29-04-2016, 21:35 | #171 |
Reputacja: 1 | Mikołaj przyglądał się z boku zabiegom jakim Connor poddawał Bruce'a. Nie ufał temu co widział i nie miał zamiaru przekonać się na własnej skórze czy jego obawy były słuszne czy nie. Na wieści o wizjach mężczyzny o jaskini Mikołaj zareagował dość chłodno, choć musiał przyznać mu jedno. Była to jedyna wskazówka jaką mieli. Jeśli to faktycznie był Bruce to mógł widzieć więcej niż oni, podczas gdy był... no właśnie, był gdzie? Przecież widzieli jak monstrum go rozpaćkało na kąski, a teraz stał sobie tutaj, jak gdyby nigdy nic. Jaskinia, może faktycznie był to dobry trop? Niezależnie od wszystkiego była to jedyna poszlaka jaką trójka mężczyzn miała w tej chwili. Mikołaj obrócił się jako pierwszy, zmrużył oczy, jakby miało mu to pomóc przejrzeć przez gęstą mgłę i dym. Drżenie ziemi i odgłosy nie zapowiadały nic dobrego, a słowa Connora utwierdziły go w tym przekonaniu. -Nie zamierzam się z tym kłócić. Jazda! - ponaglił Bruca skinieniem ręki i upewnił się, że wszyscy ruszyli w głąb lasu, byle dalej od przeklętej polany i stwora, który najwyraźniej się przebudził.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
30-04-2016, 00:21 | #172 |
Reputacja: 1 | - Las, rzeka, ognisko, łapacze snów, cienisty potwór, ograniczony obszar, pomniejsze cienie, głosy, bębny, portal i demon z... - Arisa przytkała się podczas wymieniania tego ostatniego. - Demon, po prostu demon, i coś pokroju... nie ryzykującego człowieka... Ostatnio edytowane przez Proxy : 07-05-2016 o 01:07. |
01-05-2016, 11:03 | #173 |
Reputacja: 1 | Angelique, Bobby Bobby, chociaż niechętnie, wsunął się w rozdarcie pomiędzy skałami. Musiał to robić bokiem, ocierając się piersią i brzuchem oraz plecami o ściany. Powoli, na wdechu, parł naprzód. Szczelina wyraźnie prowadziła w dół, ale zejście było pod takim kątem, że nie utrudniało to dodatkowo przeciskania. Kiedy Bear oddalił się na tyle, że wiedzieli, iż nie będą sobie wzajemnie przeszkadzać Angelique ruszyła za nim. Poruszała się zwinnie, bez większych problemów z racji szczupłości ciała. W końcu Bobby przecisnął się przez najwęższy odcinek i znalazł w szerszym przejściu, które pozwoliło mu iść nie bokiem, lecz przodem i mieć odpowiednią swobodę ruchów. Kiedy Angie dotarła do rozszerzenia za ich plecami dało się słyszeć trzask i huk. Skały zamknęły się za nimi! Teraz nie było już wyjścia. Musieli iść dalej, być może prosto w pułapkę. W tym samym momencie siadła cała elektryczność i ich latarki, najzwyczajniej w świecie, odmówiły posłuszeństwa. Znaleźli się w absolutnej ciemności. Tunel prowadził w dół pod coraz ostrzejszym kątem i w absolutnych ciemnościach. Jedynym pocieszeniem w całej sytuacji było to, że mlaszczące dźwięki znikły jakiś czas temu. W końcu poczuli, że wyszli na otwartą przestrzeń. Zapewne dotarli do jakiejś jaskini. Ciemność, która panował wokół nich wydawała się… czyhać na coś. Chociaż nie! Słowo czyhać nie pasowała im. Jakoś intuicyjnie wyczuwali, że bardziej odpowiednim byłoby słowo „czekać”. Zatem ciemność wokół nich czekała na coś i coś w niej wydawało się poruszać ukradkowo. Słyszeli też coś na podobieństwo szeptu. Jakby jakieś skryte przed ich wzrokiem istoty porozumiewały się sekretnie. A ciemność wokół nich napierała. Wydawała się być żyjącą istotą, która korzystając z okazji próbowała zmiażdżyć w swoim uścisku dwójkę śmiałków, którzy ośmielili się zapuścić na ich terytorium. Mikołaj, Bruce i Connor Nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Rzucili się do ucieczki. Byle dalej od budzącego