był z metalu czyli po tej pladze insektów też szwankował. Tony przypuszczał co prawda, że transporter jakim Runnerzy wracają na Wyspę powinien mieć radio na tyle mocne by mieć odpowiedni zasięg ale raz, że musiałoby działać a dwa “Cass” nie miałby jak odpowiedzieć.

Zdołał jeszcze zanieść dwie skrzynki do transportera. Było trochę śmiechu gdy okazało się, że Bliźniacy czymś podpadli swojej siostrze krwi i teraz nie tracąc swojego komedianckiego uroku i bajery udawało im się dość sprawnie udawać, że wcale się nie tłumaczą przed nią i oczywiście wcale przed nią nie uciekają. Alice nie słyszała szczegółów ale chyba poszło o Nixa. Ale nawet to nie mogło odmienić zdania szefa całej bandy.

- Runnerzy! Ruszamy! - zawołał do swoich ludzi stojąc na zalewanym deszczem dachu pancerki dając znać do odjazdu. I ludzie zaczęli zwijać się do odjazdu. Pakowali się gdzie kto mógł. Szczęściarze do wnętrza pancerki, mniej szczęśliwi oblepili niemożebnie dach transportera. Rannych przeniesiono do furgonetki która i tak nie mogła przeprawić się przez jezioro. Tweety i Lenin mieli się nimi zająć i spróbować dostarczyć ich do domu Kate. Tylko pogrążoną w letargu Boomer przeniesiono do Land Rovera. Została przy niej Karen która nie miała ochoty na nocną eskapadę z przypadkowo poznaną bandą nawet jeśli zakosili jej łódź. Runnerzy nie wiadomo skąd i gdzie skombinowali jakąś przyczepkę którą na słowo honoru przyczepili do tyłu pudła na gąsienicach. A na tej przyczepce były dwie łodzie, złożone jedna w drugą a w nich kolejni gangerzy. Wyglądała ta straszna prowizorka jak konkurs jazdy na byle czym.

- Pilnuj się córeczko. Kocham cię i cokolwiek się stanie to gdzieś tu będę na ciebie czekał. - olbrzymi łysol objął czule niewysoka i drobną dziewczynę po czym pocałował ją równie czule w czoło. Musieli się rozstać. Runnerzy na dachu już wyciągali ku niej ręce by pomóc jej się wspiąć na dach czy raczej wciągnąć ją na górę. Guido już rozgrzewał wciąż nieco zgrzytający silnik maszyny i wszystko zdawało się dopięte na ostatni guzik by zmierzyć się z końcówką tej deszczowej nocy i tym co miała przynieść.




Detroit; Downtown; piwnica Franka; Dzień 8 - wieczór; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- Tak. Tak zajebiste, że aż cudowne. I dziwne. Wchodzą na rynek to pewnie sprzedają po taniości. Ale wielu dealerom to nie pasuje. Jak się z kimś nie dogadają to będzie wojna. A nie słyszałam by się z kimś dogadali. Albo myślą, że są silni i naprawdę chuja wiedzą o tym mieście albo rzeczywiście są silni. Tylko dziwne, że nikt wcześniej o nich tutaj nie słyszał a od razu weszli na ulice z takim supergotowcem. Muszą mieć tego całe magazyny albo dużą linię produkcyjną żeby rozprowadzać to tak masowo. No ale… Co mnie to? Póki się da brać ten koks to trzeba korzystać nie? - Max podzieliła się swoimi przemyśleniami na temat nowych prochów i ich dealerów w mieście gdy kończyła prysznic, wycierała się i przebierała się w te rzeczy w jakich tu przyjechała.

---


- O! A tu zobacz! Tu jest właśnie to! Widzisz? Nie robiłam cię w balona! Naprawdę tu są! I są jeszcze ubrania! O tutaj, chodźcie pokażę wam! - Dirty jak to chyba miała w zwyczaju z nadmiarem wyrabiała nadwyżki decybeli swoim roztrzepanym, chaotycznym, młodzieńczym entuzjazmem. Oprowadzała dwójkę swoich gości po nie swoich włościach ale w których widocznie jednak ani nie była pierwszy raz a nawet czuła się dość swobodnie. Pomieszczenie, piwnica czy może sutenera w jakiejś starej, nie wyróżniających się od innych kamienicy. Pomieszczenie było dość ciemne i zatęchłe co całkiem pasowało do piwnicy czy lochu. Teraz zapach stęchlizny zaczynał być tłumiony przez zapalone niedawno lampy. Lampy pokonywały swoim światłem mrok ale za to zagracone pomieszczenie pełne było różnych krzyżujących się, groteskowych kształtów. No i wyglądało jak prawdziwa izba tortur.

