08-06-2015, 22:42 | #11 |
Reputacja: 1 | Weszli wgłąb dobrze rozbudowanej części miasta, która była zamieszkana przez najbogatsze rodziny. Budynki były bardzo wysokie, tak że słońce praktycznie nie docierało do ziemi. Mimo tego i tutaj czuć było ten piekielny żar słońca. - Niech to zmorfowany byk na rogi weźmie – wysyczał Cyric ocierając rękawem pot z czoła – cieplej już być chyba nie może. Kopnął ze złości kamień luźno leżący na przed nim, który z głośnym stukotem poobijał się po wybrukowanej uliczce. Główne uliczki Skilthry były wybrukowane kostkami kamiennymi, na które przez ostatni rok były zbierane składki podatkowe mieszkańców. Mimo że w pewnych miejscach można było sobie wybić zęby na nierównościach drogi, to i tak był to luksus móc spacerować po nich. Nie można tego nawet porównywać do zapaskudzonych ludzkimi i zwierzęcymi odchodami ulic Zaułka. Tutaj przynajmniej regularnie spłukiwane są rynsztoki bieżącą wodą. - Hek… hek – zaczęło się odbijać Baltarysowi – o żesz w mordę… Coś mi to wino chyba nie siadło. - Albo i siadło i to za dobrze, patrz pod nogi bo je sobie połamiesz. – podparł Cyric przyjaciela, żeby nie wpadł na przechodzących obok przechodniów z siatami pełnymi kaszy, słoniny i kartofli. Zmierzali oni z powrotem w stronę Zaułka. I tak musieli być tymi z bogatszych mieszkańców tamtej dzielnicy - pomyślał Cyric - gdyż mało kogo tam było stać na słoninę. Przeszli przez całą dzielnicę, minęli zamek po prawej stronie, i tak kluczyli uliczkami, ukrywając się przed rażącymi promieniami słońca, aż znowu znaleźli się na ubitej ziemi, nad którą unosił się pył po przejeżdżających dorożkach i większych wózkach z towarami handlowymi. Zbliżali się do targowiska. Tutaj budynki były już dużo mniejsze, najczęściej jednopiętrowe, gdyż budowane głównie z gliny z domieszką cegieł. Mało kogo było stać na solidny kamienny budulec. - Idziesz tam Baltarys? – Spojrzał Cyric za plecy na swojego druha – No, już wyglądasz trochę lepiej, widać spacer Ci pomógł odzyskać równowagę. Język Ci się również wyprostował? Bo zaczynałeś gadać od rzeczy. - Przestań pieprzyć, nic mi nie było. – zaparł się chłopak. – Wiesz co, tak gadasz i gadasz a już grubo popołudnie. Dawno nie miałem że nic w ustach. Zjadłbym co, co Ty na to? - Musisz Ty mnie denerwować!? Nie pamiętasz już, że przegrałem cały swój tygodniowy zarobek? To wino naprawdę już Ci chyba rozum odebrało… - Nie musimy zahaczać o żadną karczmę, zaoszczędzimy trochę Lisów i Łani w swoich kabzach. Patrzaj przed siebie, tłumy ludzi na targowisku, przecież dziś jest handlówka. Woda na młyn dla takich jak my, brachu – zaczął się rozglądać po coraz to bardziej otwartej przestrzeni i wypatrując dogodnego celu. – chodź na Kwadrat! Targowisko było bardzo duże, jedno z trzech w Skilthry. To było drugie pod względem wielkości i jakości towarów na nim sprzedawanych. Rynek był w kształcie kwadratu, wypełnionego po brzegi straganami i namiotami handlujących tam kupców. Środek był zarezerwowany dla najbogatszych, których stać było na opłacenie wynajmu powierzchni pod swoje namioty. Im dalej na boki, tym stragany były coraz biedniejsze, aż na bokach Kwadrat otoczony był ludźmi, którym za stoiska służyły rozłożone materiałowe płótna powykładane towarami na sprzedaż – najczęściej wytworami własnej produkcji. Chłopaki wtopili się w tłum przemierzający pomiędzy straganami. Gwar był nieziemski. Każdy się przekrzykiwał. To o jedną Łanię, to o dodatkowy gram kaszy, lub tylko po to, żeby wyzwać uczciwego sprzedawcę od parszywych złodziei. Mnóstwo możliwości – przeszło przez myśl Cyric’owi. Zaczął szukać wzrokiem przyjaciela, znalazł go po chwili rozglądającego się przy namiocie wypełnionych bronią strzelecką i zajadającego się jabłkiem. Musiało być bardzo soczyste, gdyż przy każdym wgryźnięciu się w owoc, sączyła się mu po policzku gęsta ciecz. Na sam ten widok Cyrica zakłuło w dole brzucha, sam nie wiedział, czy to z głodu czy z czystej zazdrości. Podszedł do niego niezauważony. - Kawałek dalej sprzedają mięsiwa, czuć na odległość. Chodź, bo chyba zaraz się przewrócę z głodu i tego zaduchu tutaj. – szepnął do ucha Baltarysowi. Przeszli kilka metrów dalej, aż odsłoniły się przed nimi trzy duże stragany z wędzonymi, smażonymi i duszonymi kawałkami różnego rodzaju mięs. Obok zabudowane były żywe zwierzęta, czekające na swoich nowych właścicieli. - No to na co mamy ochotę, kawał giczy, czy może jakiegoś kuraka? - Hmm… Ja to bym wpieprzył chyba nawet tego konia co tam stoi przy wozie, to wino chyba spaliło mi dno żołądka! – odpalił Cyric. - No to do dzieła… - mruknął pod nosem Baltarys. – I co się tak szarpiesz baranie, ja byłem pierwszy! – wrzasnął do starszego mężczyzny, który z trudem próbował wsadzić świeżo kupioną gęś do klatki. – gdzie Ty upychasz tego ptaka jak ja go chciałem kupić!? Ludzie krzątający się w pobliżu przestali wyliczać owoce i pieniądze, a zaczęli wypatrywać miejsca wykrzykiwań. Kupiec, który właśnie sprzedał przedmiot awantury, próbował zabrać głos. - Ależ młody człowieku, właśniem dostał od tego jegomościa… - Co się wtryniasz stary dziadu do interesów? – kontynuował awanturnik – oddawaj tego ptaka, bo zaraz w zęby zarobisz! – Chwycił klatkę i zaczął ciągnąć w swoją stronę, prawie wyrywając ją z rąk przerażonego mężczyzny. Cyric wykorzystując sytuację zakradł się niepostrzeżenie przez tłum na drugą stronę straganu i namiotu, gdzie na wysokich kijach wisiały zawieszone na sznurkach świeżo upieczone kuraki. Przechodząc wzdłuż wywieszki Cyric wyjął z rękawa swój sztylet i trzymając go wzdłuż przedramienia ciął sznurek płynnym ruchem łapiąc drugą ręką upadający łup i zawijając go w chustę. Nie zatrzymując chodu, ruszył dalej przed siebie nie zważając na nic dookoła siebie. Ponownie wtopił się w tłum zmierzając na drugi koniec Kwadratu. Mijając umowne granice targowiska poszedł schować się w cieniu i oprzeć o brzeg najbliższego budynku. Po dziesięciu minutach czekania, zauważył zbliżającego się z wąskiej uliczki swojego przyjaciela. Zdziwiony miał już się zapytać skąd on się tu wziął, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Wiedział czym groziło zadanie tego pytania, przez następną godzinę musiałby słuchać jak to udało mi się uniknąć rozgniewanego kupca i ścigającej go Tagmaty. Zamiast tego rzucił mu zawiniętego w chustę kuraka. - Nie tutaj, chodźmy gdzieś dalej – dostał od Baltarysa ciepłe jeszcze udko. Wgryzł się w nie ze zniecierpliwieniem. Poczuł na podniebieniu żar soli i pieprzu. – Nie ma to jak mięcho! Przynajmniej jedno się mi dziś udało, ha ha ha. Przeszli kilka przecznic, aż zostały wylizane wszystkie kości z jakich składał się ich obiad. Wyrzucili resztki do drewnianego wiadra, w którym jedna z gospodyń prała swoje fatałaszki. Cyric wytarł usta i brodę chustą po czym schował ją do kieszeni. - Nooo… To wspominałeś coś, że mamy dziś zajęty wieczór, co? Gdzie tym razem balujemy? Baltarys spojrzał na niego zaskoczony. Wiedział, że czeka ich długa noc... |
09-06-2015, 13:54 | #12 |
Reputacja: 1 | - Wina karczmarzu, ale zaraz! – zawył radośnie i charcząco gruby mieszczanin w średnim wieku, siedzący przy jednym ze stołów karczmy „ Pod Kocim Łbem”. Popluł przy tym obficie towarzysza resztkami gulaszu, który osiadł mu na brodzie, wąsach i między zębami. Mężczyzna odwrócił się i dyskretnie wytarł twarz rękawem, od łokcia aż po mankiet. - Zara to dam, ale w dupę, zboczony frędzlu! – karczmarka wracająca z dokładką gulaszu chlasnęła szmatą jego rękę, niechybnie zmierzającą ku jej falującym pośladkom. - Miejże wiatraki lepiej przy sobie jegomość – rzekł ze śmiechem niski młody mężczyzna z długimi włosami, który dosiadł się do stołu, uprzednio wieszając na stojaku kapelusz z szerokim rondem. - Torben Wyjec! Karczmarzu, dajcie cały dzban wina! - zawołał mieszczanin i chlasnął otwarta dłonią o swoje kolano. - Ludzi dziś niewielu – powiedział przybyły mężczyzna kołysząc się na koślawym krześle. - Bo upał taki, że się ludziska po norach chowają za cieniem goniąc. - Ale żem trafił, żeście akurat za stołem zasiedli… - zamruczał zadowolony - A co? Tak was suszyło sąsiedzie? – grubas przyjaźnie zdzielił niskiego pięścią w ramię. Ten zaśmiał się i pomasował pulsujący mięsień, kiedy mieszczanin nie patrzył. - No ma się rozumieć, że w gardle sucho – wtrącił trzeci z siedzących mężczyzn - Śpiewalim z Torbenem caluśką nockę, to i se chłopak gardło aż do butów osuszył – sam zaśmiał się chrapliwie i łyknął porządnie z glinianego kufla. Czerwone wino pociekło mu z kącika ust w dół, aż do brody, ale