|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-12-2018, 16:09 | #31 |
Reputacja: 1 | Barry dostał od Pana Dowódcy ważne zadanie. Miał pilnować braminów co niesły zapasy oddziału. W czasie wymarszu Barry nie do końca widział jak ma sobie poradzić z dwójką zwierzaków, ale wtedy z pomocą przyszedł mu Sticky. Oparł się on o jednego bramina i z nim ruszył na przód. Ciężko było stwierdzić kto kogo prowadzi Sticky bramina, czy bramin Jego, ale szli za oddziałem. Barry ruszył tymczasem z drugim zwierzaczkiem. Był wdzięczy za pomoc i stwierdził, że będzie musiał odwdzięczyć się Stickiemy kiedyś za udzieloną przez niego pomoc. Kolumna tak sobie szła i szła. Słoneczko prażyło, a Barry szedł i szedł, nudząc sie w drodze myślał jak nazwać swoich nowych braminich przyjaciół. W końcu swojego bramina nazwał Kuba, a drugiego zaczął nazywać Gertrudą. Gertruda była miła i spokojna. Kuba za to trochę dziki i płochliwy, uwielbiał też trochę podroczyć się z Barrym. Często musiały chyba podróżować po pustkowiach bo nie sprawiały w czasie marszu specjalnych problemów. Szli więc sobie spokojnie dopóki nie okazało się, że wielkie mrówki chcą zjeść odział naszych dzielnych żołdaków. Sticky poszedł strzelać do mrówek, wtedy to Barry z Kubą podbiegli szybko do Gertrudy. Dzielnie chwycił ją aby spłoszona przypadkiem nie zwiała z zapasami na pustkowia. Zagrożenie jak szybko się pojawiło tak szybko minęło bez większych incydentów. Nasi bohaterowie stali i specjalnie nic nie robili póki nie wydano rozkazu dalszego wymarszu. Szli więc dalej i dalej. Barry szedł z swoimi nowymi znajomymi, z Kubą po prawej stronie i Gertrudą po lewej, aż tu nagle bandyci chcą ich okraść. Całą trójką schowali za betonowe coś co leżało koło drogi. Jeden nabój huknął o zaporę naszej paczki i panika się zaczęła. Braminy wiedzione instynktem chciały uciekać, lecz Barry dzielnie je za uprzęże trzymał. Tak trwała walka człowieka z naturą, w postaci Barrego kontra braminy. Wśród huku wystrzałów, wybychów granatów, krzyków bólu i jęków umierających, nasza trójka sie siłowała. Kuba ciągnąc w prawo, Gertruda w lewo, a Barry stał w miejscu pośrodku, nie chcąc by mu zwierzaki uciekły. W końcu sytuacja i zmutowane krówki się uspokoiły. I karawana ruszyła dalej. Po walce z raidersami, Key miał pysk cały w krwi. Barry widząc to stwierdził, że pieseł już nie wygląda jak z bajek mamusi, a raczej jak z jakiegoś koszmaru. Postanowił wtedy, że lepiej się do niego nie zbliżać. Bo chyba opętany został przez złe duchy. Będzie trzeba poszukać przy okazji kogoś kto takie duchy umie przeganiać. Tak myślał Barry i szedł dalej ze swym oddziałem. Po dotarciu do Nipton, Barry oporządził swoich nowych przyjaciół, nakarmił ich i położył się spać pośród nich. Poszedł nyny póki ktoś nie obudził go każąc iść stać na warcie. Potem Barry stać, pełnić warta do rana no i takie życie w tym wojsku sobie wiódł podczas wędrówki. |
08-12-2018, 20:41 | #32 | ||
Reputacja: 1 | Opracowany z Azraelem i Col'em
| ||
08-12-2018, 23:44 | #33 |
Reputacja: 1 | Wojna nigdy się nie zmieniała. Koniec końców, zawsze sprowadzało się do jednego – ludzie zabijają ludzi, bo są żądni władzy, pieniędzy, zasobów, cipek i tak dalej. Żar lał się z nieba. Powietrze niemal stało, wszędzie unosił się drobny piaszczysty pył. Krajobraz nie porażał różnorodnością form – płasko, piach i asfalt. Jak na patelni. Jinx nie tracił czasu podczas marszu. Chciał nadrobić zaległości w wiedzy – nigdy nie przepracowywał się w szkole, więc trzeba było zdobyć umiejętności przez praktykowanie, lub od kogoś. Zagadnął parę osób o strzelanie, orientowanie się na pustyni na podstawie obserwacji wędrówki słońca po niebie, zainteresowały go anegdoty o geografii najbliższego terenu. Niewiele przydatnych danych wyciągnął z rozmówców, ale zawsze coś. Sam dzielił się wiadomościami z zakresu medycyny, a właściwie tylko jedną złotą myślą – „pustynia nie wybacza ludziom, którzy mało piją. Więc dbać o nawodnienie!” Tłumaczył żołnierzom, że jeżeli przestaną czuć pragnienie to pierwsza oznaka, że coś jest nie tak i powinni się od razu napić. I lepiej często i po trochu, niż raz dziennie kilka litrów – wolał nie mieć pacjentów z kamieniami nerkowymi. Kolejna sprawa – kontrolować kolor moczu. Słomkowy – dobrze. Ciemniejszy – źle. Brązowego już nikt nie zobaczy. Strzelanie do mrówek nie było niczym szczególnym – nie używały broni dystansowej, więc nie trzeba było się chować czy padać na ziemię, żeby być mniejszym celem. Vernon prowadził błyskawiczny ostrzał, zasypując przerośnięte owady gradem ołowiu. Kiedy było po wszystkim, poszedł sprawdzić, z czym miał do czynienia. Obejrzał chityny, żuwaczki, poszukał jakiegoś kawałka mięcha, czy innych rzeczy, które wydawały by się interesujące. Kilka godzin po odparciu ataku mrówek pluton musiał zmierzyć się z kolejnym wrogiem. Szakalami. Nie wyglądali na groźnych, ale mieli już broń dystansową. Jinx schronił się za stojącym przy drodze wrakiem samochodu i z takiej pozycji prowadził ostrzał przeciwnika. Co jakiś czas chował się całkowicie, krzyczał „ładuję!” i zmieniał magazynek. Lepiej, żeby towarzysze wiedzieli, kiedy nie mogą liczyć na jego wsparcie ogniowe. Wymiana ognia z wrogiem uświadomiła Vernonowi kilka rzeczy. Po pierwsze, bardziej przydało mu się strzelanie intuicyjne i pamięć mięśniowa wyrabiana na strzelnicy wojskowej, przy ćwiczeniach ze strzelania do wielu tarcz, niż podejście myśliwego i czekanie niewiadomo ile na jeden strzał. To nie była zwierzyna łowna, lecz wróg, który dynamicznie stwarzał zagrożenie. Nie, żeby poważne, ale jednak. Szakale atakowali grupą, z zasadzki ale bez jakiejkolwiek taktyki. Biegli i walczyli agresywnie, jak zwierzęta. Vernon zastanowił się chwilę, co mu nie pasuje w ich wyglądzie i spostrzegł kilka deformacji, sugerujących ciasny garnitur genetyczny. Najwidoczniej kopulowali tylko we własnym gronie, co po kilku pokoleniach skończyło się znacznym uszczerbkiem na inteligencji. Głupota, niezdolność jak i brak możliwości do rozwoju w różnych kierunkach, brak zachowań świadczących o rozróżnianiu norm społecznych a życie według praw natury – to wszystko sprawiało, że Szakale tak bardzo przypominały zwierzęta. Gdy odgłosy wystrzałów już ucichły, można było wziąć się na poważnie za leczenie rannych. Na szczęście nie było poważnych obrażeń. Po założeniu opatrunków Jinx pobrał nowy zapas pocisków do broni i zajął się napełnianiem magazynków. Kiedy nocowali w niegdysiejszym kinie samochodowym koło Nippon, Jinx próbował przekraść się bliżej miasteczka. Nie, żeby czegoś potrzebował, chciał dla zgrywy wybrać się na mały rekonesans i sprawdzić czujność sierżanta. Nie zamierzał oddalać się zbytnio od obozowiska, w końcu robił to tylko dlatego, że nie było wolno. Po powrocie poopowiadał trochę dowcipów i wykonał kawałkiem cegły kilka znacznej wielkości obscenicznych rysunków na asfalcie. Na zakończenie dnia obejrzał rannych i położył się spać. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 09-12-2018 o 12:58. Powód: Kolor moczu, nie poziom... |
09-12-2018, 18:55 | #34 |
Reputacja: 1 | Pobyt w Mojave Drive-In zakończył się bez incydentów. A przynajmniej bez poważniejszych, gdyż Jinx Vernon nie mógł się oprzeć okazji przetestowania bystrości sierżanta. Na jego nieszczęście, Hardass Taylor był akurat na chodzie. I nawet cierpliwie poczekał, aż "tępy jarhead" (cytat z Taylora) wrócił do prowizorycznego obozu i sprawdził rannych. Kiedy kierował się do śpiwora, natknął się na swojej drodze na Hardassa. Z miną taką, że mimowolnie Jinx nieco pobladł. - Chłopcze. - powiedział spokojnym tonem, w którym pobrzmiewało raczej zmęczenie, niż gniew - Oby mi to było ostatni raz. Narażasz bezpieczeństwo oddziału. Ale okolica jest przyjemna, więc mało co mogło się stać, poza tym stary Hardass zabronił, to go sprawdzimy - tak sobie myślałeś, co? Słuchaj, młodzik. - objął go ramieniem w "przyjacielskim" geście i powiedział tonem, jakby tłumaczył coś komuś - Nie mogę ciebie za mocno karać. Nic się nie stało, jesteśmy w marszu, a ty jesteś sanitariuszem. Poszedłeś na rekonesans sprawdzić, czy reszcie oddziału nic nie grozi. W pełni to rozumiem. Dlatego, skoro jesteś takim Dobrym Samarytaninem, to przez te parędziesiąt mil do następnego postoju pomożesz swoim kolegom po fachu, szeregowym Dubois i Kitty. Podźwigasz ich fanty. - potrząsnął nim "przyjacielsko" i wykonał gest mierzwienia mu włosów (jakby jakieś miał) - A teraz spadaj lulu. I nie wkurwiaj mnie więcej. Pozostali członkowie Drużyny B mieli mniej mrożących krew w żyłach bliskich spotkań trzeciego stopnia z morderczymi kosmitami. Wszyscy oprócz sanitariuszy zahaczyli się o pełnienie wart. Dowódcy dali spokój łapiduchom. W warunkach obozowych zaraz poleciałyby