się monstrum, którego intencje raczej nie pozostawały złudzeń. Popędzili przed siebie, trzymając się jednak razem, pomiędzy dobrze im znane drzewa. Pomiędzy mokre, czarne pnie i kołyszące się na wietrze konary. W końcu zwolnili i zatrzymali się, gdy już upewnili się, że potwór ich nie ściga. Zdyszani, zmęczeni od biegu, rozejrzeli się wokół i zamarli. Histeryczny śmiech zbierał się w ich gardłach. Próbował wydostać ze ściśniętych z wysiłku płuc. Byli w obozowisku. Tym, które pozostawili za sobą jakiś czas temu. Z tą drobną różnicą, że namiot, ten namiot, który przyczynił się do śmierci Bruce’a stał tam, jakby nigdy nic. Zwyczajny. Kurwa! To jedno słowo najlepiej opisywało emocje, jakie poczuli i jakie nimi targały. Bezsilność, zagubienie, wściekłość nie mogącą znaleźć ujścia. I kiedy tak stali, zastanawiając się, co się dzieje na tym przeklętym spływie, ujrzeli, jak jeden z namiotów otwiera się i wychodzi z nich Aaron. Zaspany mężczyzna ruszył przed siebie, za pień najbliższego drzewa zupełnie nie zwracając uwagi na stojącą nieopodal trójkę mężczyzn. Po chwili usłyszeli dźwięk oddawanego moczu. I wtedy go zauważyli. Ukradkowy cień, podkradającą się postać. Próbowali krzyknąć, aby ostrzec Aarona, lecz gardła mieli jakby zalane jakąś mazią, nieme, zaciśnięte. Postać podkradła się tuż za lejącym na drzewo Aaronem, a potem, bez ostrzeżenia, poderwała się za nim. Zobaczyli ostrze wielkiego, myśliwskiego noża, przecinające gardło nieszczęsnego Aarona. Ujrzeli ciemną krew tryskającą na drzewa. Zabójca podtrzymał krztuszącą się, dławiącą własną krwią ofiarą i kiedy już wydała ostatnie tchnienie, ułożył ciało na ziemi i ruszył w stronę namiotów. Widzieli, że morderca jest zamaskowany w jakąś demoniczną kreaturę. A może faktycznie był potworem. Już przecież niczego nie mogli być pewni. nawet śmierci. Na pewno był uzbrojony. W jednej ręce trzymał nóż, którym poderżnął gardło Aarona. W drugiej tomahawk. Nagle z namiotu wyszedł ich przewodnik. John Wellex. Powiedział coś do zamaskowanego. Coś, co brzmiało chyba jak: „Już ci wesołku mówiłem, byś tego nie robił!”. Wyczuwali gniew w jego słowach. Tak. Chyba brał zabójcę za Bruce’a. John ruszył w jego stronę i wtedy zamaskowany zabójca doskoczył – szybko i sprawnie opuszczając ostrze tomahawka na czaszkę przewodnika. Kiedy John upadł zabójca wskoczył na niego i zaczął dźgać nożem, po piersi, w rozbryzgach krwi. I w absolutnej ciszy. W kolejnym namiocie ktoś się poruszył i na zewnątrz wyszedł John Smith. Ale przeciwnik już na niego czekał. Wynurzył się z cienia, pomiędzy dwoma namiotami, wbijając ostrze noża prosto w skroń. A ich trójka stała, jak wrośnięta w ziemię i oniemiała. Mogła tylko obserwować, co dzieje się w ich obozowisku. A działo się naprawdę dużo i to makabrycznych rzeczy, które – w dziwny sposób – wydawały się im prawdziwe. Realne. Zabójca, cały we krwi ofiar, ruszył w stronę namiotu, w którym spał Bruce. I w tym momencie dziwna niemoc, która więziła Bruce’a, Mikołaja i Connora, minęła tak samo gwałtownie, jak się pojawiła. Frank Sowołak, jak nazwał tą dziwną zjawę odwrócił się w jego stronę, a potem ruszył przed siebie. Zatrzymał się i spojrzał na Franka. A więc jednak. Przewodnik! Chłopak ruszył za nim kurczowa trzymając kostur w rękach. Aż do bólu w zaciśniętych palcach. Jeżeli bolało, to znaczy, że żył! Stwor prowadził go przez mgły, przez wirujące kłęby oparu zdającego się być czymś świadomym, żywym i groźnym. W końcu mgły rozstąpiły się przed nimi i Frank znalazł się na krawędzi polany. Na jej środku, oparty o