Łóżko i stół z mocowaniami na kończyny, kilka klatek, sporo różnych “środków dyscyplinujących” od jakiś prawie zabawkowych pejczyków po coś co chyba mogło ściąć z nóg małego nosorożca. Troy właśnie sprawdzał jakąś szpicrutę trzaskając nią o blat stołu. W przeciwieństwie do Dirty milczał i nawet przez drogę prawie się nie odzywał ale Blue znała go na tyle by wyczuwać w nim rosnące podniecenie. Zresztą u Dirty przez dostrzegalną chaotyczną radości i entuzjazm też dało się znać coraz bardziej przyspieszony oddech i rozbiegane oczy. Nadal jednak biegle tłumaczyła co jest co, zatrzymując się wreszcie i pokazując na dyby o jakich wcześniej mówiła jeszcze w dzień. Wskazywała na nie z dumą jakby na potwierdzenie własnej solidności. Prawie jednym tchem streściła związaną z dybami historyjkę jak to obrabiało ją w niej trzech typów i chociaż nie na raz niestety i tylko trzech to też widocznie wspominała z rozrzewnieniem.

- Stul dziób. - warknął na nią Troy, mało przyjemnym i niskim głosem w którym też już widać było buzujące mu w żyłach hormony jakie udzielały mu się w takim miejscu wybitnie szybko.

- A no tak! Kneble! A w ogóle chcecie się przebrać? Jest tu trochę rzeczy, ale głównie dla dziewczyny. - Dirty pacnęła się w czoło gdy uwaga mężczyzny widać przypomniała jej czymś. Albo o tym jak jeszcze w samochodzie ironicznie a trochę ze zirytowania zapytał ją o kneble. I wtedy Dirty chyba wzięła to pytanie jak najbardziej na poważnie bo przytaknęła i dalej podjęła opowieść o cudach - niewidach do zabaw sm w pomieszczeniu do jakiego wówczas dopiero jechali. Teraz też raźno zamachała rączką wskazując by pozostała dwójka podążyła za nią. Podeszła do skrzyni, ławy i wieszaków na których leżały lub wisiały różne części przypadkowych zdawałoby się części garderoby od butów na szpilkach aż po kolana po fikuśne skórzane paski ze skóry połączone łańcuszkami które trzeba było chwilę pogłówkować na co i jak się je właściwie zakłada. Po chwili przyglądania się i przymierzania właściwe dało się zauważyć, że chyba wybór rzeczywiście spory i to nieważne po której stronie bata się ktoś szykował.

- A co z nim? - Troy machnął gdzieś głową w bok, w stronę drzwi przez jakie weszli do tej jaskini cierpiącej przyjemności. No tak “on” był owym znajomym rudej wesołej ulicznicy do którego przyjechali i właścicielem tego miejsca. Ciężar negocjacji na siebie wzięła właśnie ona przedstawiając ich dwójkę oraz suuupeeer furę jako swoich znajomych których lubią mocno i ostro się zabawić. Właściwie jak zauważyła Blue, ruda poradziła sobie całkiem sprytnie bo nie mówiła za wiele wprost, i właściwie nawet nie kłamała ale był prawie pewne, że po sprzedanej historyjce właściciel wziął ich za jakich nie wiadomo jakich dzianych gości którzy dali się skusić rudej w kusej spódniczce na ostry numerek we trójkę. Właśnie u niego. I chyba jak wszystko w tym mieście, najbardziej za rolę “dzianych gości” odpowiadała nie tyle bajera Dirty ile zaparkowana na podwórku niebieska superfura. Prezent od Dzikiego zdawał się znowu na mieszkańcach tego miasta czynić cuda. Powiedzenie “jesteś tym czym jeździsz” wydawało się jak najbardziej namacalne. Facet więc zgodził się wpuścić całą trójkę do swojej jaskini i choć sam miał dość obleśny wygląd to wystarczyła mu rola stróża. Miał gdzieś się kręcić w pobliżu “dla bezpieczeństwa” i “na wszelki wypadek”.