na konowałów joby, ale nie po ostatniej akcji z Szakalami. Większość trepów rozumiała, że lepiej mieć wypoczętego sanitariusza, niż dobitego obowiązkami, które ktoś mógłby od nich przejąć. Poza tym, było dość żołnierzy w plutonie do pełnienia zmianowej warty przez niepełną noc. Lucky Manderson zakombinował z czymś ekstra, acz mieszczącym się jeszcze w "parametrach". Kiedy robota obozowa była odwalona, a ludzie szykowali się do pierwszych wart i spoczynku, Max poszperał w ruinach kina (a dużo do szperania nie było, gdyż kina samochodowe to były tak naprawdę parkingi z wielkim, pustym billboardem, na którym w dawnych czasach wyświetlano film z projektora, a obok były jeszcze jakieś budy do obsługi tematu). Niestety nie znalazł zbyt wiele - garść metalowych pierdół: śrub, metalowych płytek i prętów. Były w dobrym stanie, bez rdzy. Była też mała kupka elektroniki: zwojów, płytek krzemowych i lampek. Też w zadowalającym stanie. Zwieńczeniem "łupów" była nietknięta tubka próżniowa. Wszystko to wyciągnął z dawnego projektora. Widać jednak było, że cała okolica już kilkukrotnie była przetrząśnięta przez prospektorów - tym bardziej tak blisko Nipton. Skoro świt, po krótkim, niewygodnym i umęczonym postoju, Trzeci Pluton wznowił pochód. Mimo stanu niektórych rannych i związanym z tym obciążeniem dla reszty, porucznik nalegał na przyspieszenie marszu. Pobożne życzenie, gdyż i tak poruszali się stosunkowo szybko. Podróż do Camp Searchlight w ruinach dawnego miasteczka o tej samej nazwie była męcząca, nudna i pozbawiona kolejnych spotkań z lokalną fauną (co dla niektórych było miłą odmianą, a dla innych niekoniecznie). Na wieczór dotarli do Searchlight i otrzymali iście królewskie powitanie - prysznic (zimny, a co gorsza w nocy Pustkowie robiło się również zimne z powodu dużej amplitudy temperatur, więc szybko się można było załatwić... ale to i tak nie powstrzymało zmożonych marszem żołnierzy od odrobiny luksusu) i barak z pryczami oraz działającym kiblem, a także mesa z kolacją. A kolacja była naprawdę niezła, aż gały z orbit wychodziły ludziom po Boot Camp Barstow, Camp Golf czy Mojave Outpost. Steki z gekona (których panoszyło się w okolicy sporo) w "sosie BBQ" z "jakichś ziół", mąki i strąków miodowego mesquitu, przy "puree" z bananów yucca. Do picia była woda kaktusowa i... piwo. Oficjalnie, na wydawce. Wszyscy żołnierze ucieszyli się jak dzieci, które dostały prezenty na Święta. Wilson o mało co nie zemdlał, a nawet małomównemu i chłodnemu Lee na usta wypełzł jakiś uśmiech. Tylko Harris i Taylor nie dołączyli do ogólnego szału radości. Sierżant trzymał fason, a kapral wydawał się spochmurniały. Tak czy inaczej, Camp Searchlight wydało się być iście Bożym aktem Zbawienia dla ich zmarnowanej kompanii. I nawet raporty potwierdzające plotki nie mogły popsuć nastroju. Kto by się przejmował tym, że Bullhead City zostało wzięte po trzech godzinach ostrych i krwawych starć z przeważającą czeredą Legionistów, w której zginęło ponad trzydziestu żołnierzy NCR, dalszych czterdziestu odniosło rany, a cywilów rannych było prawie drugie tyle, a liczba zabitych była nieznana? Fakt, że Legionistów padło dwa razy tyle, dostali za swoje. A Armia już szykowała kontratak. Cywilów bezpiecznie odsyłano do wciąż jeszcze utrzymywanej przez NCR przystani niedaleko Bullhead, gdzie trzy dumne okręty "Patrolu NCR Colorado River" miały odtransportowywać ich do obozu uchodźców w Camp Cottonwood Cove. Inni byli kierowani drogą pieszą do lotnistka w Searchlight, które specjalnie na tą okazję zostało wymiecione z radskorpionów, obsadzone garnizonem i przekształcone w obóz przejściowy. Niedługo sytuacja miała się poprawić, jak tylko wyprosi się "cezarowców". Niemniej jednak trzeba było szybko wzmonić obsadę Cottonwood i pomóc tym setkom ludzi. Podobno pierwszy transport już tam dotarł, a medycy i logistycy mieli pełne ręce roboty. Nazajutrz o poranku Trzeci Pluton, tuż po obfitym śniadaniu (na które składała się jajecznica z jaj gekona, maca, sałatka z agawy i woda z kaktusa), wyruszył w dalszą drogę. Ranni pozostali w szpitalu polowym, a ich miejsce zastąpiła piątka ludzi przekierowanych z garnizonu. Teraz już nie było wymówek, trzeba było się sprężać. Pod koniec trzeciej doby od wyruszenia z Posterunku Mojave, 3 Pluton dotarł wreszcie do celu podróży. Słońce zdążyło już zajść. Schodząc z