drzewo stał jakiś mężczyzna. Ubrany w płaszcz kojarzący się ze strojem kawalerzysty, lecz o typowych rysach rdzennego mieszkańca Ameryki. Istota, która służyła Frankowi za przewodnika, podeszła do drzewa i po chwili wtopiła się w rzeźbienia sowy. Zostali sami. Frank i Indianin. - Przyprowadziła cię sowa, młody człowieku, co oznacza, że jesteś gotowy. Głos mężczyzny był spokojny. I mimo, że Indianin mówił cicho, Frank słyszał go równie wyraźnie, jakby ten przemawiał tuż koło jego ucha. - Jesteś gotowy? Indianin powtórzył pytanie, które – z jakiś niepojętych dla Franka powodów – wydawało się być ważne. Arisa - Z Indianami, nie. – Odpowiedział Calgary na jej pytanie. – To nie byli Indianie. To były rogate potwory. Nie wiem czym są. Ale chyba wiem, dlaczego są. I nie czekając na to, aż Arisa zapyta, sam udzielił odpowiedzi. - Są tutaj, bo nie mogą być gdzie indziej. Bo popełniłem świętokradztwo. Obudziłem gniew sił, których nie rozumiałem i nie rozumiem. Chciała zapytać, co ma na myśli, ale Bart położył palce na ustach, odwrócił się i ruszył pomiędzy drzewa. - Chodź! – Ponaglił ją. – Nie można pozostawać za długo w jednym miejscu. Nie można. Ruszyła za nim, sama nie wiedziała dlaczego. Czy przekonał ją jego ton głosu? Przekonała jego siła i zdolność do przetrwania? A może zwyczajnie bała się pozostać sama. - To jest jak wędrówka przez piekło… – słyszała jego głos. – Bez celu i bez końca… Jakbym zagubił się w niekończącym koszmarze… We śnie szaleńca… Też masz takie wrażenie? Jego głos zanikał, rozmywał się, znikał, aż w końcu zorientowała się, że Calgary … znikł. Za to ona stała na wydeptanej ścieżce, która kończyła się kawałek dalej, nad rzeką. Widziała dziwne kamienie. Zapewne to było obserwatorium, o którym mówił Calgary. Tylko dlaczego nadał tak pozornie zwyczajnemu miejscu, tak dziwną nazwę? |
01-05-2016, 12:13 | #174 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Ucieczka przed bestią z rzeźby znów zaprowadziła ich wprost do obozu. Connor miał ochotę parsknąć szaleńczym śmiechem, ale się ostatecznie powstrzymał, w końcu mógłby zaalarmować tym jakiegoś innego cudaka z lasu. Emocji mieli już wystarczająco i nie wyglądało na to, że ta szalona noc szybko się skończy. Szybki rzut oka po okolicy uświadomił strażakowi, że namiot, w którym zginął Bruce pozostał nietknięty. Jak to, kurwa, było możliwe? Przecież wszyscy widzieli, co się stało z Paquetem i co działo się później. To nie było jedyne zaskoczenie - okazało się, że Aaron i Mount... żyli. Byli tak realni, jakby to, co wydarzyło się wcześniej, nie miało miejsca. Moment później w obozie pojawił się nieznajomy w upiornej masce i szybko zakończył życie obu mężczyzn. Connor oglądał wszystko, nie mogąc się ruszyć, ani wydobyć choćby słowa ostrzeżenia w kierunku towarzyszy spływu. Wyglądało na to, że znów trafili do innej rzeczywistości, skoro John i Aaron żyli. Przynajmniej przez chwilę. Z drugiej strony, skąd mogli być pewni, że to, jak umarli wcześniej działo się w ich "wymiarze"? Wszystko było tutaj zakręcone jak włosy na jajach. Przez dłuższą chwilę byli jedynie widzami tego makabrycznego "przedstawienia", a gdy morderca ruszył w kierunku nietkniętego namiotu Paqueta, odzyskali możliwość działania. Czyżby musieli powstrzymać nożownika, nim ten zabije Bruce'a śpiącego w namiocie? A jeśli go zabije, to Bruce, który stał obok nich, też umrze? Connora aż głowa bolała od tych wszystkich kombinacji. Nie było jednak czasu na dalsze rozkminki - strażak spojrzał na kumpli i gestami dłoni dał im znać, że należy podejść w trójkę, najciszej, jak można do mordercy i go obezwładnić. Zdjąć maskę i przepytać, a w razie czego nawet zabić. Nie odzywał się, żeby nie robić niepotrzebnego hałasu i choć możliwe, że morderca nawet nie wiedział o ich obecności, to nie chciał ryzykować. Na pewno nie mogli pozwolić, by nożownik dorwał Bruce'a w namiocie. O ile Paquet rzeczywiście tam był. Jeśli towarzysze zgodzili się na plan, ruszył wraz z nimi w stronę mordercy, z nożem w gotowości. Łapacz snów powędrował do kieszeni spodni - Conn musiał mieć drugą rękę wolną.