- Nie przejmuj się Frankiem, zwali sobie konika jak będzie nas podglądał i będzie spokój. Też coś musi mieć z życia nie? O, zobacz, z tego chyba będzie dobry komplet, chyba, że ty chcesz? - Dirty w ogóle nie sprawiała wrażenia, że przejmuję się właścicielem który gdzieś tu “dla bezpieczeństwa” mógł sobie podglądać ich poczynania. W zamian wyciągnęła w stronę pozostałej dwójki zestaw połączonych łańcuszkami pasków które właśnie przymierzała na sobie. Ale widać przypomniała sobie o dobrych manierach więc swoim nowym kumplom była gotowa odstąpić pierwszeństwo w tym skąpym stroju. Był na tyle odkryty i uniwersalny, że spokojnie mógł pasować na nią i na niego.

---


Dirty odkąd tylko zatrzymali się przed “jej” ulicą znowu wydawała się jakby wygrała los na loterii. - Przyjechaliście! - pisnęła rozradowana gdy hamulce błękitnej superfury zatrzymały ją wreszcie. Rudowłosa podskoczyła z radości jak najbardziej dosłownie a reszta jej siedzącej na schodach klatki dość młodo wyglądającej paczki przyjaciół też była pod wrażeniem farta jaki spadł na ich kumpelę. Podchodzili ostrożnie do błękitnej fury zwabieni jej groźnym sportowym, pięknem. Ale też próbowali szczęścia. Jakaś blondi zaoferowała się do całkowitej dyspozycji. Jakiś chłopak z irokezem wykrzyczał, że może załatwić wszystko co trzeba. Inny, że zna miasto. Inna dziewczyna oferowała się, że może umyć auto albo popilnować albo właściwie może umyć co tylko blondyna za kierownicą sobie życzy. Dla Dirty brzmiało to widocznie jak najbajeczniejsza muzyka gdy jako jedyna z całej paczki wdzięcznie pakowała się na tylne siedzenie superfury gdy ochroniarz Blue musiał wysiąść by zrobić jej przejście. Typowo sportowa fura bowiem akurat na nadmiar miejsca wewnątrz nie cierpiała.


- Oh, jesteście cudowni! - Dirty z tej radości z wrażenia pocałowała już z tylnego siedzenia policzek dwójki siedzącej na przednich sportowych fotelach. Z bliska dało się wyczuć zapach szamponu i kosmetyków jakich używała pewnie dość niedawno. Troy reagował na całą tą młodo wyglądającą hałastrę dość ponurym wzrokiem. Co prawda u kumpli i kumpel rudzielca widać było czasem jakiś nóż, łańcuch czy pistolet ale sprawiali przy ochroniarzu z Vegas dość mierne wrażenie. Zapewne gdyby doszło co do czego jeden Troy byłby wart więcej niż kilku z nich. Ale na razie nie doszło i młodzi wydawali się wciąż być pod wrażeniem jakie roztaczała błękitna superfura i jej obsada. No i to, że ktoś z nich ma prawo wsiąść do takiego wyśnionego marzenia i się przejechać. Za to Troy wydawał się coraz bardziej nie lubić superfury gdy po raz kolejny cały splendor tej bajecznej fury spadał na blondynę za kierownicą a on był tylko dodatkiem. Zwłaszcza, że fura rozmiękały i rozjeżdżały się uda miejscowym pannom. Więc do pojazdu wrócił znowu z ponury i nachmurzony.