wysokiego, skalistego wzgórza resztkami asfaltowej drogi widzieli jak na dłoni całe Cottonwood Cove. W dole rozpościerał się obóz, oświetlony wieloma pochodniami i ogniskami, mający garść drewnianych, parterowych baraków i jeden murowany, piętrowy budynek. Po prawej było podwyższenie terenu, na którym było jeszcze więcej baraków. A pomiędzy tym wszystkim mnóstwo namiotów - od solidnych wojskowych, po prowizoryczne, rozstawiane na szybko i z byle czego. A rzeka... rzeka wyglądała wprost magicznie. Niebo było bezchmurne, a księżyc i gwiazdy rzucały mocne światło, odbijające się w tafli wolno płynącej wody. Niektórzy z tych, którzy większość życia spędzili na Pustkowiu, nie mogli się nadziwić widokowi. Pierwszy raz widzieli tyle wody... Pluton skoszarowano w Overlook, w jedynym wciąż wolnym baraku - tym najbliższym jakiemuś transportowemu TIRowi, który wyglądał, jakby miał zaraz spaść ze skarpy na dół. Ciekawe, co przewoził... Tego wieczoru nie dostali nic od dowództwa oprócz prośby o ochotników do lazaretu i na wartę. Wspaniałomyślny Taylor pozwolił większości Drużyny B na odpoczynek, a na "ochotników" do wartowania wyznaczył Harrisa i Mandersona - głównie dlatego, że nieźle się trzymali po tym całym marszu. Po szybkiej kolacji (złożonej wyłącznie z własnych racji żywnościowych) i higienie, większość plutonu poszła spać, z wyłączeniem "ochotników" (i ochotników, biorąc pod uwagę sanitariuszy). W Cottonwood Cove panował jako taki spokój. Większość uchodźców, żołnierzy i rannych spała, więc roboty nie było zbyt wiele. Po nocy. Bo za dnia, to musiał tutaj być kołchoz. Zagadnięty strażnik powiedział, że już mieli blisko czterysta osób. Mężczyzn, kobiet, dzieci, starców i rannych - sami cywile. Zewsząd, acz głównie z przeciwległego brzegu rzeki. Niektórzy wędrowali do NCR od granic dawnego Nowego Meksyku (czy Meksyku w ogóle). Ci bardziej niepokorni bądź niewygodni, uciekający Legionowi. Dzikusy, zbiegli niewolnicy, nazbyt niezależni mieszkańcy Pustkowi, osad i ruin. Wszyscy, którzy nie chcieli podporządkować się drakońskim rządom Cezara. Wielu z nich było rannych, wynędzniałych lub chorych. Był też pierwszy transport ponad stu uciekinierów z Bullhead City - technicznie oni byli już obywatelami NCR. A niedługo miały przybyć kolejne transporty. Noc mijała spokojnie. "Ochotnicy" mieli zostać wkrótce zluzowani, kiedy znad rzeki dobiegł przenikliwy dźwięk. Klakson z łodzi. Ów ryk postawił na nogi cały obóz. A zaraz potem rozległy się kolejne. Ku Cottonwood Cove płynęły trzy całkiem spore, "odrestaurowane" łodzie. Światła i binokle potwierdziły, że były to łajby "Patrolu Rzecznego". Obładowane ludźmi. Wybuchło zamieszanie. Żołnierze, poganiani przez podoficerów, szybko zakładali barchany, kirysy i kaski, brali broń, meldowali się. Zapalano światła, korzystając z przenośnych generatorów. Gapie zbierali się na plażach. Łodzie przybiły do pirsów i zaczęły rozładunek. Mnóstwo ludzi, obdartych, obszarpanych, zapłakanych. Wszyscy z Bullhead City. Oficer pokładowy trzeciej, największej krypy, napomknął, że musieli się szybko zwijać - Legion uderzył na przystań. Żołnierze i cywile pospołu ruszyli do pomocy uchodźcom. Zapowiadała się nieprzespana, pełna pracy noc. A nawet gorzej. Pierwszym, który wyczuł, że coś jest nie tak, był... Key. Psi węch mówił wyraźnie. Strach. Potężne natężenie strachu. Uchodźcy byli niebywale wręcz zastraszeni. Tylko niektórzy płakali. Prawie wszyscy byli bladzi, milczący. Wreszcie, jeden z nich nie wytrzymał: - Uciekajcie! Ratujcie życie! Oni- Nie dokończył. Szyja eksplodowała mu razem z głową. A potem kolejnemu. Na statkach rozległ się okrzyk. Bojowy okrzyk. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-8WyJvvCYVU[/MEDIA] "Marynarze" porwali za broń... i zaczęli strzelać w tłum gapiów i w żołnierzy NCR. Uchodźcy, każdy z których miał na szyi dziwne ustrojstwo, w płaczach i rozpaczliwych krzykach ruszyli, dzierżąc prowizoryczne uzbrojenie. Bili, uderzali, cięli, strzelali. A kto tego nie robił, temu wybuchała obroża. Jeden z nich, dzierżący potężny "plecak", rzucił się w tłum cywilów. I ten plecak eksplodował. Nie, wręcz pierdolnął z taką siłą, że całe Cottonwood na sekundę oświetliło. Inni - szczególnie ci desperacko wywijający pałkami, tasakami, młotami i deskami z gwoździem - było opasanych dynamitem, cordexem i innymi wybuchowymi wymysłami. Kto ginął, temu