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
05-05-2016, 22:35 | #175 |
Reputacja: 1 | Kondycja Mikołaja była na wysokim poziomie, więc taki bieg nie powinien być problematyczny. Jednakże dodatkowa dawka stresu przyczyniła się do zmęczenia organizmu chłopaka na tyle, że po zatrzymaniu się młody mężczyzna zgiął się w pół, ręce wsparł na kolanach i ciężko dyszał. W ustach czuł charakterystyczny smak krwi, który towarzyszy ciężkim treningom biegowym. Dopiero po chwili podniósł wzrok i zobaczył gdzie się znajdują. Znów byli w obozowisku. - Ja pierdole...- zdołał z siebie jedynie wykrzesać w ojczystym języku Mikołaj. Opuścił ponownie wzrok i wbił go w ziemie, chcąc uspokoić skołatane nerwy i serce, które dalej biło jak oszalałe. Przyczyną tego mógł być bieg, ale bardziej prawdopodobną przyczyną był stres, strach i niepokój. Chłopak nagle usłyszał szept. Ten sam głos, który wcześniej mówił, że jest głodny i z pewnością wróci po resztę członków spływu. Tym razem głos wydawał rozkazy. "Patrz" Chłopak podniósł wzrok ponownie na obozowisko. Zobaczył Aarona, który jak gdyby nigdy nic oddawał mocz pod drzewem. Mikołaj miał coś powiedzieć ale głos go ubiegł "Milcz" Głos zamarł chłopakowi w gardle. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa, ba, nie był nawet w stanie przełknąć śliny. Miał wrażenie, że jego przełyk wysechł na wiór, a on sam zaraz się udusi. Chciał się ruszyć, biec, uciekać, ale głos odezwał się po raz trzeci. "Stój" Z ziemi wyrwały się korzenie, których powierzchnia była tak ciemna, że wydawały się nie istnieć, być tylko dziurami w rzeczywistości, prowadzącymi do innego wymiaru. Jednak mimo swojej nierealności Mikołaj poczuł ich realny uścisk na swoim ciele, gdy oplotły go szczelnie uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Chłopak zmuszony był do obejrzenia w milczeniu przedstawienia przygotowanego przez jakiś chory psychicznie umysł, w którym członkowie spływu grali główne role. Oni i jeszcze ktoś. Zamaskowany morderca, który pozbawiał ich życia. To nie mogła być prawda, gdyż Mikołaj widział tam ich przewodnika, który zginał wcześniej, zdążył zmienić się w... zombie... i zginąć po raz kolejny. To było przewidzenie, Mikołaj był prawie pewny. Ale czy mógł być w tej chwili czegokolwiek pewnym? Wszystko zdawało się tonąć w oceanie szaleństwa, wizji, mroku i krwi. Granica między rzeczywistością, koszmarem a fantazją została dawno zatarta i nie było mowy o powrocie. Zostało jedynie płynąć z nurtem i akceptować wszystko co podaje los. Zaadaptować się do reguł gry, dostosować i zwyciężyć. Chłopak stał obok Connora i Bruce'a. Po głosie, mackach i obecności nie było śladu. Ciało było znów pod jego kontrolą. Jedyne co zostało to scena, przedstawienie teatralne trwało w najlepsze. Główny bohater, zamaskowany zabójca, zamierzał właśnie odegrać scenę mordu na Bruce'ie, na co najwyraźniej Connor nie chciał pozwolić. -Grać według reguł. Dostosować się. I wygrać. - szepnął do siebie Mikołaj. Śladem Mayfielda wyciągnął swój nóż i ruszył w celu przerwania spektaklu przed wielkim finałem. -Jestem... jestem tuż za tobą... - powiedział Mikołaj, a jego głos brzmiał... dziwnie spokojnie.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