pijącemu zdawało się to nie przeszkadzać. Kania uniosła brew w geście rozbawienia przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy mężczyznami. Zapowiadała się niezła libacja. Jej wejście nie zwróciło niczyjej uwagi. Zresztą jak już wcześniej zdążyła usłyszeć w karczmie nie było wielu klientów. W narożnej części izby, tuż obok drzwi kuchennych, otoczony barem niczym murem chroniącym przed nadgorliwymi gośćmi, stał Gormug, właściciel gospody i potężnego korpusu obwiązanego szarawym, poplamionym tłuszczem i sadzą, fartuchem. Był wysokim i barczystym człowiekiem, o zmęczonej twarzy, która lata młodości miała już za sobą. Kaprawe oczka oberżysty co rusz omiatały salę spod ciemnych krzaczastych brwi, a ręce niczym w tiku nerwowym czyściły gliniane naczynia rządkiem ustawione za jego plecami. Shar zbliżyła się do kontuaru i przywołała karczmarza. - Dajcie mi gospodarzu kufel schłodzonego piwa – powiedziała kładąc na blacie cztery lisy. Gormug płynnym ruchem zgarnął monety i chwilę potem, bez słowa postawił przed kobietą zamówiony napój. - Macie chwilę? – zagadnęła ponownie – chciałabym was o coś zapytać. Twarz oberżysty nagle zrobiła się czujna. - Czego panienka życzy? – spytał trochę podejrzliwie - O męża Mani Chromej spytać chciałam. Podobno pił u was, w noc w którą zaginął ? - Ano mówiłem już, że tak. Pamiętam dobrze, bo mi się kut… ehem dziad jeden o kilka lisów wykłócał, że niby kufle źle policzyłem i niepełne lałem. Tfu! – splunął na ziemię demonstrując swój niesmak. – A co? - Szkoda mi kobieciny i jej syna, więc szukam co mogło się chłopu przydarzyć. - A to z Torbenem pogadać powinnaście panienko, bo to kompan był jego serdeczny od kielicha. – burknął wskazując na znanego jej już niskiego młodziana. Kania rzuciła okiem na stół, przy którym w najlepsze bawili się gadatliwi goście. Westchnęła głośno, skinęła głową karczmarzowi i wychyliwszy resztę piwa ruszyła w stronę wesołej kompanii. Kilka pacierzy później Kania podążała już drogą, którą zazwyczaj wracał mąż Mani. Od kompana zaginionego dowiedziała się także, że ten zamierzał wracać wprost do domu, rozeźlony kłótnią z karczmarzem. Nietrudno było użyć kobiecego czaru na podpitych mężczyznach . Gadali jak katarynki. Ba! Nawet jej towarzyszyć chcieli i drogę pokazać, ale udało jej się wymknąć kiedy córka karczmarza postawiła kolejne dzbany wina na stole. Shar rozglądała się po okolicy szukając jakichkolwiek znaków czy śladów mogących jej pomóc w poszukiwaniach, ale w głębi ducha wiedziała, że po takim czasie trudno było na cokolwiek liczyć. W końcu dotarła do ulicy Zduńskiej, przy której Mania znalazła wisior męża. Uliczka jakich wiele było w tym mieście, chociaż dzielnica zdawała się być dużo bezpieczniejsza niż Zaułek. A jednak to właśnie tutaj rozegrał się dramat. Kania dokładnie zbadała każdy skrawek feralnego miejsca. Jednak zgodnie z przypuszczeniami nie zauważyła niczego specjalnego. Była zła. Musiała wrócić tu jeszcze i rozejrzeć się po dachach. Może tam odnajdzie jakiekolwiek wskazówki co do tego czym mogło być to, co porwało mężczyznę i dziecko. Kobieta wyjęła z sakwy kawałek dobrze wyprawionej, cieniutkiej skóry królika oraz odłamek węgla drzewnego i kilkoma pociągnięciami narysowała plan okolicy, obchodząc sąsiednie uliczki. Ku swojemu zaskoczeniu w pobliżu Zduńskiej odnalazła dom, sprzed którego porwano dziecko wymienione przez Dhube. A więc istniało powiązanie pomiędzy tym miejscem, a ofiarami morfa! Po raz pierwszy od wielu godzin na twarzy Shar zagościł uśmiech. Tutaj musiała szukać. Przyczaić się nocą, kiedy potwór ponownie ruszy na łowy. Do wieczora nie zostało wiele czasu. Musiała wrócić do wieży i przygotować się na nocne łowy. Dhube powinna być zadowolona. Z tą myślą Kania ruszyła szybkim krokiem do domu.
__________________ Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają! |
10-06-2015, 14:30 | #13 |
Reputacja: 1 | Shevi zawsze był pod wrażeniem tej części miasta. Bogato zdobione kamienice, mniej drażniącego nozdrza smrodu, ale przede wszystkim zupełnie inni ludzie spacerujący ulicami, które w przeciwieństwie do ich odpowiedników z biedniejszych dzielnic były szerokie na tyle by spokojnie mijały się na nich duże wozy kupieckie oraz lektyki członków miejskiej rady wraz z ich eskortą. Strzeliste zamkowe wieże pnące się ku niebu zapierały dech w piersiach i zapewniały poczucie bezsilności wobec ich ogromu każdemu kto przez omyłkę wypełzł z pośledniejszych zakamarków Skilthry. Każdy budynek na tej wyspie przepychu był swoistym pomnikiem dekadencji, a przynajmniej tego oczekiwali ludzie opłacający przeraźliwie drogich projektantów i budowniczych. Shevi nie chciał nawet myśleć o jakich kwotach mowa. Jeszcze go to nie dotyczyło. Trzykondygnacyjny budynek, w którym mieścił się zamtuz "Pod Rozpiętym Gorsetem" również był symbolem, lecz nie samego bogactwa, a drogi jaką jego właścicielka musiała przebyć by znaleźć się w tym miejscu. Wielu mogłoby się od niej uczyć. Handlarz informacją mieszkał w Skilthry zbyt krótko by być świadkiem tego awansu społecznego, ale słyszał przeróżne opowieści. Większość z nich była stekiem bzdur mających na celu zamydlić oczy bardziej dociekliwym. Shevi wiedział swoje, lecz nie chciał sprawiać wrażenia jakoby miał jakąkolwiek przewagę nad Kyletą, gdyż oznaczało by to prawdopodobnie koniec ich współpracy. Nie przyznał by się do tego nikomu, ale szczerze podziwiał doświadczenie i spryt kobiety przed, którą miał niedługo stanąć. - Ile? Spotkania z Kyletą zawsze miały swoją cenę. Wymiana informacji bądź też pieniądze. Tym razem chodziło o to drugie. Sześćdziesiąt lwów. Shevi mało się nie zakrztusił i zachowanie spokojnego wyrazu twarzy sprawiło mu wiele trudności. Mówić o tej kwocie, że jest wygórowana to jak nie powiedzieć nic. Niby mógł zorganizować te pieniądze miał w końcu wielu dłużników, ale z pewnością nie można tego było uznać za łatwe zadanie. Czy było warto? Informacja takiej wagi była z pewnością warta o wiele więcej niż złoto, którego oczekiwała w zamian Drapieżna. W życiu handlarza informacją nic nie jest jednak tak proste na jakie się z pozoru wydaje. Wraz z wartością danej informacji wzrasta również niebezpieczeństwo z nią związane, a tutaj sięgało ono zenitu. Zawężało to znacznie krąg osób, z którymi mógłby, za odpowiednią opłatą podzielić się tą rewelacją. Powoli liczył wszystkie za i przeciw po czym uśmiechnął się szeroko. - Czasem trzeba ryzykować, nieprawdaż? - Shevi spojrzał na wydekoltowaną czerwoną suknię, zgrabnie opinającą ciało swej rozmówczyni. Mimo swych lat, doskonale wiedziała jak sprzedawać swe ciało. Teraz co prawda nie w sensie dosłownym, ale i tak zdawało to egzamin. - Zapłacę za dokładną informację kto kogo chce usztywnić. Oczywiście wiadomość o tym kto jest wyznaczony do tego zadania byłaby miłym dodatkiem do naszej transakcji. Nie możesz jednak oczekiwać ode mnie, że przytargałem tutaj ze sobą wór złota. Musisz dać mi trochę czasu na zorganizowanie tej kwoty. - Dobrze. Od początku wiedziałeś, że się zgodzę. – Kyleta posłała Sheviemu jeden ze swych wyuczonych, rozbrajających uśmiechów po czym lekko spoważniała – Masz dwa dni. Jeżeli do tego czasu nie otrzymam zapłaty ktoś inny otrzyma tę informację. Nie patrz tak na mnie skarbie, to nic osobistego. Po prostu dbam o interesy. Dwa dni. Nie dawała mu wiele czasu, ale ten, który dostawał powinien w zupełności wystarczyć. Uśmiech mimowolnie wpełzł mu na twarz, gdy podchodził do Drapieżnej aby ucałować ją w policzek. Ten znak był gestem porozumienia między obojgiem i zakończeniem ich dzisiejszej rozgrywki. - Dziękuję Ci kochana. Jak zwykle jesteś cudowna i nad wyraz wyrozumiała. Spodziewaj się, więc mojej kolejnej wizyty. Shevi nie usłyszał odpowiedzi. Nie był pewien czy jej po prostu nie było, czy też tak intensywnie błądził myślami wokół informacji, za którą miał dopiero zapłacić. Można było nazwać ją pewnego rodzaju przełomem w interesach, ale sam już nie był pewien czy dzięki niej osiągnie szczyt, czy raczej sięgnie samego dna. Myślenie nad tym jak wykorzysta tę wiadomość lepiej zostawić na później, gdy już będzie miał ją w garści. Teraz należało zastanowić się co powiedzieć periocziemu , do którego się udawał. Nie spędził w „Rozpiętym Gorsecie” całego popołudnia, jednakże czas gonił go niemiłosiernie. Widocznie taki los handlarza informacją. Zawsze w biegu niczym pospolity doliniarz. Shevi westchnął przeciągle. Zapowiadał się pracowity wieczór, a może także noc biorąc pod uwagę fakt, iż musiał jakoś zebrać pokaźną sumę złota dla Kylety.