też eksplodowała obroża - a wraz z nią, reszta ładunku. Na samych krypach, oprócz broni osobistej, przemówiła także pokładowa. Trzy dziobowe działa czarnoprochowe wypluły z siebie potężne kule z przerobionego złomu, które wbijały się w najbliższe szałasy - posterunki wartowników - i tam eksplodowały. Przemówiły także cekaemy - dwa "lżejsze" z mniejszych łodzi, plujące seriami smugowych kul, oraz jeden wukaem, ani chybi półcalowy, w dodatku z eksplodującą amunicją. Zamęt, rzeź i panika były obezwładniające. Żaden trening nie mógł przygotować na coś takiego. Tylko nieliczni żołnierze ogarnęli się na tyle szybko by otworzyć ogień. Taylor, Lee, Harris. Ten ostatni przeciągnął serią po zniewolonych uchodźcach, powodując detonację "uprzęży" jednego z nich. Spektakl był wręcz niemożebnie krwawy. Kończyny i głowa nieszczęśnika gdzieś dosłownie znikły, a "kadłubek" pofrunął leniwie kilka metrów na bok roztaczając wokół czerwoną mgiełkę oraz istną rzekę krwi. Zaraz potem kapral złapał Mandersona za ramię. - Do tyłu! Do naszych! Sitrep - Wszyscy z Trzeciego Plutonu, czyli wszyscy z Drużyny B, czyli Wasze postacie, otrzymali uzupełnienia amunicji do stanu podanego w KP. - Camp Cottonwood Cove jest atakowane przez ok. 120 ludzi siłą przymuszonych do walki, dzierżących wszelaką broń improwizowaną - Unarmed, Melee, Thrown, Small Guns. - Na łodziach pozostało około czterdziestu napastników, może więcej. Korzystają z broni pokładowej (razem 3 Broadsiderów, 2 Browningów .30cal z amunicją smugową, 1 DShK z amunicją eksplodującą oraz - jeszcze nie wykorzystanych - 5 Harpoon Guns, 1 Junk Jet i 1 Rock-It Launcher) oraz osobistej (Automatic Pipe Rifles, .38cal). - Sanitariusze mogą być w Overlook lub przy lazarecie. - Lucky i Harris są pod skarpą, gdzie jest ta rozbita ciężarówka. Na tej skarpie jest Overlook. - Wraz z Trzecim Plutonem (ale nie licząc Drużyny B), w Camp Cottonwood Cove jest nieco ponad 90 żołnierzy NCR, głównie uzbrojonych w Caravan Shotguns, Service Rifles i 10mm Lever-action Rifles. Są też dwa Light Machine Guns (de facto M60). - Na resztkach asfaltowego parkingu w Overlook są trzy lekkie moździerze typu Commando, 60mm. Obsługa jeszcze do nich nie dotarła, dopiero się zbiera.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 09-12-2018 o 18:59. Powód: Poprawki |
10-12-2018, 22:33 | #35 |
Reputacja: 1 | Gdy zaczęło się piekło Key zamarł na chwilę. Można by pomyśleć, że system u się zawiesił, ale nic bardziej mylnego. Jego nieobecne spojrzenie miało ważny powód. - Słuchajcie - powiedział nagle - Z brzegu do łodzi nie jest daleko, jeśli się pospieszymy to może uda nam się dostać na pokład jednej z nich. Tam opanujemy broń pokładową i poszatkujemy środkową łódź. Trzecia łódź nie będzie mogła do nas strzelać, chyba że przez swoich. Snajper nas osłon,i gdy będziemy przejmować łódź i w trakcie późniejszej walki. Jeśli się nie uda… i tak będę miał koordynaty dla ostrzału z moździerzy. O ile mapa w moim Pipdogu jest kompatybilna z resztą świata. Jak do tej pory, pustynia zawsze była tam gdzie pokazywała mapa. Spojrzał po wszystkich. - Skoro się zaciągnęliście do woja to wszyscy jesteście dostatecznie pierdolnięci by pójść na ten plan. |
10-12-2018, 22:41 | #36 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Robin "Łazik" White - ciekawski łazik Wcześniej - Niezły ten sen. Też bym się zabrał takim stopem. Jak coś brałaś przed snem to się podziel przed następną nocą. - Łazik nie mógł się powstrzymać aby się nie uśmiechnąć i nie skomentować porannej paplaniny małej rudej. Musiał przyznać, że poprawiła mu humor bo po całym dniu maszerowaniu w skwarze i spiekocie, w tym cholernym Słońcu naprawdę nie miał ochoty na kolejny dzień. Maszerowania. W skwarze i spiekocie. Wolałby się przejechać. Zwłaszcza w kabrio z jacuzzi. Z gorącymi i chętnymi foczami. I szampanem. Co prawda szampana nigdy nie pił ale na pewno było dobre. W tym cholernym piekarniku chyba wszystko co było mokre i chłodne to było dobre. Więc wizja jaką roztaczała dookoła Lucy była mu bardzo na rękę. Szkoda, że to tylko sen. I to nie jego. Drugie co go zdziwiło to te rysunki na betonie. Jak przybyli tu wieczorem to ich nie było a teraz były. Nie wiedział kto był w ich plutonie takim dowcipnisiem. Ale też się uśmiechnął gdy już załapał narysowany dowcip. Nie był pewny czy dlatego sierżant tak ganiał podgolonego