05-05-2016, 22:55 | #176 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista. ~ Mhm, jaasnee... Po to właśnie tu przylazłem by być gotowy... W ogóle to pewnie, że jestem gotowy, zawsze zwarty i gotowy, od urodzenia właśnie czekałem by tutaj przyleźć i byc gotowy... ~ uniósł w zirytowanej minie brew do góry i przejechał językiem po wargach spoglądając gdzieś w bok. W sumie jak się okazało, że ten sowołak nie rzucił się na niego i odgadł, prawidłowo, że to jakiś przewodnik to się nawet ucieszył. Sądził, że jakoś wreszcie coś się wyjaśni. Będzie jakiś postęp. Tak samo odczuwał całą gamę emocji od nadziej, przez radość po niepokój i nieufność gdy doszli do tej polany i zauważył obcego człowieka. Pierwszego od rozstania z Arisą no i w ogóle obcego. Nie był zbyt podobny do tego co pamiętał ze swojej wizji no ale w końcu to była wizja. A był w takim stanie wówczas, że margines błędu w zapamietywaniu twarzy był pewnie całkiem spory. Miał nadzieję, że to ten sam koleś. No ale jak wyjechał z takim powitaniem... - Widać Pan Sowa wierzy we mnie skoro twierdzi, że jestem gotowy. - odpowiedział w końcu lekko unosząc kij w kierunku drzewa w które "wszedł" ten półptasi przewodnik i dobijając gest ruchem brody w tym samym kierunku. - Ale Pan Sowa chyba jest o wiele bardziej miejscowy i zorientowany w tym co tu się dzieje to pewnie trafniej mu to ocenić. - pewnie powinien być ostrożny w tym co mówi i jak. Pewnie ten facet przed nim wiele mógł. O wiele więcej niż Frank. No i wiedział o wiele więcej. Tak, pewnie tak właśnie było. Tyle, że może brał Jackson'a za kogoś innego albo liczył, że ten już rozkminił o wiele więcej niż faktycznie rozkminił. Tak naprawdę zgadywał i szacował. Nie miał żadnych dowodów na poparcie tej czy innej części swojej teorii. Więc nawet jakby było w 100% prawidłowe to co zakładał, że jest to nadal brzmiało mu to we własnych uszach jak mglista teoria. - Jestem Frank Jackson z Baltimore. Chcę się stąd wydostać. Jako Frank Jakckson z Baltimore a nie coś innego. Chcę wrócić do siebie. I na to jestem gotowy. - odparł zmęczonym głosem po dłuższej chwili milczenia. Nie miał pojęcia co powiedzieć. A pytań cisnęła się cała masa. Postawił więc na szczerość. Tak, chciał się stąd wydostać. Bał się zmian, opetań czy czym zostanie tu groziło. Chciał pozostać sobą. Technikiem od obróbki obrazu i dźwięku dojeżdżającym rowerem do pracy. I na to był gotowy. O to mógł walczyć. - Widziałem cię. Jak to coś w lesie mnie użarło. Weszło we mnie. Zacząłem się zmieniać. Widziałem... Czułem... No jakos tak, nie wiem... Ale tak chyba nie powinien czuć żaden człowiek. A potem byłem w jakimś dziwnym lesie z ciałami. Jak trofea czy co. Jakieś czerwone niebo i krew tam była. I ciebie też widziałem. I jakąś jaskinię. Szukałem cię. I tej jaskini. I moich kolegów ze spływu. Też tu są. Gdzieś, gdzieś są. Chyba powinni. Oni też chcą wrócić. Nie wiem czy jeszcze żyją. Ale tak, jak ktoś żyje to chciałbym wrócić razem z nimi. Noo... Aalee... Zgaduję, że coś trzeba zrobić? Co takiego? - po tak długim ukrywaniu sie i samotności wreszcie spotkał jakąś ludzką istotę. Poza krótkiego epizodu z Arisą, która była niewiele bardziej wygadana od mijanych drzew i równie obojętna. Chociaż za drzewami to szło się jeszcze schować. Teraz wreszcie czuł potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego. Przecież