__________________ Precz z fantasy! - Moja ulubiona kwestia wypowiadana jak mantra za każdym razem, gdy zagłębiam się w kolejny świat magii i miecza... |
15-06-2015, 19:30 | #14 | |
Reputacja: 1 | Cytat:
Zwierzęta wyprzężono gdy tylko słońce zaczęło zniżać się nad linię horyzontu. Napojono i oporządzono. Karawana przygotowała się do nocy. Z wozów zrzucono trapy i woły zaciągnięto do wnętrza wozów. Po cztery do każdego. Tam spętano im nogi i przywiązano łańcuchami, sprawdzając powrozy po trzykroć. Wozy zamknięto i zabezpieczono metalowymi sztabami. Gdy nadeszła noc zaczęło się. Najpierw je usłyszeli. Przenikliwe nawoływania otaczały ich, wprowadzając nerwowość wśród zwierząt. Później podeszły bliżej. Zaczęły obchodzić wozy. W środku było ciemno i duszno. Ludzie byli skrajnie zmęczeni, lecz strach nie pozwalał im zasnąć. Skrobnięcie. Przeciągłe darcie pazurami po ścianie wozu. Ściana była gruba i przetrzymała wiele nocy. Nigdy jednak nie było pewności, że wytrzyma kolejną. Nigdy nie było gwarancji, że zmorfowani nie przebiją się do środka. Uderzenie. Wóz zakołysał się lekko. Jakaś kobieta krzyknęła. Uciszono ją. Hałas z wozu tylko jeszcze bardziej rozjuszał drapieżniki. Szlochała cicho, tłumiąc płacz. Uderzenia i skrobania trwały przez całą noc, to cichnąc, to znów przybierając na sile. Ludzie drzemali, urywanym, niespokojnym snem, gdy nad ranem wszystko nagle umilkło. - Skończyło się - rzekł ktoś z głębi wozu. - Nie - odpowiedział mu stary przewodnik. - Zbyt szybko. Słońce jeszcze nie wstało. Jakby na potwierdzenie tych słów coś uderzyło z impetem w bok wozu aż koła oderwały się od ziemi i z hukiem i jękiem spadły z powrotem. Kobieta krzyknęła głośno i zaczęła wrzeszczeć przerażona. Próbowali ją uciszyć, lecz darła się dalej. Ismael zdzielił ją otwartą ręką w głowę. Osunęła się bezwładnie na dno wozu. Kolejne uderzenie było jeszcze silniejsze. Wóz podskoczył znowu, cały jego bok podniósł się pół metra nad ziemię i opadł ponownie ciężko na koła. Jedno z nich pękło z trzaskiem. Woły ryczały przerażone szarpiąc się w więzach. W miejscu uderzenia deska pękła wginając się do środka. - Do broni! - krzyknął przewodnik. - Przebije się. Miał rację. Przy kolejnym uderzeniu ściana nie wytrzymała i w dziurze pojawił się kosmaty łeb z trzeba rogami na głowie. Odór bijący mu z paszczy o mało nie zwalił ich z nóg, gdy bestia kłapnęła uzbrojoną w ostre zęby szczęką i porwała najbliżej stojącą osobę, dosłownie wyrywając ją przez wyrwę, którą dopiero co zrobiła. Strzępy ciała wisiały na nierównych krawędziach. Origa Torukia. Mossmond przyszedł wieczorem, tak jak przypuszczała. Ciągle w dobrym humorze, tryskając wręcz optymizmem. - Cześć kwiatuszku - przywitał ją ponownie obejmując w talii i przytykając usta do jej ust. - Słyszałem opowiadania jednego z marynarzy, który widział kwiaty polujące na zwierzęta. Wabiły owady swym pięknem a gdy te przysiadały na nich pąki otulały je zamykając w miłosnym uścisku i wyciskając z nich życiodajne soki. Moss potrafił mówić. Potrafił sprawić, by zapomniała o rozterkach mijającego dnia i o problemach nadchodzącego. Później już było tylko lepiej. Ismael Garrosh Nicholas Fitzgerald wyszedł z zamku w złym humorze. Garrosh nie zwykł zadawać pytań. Nie zrobił tego i teraz ale przecież widział wściekłość wymalowana na twarzy swojego pracodawcy. Coś musiało pójść nie tak. I mimo, że Nicholas był z reguły, w przeciwieństwie do swojego ochroniarza bardzo wylewny, teraz milczał przez całą drogę do swojej rezydencji, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo. W końcu, gdy weszli do posiadłości, białej kamieniczki w spokojnej dzielnicy Skilthry, kazał się oddalić lokajowi po czym zwrócił się do Ismaela. - Jutro pojedziesz na objazd wsi. Zbierzesz poradlne i potrzodowe. Będziesz miał do dyspozycji anoterosa z oddziałem. Pojedzie z tobą też Wendor Brike. Nicholas z racji swojej pozycji w Dużej Radzie piastował też funkcję miejskiego skarbnika i do jednego z jego obowiązków należało ściąganie podatku z okolicznych wsi. Zazwyczaj wykonywał ten przykry obowiązek osobiście, w obstawie olbrzymiego czarnoskórego wojownika no i oczywiście oddziału tagmatos, który wykonywał brudną robotę, jednak czasami, wykorzystywał swojego służącego. Wendor był postury Nicholasa i gdy ubrał się w jego szaty i założył kaptur, z daleka, w obstawie potężnego Garrosha był właściwie nie do odróżnienia od swojego pracodawcy. Z resztą, kto z chłopów mógł znać osobiście Fitzgeralda? To Ismael właśnie był charakterystyczną postacią. A tam gdzie Fitzgerald tam Ismael. Fortel działał doskonale a Radny mógł spokojnie odpoczywać w swojej posiadłości. Aruldin “Brzechwa” Mayhack Teren robił się coraz trudniejszy, coraz bardziej podmokły. Przy każdym kroku wyciągał buty z lepkiej papki z cichym mlaśnieciem. Jakby moczary pochłaniały go po trochę, rozsmakowując się w jego smaku, zapachu. Pokręcone drzewa kłaniały się nisko złośliwie zagradzając mu drogę. Coraz bardziej zwyrodniałe i chore. Na kępce pożółkłej trawy dwa ptaki o bezpiórej szyi i zakrzywionych, mocnych dziobach kłóciły się o pęknięty, włochaty owoc. Wyczuwając intruza spłoszyły się. Z wnętrza owocu wylewało się, brunatne, gnijące mięso wabiąc swym smrodem gomygi, które obsiadły je szczelną, brzęczącą i ruszającą się masą. Rozsmarowane po skórze błoto swędziało. Podrapał się po policzku. Wyczuł pod palcami zarost, twardą, nienaturalną szczecinę, która wbijała mu się w skórę ostrym końcami. Porastała mu całą szczękę, chociaż golił się dzisiaj rano. Wchodził dalej w uroczysko. Ślad był bardzo wyraźny, świeży. Chłopak nie mógł być daleko. Myśliwy uchylił się przed gałęzią, która ni stąd ni zowąd postanowiła go zwalić z nóg. Drzewa robiły się złośliwe. Powietrze było lepkie i ciężkie, i wyczuwał na języku wyraźnie jego gorzki smak. Pot perlił się na jego twarzy. Ubranie przylepiało do ciała. Otoczenie falowało dźwiękami i kolorami. Wzdrygnął się. Uroczysko. Źródło morfy. Powietrze było nią przesycone. Wśród zarośli mignęła mu sylwetka dziecka a może zwierz? Zaryzykował. - Anuk? Coś zatrzymało się, lecz w szarzyźnie kończącego się dnia nie był w stanie dostrzec wśród zieleni porastającej moczary czy to zmorfiałe zwierzę, czy człowiek. Strach. Mrożący krew strach postawił mu włosy dęba. Wyciągnął strzałę z kołczanu i założył pierzastą, siwą lotkę na cięciwę. - Anuk! Jego głos utonął w wibrującej pustce, dołączając do falujących dźwięków, poruszając kolory. Kształt poruszył się i wyraźnie, powoli przybliżał się w jego kierunku. Słyszał poruszenia gałązek, widział mlaszczące odgłosy stąpania. Zza drzewa wynurzył się chłopiec z usmarowaną błotem twarzą. Uśmiechnął się obnażając białe zęby i po prostu rozpłakał wczepiając się w jego ubłocone spodnie. Myśliwy odetchnął z ulgą i wtedy to usłyszał. Dzikie wycie. Przemykające na granicy widzenia kształty. Wataha zmorfiałych wilków otaczała ich. Shar Srebrzysta zwana Kanią. Wróciła do wieży chcąc podzielić się z Dhube informacjami, które zdobyła. Lecz nie zastała nikogo. Nie wiedzieć dlaczego nieobecność jej mentorki przybiła ją. Przygotowała się do nocnego wypadu, ciągle licząc na to, że przed jej wyjściem powróci. Jednak słońce zaszło a kapłanki ciągle nie było. Sprawdziła więc czy wzięła wszystko, ściągnęła kuszę ze stojaka i wyszła w noc. Skilthry nocą było puste. Nagrzany przez dzień kamień oddawał swe ciepło, lecz powietrze było już przyjemnie chłodne. Noc miała zupełnie inny zapach niż dzień. Noc pachniała chłodem i wilgocią, mokrą sierścią. Dzień był wyziewem smrodliwych kanałów, gnijących resztek i powiewem suchego jak piasek powietrza zza murów. W kwadrans doszła do miejsca, w którym zniknął mąż Chromej. Uliczka była pusta. Nawet bezdomni żebracy, często nocujący wprost na ulicy Zaułka, pochowali się gdzieś. Przysiadła chwilę na porzuconej beczce i wsłuchała w odgłos nocy. Z jakiegoś mieszkania z pierwszego piętra dochodziła głośna kłótnia małżonków. Gdzieś w tle słychać było śmiechy dochodzące z karczmy "Pod kocim łbem", znajdującej się uliczkę dalej. Nad głową zatrzepotało jej coś. Wzdrygnęła się. Nietoperz. Nie żaden zmorfowany. Zwykły nietoperz. Zeszła z beczki i zrobiła obchód, uważnie rozglądając się wokół. Przeszła dwie ulice, minęła tą, w której zniknął malec i wróciła na Bednarską. Kłótnia małżonków osiągnęła chyba stan kulminacyjny. Jakiś sąsiad wywrzeszczał przez okno epitety pod ich