Jinxa czy ten podpadł mu z jakiegoś innego powodu no ale obrazki też były całkiem fikuśne. --- Camp Searchlight Miejsce docelowe zrobiło na Robinie wrażenie. I to z kilku powodów. Po pierwsze najważniejsze było to miejsce docelowe. Czyli cel. Czyli koniec łażenia w tym cholernie rozgrzanym piecu i tym cholernie palącym Słońcu. Już mu powieki napuchły a oczy zaczerwieniły się od tej cholernej pustyni. Kompletnie nie rozumiał dlaczego nie mogli maszerowac nocą? I chłodniej, okey nawet zimno właściwie, no ale oczy go tak nie piekły no i czuł się i lepiej, i swobodniej, i lepiej. To nie... Łazić po tym piekarniku w dzień się ważnym głowom zachciało... Po drugie to żarcie i piwo. No wreszcie można było się naszamać! Dawno się tak nie naszamał jak w Searchlight. Od razu mu się humor poprawił i zrobił się pogodniejszy, życzliwszy i w ogóle. Szkoda, że piwa tak mało dawali no ale z drugiej storny fajnie, że w ogóle coś dawali. Mniej fajne było patrzenie na tych uchodźców. Starzy, młodzi, kolorowi, pstrokaci, no cała masa różnych typów ludzkich. Łączyło ich to, że byli przygnębieni, poranienie, zastraszeni, potargani... aż przykro było patrzeć. - Ilu ludzi trzeba by tak przetrzebić i przegnać tylu ludzi? - mruknął cicho patrząc na tą przygnębiającą rzeszę. Miał takie głupie wrażenie, że szefostwo ma zamiar wpakować ich w samo źródełko tej rzeki. W końcu ponoć ci tutaj, uciekali przed Legionem a ich 3-ci pluton mieli wysłać do walki z tym Legionem. No super... To akurat mu nieco zepsuło humor. Ale pocichu liczył, że jakoś to będzie i jakoś się wywinął. Może się wojna skończy zanim tam dotrą? --- Cotton Cove No i dotarli w końću do mety. I o ile sama meta pełna ruder takich samych jak w wielu miejscach jakie dotąd Robin widział nie zrobiła na nim jakiegoś specjalnego wrażenia no to już rzeka to co innego. Ile wody! Rany! W życiu nie widział tyle wody! Skorzystał z okazji i przy pierwszej okazji wszedł do niej. Po kolana, po pas a w końcu zanurzył się cały. Bo przecież to było tyyleee woodyy! Jak w jakimś morzu albo oceanie pewnie! Moczył się w tej wodzie ile tylko mógł bo kto wie kiedy trafi się następna okazja. Potem nastąpiła szara, żołnierska rzeczywistość dnia codziennego. Szwendanie się po obozie, zajmowanie miejsc, posiłki w stołówce i takie tam. Dzień się wreszcie skończył i nastała o wiele przyjemniejsza dla White'a noc. Wreszcie można było spać w cywilizowanych warunkach za co był wdzięczny. --- - To normalne? - zapytał wybudzony jakimiś hałasami i zamieszaniem. Okazało się, że jeszcze noc i po tej cudownej wodzie płynął jakieś statki. Duże jak wagon kolejowy. Albo nawet i większe. No duże. Ale miały być swoje. Zastanawiał się tylko dlaczego trąbią dlatego zapytał o to kogoś obok. Nie był pewny jak takie statki powinny się zachowywać. Wcześniej nawet w dzień nikt nie mówił mu, że mają jakieś statki i że mają przypłynąć w nocy. Trąbienie jednak jakoś go niepokoiło. Za bardzo brzmiało mu jak ostrzeżenie albo jakiś alarm. Ale więcej się nie powtórzyło a statki płynęły i w końcu zaczeły parkować do molo więc może to jakiś tutejszy zwyczaj? I wszystko się zmieniło prawie w mgnieniu oka. Ktoś, coś krzyknął, ktoś wrzasnął, ktoś wybuchł.. ~ Że co kurwa?! ~ Robin patrzył osłupiały jak rozwaliło jakiegoś faceta. W kilka chwil wszystko się wyjaśniło gdy horda zniewolonych uchodźców rzuciła się do nabrzeża, gdy huknęły pierwsze strzały i w ogóle... Atak! Atakowano ich! I to jak podstępnie! - O kurwa! O kurwa, o kurwa, o kurwa! - mamrotał szybko i zastanawiał się co robić. Co miał kurwa robić?! Gdzie sierżant?! Gdzie porucznik!? Cholera co miał teraz robić?! Ktoś się wydarł by się cofnąć. No tak, miało sens. Zastanowił się chwilę. Mógł wziać swój karabin i strzelać. Do tych cywili z obrożami albo statków. Tak chciał zrobić. Złapał karabin i pobiegł w kierunku tworzącej się linii oporu. Ale wtedy dostrzegł "to"! Moździerz! Pociski moździerzowe! No tak! Ruszył biegiem w ich kierunku. Były jeszcze nie obsadzone. Otworzył zasobnik z amunicją i zaczął majstrować przy pociskach. Trochę odkręcić, trochę poluzować, jakiś drucik... I mógł przerobić pocisk w gotową bombę. A ją umieścić w wybranym celu... Na przykład na statku... Do którego by podpłynął od głębi zatoki... Bo siekli ołowiem głównie po nabrzeżu ale w wodę nikt chyba z nich nie strzelał i oby podobnie słabo pilnował...