tyle się wydarzyło odkąd coś rozpruło im namioty w nocy! Tyle domysłów i żadnych odpowiedzi. Miał nadzieję, że ten facet powie cokolwiek co rozjaśni choć trochę coś ze spraw i zdarzeń o jakich mówił Frank. Chciał coś od niego. Po to go tu ściągnął. Znał jego imię choć sam się nie przedtawił. Wyglądało, że szykuje jakąś rolę dla Frank'a. Taką której sam nie może lub nie chce zrobić. To go trochę niepokoiło. Ale zabrnął już tak daleko. Musiał się przekonać na miejscu. Coś by było nie tak to pewnie próbowałby cos wykombinować na bierząco. Ale musiał miec odpowiedzi, informacje, dane no cokolwiek by popchnąć sprawę do przodu. A jak na razie wiele się nie wyjaśniło.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
06-05-2016, 12:20 | #177 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
07-05-2016, 01:12 | #178 |
Reputacja: 1 | - B~bart...? Bart. Bart... - zapętlała proforma nawet nie rozglądając się zbyt dokładnie. Zostając sama nie miała ochoty nawet przekląć. Ciągłe wahanie między chwilą bezpieczeństwa, niepewnością a zagrożeniem było męczące nawet bardziej niż fizyczna długa ucieczka. Psychiczne uniedogodnienia leczyło się znacznie dłużej. Stała w miejscu jeszcze przez chwilę, by przemóc zrezygnowanie. Następnie zwróciła się do kamieni. |
08-05-2016, 10:13 | #179 |
Reputacja: 1 | Mikołaj, Bruce i Connor Zamaskowany morderca zatrzymał się na chwile przed namiotem, jakby zastanawiał się, jak zabrać się do zabijania. Jakby rozważał, co zrobić, by dopaść śpiącego w namiocie człowieka. Jakie to było dziwne. Jakie popierdzielone. Z jednej strony przecież Bruce stał koło nich – jeżeli to był. Bruce. Z drugiej strony Bruce zginął przecież przenicowany przez istotę z innego wymiaru. A z trzeciej strony teraz byli gotowi zabić by obronić… no właśnie, kogo? Bruce’a śpiącego w namiocie. No bez jaj. Ale musieli bronić. To było oczywiste. Dopadli napastnika, tak jak on dopadł wcześniej ich znajomych. Bez ostrzeżenia. Bez ceregieli i litości. Connor i Mikołaj, ponieważ Bruce pozostał z tyłu, sparaliżowany i niezdolny do ruchu. Pierwszy uderzył Connor, wykorzystując to, że morderca go nie zauważył. Wbił ostrze swojego noża w plecy przeciwnika. Jakoś odpadały inne opcje. Czuł to. Kiedy podszedł bliżej… wiedział to. Że jeśli da odwrócić się mordercy, jeśli nie zabije go pierwszy, ten odwróci się i… i ich pozabija. Nóż wszedł głęboko, a Connor poczuł się tak, jakby włożył rękę do lodowatej wody. Poczuł, że po palcach spływa mu jakaś ciepła, gęsta ciecz. Zamaskowany nawet nie jęknął, ale nie upadł. Nie umarł. Zaczął się odwracać i wtedy uderzył Mikołaj. Zimno. Z pewnym wyrachowaniem, którego w sobie się nie spodziewał. Prosto w mostek. Po rękojeść. Napastnik… rozwiał się, niczym kłęby dymu. Niczym wstęgi ciemności. Czerń zawirowała wokół zaskoczonych mężczyzn, owinęła się wokół nich, chwyciła w swoje objęcia. A kiedy wir ciemności znikł Bruce pozostał sam w opuszczonym obozowisku. Niczym duch nawiedzający miejsce, w którym zginął. Frank Indianin stał spokojnie i słuchał słowotoku Franka z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy. Milczał wpatrując się w twarz Jacksona z dziwną przenikliwością. Taką niepokojącą i powodującą, że ciarki przebiegły wzdłuż linii kręgosłupa Franka. Dopiero, kiedy ten zakończył ostatnie zdanie, cień uśmiechu pojawił się na surowej twarzy Indianina. - Tak – potwierdził. – Musisz coś zrobić. Musisz się obudzić. Frank zamrugał powiekami. Przecież nie spał. Nie śnił! Bolało go. Czuł strach. Odnosił rany. Nie mógł śnić. - Jak? Jak mam