adresem, domagając się w ostrych słowach ciszy. Coś wyleciało przez okno roztrzaskując się z hukiem o bruk. Oparła się o mur domu. Czekała. Kłótnia ucichła. Pojedyncze krzyki. Jakiś mężczyzna wyszedł z budynku. Odkrzyknął w jego kierunku niecenzuralne słowo będące synonimem najstarszego zawodu świata. Rozejrzał się wokół, po czym mrucząc coś pod nosem ruszył wzdłuż budynku. Coś zamigotało czernią na krawędzi dachu. Nie odrywając się od muru skupiła wzrok na tamtym budynku. Przez chwilę nie widziała nic, prócz czerni nocy. Po chwili jednak ta czerń, ta jej część przyklejona do dachu poruszyła się znowu. Ledwie widoczna na tle innych odcieni szarości, przesunęła się wzdłuż budynku w kierunku, w którym odchodził nieznajomy. Naciągnęła kuszę. Podążyła śladem mężczyzny i cienia przyklejonego do budynku. Trzymała się w bezpiecznej odległości nie chcąc być zauważona. Wszystko zadziało się nagle. Ciemność spadła na mężczyznę z łopotem skrzydeł, przykrywając go całego. Wyglądała jak cień rzucany przez stojący obok budynek. W jedym momencie przykryła całe ciało. Założyła bełt robiąc jednocześnie kilka długich kroków do przodu. Przyklęknęła na kolano. Ustabilizowała broń. Przymierzyła. Pociągnęła spust. Bełt wystrzelił z cichym świstem spuszczonej cięciwy. Naciągając ponownie usłyszała wysoki skrzek. Trafiła! Ciemność odkleiła się od bruku odsłaniając nieruchome ciało. Widziała jej szerokie skrzydła zakończone haczykowatymi wypustkami. Białe oczy wpatrujące się w nią z nienawiścią jak dwie jasne gwiazdy na ciemnym firmamencie nieba. Drżącymi rękami i z bijącym sercem założyła drugi bełt. Usłyszała głosy dochodzące z bocznej uliczki. Stwór złowił również hałas. Odwrócił się. Skoczył na budynek pokonując jednym susem 3 metry i wczepiając się haczykami błyskawicznie wspiął się na dach. Wypuszczony bełt z łoskotem odbił się od ściany budynku. Z bocznej uliczki wyszedł patrol Tagmatos. Odruchowo przylgnęła do ściany. Chciała uniknąć niewygodnych pytań. Powoli wycofała się. Pogoń za mutantem po dachach w środku nocy mogła skończyć się źle. Noc najwidoczniej była jego sprzymierzeńcem. Cyric - Nie ma mowy! - Baltarys był nieugięty. - Spotykam się z informatorem w cztery oczy. I tak za dużo ci już powiedziałem. Mimo więc próśb i protestów, Cyric musiał puścić przyjaciela samego. Spotkał się z nim dopiero nad ranem w brudnych uliczkach Zaułka. Bardzo podekscytowanego zleceniem. - Jutro - mówił z wypiekami na twarzy. - Zostaniemy wpuszczeni do siedziby Darkbergów jako zwykli służący. - Ale kogo mamy zlikwidować? - dopytywał Cyric unikając pomyj, które ktoś właśnie wylał z okna nie zważając na przechodniów pod spodem. - Nie wiem - wzruszył ramionami. - Ktoś podejdzie do nas i powie: "KTOŚ prosi o oliwki, duże i czarne", tym kimś będzie nasz cel. - Żartujesz? - Piętnaście lwów? Rozumiesz? - oczy mu się świeciły. - Widziałeś kiedyś taką kasę?! Kilku przechodniów odwróciło się w ich stronę zaciekawionych krzykiem i treścią ostatniej wypowiedzi. Origa Torukia - Jeśli myślisz, że praca w Zaułku będzie polegała na paradowaniu w błyszczącej zbroi i dłubaniu w nosie to się kurwa grubo mylisz! Blada twarz Dalaosa pozostała nadal blada, mimo złości, która się na niej malowała. Blada i pobrużdżona głębokimi zmarszczkami. Ile mógł mieć lat? Siwe włosy i jasna cera mogły mylić. Zresztą stąd też wziął się jego przydomek - Biały. Jej nowy przełożony nie tryskał uprzejmością. Czyżby to była cecha wrodzona wszystkich Perioczich? Czy ona też musi taka się stać aby objąć tą pozycję? Co najciekawsze, Logan zdawał się być dzisiaj przeszczęśliwy i z jego gęby nie znikał wyraz samozadowolenia, który miała ochotę zetrzeć gdy tylko wyjdą z koszar. - Nie wiem kto cię tutaj przysłał i coś mu zrobiła ale masz przesrane bardziej niż myślałaś! - uderzył pięścią w stół aż stęknął. - A teraz wypierdalajcie na ulicę! Po służbie masz zdać raport. I nie chcę słyszeć o żadnych problemach! Twój poprzednik ich nie miał. *** Ulice Zaułka przykrywał jeszcze długi cień. Kamienne ściany budynków jeszcze trzymały chłód nocy. Zapowiadał się jednak kolejny skwarny dzień. Torukia zła jak gomyga naskoczyła na Logana. - I co się kurwa tak cieszysz od rana? - Ha! - rozdziawił gębę w uśmiechu zapytany, zupełnie nie zbity z tropu. - Jeszcze o tym nie wiesz ale ktoś docenił twoją służbę. - Logan, kurwa, czy ci morfa w głowie pomieszała? Nie widzisz gdzie nas wysłali? Wzruszył tylko ramionami, ciągle uśmiechając się. - Ja tam swoje wiem. Ismael Garrosh. Wyjechali skoro świt, gdy tylko pierwsze promienie słońca dotknęły wieżyc zamku i otworzono bramy. Tagmatos dowodził anoteros Degan Wiss. Niski, ruchliwy człowieczek o rozbieganych oczach i i pooranej dziurami po ospie twarzy. Ze sobą miał sześciu tagmatos oraz woźnicę, który powoził szerokim, odkrytym wozem z pustymi teraz klatkami. Gdy minęli łuk bramy, zauważyli toczące się ciężkie wozy karawany ciągnięte przez masywne woły. Kanciaste, drewniane budy wzmocnione stalowymi okuciami, przypominały duże kufry. Gdy znaleźli się na ich wysokości, pierwsze co rzuciło się im w oczy, to ślady pazurów znaczące boki wozów oraz zmęczone, niewyspane twarze woźnic. Garroshowi wróciły wspomnienia, gdy sam w ten sposób przemierzał szlak. Gdy zamknięty w tej drewnianej skrzyni musiał nocą walczyć o przetrwanie. Gdy ko-pai uratował jego życie odrąbując kudłatej, rogatej bestii głowę. Po pół godzinie jazdy ubitym traktem dotarli do pierwszej wsi. Ci chłopi, którzy nie byli w polu, lub nie zajmowali się zwierzętami, widząc nadjeżdżających powylegali przed chałupy. Tagmatos przystąpili do swoich obowiązków. Drób lądował w klatkach, które trafiały na wóz, większą zwierzynę przywiązywano na powrozach do wozu. Jakiś chłop czepił się żołdaka prosząc go o coś. Dostał kułakiem w twarz. Widząc, że nic nie wskóra rzucił się biadoląc w kierunku domniemanego Fitzgeralda. Garrosh grając swą rolę zastąpił mu drogę. Chłop musiał mieć czwarty, jeśli nie piąty krzyżyk na zgiętym czasem i pracą w roli karku. - Panie, panie zlitujcie się - biadolił naciągając szyję, żeby dojrzeć Wissa. - Syn zginął na wiosnę rozszarpany przez mutańce. Ta krowa to moja jedyna żywicielka. Zostawcie krasulę. Bez niej pomrę. Degan milczał ignorując narzekania. Wojownik mógł uciszyć natręta jednym ciosem. Mógł też mu pomóc, tłumacząc Tagmatos, że taka była decyzja Fitzgeralda. Cyric, Origa Torukia. - Widziałeś kiedyś taką kasę?! Młodzieniec zwrócił swoją uwagę przechodzących. Jeden z nich, grubszy jegomość z sumiastym wąsem przyjrzał mu się zaciekawiony, spąsowiał na twarzy. Podszedł, ucapił go za kapotę i zaczął wrzeszczeć. - Złodziej! Złodziej! Złapałem złodzieja! Luuudzie! Origa słysząc wrzask skierowała się razem ze swoimi ludźmi właśnie w tamtą stronę Baltarys szarpnął się, lecz grubas trzymał go mocno, okładając przy okazji kułakiem po głowie. Cyric zauważył nadchodzący oddział tagmatos zwabiony krzykami. Jego przyjaciel musiał zauważyć to samo, bo nagle w jego dłoni pojawił się nóż. Wywinął się i dźgnął wąsa pod żebro. Uchwyt zelżał. Mężczyzna zachłysnął się krwią, która wypłynęła mu z ust. Chciał powiedzieć coś jeszcze lecz opluł tylko krwią Baltarysa. Ktoś z przechodniów krzyknął. Wysoki tembr wibrował w uszach. Tagmatos byli blisko. Zerknęli szybko na anoterissę. Spojrzenia Cyrica i Origi skrzyżowały się. Shevi Shevi był zamyślony tego wieczoru. Nawet wrzaski wykrzykiwane przez Dalaosa Białego nie robiły teraz na nim specjalnego wrażenia. Tak, spóźnił się. Tak, to się więcej nie powtórzy. Tak, ma ciekawe informacje. Zdał relację z poprzedniego tygodnia myśląc jednak ciągle o tym co powiedziała mu Drapieżna na odchodne. *** Dopił nalewki. Podziękował za spotkanie i już miał wyjść, gdy delikatna dłoń Kylety w jedwabnej rękawiczce dotknęła jego ramienia. - Za dwa dni, gdy zdobędziesz pieniądze - powiedziała słodkim głosem - moja informacja nie będzie już nic warta. Dopełni się. Spojrzał na nią ze zrozumieniem. - Wierzę, że je zdobędziesz. Wierzę, że mi zapłacisz, bo ta informacja jest tego warta, bo inaczej stracisz najlepszego informatora w Skilthry - zachichotała, a później wtajemniczyła go we wszystko co wiedziała. Aruldin “Brzechwa” Mayhack - Spokojnie mały, spokojnie - położył dłoń na głowie malca. - Trzymaj się blisko mnie. Z nałożoną strzałą, chłopakiem przyczepionym nogawki, przy naciągających ciemnościach przedzierali się przez mokradła. Z zapadającego mroku oderwał się ciemny kształt i w dwóch susach pokonał kilka metrów dzielących go od dwójki wędrowców. Jęknęła cięciwa. Wilkomorf wybił się w górę. Wypuszczona strzała trafiła go w locie prosto w serce. Wyciągnął kolejną strzałę. Mayhack Alurdin bał się. Strach był sprzymierzeńcem Strach pozwalał przetrwać. Zostawił rzucającego się w po konwulsyjnych drgawkach zwierza o szerokim pysku obnażającego dwa rzędy wilczych kłów i pociągnął za sobą dziecko. Otaczało ich wycie i ciemności. Kolejny wilkomorf zaatakował. Jęknięcie cięciwy. Następny kształt. Kołczan. Strzała. Skok zwierza. Cięciwa. Strzał. Zwierzę pada. Następnym razem nie zdąży. Dyszał ciężko wyjmując kolejną strzałę z coraz lżejszego kołczanu. Przypomniała mu się żona. Jej walka z morfą. Czy on również przegra? Tak bardzo się bał. Lęk był dobry. Pozwalał nie tracić kontaktu z rzeczywistością. - Chodź - pogonił malca. Anuk uśmiechnął się do niego w ciemności błyskając dwoma rzędami wilczych kłów. Skóra swędziała tak bardzo. Pogładził zarost. Złapał dwoma palcami za wyrastającą z twarzy szczecinę i pociągnął z całej siły. Syknął z bólu. Spojrzał ze zdumieniem na rękę. W palcach trzymał siwe, pierzaste pióro. Takie same jakim zakończone były lotki jego strzał. Chłopak zawył. Wataha odpowiedziała. Już się nie bał.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:05. Powód: Mag | |
17-06-2015, 20:23 | #15 |
Reputacja: 1 | Już podczas powrotu do posiadłości, Fitzgerald był czymś wzburzony. Nie chodziło nawet o jego milczenie. Ismael nauczył się zauważać takie sygnały typu zaciśnięta pięść czy obnażone zęby. Potrafił zrozumieć swojego mocodawcę bez słów. Garrosh nie pytał o przyczyny napiętej atmosfery. Ne leżało to w zakresie jego obowiązków. Jeśli szef miał ochotę powiedzieć o co chodzi, zrobiłby to bez zbędnego nagabywania. Kiedy dotarli na miejsce i znaleźli się w przestronnym salonie, szlachcic opadł ciężko na głęboki fotel obijany ciemnym pluszem. Jego wypielęgnowana dłoń mięła nerwowo kant spływającego na ziemię kontuszu. - Jutro pojedziesz na objazd wsi. Zbierzesz poradlne i potrzodowe. Będziesz miał do dyspozycji anoterosa z oddziałem. Pojedzie z tobą też Wendor Brike. Ochroniarz kiwnął głową. - Dobrze. Ruszyli gdy świtało. Ismaelowi było to na rękę, bowiem lubił wczesną porę. Hałaśliwe za dnia miasto osnuwała teraz mgła oraz cisza. Smród z uliczek zastąpiło rześkie powietrze dodające sił na wstający dzień. Spojrzał po wozach. Jego uwadze nie uszły głęboko wyryte ślady na drewnie oraz plamy krwi. Członkowie ekspedycji stanęli już kiedyś oko w oko z bękartami morfy. A to sprawiało, że powracały wspomnienia. Nie pamiętał ile lat minęło, choć wydarzenie utkwiło w jego umyśle niemal jak żywe. Od początku nie podobało mu się, że rozbili obóz w takiej głuszy. Ledwie parę mil dalej znajdowały się pola, gdzie z daleka ujrzeliby nadciągające zagrożenie. Ale zaraz pojawiła się gadka, że konie zmęczone, że mamy ciężarną, a w ogóle tułaczka za długa i trzeba się zatrzymać. Nie zwykł dyskutować, więc miast pomstować na głupotę karawaniarzy, skupił się na dźwiękach dochodzących z lasu. Między pohukiwania puszczyków i szelest listowia, niczym nocny złodziej wdarły się obce dźwięki. Otoczenie wypełniły dziwne posapywania i nieartykułowane tony. Kiedy nastąpiło pierwsze uderzenie o wóz, siedząca nieopodal grupa ludzi aż podskoczyła i odsunęła na bok. Ismael wręcz przeciwnie. Chodził na około, wysłuchując skąd nadciąga zagrożenie. Był jak dziki zwierz, w każdym momencie gotów do skoku na niewidocznego jeszcze agresora. To była ciężka noc. Mało kto zmrużył oko, gdy zewsząd mógł nastąpić atak. Ludziom puszczały nerwy. W losowych momentach zaczynali cicho łkać albo kołysać na klęczkach. Przypominali dzieci cierpiące na chorobę sierocą. - Skończyło się - powiedział ktoś tuż przed świtem. - Nie. Zbyt szybko. Słońce jeszcze nie wstało - odrzekł starzec. Jako jeden z nielicznych zachowywał spokój pykając w zamyśleniu fajkę. I rzeczywiście, zmorfieni zaatakowali zaraz po jego słowach. Jeden z wozów wierzgnął się z miejsca, jak gdyby miał wystrzelić w powietrze. Deski wypiętrzyły się, trzasnęły donośnie. Kumulujące godzinami przerażenie teraz osiągnęło apogeum wśród obozowiczów. Wojownik musiał aż spacyfikować jakąś niewiastę, gdyż straciła nad sobą kontrolę. Kiedy ujrzał jak jeden z wozów załamuje się w pół, serce zabiło mu szybciej. Tuż przed nim wyrosła wielka, kudłata postać. Niewiele widział w pomrokach, ale już sam kontur tejże mógł przyprawić o palpitacje. Stwór złapał suchego chłopaka, który miał nieszczęście stać nieopodal. Uniósł go w powietrze jakby szmacianą lalkę. Nie było już dlań ratunku. Garrosh skupił się na drugiej wyrwie. Kolejne monstrum przedzierało się do środka. Zakrzywione szpony wzniosły się do góry. Ko-pai oraz długie pazury zakleszczyły się o siebie. W momencie uderzenia iskry rozświetliły groteskowy pysk potwora. Gdyby był karczemnym bajarzem, jakich w Skilthry nie brakowało, opisałby tę zajście jako heroiczną walkę. W bohaterskiej historii położyłby trupem tuzin przeciwników. Ale stało się zupełnie inaczej. To było piekło. Stąpał w ludzkich wnętrznościach, zaś każde starcie z morfowanym oznaczało cholernie trudną i ciężką walkę. Do dziś nosił wiele blizn, a obraz ślepi jednego z przeciwników prześladował jego duszę. Acz i on odebrał wtedy morfie część jej zastępów. - Nie mędrkuj tyle, bo uczonym zostaniesz - wyrwał go z zamyślenia głos anoterosa. Ismael podniósł głowę i spojrzał na szlak. Zbliżali się do wioski. Zabudowania miały najlepsze czasy daleko za sobą. Stropy dachów waliły się pod swoim ciężarem, w okiennicach ziały ciemne dziury. Umorusani w błocie chłopi o tępym spojrzeniu schodzili się na spotkanie. Nie było żadnego przywitania, ani czczych pogaduszek. Od razu zaczęto zbierać podatek zarówno w postaci monet, co zwierząt. Jak zwykle nie uszło bez afer. Jakiś chłop począł iść w kierunku Wissa. - Panie, panie zlitujcie się. Syn zginął na wiosnę rozszarpany przez mutańce. Ta krowa to moja jedyna żywicielka. Zostawcie krasulę. Bez niej pomrę. Garrosh zaszedł mu drogę tak, coby mężczyzna nie mógł przyjrzeć się rzekomemu szlachcicowi. To był tylko prosty człowieczek i z pewnością nie poznał się na fortelu. Mimo tego, wolał dmuchać na zimne. Spojrzał w oczy chłopu i odczytał w nich szczerość. Zawsze cenił sobie ludzi, którzy parali się ciężką pracą. Ale przy Fitzgeraldzie zrozumiał również wiele mechanizmów polityki. Wiedział, że słuszność władzy jest czymś o wiele bardziej skomplikowanym niż ślepa ugoda. Mniejsze tryby ustroju musiały cierpieć dla większego dobra. - Idź stąd, pókim dobry - powiedział głośno, więc usłyszeli to wszyscy inni, którym też przyszło do głowy protestować. Mocno złapał mężczyznę za dłonie i wykręcił mu je, następnie popchnął przed siebie. Dzięki temu nikt nie zauważył, że umieścił w jego brudnych rękach trzy srebrne łanie. - Szybciej - warknął na farmerów - Nie mamy całego dnia - przegonił mężczyznę na ziemi, udając że się na niego zamachuje. Ostatnio edytowane przez Caleb : 17-06-2015 o 21:04. |
22-06-2015, 19:26 | #16 |
Reputacja: 1 | Po dniu pełnym przygód, gdy słońce zaczynało się chować za pobliskimi górami, przyjaciele zawitali do karczmy Bezpański Kuc, która była ich drugą ulubioną po Pod Kocim Łbem. Idąc na miejsce, wreszcie mogli zaczerpnąć świeżego powietrza, bardziej rześkiego, niż to w którym musieli prażyć się calusieńki dzień. Mimo wszystko alkohol, który dziś wypili pomógł im i dodał trochę tolerancji na żar tryskający z nieba. Cyric przez całe popołudnie użalał się nad sobą i biadolił ile on to przegrał, że to co się stało było niemożliwe, i że chyba szczęście mu się zmorfowało. Pocieszeniem było dla niego to, że jest szansa się odkuć, dostać i wykonać zadanie. A co za tym idzie zarobić parę Łań. Im dłużej narzekał na swój los, tym bardziej był przekonany, że należy kuć żelazo póki gorące i jeżeli jest możliwość to z niej korzystać. Oboje wiedzieli, czym grozi odebranie zadania od informatora bez wiedzy Mistrza Brown'a. Już raz dopuścili się oboje złamania zasad Mistrza. Do dziś pamiętają jak ostro ich potraktował. Przez miesiąc zostali odsunięci od wszelkiej działalności Kleftisów, co było dla nich ogromnym ciosem, gdyż to było całe ich życie. Baltarys to bardzo kiepsko znosił, gdyż ojciec karcił go i wyszydzał z niego przy innych towarzyszach. Jest to najgorsza rzecz, jaka