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
13-12-2018, 04:21 | #37 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=OT4AysVkuRs[/MEDIA]
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR Ostatnio edytowane przez Amduat : 13-12-2018 o 04:24. |
14-12-2018, 11:02 | #38 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Pierwszym zaskoczeniem nowego dnia był Jinx, który pojawił się po to, by zabrać torbę Billy'ego. Podobno sierżant mu kazał w ramach kary za jakiś wybryk czy coś. Oczywiście Billy nie mógł się na to zgodzić. I to nawet nie żeby mu było żal drugiego sanitariusza. Po prostu prędzej byłby skory do oddania swojego karabinu, do którego i tak miał mieszany stosunek, ale akceptował go jako coś co prawdopodobnie okaże się przydatne w próbach przetrwania na pustkowiach. Torby jednak nie odda, nawet mowy nie ma. Jinxowi musiały wystarczyć rzeczy Igły, o ile zdoła ją przekonać do ich oddania. A Billy postara się znów unikać sierżanta Taylora, ostatnio wyszło mu to całkiem nieźle. Przed wyruszeniem w drogę sprawdził jeszcze, czy jego talizman aby na pewno trzyma się hełmu. Trzymał się. Sama droga nie była specjalnie interesującym doświadczeniem. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro Billy wyrusza w nieznane mu miejsca, powinien czuć choć odrobinę ekscytacji. Ale czym tu się ekscytować? Wszędzie jest tak samo. Piach po horyzont, chyba że ten akurat jest zasłonięty przez skaliste góry. I ślady przeszłości, mnóstwo śladów przeszłości. Pordzewiałe i powyginane wraki aut, śladowe ilości asfaltu z dawnych dróg i od czasu do czasu lepiej lub gorzej zachowane ruiny stacji benzynowej. Nawet te ostatnie nie wzbudzały zbytniego zainteresowania, choć były jakąś niewielką odmianą w krajobrazie. Po pierwsze wszystkie wyglądały identycznie. Po drugie, co takiego mogło w nich być interesującego? Że niby wejdzie do środka, przeszuka trzy pudła, lodówkę, szafkę czy biurko i znajdzie garść kapsli, dwa stimpaki i może amunicję do swojego pistoletu? Taa, jasne. Szlak uczęszczany przez karawany, oddziały wojska, bandy łupieżców i kto wie jakie jeszcze ludzkie zbieraniny i gdzieś tutaj miałaby się utrzymać stacyjka, która nie została przeszukana tysiące razy od czasów Wielkiej Wojny? Trzeba by chyba być jakimś wybrańcem losu, żeby coś tam znaleźć, takim dzieckiem przeznaczenia, czy coś w tym guście. Po dwóch lub trzech godzinach marszu, Billy nie marnował czasu na jego mierzenie, zrozumiał, że pomimo wyleczenia się ze strasznej choroby, jaką był syndrom dnia następnego, wędrówka wcale nie stała się czymś przyjemniejszym. Słońce prażyło niemiłosiernie, a podoficerowie wciąż tylko poganiali do szybszego tempa. Swoją drogą skąd oni mieli siły, żeby tak ciągle na kogoś wrzeszczeć? Może jednak powinien oddać tą torbę Jinxowi? Teraz chyba już nie wypadało o to prosić... Na koniec tego dnia czekała go jednak nagroda. Camp Searchlight, cóż to za cudowne miejsce. Wygodne kwatery, prysznic, działający kibel. I steki! Najprawdziwsze mięso! Co z tego, że z gekona? Kiedy to ostatnio miał okazje jeść coś, co nie pochodziło z puszki? Na pewno nie na Przyczółku, o Barstow też mógł nie myśleć, a i w obozie tak nie karmili. Wychodziło więc na to, że ostatni prawdziwy obiad jadł jeszcze u babci. Ile to już czasu minęło? A do tego piwo! Co prawda ciepłe, ale zimnego piwa kosztował może ze dwa razy w życiu, nie przeszkadzało mu to zupełnie. Nim się zorientował butelka była osuszona nawet z piany i był to jedyny zawód, jaki sanitariusza Kitty'ego spotkał w tym bajkowym miejscu. No, może prócz ranka dnia następnego. Wówczas bowiem po wspaniałym śniadaniu (jajecznica!) padł rozkaz wymarszu, który większość żołnierzy skwitowała głośnym westchnięciem, nierzadko wspartym soczystym przekleństwem i ogólnym spadkiem morale. Każdy żałował, że to nie ten obóz okazał się ich przydziałem. Niektórzy pewnie mieli nadzieję, że w Cottonwood może być podobnie, ale Billy nie miał złudzeń. Na pustkowiach nie mogło być takiego drugiego miejsca. Po raz pierwszy poczuł, że w Republice jest coś wartego obrony - kucharze z Camp Searchlight. Kolejny dzień łudząco przypominał poprzedni. Znów niekończący się marsz po resztkach drogi numer ileś tam, pod gorącym słońcem, które żołnierskie karki powoli pozbawiało skóry. Tym razem jednak marsz kontynuowali nawet po jego zachodzie, aż wreszcie dotarli na miejsce. Cottonwood Cove. Billy już nie znosił tego miejsca, choćby za sam fakt, że nie jest to Camp Searchlight. Po skromnym posiłku, marudząc udał się do lazaretu. Nie miał najmniejszej ochoty na kolejną nieprzespaną noc i początkowo za żadne skarby nie miał zamiarów zgłaszać się na ochotnika. Lecz gdy usłyszał o dwustu uchodźcach nie mógł postąpić inaczej. Teraz i tak nie zmrużyłby oka. Niech szlag trafi jego cholerne sumienie! Roboty było w brud. Miejscowi sanitariusze nie wyrabiali, a w grupach uchodźców szerzyły się najróżniejsze choroby. Znając jego szczęście, Billy zaraz się którejś nabawi. Los okazał się jednak łaskawy i tego wieczora chłopak niczego się nie nabawił. W swojej łaskawości zapomniał tylko o znacznie większym niebezpieczeństwie. Gdy zawyły syreny na rzece, Sticky wyjrzał z namiotu, żeby zobaczyć co jest ich powodem. Widząc trzy statki płynące ku brzegowi i ludzi gromadzących się na plaży, podjął decyzję. - Idę tam - oznajmił Igle, porwał swoją torbę i wybiegł. Był prawie na miejscu, gdy powietrze przeciął potężny huk, a pośród tłumu błysk światła rozrzucił kilku ludzi niczym szmaciane lalki. Pod Billym aż nogi załamały się z zaskoczenia i wylądował na twarzy. Po chwili na plaży rozgorzało piekło. Strzały, serie z karabinów maszynowych, kolejne wybuchy, jedna wielka ludzka kotłowanina. Żołnierze NCR wiali we wszystkie strony. Sticky postanowił wziąć z nich przykład. Wstał i ruszył w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, przybiegł. Szybko jednak odkrył, że biegnie w stronę latryn. Dotarło do niego również, że nie ma ze sobą karabinu. W pośpiechu zostawił go, nie sądził zresztą, że będzie mu potrzebny. Rozglądał się za jakimś oficerem, albo podoficerem, ale nikogo takiego nie dostrzegł. Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, nikt nad nimi nie panował. Zatrzymał jakiegoś uciekającego żołnierza. Tamten był strasznie chudy, pewnie gdyby nie to, nie dałby mu rady. W jego oczach dojrzał czysty strach. W swoich najprawdopodobniej zobaczyłby to samo, gdyby tylko mógł w nie teraz spojrzeć. - Stój, gdzie lecisz?! - krzyknął na niego. - Musimy się przegrupować, zebrać do kupy! - Tak jest! - odparł tamten i zasalutował energicznie. Wyglądało na to, że w półmroku wziął Billy'ego za jakiegoś oficera. Naszywka z emblematem sanitariuszy mogła być łatwo wzięta za insygnia, a brak karabinu i ostry ton też pewnie robiły swoje. Nie zdążyłby się jednak wytłumaczyć z pomyłki, choćby nawet chciał. Jakaś zbłąkana kula przeszła przez głowę żołnierza i opryskała jego krwią twarz Sticky'ego. Ten w pierwszym odruchu odskoczył od ginącego sojusznika. Przetarł ręką oczy i zobaczył ciało leżące w kałuży krwi, która powoli wsiąkała w piasek. Jego wzrok spoczął na karabinie, identycznym jak ten, który zostawił w lazarecie. Nie myśląc wiele, zabrał go. Magazynek był pełny. Wymierzył w kłębiący się w dole tłum i strzelił dwukrotnie. Z trafieniem nie powinien mieć problemów, ale nie dlatego to zrobił. Chciał zwrócić uwagę biegających wokół żołnierzy. - Do mnie! - krzyknął i wypalił raz jeszcze. - Do mnie! Musiał zebrać kogo się dało. Już chociażby ze względu na to, że w grupie łatwiej przeżyć. Nie wiedział do końca co zrobić potem. Wiedział, że nie będą mogli zostać tutaj, tego miejsca nie sposób było obronić. Pozostawały mu ucieczka na zachód, przejście na wzniesienie na Overlook, świetnie miejsce do obrony, albo próba osłony lazaretu. Przeklął w myślach sam siebie, bo w chwili, gdy pomyślał o tym ostatnim miejscu, już wiedział gdzie będzie chciał się udać. Niech szlag trafi jego cholerne sumienie! |
14-12-2018, 18:29 | #39 |
Reputacja: 1 | Dni marszu mijały. Jedyne co Barry wspominał to niezła wyżerka co była pewnego wieczoru, nie było to tak dobre jedzonko jak to co mamusia robiła, ale w porównaniu do wojskowych zwykłych dań była darem z niebios. Godziny marszu mijały na rozmowach Kubą i Gertrudą. Zwierzątka były miłe wysłuchiwały Barrego. Nie bał się z nimi rozmawiać, one są miłe, to ludzie są zazwyczaj źli. W końcu dotarli do celu podróży. Barrego nie wybrano na ochotnika do wart, ani nie umiał leczyć by go posłać do lazaretu. Szwendał się więc i odwiedzał swych braminich przyjaciół w zagrodzie. W nocy obudzić go przeciągłe "uuuuuuuuuu..". Najpierw myślał że to "muuuuuuuuuuuu" i to Kuba, lub Gertruda go woła. Zawołał wtedy ktoś że statki wróciły. Barry więc wstał i się zbierał do wyjścia (zabrał rzeczy swoje itp.). W pośpiechu Barry jak to Barry ubrał skarpetki nie do pary. Tu w drodze nagle hukło, nagle stłukło, świzdu, gwizdu, pizdu kule latają. No totalny chaos. Atakują nas pomyślał Barry. Ktoś gadać coś o planie co robić, ale to nie czas na myślenie. Barry pobiegł skryć się za umocnieni. Instynkt podpowiadał co ma robić. Jest ciemno Barry odpali i rzuci race. Wróg naciera Barry rzuci w tą piechotę zbitą granat ( Niewiedza czasami jest łaską, a Barry nie wiedział, że to przymuszeni cywile. Tak więc nie miał moralnego oporu, w końcu kto atakuje republikę ten jest zły). Opóźniać natarcie wroga,aby cywile mogli uciec. |
15-12-2018, 00:10 | #40 |
Reputacja: 1 | Post tworzony z Loucipher
|