się obudzić? – Zapytał jednak. - Musisz odnaleźć śniącego i zakończyć jego sen, lub zmusić go, aby cię wypuścił. - Śniącego? - Wawipigwamti. - Wamawima… - Frank pogubił się w tej nazwie czy też imieniu, chociaż zaczał je powtarzać, by je zapamiętać. - Kiedy jednak rzucisz wyzwanie Wawipigwamtiemu, kiedy Śniący zrozumie, że stanowisz zagrożenie, zniszczy cię raz na zawsze, zabije was wszystkich, zagubionych we śnie. Nie będzie was więził w koszmarze i dręczył, lecz odbierze życie. Musisz być ostrożny… Indianin zamilkł. Może czekał na kolejne pytania ze strony Franka, a może po prostu powiedział już wszystko, co miał w tej sprawie do powiedzenia. Angelique, Bobby Dłoń Bobbyego była ciepła, a dłoń Angie taka delikatna i krucha. Niemal dziewczęca. Czuli pulsowanie swojej krwi w swoich ciałach co dodawało im, w niepojęty sposób, siły i odwagi. A może chodziło o bliskość. O jakąś więź, głębszą niż fizyczna, która zdawała się tworzyć pomiędzy nimi w tym dziwnym miejscu. Amulet pająka w drugiej dłoni Angie nagle zaczął emanować dziwnym, próchniczym światłem. Bladym i zielonkawym, jak łuna unosząca się nad bagniskiem. I wtedy dostrzegli wokół siebie ściany jaskini. Oblepione czymś, co przypominało pajęczą sieć, ale sieć utkaną z cieni i ciemności. Jak dym, który widzieli już wiele razy. Zobaczyli też utkanie z tych cieni kształty, które jednak na razie trzymały się od nich z daleka. Jaskinia była ogromna. Wydawał im się nawet… nieskończona ale, w jakiś niepojęty sposób, wiedzieli gdzie iść. Aż w końcu, nie niepokojeni przez koszmarne istoty skrywające się w cieniach, znaleźli się przy ścianie, na której ktoś odcisnął niezliczone ilości dłoni. Wyglądało to dość niepokojąco, ale w jakiś sposób wydawało się im ważne. I wtedy usłyszeli słowa. Szept prosto w swojej głowie. Ci, co śpią, śnić nie mogą W koszmarze zagubieni Ci co śnią, iść muszą drogą Która sen ich wnet odmieni. Dłoń pomocna ich ocali Wskaże ścieżkę ku wybawieniu. Jednak Śniący jest gdzieś w dali I nie myśli o zbawieniu. Potem szept ucichł, a oni ujrzeli, że dłonie przed nimi poruszają się, wyciągają palce, jakby szukały innej dłoni, z którą mogłyby się połączyć. Arisa Trzy kolumny, każda pochylona w stronę kamiennego okręgu zlokalizowanego centrycznie. Arisa analizowała. Znaki. Nic jej nie mówiły, lecz pokrywały zarówno centralny, płaski kamień, jak i kolumny. Brak elementów ruszających się. Brak odnośników. Brak danych. Czyżby? Dlaczego więc obserwatorium? Dlaczego Calgary tak je nazwał? I wtedy ujrzała obraz. Przechodziła pomiędzy ruinami próbując zrozumieć ich przeznaczenie i, pod pewnym kątem, dostrzegła… niewyraźne… rozmyte… oniryczne niemal, ale na tyle czytelne, by pojęła, co widzi. To był Bruce. Stał pośród namiotów ich obozowiska, wpatrując się w coś przed nim, coś czego nie mogła widzieć, z przestrachem? Fascynacją? Grozą? Nie potrafiła stwierdzić. Zrobiła krok w bok i ujrzała kolejny obraz, „wyświetlający się” pomiędzy kolumnami. Angie i ten wielkolud, jąkała. Trzymali się za rękę, co nawet wydawało się… słodkie. Znajdowali się pośród ciemności. I kolejny obraz. Ujrzała siebie. Tak. Stała w Obserwatorium wpatrując się w to, co teraz widziała. Ale! Nie. Coś było nie tak w tym, co widziała. Jakby spoglądała oczami kogoś obcego. Kogoś, kto stał za nią! Kto zachodził ją od tyłu! Odwróciła się gwałtownie i ujrzała mężczyznę. Indianina umalowanego w coś, co mogło być barwami wojennymi. Półnagiego i uzbrojonego w jakiś topór czy coś innego, ale coś, co wyglądało jak narzędzie mordu. Mikołaj Kiedy ciemność znikła