może spotkać syna ze strony ojca. Przynajmniej dla Baltarysa tak było… Cyric znosił to trochę lepiej, gdyż życie go tak ukształtowało, że był bardziej odporny na tego rodzaju zachowania. Lecz mimo wszystko nie chciał nigdy zwieść swojego Mistrza i przybranego Ojca. Teraz sytuacja była inna, są starsi, bardziej doświadczeni, gotowi na to, żeby udowodnić Ojcu, że mogą i potrafią sprostać poważnym zadaniom, że powinien zlecać im więcej trudniejszych misji. - Damy radę brachu – powiedział Cyric wycierając rękawem usta z piany. Piwo było dobre, korzenne. Czasem zastanawiał się, czy nie jest ono lepsze niż u Gormug’a. - No ja mam nadzieję, że damy, bo inaczej ojciec już z nami zrobi taki porządek, że nie będziemy mogli się w domu zjawić… - odparsknął zamyślony Baltarys. – Aaale… ale za to jak nam się uda, to może nas awansuje i gdzieś przeniesie. Co Ty o tym myślisz, hę? - Się zobaczy… No, to za nasze szczęście! Oby nam dopisało bardziej niż mnie dzisiejszego ranka – podnieśli gliniane kubki z napitkiem do góry i stuknęli się nimi aż miło zadźwięczało. Gdy opuszczali karczmę był już środek nocy. Księżyc w kształcie rogala był już wysoko na niebie. Minęli kilku chłystków, którzy chcąc ulżyć swoim potrzebom załatwiali się nieopodal karczmy pod ścianę sąsiedniego budynku mieszkalnego. Nic dziwnego, że tu tak cuchnie w tym Zaułku… Jak ludzie tutaj szczają na okrągło na środku ulicy i gównami rzucają z okien to się nie ma co dziwić – pomyślał Cyric na odchodne. - E, e, e, Baltarys a ty gdzie się wybierasz? Do domu w tę stronę, co Ty pijany jesteś? – krzyknął chłopak widząc, że Baltarys skręca nie w tą uliczkę co trzeba. - Przeca mówiłem Ci, że jest zadanie do odebrania. - No to chyba nie myślałeś, że puszczę Cię samego, nie? Jak już działamy razem to od początku do końca! *** - Nie ma mowy! - Baltarys był nieugięty. - Spotykam się z informatorem w cztery oczy. I tak za dużo ci już powiedziałem.Mimo więc próśb i protestów, Cyric musiał puścić przyjaciela samego. Niech go morfa capnie. Teraz przez niego nie będę mógł nawet oka zmrużyć. – rozmyślał, wracając powolnym krokiem do domu. *** Obudził się rano z lekkim bólem głowy. Nie wiedział, czy to alkohol wypity poprzedniego dnia, czy kac po stracie całej swojej tygodniówki. A może to adrenalina krążąca w jego żyłach, gdy myślał o zadaniu, które mieli odebrać. Nie spał długo, rozmyślał jakie zadanie może im się trafić. Co było takiego ważnego, że Baltarys się o tym dowiedział? Czy przez miasto miał przemierzać jakiś wysoko postawiony kupiec, którego trzeba będzie pozbawić jakiejś drogocennej błyskotki? Może po prostu trzeba będzie kogoś śledzić? Nie mogąc się doczekać, ubrał się pospiesznie i wybiegł z domu na umówione spotkanie z przyjacielem. Jeszcze nie wiedział co go za chwilę czeka… *** …- Zostaniemy wpuszczeni do siedziby Darkbergów jako zwykli służący. … - Piętnaście Lwów! … - "KTOŚ prosi o oliwki, duże i czarne". … - Widziałeś kiedyś taką kasę?! … - Złodziej! Złodziej! Złapałem złodzieja! Luuudzie! … Gruby wąsacz. Sztylet… Sztylet, który Cyric dobrze znał… Krew. Tłum ludzi. Baltarys. Krew. Krzyk. Origa. Origa Torukia. Ostatnia chwila przeleciała Cyric’owi przed oczami jak strzał z łuku trafiający zmorfiałego zwierza prosto w serce. - Kurwa mać… - wysączył przez zęby chłopak szybko kalkulując co się teraz dzieje. Co ona tutaj kurwa robi?! I to na czele Tagmaty… W Zaułku!? Ja pierdolę, już po nas… Chwycił Baltarysa za kurtkę i pociągnął z całej siły, żeby wyrwać przyjaciela z objęć dogorywającego powoli wąsatego grubasa. - Ogarnij się i spierdalamy stąd! Musimy ich zgubić inaczej o tych Lwach będziemy śnili do końca swoich dni w celi! – krzyczał gdy oboje rzucili się przed siebie zostawiając cały zgiełk, który rozpętali za swoimi plecami. |
23-06-2015, 21:07 | #17 |
Reputacja: 1 | Kania nie czekała na powrót straży. Mężczyzna powalony przez morfa nie żył. Była tego pewna patrząc na jego wykręcony kark. Pościg w ciemnościach był również zbyt dużym ryzykiem. Ciemnymi uliczkami wróciła więc do domu, mając ciągle w pamięci te nienawistne oczy bestii. Shar otworzyła po cichu drzwi prowadzące do wieży. Miała nadzieję, że Dhube śpi jeszcze i że w ogóle wróciła z …. no właśnie, skąd? Nie pomyliła się. Jej opiekunka leżała na posłaniu z przymkniętymi oczami, Kania była jednak pewna, że ją obserwuje. Czujna jak zawsze. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko do siebie. - Śpisz Matko? - tak często zwracała się do swojej opiekunki. Nie ze względu na więzi je łączące, ale ze względu na dawną hierarchię zakonną. Kobieta otworzyła oczy. Uśmiechnęła się. - Nie śpię dziecko - usiadła na posłaniu. - Czy Styrwit ci sprzyjał? - I tak i nie. - Kania była rozczarowana ucieczką potwora - Udało mi się wytropić morfa i nawet ranić, ale patrol nocny przeszkodził mi w pościgu. - westchnęła - Wrócę wkrótce, jak tylko słońce wzejdzie i poszukam śladów. Może bestia zostawiła jakieś zadrapania czy odchody, albo ślady posoki. Muszę poszukać jej legowiska. - Shar krzątała się po pokoju szykując kawę i smarując pajdę chleba powidłami ze śliwek. - Pilnuj się dziecko - w głosie kapłanki słychać było szczerą troskę - te stworzenia mają moce, których my nie posiadamy. - Wiem Matko.. to jakowaś skrzydlata abominacja. Wspina się bardzo szybko po murze i widać, że dobrze orientuje się w terenie. Poza tym jest inteligentna. Uciekła jak tylko usłyszała zbliżający się patrol. Martwi mnie to bardzo. - Shar pociągnęła łyk kawy z kubka. - Martwię się czymś jeszcze. Znikasz gdzieś ostatnio, jesteś jakaś nieobecna.... Co się dzieje? - Kania delikatnie spytała opiekunkę. - Wszystko w porządku dziecko - odpowiedziała wyuczoną już chyba frazą, lecz widać było, że ją coś gryzie. Kania czekała więc czy usłyszy coś jeszcze i tym razem się nie zawiodła. - Widziałaś ostatnio posąg Styrwita przed Skilthry? Na jego stopach do dziś jeszcze widać stare ślady krwi. Starsze niż ja Shar, rozumiesz? - Bogowie nas opuścili dawno temu Matko. Nie można dziwić się ludziom, że nie składają im ofiar. Ja do dnia dzisiejszego noszę ślady tego, co wydarzyło się na arenie akademii. Gdyby nie twoja pomoc i sieć starych tuneli, spłonęłybyśmy jak reszta naszych sióstr i braci. - Shar myślała przy tym o bliznach, które na łydkach przypominały jej ślady płomieni zesłanych przez ich boga w postaci ognistej burzy. - Czy TY uważasz, że bogów nie ma? Że nas opuścili, bo... - szukała właściwych słów - nie spełniliśmy ich oczekiwań? A może oni nas sprawdzają? Może... - zamilkła pogrążona w myślach. -Myślę, że to kara Matko. Za nasze bluźnierstwa, za podłość i za brak wiary. To co z ludzi i stworzeń czyni morfa, to tylko przedsmak tego, czego możemy się spodziewać, jeśli ludzkość zatraci się w swojej pysze. - Czy Styrwit odwróci jedną ze swych twarzy na swe dzieci gdy te o nim teraz całkiem zapomniały? - spojrzała prosto w oczy podopiecznej. -Ganisz mnie Matko? Czego oczekujesz? Tak bardzo koncentrujemy się teraz na tym aby przetrwać, aby morfa nie zniszczyła naszego świata, że nie w głowie mi inne sprawy. Echhhhh - westchnęła odkładając kubek na drewniany stolik przy wąskim oknie. - Nie, nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie ganię cię. Po prostu... Im bardziej się starzeję, tym bardziej ta myśl nie daje mi spokoju. Czy nie zawiodłam? Nie podołałam swoim obowiązkom. Jeżeli ktoś potrzebuje nagany, to ja sama. Shar podeszła do opiekunki i położyła jej dłoń na ramieniu w geście serdeczności. -Zrobiłaś o wiele więcej niż inni. Wychowałaś mnie wpajając wszystko co potrzebne. Wiele ci zawdzięczam i wiele zawdzięczają ci wszyscy, których uwalniałaś od tych wynaturzeń. Wiem, klasztoru i akademii już nie ma. Ale ciągle jeszcze istnieje idea, dla której pracujemy i poświęcamy życie. Nie wolno ci wątpić ani tym bardziej poddawać się. Dhube uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi. - Ciągle myślę, że to jednak zbyt mało. - Ale to nic. Obarczam cię moimi problemami a ty padasz z nóg. Możemy porozmawiać o tym później. -Dobrze, jak sobie życzysz. - Shar spojrzała równie smutno na Dhube i skierowała wzrok w kierunku okna. Do świtu zostało już niewiele czasu, a dziewczyna była bardzo zmęczona. -Powinnyśmy obie wypocząć - powiedziała w końcu do Dhube. - Śpij dobrze Matko. Shar rozebrała się, umyła twarz w misce i wskoczyła pod koc. Wkrótce musiała wrócić w miejsce, w którym zetknęła się z morfem.
__________________ Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają! Ostatnio edytowane przez Felidae : 24-06-2015 o 10:13. |
26-06-2015, 10:42 | #18 | |
Reputacja: 1 | Cytat:
Zakapturzonego mężczyznę zauważył po jakiejś godzinie od wyjścia z kamienicy. Wydarzenia ostatnich dni zaprzątnęły jego umysł i stłumiły ostrożność. Najbardziej rozdrażnił go fakt, że ciągle nie wiedział kto i dlaczego za nim podąża. A brak informacji w jego fachu był brakiem profesjonalizmu. Skręcił w pierwszą wąską uliczkę Zaułka. Głębokie cienie rzucane przez dwupiętrowe, zaniedbane budynki i smród fekaliów. Przebiegł kilka metrów i skręcił ponownie. Kolejna uliczka. Zasmarkane dziecko dźgające patykiem zdechłego kota. Znowu skręcił. Odwrócił się za siebie. Chyba zgubił ogon. Będzie się tym musiał w końcu zająć, lecz teraz musiał zorganizować pieniądze dla informatorki i zrobić użytek z informacji, którą dostał. Wyszedł za róg wpadając na... Spojrzał w twarz nieznajomemu, twarz skrytą w cieniu kaptura. W oczach Sheviego pojawił się błysk zrozumienia, który stopniowo gasł jak uciekało z niego życie. Ismael Garrosh Wóz powoli zapełniał się klatkami z drobiem, workami z ziarnem, doczepiano do niego na powrozach większą żywiznę. Nie obywało się od przepychanek, protestów i krzyków. Tu kogoś musiano przywołać do porządku, temu złamano nos. Nic niezwykłego. Zebrali już należność z trzech osad, właśnie opuszczali Grabową, dachy domostw kryły się za drzewami lasu, wzdłuż linii którego właśnie przejeżdżali, gdy wóz podskoczył na wykrocie i opadł ciężko. Coś skrzypnęło, trzasnęło i wóz przechylił się niebezpiecznie na jedną stronę. Ładunek umieszczony na wozie zsunął się opierając o jedną z burt, która zatrzeszczała. Kilka klatek spadło na ziemię, roztrzaskując się i uwalniając z nich drób. - Co jest do kurwy nędzy? - zaklął Degan Wiss wstrzymując kawalkadę Woźnica zeskoczył z wozu, podszedł do wykrzywionego koła. Pochylił się sprawdzając uszkodzenia. - Oś pękła - splunął na ziemię. - Trzeba będzie posłać po kołodzieja. - Kołodzieja? Ze Skilthry? - Degana ta informacja najwyraźniej zdenerwowała. - Nim go tutaj ściągniemy będzie grubo po południu, nim naprawi wóz i wrócimy zastanie nas wieczór! Spojrzał z niepokojem na linię drzew przy drodze. Ismael podążył za jego wzrokiem i przez chwilę zdawało mu się, że w głębokim cieniu zalęgającym między drzewami widzi szarą postać. Wrażenie jednak po chwili zniknęło przerwane pytaniem anoterosa. - Panie Fitzgerald, co powiecie? Wendor Brike poruszył się niespokojnie w siodle spoglądając z nadzieją na Garrosha Cyric. Origa Torukia Kupiec przyciskał pulchną dłonią ranę, z której rubinowymi falami wylewało się zniego życie. Zakasłał opluwając krwią nieskazitelnie czystą zbroję tagmatissy, jego usta pokryły się różową pianą, wywrócił białka oczu i skonał. Amber zaklęła. - No toś wykrakał Shinny - dorzuciła przez zaciśnięte usta. *** Cyric biegł pierwszy, rozpychając tych, co mu się z drogi nie zdążyli usunąć, skręcił w pierwszą, wąską uliczkę. Baltarys tuż za nim. Origa Torukia dysząc jak pies za nimi. Dystans powiększał się z każdą chwilą. Zbroja może była dobra w bezpośrednim starciu ale w pościgu ciążyła jak kula u nogi. Nie miała najmniejszych szans, wiedziała o tym ale nie dawała za wygraną. Biegła dalej aż miejscowe rzezimieszki zniknęły jej z oczu. Stanęła, opierając się o obdrapany mur i zwymiotowała. Tuż za nią zatrzymał się Desy. - Pies ich... - dyszał oparłszy ręce o nogi - jebał... w pytę... Było gorąco. Gardła wyschły im na wiór. Zbroje ciążyły nagrzane od słońca, lecz bardziej jeszcze ciążył im gorzki smak przegranej. *** - Haha! - Cyric śmiał się w głos klepiąc przyjaciela po plecach. Właśnie umknęli tagmatos. Byli młodzi, byli niezwyciężeni, byli panami świata... a przynajmniej Skilthry. Zarobią kupę złota a potem...Baltarys śmiał się również ukazując rząd białych zębów. - Cyric ty... - urwał w pół słowa chwytając towarzysza za kurtę, zaciskając na niej rękę przysunął go do siebie. Oczy rozszerzyły mu się w zdziwieniu. - Ty... - wycedził mu prosto w twarz opadając na kolana. Cyric dopiero teraz zauważył klęczącą na końcu uliczki tagmatissę z kuszą opartą o o kolano, zakładającą nowy bełt. Dopiero teraz zauważył grot sterczący z brzucha Baltarysa, z rozlewającą się wokół krwawą plamą, dopiero teraz zauważył biegnącego w jego stronę barczystego tagmatosa. Pytania, które cisnęły mu się na myśl, jak za nimi trafili? jak mogli ich nie zauważyć? zeszły na dalszy plan. Złapał przyjaciela za rękę, pociągnął, próbując pomóc mu wstać. Nie mógł go tak zostawić na pastwę tagmaty. Ten jednak tylko stęknął. *** Origa klęła w duchu na cholerny żar z nieba, na pierioczich, którzy ją tutaj wysłali, na zapomnianych bogów, którzy ją opuścili. Czy kiedyś nadejdą czasy, kiedy przed strzelaniem do przestępców będzie się krzyczeć "stój bo strzelam"? Musiała przyznać sama przed sobą, że jeśli takie czasy nadejdą, będą to bardzo mroczne czasy, w których nie chciałaby żyć. Słuchając tłumaczeń tagmatissy zastanawiała się jak wytłumaczy się z tym wszystkim Dalaosowi- Jak grubas odwalił kitę nie było co przy nim sterczeć - Amber była najwidoczniej zadowolona z przebiegu zdarzeń a Torukia musiała oddać jej sprawiedliwość, jej podwładna sprawiła się znakomicie, przejawiając własną inicjatywę i zdrowy rozsądek, - zostawiłam przy nim Flaviego i z Batesem pobiegliśmy wam z odsieczą. Bates Shinny, syn mleczarza ze Skilthry, jako młody chłopak pomagał ojcu rozwozić mleko w Zaułku. Znał tutaj bardzo dobrze każdą uliczkę. Od razu wciągnął kuszniczkę w boczne, smrodliwe uliczki dzielnicy biedoty. Przemknęli, jedno, dwa skrzyżowania, jakieś zagracone podwórko skracając drogę. Na ściganych natknęli się trochę z przypadku a później już poszło jakoś tak... *** Zaszył się "Pod Kocim Łbem". Groźny zabójca drżący ze strachu przed wykryciem przez tagmatę. Przerażony tym co spotkało jego przyjaciela. Wściekły na siebie, że tam, na ulicy, nie był w stanie mu pomóc. Że zostawił na pastwę tych psów. Myśli kołatały się w głowie. Origa, jak ona się tam znalazła? Baltarys, co z nim? Zlecenie zabójstwa, uroczystość i nagroda. Shar Srebrzysta Wstała później niż początkowo zamierzała. Dhube stała, jak zwykle zamyślona, wyglądając przez okno. - Nie śpisz już dziecko? - spytała nie przerywając zadumy. - Uważaj na siebie. *** Ulice Skilthry tętniły o tej porze życiem. Skwar jeszcze nie dawał się we znaki. Długie cienie budynków dawały wytchnąć. Chłód nocy jeszcze drzemał w kamieniach.Shar podeszła na Bednarską, do miejsca, w którym morf zaatakował nieznanego mężczyznę. Po wczorajszym zajściu nie było śladu. Mieszkańcy Zaułka przemierzali miejsce, gdzie jeszcze wczoraj doszło do tragedii, nieświadomi, zajęci swoimi sprawami. Dziewczyna kucnęła w miejscu, w którym jak jej się zdawało nastąpił atak. Przyjrzała się śladom.... których nie było. Tagmata musiała dokładnie posprzątać, lub ewentualne ślady zostały już zadeptane przez przechodniów. Odtworzyła w myślach wczorajsze zajście. Przypomniała sobie czerń ukrytą na dachu i nienawistne sporzenie białych oczu nim oddał skok... Spojrzała w górę, na front budynku. Kamienica była stara i w nienajlepszym stanie. Obdrapana biała farba odłaziła płatami odsłaniając szary kamień. Na wysokości drugiej kondygnacji dostrzegła odłupany kawałek ściany. Podeszła bliżej. Pod budynkiem leżała mała kupka gruzu. Świeża rana na elewacji, dokładnie w miejscu, gdzie nocny drapieżnik wczepił się pazurami. Skręciła w boczną, opuszczoną, wąską uliczkę i upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, wspięła się na dach budynku, korzystając wpierw z prowizorycznej przybudówki a później z wystających gzymsów. Miasto z poziomu dachów wyglądało zupełnie inaczej. Było wyciszone, mniej brudne, spokojniejsze. Minusem była temperatura. Gdy tam, na dole, zalegał jeszcze cień, tutaj słońce raziło oczy a czerwone dachówki były już rozgrzane i nawet przez podeszwę buta odczuwało się ich ciepło. Wiedziała jednak, że kulminacja gorąca nastąpi w południe, gdy słońce będzie w zenicie. Wtedy bezpośrednie zetknięcie skóry z powierzchnią dachu będzie skutkowało poparzeniem. Wychyliła się poza krawędź. Ludzie, niczym duże robaki w swych ciasnych korytarzach, pełzali z miejsca na miejsce, przepychając się i obijając o siebie. Tacy nieistotni i chaotyczny w tej krzątaninie. Zastanawiała się czy tak właśnie postrzega ich nocny łowca? Jak robaki? Doszła do miejsca, w którym morf dostał się na dach. Szukała śladu bytności potwora. Czegoś, co naprowadziłoby ją na ślad jego kryjówki. Bo tego, że morf zamieszkał na stałe w Skilthry była pewna. Przeszła cały budynek wszerz i wzdłuż, uważnie przyglądając się każdemu skrawkowi dachu, lecz jedyne co znalazła to kilka obluzowanych dachówek. Żadnego śladu krwi, odcisków łap, czy śladu pazurów. Do cholery, nie była tropicielem! Czego się spodziewała? Że znajdzie wydeptaną ścieżkę znaczoną krwią ofiar? Wściekła i bezradna rozejrzała się wokół. Widziała czerwone dachy miasta, budynków Zaułka przytulonych do siebie. Równie dobrze morf mógł zamieszkiwać na innym budynku, przemieszczając się po dachach a tutaj jedynie polować. W oddali sterczały szare wieże zamku i samotna wieża strażnicza, w której Dhube prawdopodobnie ciągle wyglądała z okna. Słońce coraz bardziej przypiekało.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:07. Powód: Mag | |
03-07-2015, 14:34 | #19 |
Reputacja: 1 | Ismael przechadzał się między żołnierzami upychającymi daninę na drewniany wóz. Parę razy był świadkiem brutalnych scen z udziałem tych, którzy nie chcieli jej oddać. Nie pochwalał tego, acz uznawał za incydenty wliczone w cenę. Założył ręce na sobie i bacznie obserwował czy nie dochodzi do większych burd. Kiedy zostawili za sobą żałosne zabudowania Grabowej, doszło do incydentu. Wyglądało na to, że przedobrzono z ilością towaru na pojeździe. Ów niespodziewanie wydał z siebie donośny dźwięk i za chwilę stanął w miejscu. Sękaty woźnica zaklął siarczyście jeszcze gdy skakał z kozła. Wszyscy zamilkli, śledząc jak lustruje szkodę. - Oś pękła. Trzeba będzie posłać po kołodzieja. Zewsząd odezwały się głosy dezaprobaty i przekleństwa. Nikt nie chciał zostawać poza murami miasta dłużej, niż przewidywała to procedura. Ismael stał w milczeniu. Nie zwykł pomstować na to jak zachowują się martwe przedmioty. Anoteros zrobił się czerwony na twarzy, jakby wychylił właśnie setkę mocnej siwuchy. - Kołodzieja? Ze Skilthry? Nim go tutaj ściągniemy będzie grubo po południu, nim naprawi wóz i wrócimy zastanie nas wieczór. Wojownik zauważył, że Degan jednocześnie na coś się wpatruje. Czujne oczy lustrowały ścianę lasu. Ismael dyskretnie odwrócił się w tatmą stronę. Być może udzieliła mu się nerwowa atmosfera, lecz na chwilę ujrzał tam coś przynajmniej dziwnego… Ledwie widoczna, szara postać stała na skraju boru. Była na tyle widmowa, że Ismael wziąłby ją za majak, gdyby nie znacząca mina Wissa. Kontur za chwilę zniknął między drzewami. Garrosh zastanawiał co własnie ujrzał, wtem jego przemyślenia przerwał oschły ton anoteroesa: - Panie Fitzgerald, co powiecie? No tak, facet nie wiedział, że domniemany lord jest podstawiony. Ismael musiał szybko zareagować. Nie namyślając się długo, podszedł do rzekomego Fitzgeralda. Mógł mieć tylko nadzieję, że ten wyczuje jego zamiary. Nachylił się do mężczyzny, jakby słuchał jego szeptu i odwrócił się do pozostałych. - Szef mówi, że nie będzie gadał… - tutaj zastanowił się nad inteligentnym słowem, pasującym do słownika arystokraty - … z nie-pro-fes-jo-nal-ny-mi ludźmi. Tak? - znów jakby słuchał “lorda” - Rozumiem. Szukamy kogoś w wiosce. Jak nie wyjdzie, wysyłamy kilku ludzi do Skilthry. Oczekiwał, że i to obwieszczenie spotka się z dezaprobatą, ale nie dbał o to. Jemu także sytuacja odpowiadała w stopniu, delikatnie mówiąc, znikomym. Znalazł chwilę, żeby cichaczem powiedzieć coś Wendorowi. Tym razem otwarcie. - Siedź cicho i pozwól mi działać. Będzie dobrze. Te ostatnie słowa powiedział dla zasady. Na przestrzeni lat zauważył, że biali ludzie lubili kiedy się ich pocieszało. Popełniali wtedy mniej błędów. Sam miał zamiar powrócić na chwilę do wsi, aby wypytać o rzemieślnika przynajmniej zbliżonego profesją do stelmacha. Nie oczekiwał mistrzów fachu wśród prostego pospólstwa (ani pomocnego nastawienia). Niemniej oni także czymś jeździli i swoje wozy musieli konserwować. Jeśli plan spalił, rozkazał zabezpieczyć teren wokół wozu i czekać na powrót wysłanników. Ostatnio edytowane przez Caleb : 03-07-2015 o 14:44. |
05-07-2015, 11:34 | #20 |
Reputacja: 1 | Cyric wiedział, że ucieczka jest ich jedynym wyjściem. Znał Origę… Ona nigdy nie odpuszczała, szczególnie jeżeli chodzi o morderstwo i to w biały dzień. Cholerny Baltarys! - Przeklinał w myślach chłopak. Co mu do łba strzeliło, żeby świecić sztyletem o poranku na ulicy pełnym ludzi! Te 15 Lwów już chyba całkiem mu rozum odebrało! Jeszcze i tak gówno z tego będzie jak nas złapie Torukia… Skręcił w kolejną już z rzędu wąską uliczkę. Ściany budynków były tak blisko siebie, że ktoś z klaustrofobią nie mógłby długo tutaj przebywać, a co dopiero biec w tym skwarze. Chcą kogoś ominąć na drodze Cyric był zmuszony ich gwałtownie odpychać, nie mógł przecież kryczeć: „UWAGA biegniemy”, bo zaraz strażnicy mogliby skojarzyć gdzie jest ich położenie. Kluczył. Skręcał to w prawo, to w lewo, lecz ani razu nie znalazł się w tym samym położeniu. Bardzo dobrze znał miasto, a w szczególności Zaułek. Słynął pośród Kleftisów w Gildii ze znajomości miasta i najlepszych możliwych ścieżek przemieszczania się po nim. Z drogi ciecie – przemykało mu za każdym razem jak wpadając w uliczkę widział tłoczącą się tam biedotę. Przeskoczył nad gościem, który leżał oparty o ścianę, popchnął starucha w obdartych łachmanach aż ten wypuścił kosz z jabłkami, który trzymał w rękach. Sam, żeby zmieścić się w uliczce nie raz zahaczał barkiem o budynki. Czuł, że kurtkę może mieć do szycia, a prawa ręka przy ramieniu zaczynała mocno piec od tworzącej się tam rany. Zerknął za siebie, żeby sprawdzić, czy przyjaciel za nim podąża. Jest. Chociaż tyle. Był zły na to co się stało, a im dużej biegli tym dłuższy opierdol sobie szykował na Baltarysa. Był przekonany, że zaraz pościg się już skończy. Pewnie Tagmata już dawno została w tyle za nimi. Wiedział, że nie mają najmniejszych szans w tych swoich pięknych, lśniących, wypucowanych jak psu jajca zbrojach. Z czymś takim to na wystawę na targowisko, a nie na pościg w Zaułku. Zaśmiał się w duchu Cyric. Lecz od razu przypomniał sobie, kto go ściga… Origa. Co ona robi tutaj w Zaułku?! Zasapani zatrzymali się i przetarli rękami twarze z potu. Było paskudnie gorąco. *** *** Gdy oddalił się na bezpieczną odległość, szedł spokojnie nie mogąc poskładać tych wszystkich elementów układanki w jedną całość. W głowie mu się nie mieściło co się stało tego ranka. Zadanie warte 15 Lwów… Morderstwo Baltarys’a w biały dzień… I to kurwa praktycznie na oczach Tagmaty… Pościg… Śmierć przyjaciela z rąk jakiejś parszywej cipy strzelającej z kuszy… To jest wszystko nie możliwe! Nie, nie, nie, nie!!! To się kurwa nie dzieje naprawdę!!! Szedł przed siebie, ledwo szedł. Bezwładnie przekładał nogę za nogą, przepychał się wśród ludzi, nie raz o mało nie stracił równowagi i nie wylądował w rynsztoku pełnym odchodów. Wiedział gdzie idzie. Ale nie widział, czy w ogóle tam dojdzie. *** - Jeszcze jedno – nie mógł sobie poradzić ze swoimi myślami. Czuł, ze zaraz eksploduje, jeżeli czymś nie zamąci swoich zmysłów. – albo kij z tym, dawaj coś mocniejszego! Gormug wiedział, że coś się stało. On zawsze wszystko wiedział. Było podejrzane dla niego to, że Cyric zjawił się w karczmie sam. Było to rzadkością. Znał również Cyric’a, i jeżeli on się tak zachowuje to lepiej o nic nie pytać, bo może się to bardzo źle skończyć dla wszystkich przebywających w pomieszczeniu. Postanowił poczęstować chłopaka swoim najnowszym trunkiem. Po chwili przygotowań, podał chłopakowi kubek wypełniony jakąś gęstą cieczą na samym dnie. Cyric chwytając kubek spojrzał do środka. Widząc, że ledwo co w nim jest spojrzał wymownie na Gormug’a, już miał coś powiedzieć, lecz przechylił kubek i wlał trunek do gardła. Zatrzęsło nim, przełyk zapiekł, poczuł jak gęsta, ognista ciecz przepływa w dół aż do żołądka. Gdy po kilku sekundach doszedł do siebie, a grymas znikł mu z twarzy uderzył kubkiem o blat. - Kolejny! |