- A w ogóle popytałam o furę dla ciebie! - w chaotycznym i przepełnionej endorfinami umyśle z rudymi lokami zawitało widać wspomnienie wcześniejszej rozmowy gdy Blue prosiła ją o rozejrzenie się za furą dla jej ochroniarza. I teraz dziewczyna z Det w swój chaotyczny, szczebioczący sposób streściła swoje negocjacje. Tak, kumple z garażu mieli coś akurat. Osobówkę, vana i terenówkę. Znaczy robili właśnie albo mogli zrobić, znaczy dokończyć tak za dzień czy dwa. No ale wiadomo, nie za darmo. Trzeba było mieć papiery no i Troy by musiał zobaczyć co go interesuje. Czyli pewnie pojechać z nią do tego garażu no i z papierami. Rozmowa o własnym środku transport nieco uspokoiła ochroniarza bo zaczął już mniej burczeć a bardziej mówić gdy rozpytywał się o detale tych pojazdów. Do czasu aż dość niefortunnie mruknął, że fura by musiała mieć spory bagażnik by “ją” czyli Blue, w nim wozić. To niestety nasunęło wspomnienia czy skojarzenia Dirty na seks czyli seks w samochodzie czyli w superfurze no i przypomniało jej się, że jeszcze się nie bzykała w tej legitnej superfurze więc jakby mieli z nią ochotę… I właśnie wtedy Troy warknął coś o kneblach co znowu przetoczyło temat dyskusji na docelowe miejsce do jakiego jechali.

---


Wcześniejszym postojem panny Faust był budynek dawnego chyba hotelu w którym rezydowała Blue Lady. Czyli dla swojej Tygrysicy to Szafirek. Natrafiła jednak na niezbyt dobry moment. Federatka o niebieskich włosach przywitała się z nią mokro i mocno ale rozmowa była dość nieprzyjemna. Julia spotkała ją w biurze przy garażu a w nim poza van Alpen był też George. Ten spaślak na którego trafiła zdawałoby się wieki temu gdy kombinowała jak z Ally przedostać się na imprezę wyprawianą przez gwiazdę Ligi. No ale zamiast na niego trafiła w objęcia Seiko.

- George, damy i dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. Oni po prostu je mają. - prychnęła zirytowana von Alpen w stronę swojego doradcy finansowego i głównego księgowego jak się okazało. George łypnął na blondynę podejrzliwym okiem i Blue nie była pewna czy ją rozpoznał czy nie. Jeśli tak to widząc zażyłość gościa z szefową nie odzywał się nic na ten temat.

- No ja tylko robię swoją pracę i mówię ci jaka jest sytuacja i rokowania. - grubas wymownie zawiesił głos i pokręcił głową i nie wyglądało to zbyt dobrze.

- Daj spokój, George, po tym deathmatch się obłowimy! - Blue Lady z irytacją machnęła dłonią z pomalowanymi na niebiesko paznokciami a drugą dłonią przytrzymywała w pasie swoją Tygrysicę. Ta jednak wyczuwała, wilgoć i nieco za mocny chwyt tej dłoni świadczący jak nie o zdenerwowaniu właścicielki to o podobnym stanie wzburzenia. George wyszedł na ten znak zostawiając szefową z jej Tygrysicą. - E tam, na pewno przesadza. Trochę panikarz i nudziarz. Przecież bez przerwy wygrywam i zgarniam największe pule. Zima się skończyła a nowy sezon dopiero zaczął więc musi trochę czasu upłynąć zanim się uzupełni zimowe braki. A ten już panikuje jakby to nie wiadomo jaka tragedia była. - Maira wydęła pogardliwie niebieskie usta machając równie pogardliwie w stronę drzwi za jakimi właśnie zniknął grubas. Potem siadła na dość zwykłym, obrotowym krześle i posadziła sobie blondynę na kolana by mogła powiedzieć czego się dowiedziała od Dzikiego.

A Dzikiego gdy do niego przyjechała zanim pojechała do Szafirka to nie było. Załatwiał sprawy w Mechstone. Właściwie nowy silnik jaką w trybie ekspresowym jego zespół szykował na deatchmatch. Więc blondyna musiała pogadać z manager zespołu czyli z Meg. Rozmawiało się z nią przyjaźnie ale gdzieś przez skórę Julia wyczuwała, że i manager i reszta ekipy Dzikiego traktuję ją jeszcze z rezerwą zapewne nie znając jej i nie wiedząc czego się spodziewać po niej ani jej roli w ich zespole. W każdym razie Meg przyjęła od niej informację o zespole Blue Lady i sama też przekazała swoje. Przede wszystkim to, że szykują podrasowanego pickupa. Poza tym dobrze by było zaplanować wspólną strategię na cały dzień zaczynając od jutra rana. Zanim zespoły ruszą w miasto na poszukiwanie części i informacji a warsztaty ruszą pełną parą.

---


A jeszcze wcześniej, w Grzeszniku, swoje trzy grosze do nadmiaru informacji i zdarzeń dołożyła Max. - Odprowadzisz mnie? - zapytała latynoska brunetka tak jednoznacznie kuszącym zaproszeniem, że pewnie mało który facet by się oparł kobiecie z jej wdziękami. Troy też ruszył się od błękitnej superfury Blue ale panna Faust w lot wyczuła, że prawie milcząca całą drogę powrotną Latynoska ma coś do powiedzenia właśnie jej. Więc mimo złości jej ochroniarza we dwie ruszyły w czeluści dawnego kościoła by w końcu wylądować w malutkiej klitce w jakiej urzędowała brunetka.

- Przyjemne wakacje. Lubię tańczyć. - Max uśmiechnęła się sympatycznie wskazując gestem dłoni na otaczające ich ściany i sufity. Rzuciła torbę z brudnymi ciuchami na ziemię i oparła się tyłkiem o toaletkę. Przygryzła dolną wargę jakby się nad czymś jeszcze zastanawiała wpatrzona gdzieś w czubki wysuniętych do przodu butów.

- Ale zwykle się zajmuję czymś innym. - powiedziała w końcu spoglądając na swojego gościa. - Jestem pośrednikiem. Załatwiam różne rzeczy. Różnym ludziom. Widzę, słyszę i wiem różne rzeczy przy tym załatwianiu. O Lexie też mogę się czegoś dowiedzieć. Albo o tym świecącym złotku u Camino. No ale nie stąd. I nie za darmo. Przydałby mi się jakiś fundusz na start gdy skończę karierę darmowej kurwy w tym kurwidołku. Co ty na to? - bruneta spojrzała na blondynkę proponując jej deal. Chwilę o tym rozmawiały by ustalić szczegóły. Obie były świadome, że w taką ingerencję w grafik nowego nabytku Anny już i tak by musiały dyskutować z samą Anną. Latynoska wydawała się być gotowa użyć swoich kontaktów i wiedzy o mieście w jakiejś sprawie np. w interesie i kierunku zainteresowań panny Faust. Właściwie wychodziło na to, że może być jej pośrednikiem, załatwiaczem czy kontaktem na mieście. No ale właśnie na mieście a nie tutaj. By to załatwić musiała działać w terenie a to oznaczało, że nie mogła działać w Grzeszniku co rodziło oczywisty konflikt interesów z właścicielką tego lokalu. Chyba, żeby pójść na jakiś kompromis. Blue zdawała sobie sprawę, że dziewczynki miały jeden dzień wolny od pracy i trochę swobody w ustawianiu grafiku było. Jako, że Anna dobrała Max do takiej a nie innej roli więc pewnie odpadałyby jej zwłaszcza wieczory i weekendy. Jak daleko Anna była skłonna pójść na kompromis w tej sprawie trudno było się domyśleć. W końcu Max była jej nową zabaweczką i aktoreczką w jej teatrzyku to pewnie chciała się nią nacieszyć no i swoich gości.

No i była kwestia ceny usług Max. W terenie działałaby już jako fachowiec pracujący na zlecenie a nie kupiona niewolnica występująca na scenie klubu. Latynoska życzyła sobie konkretnej ceny by mieć twardy gambel na nową drogę życia gdy już przestanie jej ciążyć wiążący ją z tym miejscem łańcuch. Czy by miała zostać, czy nie, wolała nie mieć w tym momencie pustych kieszeni. No i za te usługi musiałaby już płacić Blue z własnej kieszeni. Max najwyraźniej też ją brała za “dzianą laskę” skoro jeździła taaakąąą furą. Blue mogła jeszcz zwyczajnie wynająć sobie Max jak każdy klient którego był na to stać no ale wówczas musiałaby poza stawką dla niej opłacić też i Grzesznika. Niemniej było to najprostsze chociaż najkosztowniejsze rozwiązanie.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-08-2018 o 07:26.
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172