Mikołaj zorientował się, że stoi na jakiejś polanie. Wokół niego wznosiły się w górę potężne drzewa. Pomiędzy pniami, poza polaną, która wydawała się być bezpieczna, snuła się dziwna mgła, bardziej przypominająca dym. I wtedy to zobaczył! Strój wiszący na drzewie, przed nim. Ustylizowany i podobny do tego, jak zwierzę, bestia, która ich ścigała. Wyglądał tak, jakby na kogoś czekał. Noc wypełnił trzask łamanych gałązek, odległy lecz dziwnie głośny. Pohukiwanie sów, jakby ostrzegających Mikołaja, że ktoś się zbliża! Ktoś nadchodzi. Connor Kiedy ciemność znikła, Connor zorientował się, że jest sam. Znikli zarówno Bruce, Mikołaj jak i obozowisko. Stał teraz na krawędzi urwiska, nad brzegiem rwącej, przewalającej się z łoskotem gdzieś pod nim rzeki. Nad nim krążyły sowy. Albo inne skrzydlate stworzenia. Kruki? Wrony? I wtedy to wyczuł. Coś się zbliżało. Pędziło od strony lasu, w jego stronę! Mógł jeszcze uciec, jeśli rzuciłby się szybko w stronę lasu. Jeśli tego nie zrobiłby szybko, znalazł by się na klifie, gdzie pozostawała mu tylko walka o życie lub skok w niewidoczne wody przelewające się gdzieś, w ciemnościach, pod nim. Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-05-2016 o 11:27. |
08-05-2016, 11:42 | #180 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Udało im się dopaść zamaskowanego mordercę, ale chyba lepszym określeniem byłoby, że to on dopadł ich. Rozwiał się, niczym gęsty, ciężki dym, zabierając ich ze sobą i przy okazji rozdzielając. Conn nie rozpaczał, bo już dawno nauczył się być zdanym tylko na siebie, martwił się jednak o kumpli - liczył, że sobie poradzą, cokolwiek ich spotkało. Rozejrzał się, oceniając swoje położenie - gęsty dym wysadził go niemal na skraju urwiska. Tuż za plecami strażaka, w dole, pędziła rwąca rzeka, której hałas przyprawiał go o mocniejszy ból głowy. Spieniona, wzburzona woda nie wyglądała zbyt zachęcająco, poza tym Connor musiał mocno wytężyć wzrok, by cokolwiek dostrzec w tych ciemnościach. Rzeka jednak była po chwili jednym z mniejszych zmartwień Mayfielda. Wyraźnie poczuł, że od strony lasu coś się zbliża, a przeczucie podpowiadało mu, że to nie jest ani Nick, ani Bruce. Przejechał wzrokiem po okolicy; wciąż miał czas, by zniknąć między drzewami, ale co by to zmieniło? Pewnie las znowu by go zapętlił i miotałby się z jednego miejsca w drugie. Walka z tym czymś, co ewidentnie było na jego tropie też nie miała sensu - był sam, a poza tym nie był wprawny w walce bronią białą, w końcu miał ratować życie, a nie je odbierać. Zerknął przez ramię, w stronę dudniącej nisko rzeki. Skok do wody był najmniej logicznym wyborem, zatem to musiało być jedyne dobre wyjście z tej sytuacji, w końcu nic tutaj nie trzymało się kupy. Nawet noc wydawała się być zawieszona w czasoprzestrzeni i Conn wątpił, by czas płynął tu normalnie. Odwrócił wzrok w stronę smolistej ściany lasu - złowieszcze odgłosy zbliżały się, a on podjął juz decyzję. Szybko wrzucił nóż do jednej z bocznych kieszeni plecaka, zdjął go i założył na klatę, tak, by w razie czego nurt mu go nie porwał. Przy okazji mógł go użyć jako prowizoryczną bojkę, której mógłby się trzymać niesiony przez rwącą rzekę. Taki był plan, zatem nie czekając, aż to coś z lasu się pojawi, Conn spróbował zejść jak najniżej urwiska, a potem po prostu skoczył do rzeki pod nim. Nawet, jeśli się mylił i to nie było dobre wyjście z sytuacji, to przynajmniej dla niego zakończy się ten koszmar. Koszmar, który nie chciał ich wypuścić ze swych objęć.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |