|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
19-08-2020, 11:44 | #31 |
Reputacja: 1 | Rozmowa
Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 19-08-2020 o 13:04. |
21-08-2020, 21:02 | #32 |
Reputacja: 1 | Informacje ogólne:
Wszyscy: - O co chodzi z tym światem snów? Ćwiczyłem, kiedyś świadome śnienie pomaga mi z koszmarami, znam też, trochę legend na temat magicznych efektów roślin sądzicie, że mogłoby to pomóc przekonać do nas tych niechętnych obcym elfów? - Aleksander zapytał Siano i Goćczę. Dziewczyna natychmiast zwróciła uwagę na słowo "elfy" i dała temu wyraz na głos. Siano nijak nie zareagował, pożałował, że wcześniej wspomniał o elfach. Aleksander niespodziewał się, że to ostatnie słowo z jego wypowiedzi wywoła takie poruszenie i jedynie wskazał Siano "Tacy jak oni." Słowo elfy nie było tłumaczone. Wyglądało na to, że tygrysy szablozębne nawet jeżeli były trochę inne niż to opisywano w internecie i książkach historycznych to i tak były bardziej do siebie podobne niż wyobrażenie o elfach i takich jak Siano. Dziewczyna niewiele wiedziała o Świecie Snów - ot niejasne legendy, którymi nie chciała kompromitować się przy Sianie. Filip Siano odpowiedział: - Nieliczni potrafią Kroczyć Wśród Snów - fizycznie przechodzić przez granicę dzielącą Jawę i Sen. Świadome śnienie, o którym mówisz pozwoli ci zapamiętać co zobaczysz w śnie, który z kolei upłynie niczym film. Kroczenie Wśród Snów to możliwość zajrzenia do cudzych "filmów", a także podróżowanie... choć to nie jest bezpieczne to może ocalić życie. Trochę jak w tym filmie, jak on się nazywał... Koszmar z Ulicy Wiązów. Freddy Kroczył Wśród Snów. Chwilę później Daniel podarował kwiatek Goćczy. Dziewczyna uśmiechnęła się i podziękowała, a Danielowi wydawało się, że i wystąpił na jej twarzy lekki rumieniec. Prawda była taka, że Goćcza miała masę pytań odnośnie świata Daniela i reszty, ale... ale pomimo odwagi prezentowanej w czasie misji to nie miała odwagi wypytywać ludzi o ich życie. Nie tych z okolicy, nie podróżników, a już w szczególności nie przybyszy z innego świata. I to takich, o których głosiła przepowiednia. Początkowo była na fali emocji związanych ze spotkaniem i to ją trochę ośmieliło, ale teraz to co w myślach nazywała "energią społeczną" opuściło ją. Właściwie nikt tak tego nie nazywał. Nazwę sama wymyśliła, jak i kilka innych. Jakby tylko rodzina zezwoliłaby jej to wyjechałaby do miasta i zapisała się do uczelni. Ale wówczas nie spotkałaby przybyszy z innego świata! Ile osób mogłoby się tym pochwalić? Prawidłowa odpowiedź: wszyscy z Hoer, gdy tam dotrą. Ale Goćcza tak tego nie widziała - była pierwsza, która ich przywitała i to było osiągnięcie, które już zawsze będzie z nią. Poza tym przybyszy byli bardzo mili. Przynajmniej dotychczas. Niestety miała już do czynienia z ludźmi, którzy najpierw byli mili, a potem robili się bardzo nieprzyjemni, gdy nie były spełniane ich żądania. Zwyczaj darowania kwiatów był jej znany, a znaczył tyle samo co i w świecie Daniela. Natomiast śpiew Aleksandra był nieoczekiwany i dziwaczny, ale o tym za chwilę. Wydawało się, że reakcje Bartosza i Mirosława są identyczne. Obaj stali i przypatrywali się sytuacji, ale w głowie Bartosza nastąpiła gonitwa myśli. Dobrze wiedział czym są Istoty z Głębin, a ci tutaj wyglądali typowo jak hybrydy opisywane w opowieściach grozy. Tym czasem obaj "marynarze" uśmiechnęli się szeroko, gdy usłyszeli śpiew Aleksandra. Twarz (morda?) tego z kępką włosów na głowie zupełnie zmieniła się, gdy zamiast przypominać emotkę smutnej minki zamieniła się w emotkę uśmiechu. Ten w czapce przemówił chwilę po tym jak Daniel przerwał Aleksandrowi: - Ciekawa melodia. Mam nadzieję, że znajdzie pan chwilę, żeby zawitać do naszej świetlicy. - zdjął mokrą czapkę i rzucił ją do łodzi, a wyjął wzamian dwie szmaty. Miał trochę więcej włosów na głowie niż jego kompan, ale wciąż mało - taka odwrotna łysina - włosy były na czubku głowy, a nie przy - zresztą małych - uszach. Po wyjęciu szmat wytarli się z wody i założyli suche koszule. Ten bez czapki (niższy) odezwał się: - Sześć osób. - stwierdził i dodał - [/i]Witam wszystkich. Nazywam się Rheoli, mój kompan to Pot, a ten ranny to Ajrczal.[/i] - wskazał na Filipa Siano. Właściwie to już Goćcza podała jego imię z tego świata, więc nie zaskoczyło to was. - Mam nadzieję, że ta rana głowy nie wpłynęła na pamięć, co? - Nie... - po krótkiej chwili odpowiedział Siano/Ajrczal - Pamiętam o czym ostatnio rozmawialiśmy. - to było trochę dziwne, bo ciężko pamięta się coś sprzed ćwierć wieku. Z drugiej strony to były ostatnie dni w jego świecie, więc teoretycznie mógł je lepiej zapamiętać niż cokolwiek co się z nim później działo. Tak czy inaczej przynajmniej zadeklarował swoją pamięć. Przedstawiliście się [prawdziwymi danymi, chyba, że teraz zadeklarujecie, że chcecie inaczej nazywać się], a następnie załadowaliście się do łodzi. Rheoli i Pot usiedli na miejscach wioślarzy. Mimo wszystko używali wioseł, choć wcześniej podejrzewaliście magię. Podróż upłynęła we względnej ciszy. Gdzieś w oddali zawyły wilki (i odpowiedziały im inne wilki), a gdy byliście na środku jeziora to powiał mocniejszy wiatr, a w oddali usłyszeliście grom (nie widzieliście jednak błyskawicy). Wioślarze przestali wiosłować, a Rheoli uspokoił was. Łodzie lekko zaczęło znosić w prawo w stosunku do kierunku podróży, ale obie w coś miękkiego uderzyły i zatrzymały się. Obawy Bartosza zdawały się potwierdzać, gdy w blasku latarni dojrzeliście kilka głów wynurzających się z wody. Miras zachował zimną krew, dzięki spokojowi Goćczy (choć przecież dziewczyna mogła z nimi współpracować... no właściwie to z nimi współpracowała, ale mogła też uczestniczyć w czymś złym). Aleksander był wciąż w lekkiej euforii, choć efekt ten ustępował. Zbytnio był zajęty przypominaniem sobie piosenek, żeby zwrócić uwagę na potencjalnie niebezpieczną sytuację. Filipek - też z uwagi na wcześniejsze teksty Bartosza - lekko spanikował. - To koniec? - zapytał niewiadomo kogo. Na co odpowiedział mu głos Pota: - Dopiero połowa. Następnie doszło do wymiany zdań między Rheoli i Potem, a ich pobratymcami. Okazało się, że ze względu na zbliżającą się z północy burzę przybyli będą eskortować łódki. Nie chcieli, żeby ktokolwiek potopił się. Jedynie Miras zwrócił uwagę na Ajrczala. Ten był skupiony w swoim medytacyjnym transie. Jego usta co jakiś czas drgały ni to od zimna ni to od szeptem wypowiadanych słów. Jakby komunikował się z kimś, ale wcześniejsza telepatia nie poruszała jego ustami. Z kimkolwiek konwersował to nie był to żaden z was. Ajrczal w takim stanie był już do końca podróży. Bo pomimo obaw dopłynęliście do przystali Hoer bez większych problemów. Rheoli i Pot po tym krótkim przystanku na środku jeziora przyspieszyli z wiosłowaniem, a co jakiś czas w świetle latarni widać było eskortujących pływaków. Długo przebywali pod wodą, ale czerpali powietrze wypływając. Wydawało się wam, że mają skrzela, ale najwyraźniej potrzebowali oddychać powietrzem. ==================PRZYSTANEK NA ŚWIATOTWORZENIE============== Słowniczek:
Dodatkowy kontekst historyczny:
Dodatkowe informacje na temat Hoer:
==================PRZYPOMNIENIE O HOER============== Hoer od niepamiętnych czasów była wioską rybacką. Jej znaczenie wzrosło kilka pokoleń wcześniej wraz z przybyciem pierwszej karawany handlowej podążającej ze Zwierzyńca do Taumary. Niedługo później została włączona do państwa Bosz-Herw, które przysłało kilkudziesięciu osadników. Hoer jako osada graniczna posiada zwolnienie z podatków i z tego powodu tubylcy nijak nie protestowali przed przybyciem kolonistów. Ponadto tubylcy byli przyzwyczajeni do diety rybnej, a koloniści woleli mięso z polowań i hodowli. Z biegiem lat ludność trochę wymieszała się, a przynajmniej nie było pomiędzy nimi sztywnej i już na pierwszy rzut oka widocznej granicy. Największą różnicą jest religia. Koloniści są gorącymi wyznawcami religii "I" (znanej również jako Słup, Palec Boży albo Kolumna). Niedługo po przybyciu poobcinali gałęzie jednego z drzew i zbudowali wokół niego drewnianą wieżę, w której urządzają swoje rytuały związane z produkcją kwasu siarkowego, wdychania oparów i stapianiu różnych rzeczy. Na ten moment nie jest wykluczone, że wspomniana przez Goćczę "przepowiednia" wynika z wdychania oparów. Zapytana dokładniej o to przyzna, że to nie jest przepowiednia jej dziadka i po prostu ktoś mu ją przekazał, ale ona nie wie kto. Pogrzeby organizuje się poprzez zakopywanie zwłok przy drzewach. Nie ma zwyczaju podpisywania "nagrobków". Bardzo rzadko pozwala się na stopienie zwłok w kwasie siarkowym i ogólnie jest to zarezerwowane dla wyjątkowych osób w wyjątkowych okolicznościach. Religia tubylców nie jest i nie była zorganizowana w związku z czym opiera się raczej na tradycji. Niestety przez lata tradycja przegrywała z religią "I" w związku z czym z roku na rok dawna religia zanika. Wiara koncentruje się na symbolu ryby (podobnym do wczesnych chrześcijan), ale tutaj odnosi się do życiodajnej siły wody. Miejscowi wierzą, że niegdyś wyszli z wody i kiedyś do niej powrócą. Pogrzeby organizuje się poprzez przywiązanie do zwłok kamieni i utopienie w centrum jeziora. W Hoer działa Rada Miejska składająca się z przewodniczącego - urzędnika przysyłanego ze wschodu na kilkuletnią kadencję (potem taki urzędnik wraca do stolicy), kapłana "I", dowódcy oddziału zwiadowców (oddział ten składa się aktualnie z 24 osób będących równocześnie myśliwymi, aktualnie pięcioro z nich pochodzi ze wschodu i mieszka na posterunku, reszta to miejscowi, a w tym ich dowódca) oraz ekonoma (aktualnie jest to żona przewodniczącego, sprawdza zasoby miasteczka i układa plany łowów, produkcji i handlu). Ważnym budynkiem w Hoer jest tawerna położona na północy przy trakcie. To tam zatrzymują się karawany kursujące między Taumarą, a Zwierzyńcem. Taumara budzi szacunek wśród mieszkańców delikatnie podszyty strachem nieznanego, a Zwierzyniec... równie dobrze mógłby leżeć na innej planecie, bo żaden z miejscowych nawet nie marzy, że tam kiedykolwiek dotrze. Żywo jednak ludzie z Hoer dyskutują o plotkach, znanych postaciach i politykach Zwierzyńca - tyle wiedzą co mówią im handlarze. Dla większości z Hoer szczytem podróży byłoby odwiedzenie stolicy, a jeżeli ktoś odwiedził wszystkie miasta Bosz-Herw to jest "światowcem" (tego nie osiągają handlarze traktu Taumara-Zwierzyniec, bo miasta Bosz-Herw położone są na linii północ-południe i co najwyżej dwa z nich są odwiedzane przez handlarzy). |
27-08-2020, 21:26 | #33 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 29-08-2020 o 17:15. |
28-08-2020, 19:35 | #34 |
Reputacja: 1 | Miras spokojnie siedział w łódce starając się panować nad nerwami. Pływał kajakiem wiele razy i miał nieprzyjemność parę razy znajdować się na wodzie gdy pojawiało się nagłe oberwanie chmury, albo paskudny wicher. Rzecz nie do pozazdroszczenia i Staszic miał nadzieję, że zdołają uniknąć dzięki pomocy ryboludzi takiej sytuacji. Lecz co ich czeka gdy przybędą do osady? Zdjął czapkę i dłonią przeczesał czarne włosy. Może jak się wyśpią to trochę się im w głowach poukłada. *** Nadchodziła burza. Sayer widział zamieszanie jakie działo się w Przystani. Nadciągała burza, lecz ryboludzie wypłynęli na jezioro... A on... cóż... był ciekawski. Sayer będąc w sile wieku zajmował się drwalstwem i ciesielstwem w Hoer. Szczerze mówiąc jednak lepszy był z niego drwal niż cieśla, bo na podstawowej obróbce drewna i skleceniu (jako takiego) klocków by powstał prawie niechyboczący się stół jego zdolności się kończyły. Za to krzepa pozwalała mu rąbać drwa jak nikt. To on pozyskiwał drewno do palisady i dla mieszkańców (w przypadku większego zapotrzebowania brał ludzi do pomocy, ale tak to za opłatą sam chodził i pozyskiwał drzewo). Poza tym... lubił las. Lubił też wiedzieć co w trawie piszczy. A był dobrze poinformowany, bo ludzie nie raz wyprawiali się poza palisadę do lasu by tam w odosobnieniu wymieniać się plotkami, zdradzać się lub ukrywać różne rzeczy. Sayer pomimo potężnej sylwetki po leśnym terenie poruszał się całkiem cicho i nie raz i nie dwa usłyszał rzeczy które nie były dla niego przeznaczone (a i zdarzało mu się takie rzeczy widzieć). Miał tajemnic co nie miara w swoje głowie, lecz nie pozwalał im stamtąd uciec - nie pił, nie palił, nie sztachał się i nie rozmawiał zbyt wiele z kapłanami. Pozwalał im jedynie przelać się na cienką korę drzewa bedwyn, którą po zapisaniu chował w skrytce pod obluzowaną deską. Z ukrycia obserwował jak się różne sytuacje rozwijają, będąc świadkiem ludzkich dramatów i szczęścia. Wzlotów i upadków. Zdrad i wybaczeń. Bohaterowie tych wszystkich sytuacji nie wiedzieli że Sayer to wszystko widział, wiedział i spisywał. W skrytce pod jego domem znajdowała się prawdziwa kronika Hoer i jego mieszkańców spisana ręką drwala. Nie wiadomo jednak było czy kiedykolwiek dzieło kronikarza-amatora ujrzy światło dzienne. Był kawalerem, a i nikomu ze swoim hobby się nie zdradzał. Teraz czekał w przystani by zobaczyć co to za dziwy się dzieją i co też tak poruszyło ryboludzi... i Fydlona, że ten postanowił pomimo burzy przyjść tutaj. Ach tak. Czy to nie przypadkiem dzisiaj miało się wydarzyć coś niezwykłego? |
29-08-2020, 16:52 | #35 |
Reputacja: 1 | Argosz popijał sobie piwko, patrząc na jezioro. Ciężko mu powiedzieć, które to już było dzisiaj. Jego kufel był dosyć ciężki i lubił, gdy złocisty, pienisty płyn wypełniał go po same brzegi. Z drugiej strony, wiedział doskonale, że te okropne chłopy w karczmie nic, tylko wodą rozcieńczali, bogowie ratujcie, więc czuł tylko lekki szum w głowie nawet pomimo tego, że był to jego trzeci albo czwarty kielich dzisiaj. No… dobra, może piąty. Siedział przed karczmą, tłumną i hałaśliwą. W środku niej, chyba całe Hoer się zebrało, debatując nad Przepowiednią, Goćczą i ludźmi, których miała powitać. Nic, tylko Przepowiedziana Czwórka, to, czego to oni nie zrobią, jak to potem będzie cacy i w ogóle. Od tego hurraoptymizmu to aż mu się chciało uchlać. Nie miał większych złudzeń, kimkolwiek przybysze z innego świata się nie okażą i jakikolwiek nie będzie ich wpływ na historię osady, jemu i tak nie pomogą. Pociągnął solidnie z kufla, chcąc osłodzić sobie tę gorzką myśl. Widok, który rozpościerał mu się z jego siedzenia, był naprawdę piękny. Ciemnopurpurowe chmury i błękitna woda, dzielące horyzont na dwie części wyglądały niczym medytacyjny obraz, jeden z tych, w które niekiedy wpatrywali się adepci magii, chcąc osiągnąć taki czy inny efekt swoim transem. Niedługo tafla jeziora, już teraz poruszona wzmagającym się wiatrem, zacznie być pełna małych, szybko zanikających okręgów po spadnięciu w nie kropli deszczu, a purpurowe niebo zostanie rozjaśnione co jakiś czas błyskawicą. Pewnie Argosz będzie musiał się wtedy ewakuować do środka gospody – posiadała ona dach, chroniący go od deszczu, ale na zimny i porywisty wiatr nic nie pomoże. To by oznaczało towarzystwo ludzi, których niekoniecznie lubił i którzy niekoniecznie lubili jego, ale to miłe uczucie, siedzieć sobie w ciepłym wnętrzu, gdy za oknem szaleje burza. Gdyby tylko nie ten tłok… na kacu ciężko znosi się hałas podekscytowanego tłumu. Plus te spojrzenia politowania… Wprost nienawidził Hoer. Nawet nie tyle miejscowości – jej domki, łodzie rybackie, jezioro i okoliczna dzika przygoda były nawet urokliwe – co raczej ludzi, którzy ją zamieszkiwali. Ludzi, z którymi – jak teraz o tym myślał – w sumie nic go nigdy nie łączyło, a którzy uważali się za lepszych od niego. Odstawił ciężki, gruby, szklany kufel, wciąż pełen w połowie rozwodnionego piwa, na stoliku z ociosanego pnia drzewa. Im bardziej zaczynał myśleć o przeszłości, tym mniej sikacz mu smakował, choć wiedział doskonale, że i tak wypije wszystko, byleby tylko upłynąć w słodką krainę zapomnienia. W tej chwili jednak miał ochotę przestać pić choć na minutkę i rozkosznie poużalać się nad samym sobą. Wciąż pamiętał An-Gintaf. Jakże mógłby ją zapomnieć? Miała piękne, długie, aksamitne, błyszczące w słońcu, obsydianowe włosy, perlisty uśmiech, cerę jasną jak dziewiczy, górski śnieg i oczy niczym nieskończony przestwór niebios o poranku. Jej śmiech był jak anielska symfonia, jej usta słodkie jak miód, czerwone niczym jabłko z sadu i miękkie jak jedwab. Pamiętał doskonale czasy, gdy byli razem. Parę rozkosznych miesięcy gorącego lata, które upłynęły szybko niczym jeden wieczór nad ogniskiem, wypełniony zabawą i pieśnią. Kąpali się razem w jeziorze, zbierali w lasach dzikie owoce, łowili ryby, chodzili na długie, relaksujące spacery, podczas których cieszyli się sobą i pięknem świata, w którym żyli. Im dłużej patrzył w jej piękne lico, im więcej wymieniał z nią słów i idei, tym szczęśliwszy był z każdej chwili spędzonej z nią. Najlepszy czas jego życia. Co się zepsuło? Kiedy? Co zrobił nie tak? Nigdy się nie dowiedział. Miał wrażenie, że pomimo jego starań – pomimo starań po obu stronach? – oddali się od siebie, w rozmowach z nią coraz częściej następowały niezręczne chwile pełne milczenia i odwracania wzroku, a im dłużej się znali, tym ciężej mu było do niej dotrzeć. Pewnego dnia An-Gintaf zerwała z nim wszelki kontakt. Kiedy się mijali, gdzieś przypadkiem w osadzie, udawała, że go nie tyle nie zna, co wręcz nie widzi. Widocznie postanowiła postawić go przed faktem dokonanym i zakończyć ich relację, najwyraźniej coraz bardziej ją uwierającą. W retrospekcji, Argosz widział, że to chyba wtedy zaczął częściej sięgać po flaszkę. Nie miał pewności, ale podejrzewał, że jego dependencja od alkoholu zaczęła się w tamtym momencie. Ym, tak mu się widziało? Zaczęło się dosyć niewinnie, jak to zwykle z takimi rzeczami. Trochę więcej piwa, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Najpierw o jeden kielich za dużo raz na jakiś czas, potem o dwa, poprzez tygodnie, gdy codziennie pił zbyt wiele – jakkolwiek to zdefiniować – aż w końcu pewnego dnia obudził się z kacem-gigantem, w obszczanych spodniach i zarzyganej bluzie w jakimś rynsztoku, w środku nocy, cały mokry od padającego deszczu. Możliwe, że gdyby był choć trochę silniejszy – lub pełniejszy ludzkiej godności – to tamten epizod dałby mu motywację, by jakoś ogarnąć swoje życie. Niestety, nie miał tej siły ani nie uważał siebie za wartego czegoś więcej. Coś, co mogło pozostać epizodem, z czasem stało się jego aż nazbyt częstym udziałem. Życie jest do bani, pomyślał, popijając rozwodnione piwsko. Gdzieś w tym czasie – nie wiedział kiedy, epizody z alkoholem zajmowały inne miejsce w jego pamięci niż jego relacje romantyczne – związał się z Yn-Ailen. Tam, gdzie An-Gintaf miała długie i lśniące loki, Yn-Ailen miała proste, mysie włosy, które nosiła albo krótko, albo spięte w kok gdzieś pod czapką. Jej oczy były szare i dosyć nijakie, a zamiast perlistego uśmiechu miała krzywy zgryz. Yn-Ailen nie była może najurodziwsza, ale była bardzo czuła, nieco zagubiona i pełna niepewności. Możliwe, że ostrzyła sobie zęby na Argosza już jakiś czas, bo w miarę szybko się do niego zabrała po tym, jak An-Gintaf go zostawiła. Co na to Argosz? Hm… był nieco ambiwalentny względem niej. Miło było mieć się do kogoś przytulić, mieć osobę, która czekała w domu ze strawą i usłyszeć „kocham Cię”, ale… no cóż, gdyby był w lepszej kondycji psychicznej i bardziej wierzył sam w siebie, to nigdy nie angażowałby się w związek, którego głównym celem było zapomnienie o miłości jego życia i znalezienie dla niej jakiegoś substytutu. Patrząc wstecz, dochodził do wniosku, że jego relacja z Yn-Ailen była pomyłką. Mimo tego, że dalej się upijał, nigdy nie podniósł na nią ręki, nawet, jeśli był nieszczęśliwy w tym związku i nie wiedział, jak z niego wybrnąć. Mógł tracić świadomość, nie wiedzieć, gdzie jest i co robi, rzygać co drugi dzień po przedawkowaniu trunków i szczać w spodnie, ale nigdy nie powiedział o swojej kobiecie choćby jednego złego słowa, a co dopiero rzucił się na nią z pięścią. Mógł być alkoholikiem, ale był alkoholikiem z zasadami. Niestety, jak to mówią, nieszczęścia chodzą parami i tak było i w tym wypadku. Yn-Ailen miała wiele książek. Zawsze je skądś sprowadzała i czytała do późno w nocy. Nie tylko literaturę piękną – to Argosz jeszcze mógłby zrozumieć – ale również traktaty filozoficzne i książki historyczne. Wielokrotnie opowiadała mu o nich z prawdziwą pasją, gdy byli razem, a on jednym uchem słuchał, to drugim wypuszczał jej słowa z swojej głowy. Chciała studiować na jednym z dalekich uniwersytetów i zostać uczoną. Często czytała swe książki do późna w nocy, zapalona świeczka jej jedynym towarzyszem nauki, wysiłku i namiętności, którą budziły w niej woluminy. Pewnego dnia musiała najwyraźniej zasnąć nad lekturą, a niepilnowany ogień – nawet tak mały jak płomień świecy – to naprawdę destrukcyjny żywioł. Drewniana chata, mnóstwo papierów wokół, letnia noc, gorąca, parna, bezdeszczowa… to aż się prosiło o wypadek. Argosz pamiętał tą noc, gdy siedział w karczmie i znów zapijał swoje smutki – jego głównym w tamtym czasie było to, iż nie mógł przestać pić. Jego głowa była ciężka od trunku, ale wytrzeźwiał natychmiast, gdy jego sąsiedzi przybiegli, informując go o pożarze. Wybiegł na chwiejnych nogach z tawerny i ruszył przed siebie, modląc się w myślach do wszystkich bogów, których znał o to, by wszystko było w porządku. Nie było. Zdesperowani chłopi biegali w pobliżu jego domu, niosąc wiadra i miski z wodą, ale żywioł był zbyt wielki, by go opanować. Ogień buchał w ciemne niebiosa, czerwono-pomarańczowa paszcza demona z piekieł, pochłaniająca wszystko, co tylko była w stanie. Kiedy w końcu pożar się skończył, jedyne, co znaleźli w środku, pośród popiołów, to zwęglone kości Yn-Ailen. Argosz nie pamiętał pogrzebu. Możliwe, że znowu się upił i spędził go w karczmie. Pamiętał jednak to, jak bardzo tęsknił za swoją kobietą. Płakał za nią, rozpaczał, pluł sobie w brodę, że nie spędzał z nią więcej czasu i nie wysilał się dla niej tak bardzo, jak mógł. Chyba ją kochał, ale takie rzeczy czasem widać tylko w retrospekcji. Śmierć w płomieniach Yn-Ailen zapoczątkowały nowy ciąg alkoholowy w jego życiu. Po prawdzie był to chyba się to nigdy nie skończyło. Minęły już dwa lata, a on dalej nie mógł stanąć na nogi. Im więcej pił, tym bardziej zapominał o swoich smutkach, ale ból, żal i wstyd wracały potem z podwójną siłą, którą tylko kufel piwa był w stanie odpędzić od biednego chłopaczyny. Zupełnie jak kielich, który teraz opróżniał, czekając na „przepowiedzianych bohaterów”. Też mi bohaterowie, pomyślał, spluwając na ziemię. Co oni takiego dobrego zrobią dla mnie, tego, który stracił wszystko? Niech wracają skąd przyszli, nic tu mi po nich. Biesiadniczy w budynku myśleli najwyraźniej inaczej, gdyż dobiegł go stłumiony śpiew, toasty i odgłos muzyki na instrumentach. |
04-09-2020, 21:25 | #36 |
Reputacja: 1 | Informacja ogólna:
Daniel (i reszta): W czasie podróży Daniel starał się podtrzymywać rozmowę z Goćczą. Rozmawiali głównie o sposobach leczenia. Medycyna nie była jej najmocniejszą stroną, ale obserwowała świat. Okazało się, że w jej rzeczywistości medycyna nie jest zbytnio ceniona. Co prawda zielarstwo było dość rozwinięte i były początki farmacji (ze słów Goćczy wynikało, że rozwój technicznych tego społeczeństwa znacząco różnił się od znanego z ziemskich książek historycznych: chemia była na poziomie znanym z XIX wieku, a wszystko inne na dużo niższym), ale brakowało wyspecjalizowanych medyków. Zębami i nastawianiem kości zajmowali się kowale albo - w większych miejscowościach niż Hoer - kaci. Najtrudniejsze choroby "leczono" izolacją. Skaleczenia (w tym takimi ranami jak miał Ajrczal) metodami zielarskimi i bandażowaniem. W przypadku zakażenia najczęściej odrąbywano nogi albo ramiona. Później rozmowa zboczyła na Oddziały Zwiadowcze i Hoer. Dziewczyna bardzo pozytywnie wypowiadała się na temat Oddziałów Zwiadowczych. Podkreślała, że są tam najodważniejsi i najbardziej pozytywni ludzie. Odnośnie Hoer - i ogólnie szczegółów - była bardziej powściągliwa. - Najlepiej byłoby, żebyście... porozmawiali w świątyni o tym wszystkim. Albo u zarządcy... Nie chciałabym czegoś przekręcić i wprowadzić w błąd. - lekko nalegałeś, ale nic z tego nie wyszło. Prawdopodobnie rzeczywiście nie chciała kogoś obrazić. Widać było, że społecznie nie jest tak rozwinięta jak fizycznie. Z łatwością mówiła o sprawach, na których się znała, ale zupełnie zacinała się przy innych. Jednocześnie dość szeroko opowiedziała o "medycynie", choć nie zajmuje się nią. Z ciekawością wysłuchała również co miałeś jej do powiedzenia o farmacji z Ziemi. Na propozycje Daniela przez jej twarz przemknęła radość, aby po chwili pojawił się jakby strach? W momencie, gdy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć łódź o mało nie przewróciła się, gdy byliście już niemal przy pomoście. Nie było już okazji z nią rozmawiać - być może po rozmowie z jej dziadkiem w świątyni (o czym niżej). Wszyscy: Ryboludzka eskorta spisała się na medal, gdy potężny podmuch wiatru omal nie przewrócił waszych łodzi. Zdarzyło się to niemal przy samym pomoście. Ryboludzie zajęli się cumowaniem, a wasi wioślarze pogonili was, abyście natychmiast wypieprzali z łodzi. Błyskawicznie zapadający mrok, straszliwy wiatr i bujanie, a także nagłe podniesienie głosu przez wioślarzy sprawiło, że w jednym momencie wszyscy żeście poderwali się do opuszczenia łodzi. Nie był to przez was przemyślany ruch, a raczej bezwarunkowy odruch. Wspólne powstanie doprowadziło do znacznego zwiększenia poziomu trudności i nie lada zdolności akrobatycznych, aby nie przewrócić się albo - co gorsza - wypaść za burtę do wody. Miras (Acrobatics): 10; rzut: 8 Daniel (Acrobatics; Default: DX-6): 4; rzut: 6 Aleksander (Acrobatics; Default: DX-6): 5; rzut: 9 Bartosz (Acrobatics; Default: DX-6): 4; rzut: 14 W mgnieniu oka Miras znalazł się na pomoście, Daniel leżał w łodzi (jego nos zetknął się ze szlamowatą wodą na dnie łodzi - smród okrutny poderwał go ponownie do pozycji siedzącej), a po Aleksandrze i Bartoszu nie było śladu. Ci ostatni wypadli za burtę, ale szybko zostali chwyceni przez eskortę i odtransportowani do pobliskiej drewnianej drabinki prowadzącej na pomost. Zdarzenie to całkowicie otrzeźwiło Aleksandra. Maniakalne myśli, które dotąd zaprzątały jego umysł ustąpiły miejsca... właściwie czemu? Pustce? Czy zdrowym myślom? Sam nie wiedział. Tym czasem pozostali już bez żadnych przygód opuścili łodzie. Ryboludzie trochę nerwowo zajęli się zabezpieczaniem swoich środków transportu. Do pomostu przywiązanych było kilka łódek bliźniaczo podobnych do tych, z których korzystaliście. Przy drugim pomoście stała o wiele większa łódź - przynajmniej czterech wioślarzy musiałoby ją obsługiwać. Nie było natomiast żadnych żaglówek. Ryboludzie zaczęli między sobą przeklinać, że zbliżająca się nawałnica może nie tylko uszkodzić łodzie, ale i zniszczyć pomosty. Na pomoście stał stary kapłan w szarym płaszczu i z kapturem zarzuconym na głowę. Mimo, że w ogóle nie był podobny do Goćczy (albo ona do niego) to był to jej dziadek Fydlon. Puszczał mimo uszu złorzeczenia ryboludzi, ponieważ zbytnio był uniesiony chwilą. Przepowiednia sprawdzała się na jego oczach. Przejście pomiędzy światami otworzyło się w jego rejonie - to jego świątynia dostąpiła tego zaszczytu. I to dla niego najbardziej liczyło się. Jedynym zgrzytem był niefortunny wypadek przybyszy w czasie wysiadania. Kapłan sam siebie zganił w myślach za pomyślenie o nich jak o „ostatnich pierdołach”. Tłumaczył sobie, że z pewnością mają inne zalety i wystarczy tylko jeden, który jest zwinny. Kapłanowi towarzyszyła drobna kobieta ubrana w bardzo podobny strój do kapłana. Jej płaszcz miał jednak dodatkowo zielony sznur przewiązany poniżej jej biustu znacznie go uwydatniając. W słabym świetle na przystani nie było widać jej przepracowanej, zmęczonej i po prostu brzydkiej twarzy. Jej standardowym wyrazem twarzy były usta na wpół otwarte (okazujące znaczne braki w uzębieniu) i martwy wzrok - całość sprawiała wrażenie jakby Ilłina (bo tak nazywała się kobieta) była głupia. Była jednak cenioną zielarką i oddaną religii „I”. Oprócz tej dwójki na pomoście przebywało jeszcze kilka osób. Trzymali się jednak kilka metrów za kapłanem i kobietą. Dodatkowo kilkanaście osób znajdowało się w pobliżu pomostu. Wszyscy obserwowali. Kolejna tajemnica w Hoer stała się szybko i łatwo wiedzą publiczną. Stojący wśród niewielkiego tłumu Mawr - o którym będzie jeszcze mowa - przeklinał w duchu plotkarstwo swoich współmieszkańców. W czasie, gdy wszyscy wyładowywali się na pomost Ilłina nie wytrzymała przekleństw ryboludzi i warknęła na nich, żeby opamiętali się. - Burza przejdzie bokiem. - powiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu, ale nie znalazła posłuchu wśród rybaków, którzy nerwowo zabezpieczali łodzie dodatkowymi linami. Ogólnie każdy pal pomostu był przewiązany linami tak jakby w Hoer znajdowała się ich fabryka. Z lekką tremą Fydlon spróbował was powitać, ale przerwał, gdy wyjątkowo silny podmuch wiatru omal nie zepchnął go z pomostu (podobnie Ajrczala i małego Filipka - obaj mieli się jednak o kogo oprzeć). Starzec przewrócił się jednak na jedno kolano. Natychmiast jeden z mężczyzn stojących zanim podbiegł i go podniósł. Po ubraniu łatwo było poznać, że to kolejny zwiadowca. Ten był wysoki, chudy i bez zarostu (ale za to z dużą ilością piegów). Jego blond (czy rude?) włosy były przycięte bardzo krótko, a na policzku i głowie widać było ślady po ugryzieniu czegoś z naprawdę dużą paszczą. W odróżnieniu od Goćczy nie był uzbrojony w łuk, a w pałkę, którą miał przywiązaną przy pasie. Wówczas rozpoczęła się ulewa. Fydlon krzykiem oznajmił, że wszyscy muszą natychmiast udać się do świątyni i tam nastąpi przywitanie. Część z zebranych w panice pobiegła do swoich domów bojąc się o swój dobytek, ale większość została i dołączyła do pochodu. Z ryboludzi poszedł jedynie Rheoli. W Hoer - poza waszym pochodem - odczuwało się atmosferę paniki. Nieliczni pozostający na zewnątrz mieszkańcy biegali w lewo, prawo starając się zabezpieczać swój dobytek. Okiennice zabijano deskami. Okna były pozbawione szyb. A raczej składały się z czegoś co przypominało wiklinę (i nią było). Szkło było jednak znane - w strategicznych miejscach były chociażby porozwieszane szklane lampy uliczne, które aktualnie jedna po drugiej spadały i zanurzały się w błocie dominującym pomiędzy domkami. Wnętrze chatek było oświetlone, a niekiedy - pomimo desek - widać było twarze ludzie ze strachem spoglądające na zewnątrz. Wasz pochód kroczył po drewnianej promenadzie, która rozchodziła się na placu otoczonym z trzech stron drewnianymi domkami, a z czwartej strony lasem. Całe podłoże placu było utwardzone - albo kamieniami albo deskami. Na środku był utworzony jakiś wzór, ale ze względu na warunki atmosferyczne żaden z was nie potrafił wyobrazić sobie co to mogło być. Szliście dalej - do lasu. Wśród drzew szybko dostrzegliście trzy duże, kamienne budynki. Te miały szklane okna. Jeszcze na placu do pochodu podbiegło dwóch mężczyzn uzbrojonych w pałki. Jeden grubszy o dość tępym wyrazie twarzy, a drugi chudszy o bardzo szczurowatej twarzy (nie wykraczającej jednak poza normy, do których przywykliście w swoim świecie). Ten grubszy powiedział kilka słów do Fydlona, ale nic z tego nie usłyszeliście. Przechodząc obok nich zobaczyliście i usłyszeliście jak stary mężczyzna (starszy od Fydlona?) opierając się o lasce pomimo wichru i ulewy podszedł do tych dwóch i powiedział do nich: - Wilkołaki chcą porwać moje kury! Widziałem ich świecące ślepia! - po wyrazie twarzy grubego zwiadowcy poznać było łatwo jak bardzo w dupie ma te informacje. Ten o szczurowatej twarzy bardziej zainteresował się, ale nie na tyle, żeby uwierzyć starcowi. Szczurowaty odezwał się jakby był największym mędrcem świata: - Wilkołaki to bajki, ale oczywiście zaraz sprawdzimy kurnik. Proszę schronić się przed wichurą. - poszli z nim w kierunku północnym (jezioro było na zachód od was), a wy wkroczyliście w las i chwilę później do kamiennej wieży mogącej na parterze pomieścić i kilkadziesiąt osób. Wewnątrz w centrum stał olbrzymi kikut drzewa zupełnie pozbawiony liści i gałęzi. Całe pomieszczenie śmierdziało niczym w galwanizerni i to pomimo aktualnie bardzo silnego przewiewu zapewnianego przez otwarte (i przymocowane, aby nie trzaskać) okna. Szybko waszym oczom ukazał się tył pomieszczenia. Na tyłach stało kilka kadzi, w których bulgotały chemikalia. Pomiędzy nimi stoły i szafki z różnym sprzętem do eksperymentów chemicznych. Poziom zaawansowania technicznego sprzętu ostro kontrastował ze wszystkim co dotychczas w Hoer zobaczyliście. Kilka chwil po tym jak dotarliście do wieży w oddali zagrzmiało kilka razy. Grzmoty zbliżały się. Fydlon odchrząknął i stwierdził, że główny front nawałnicy przejdzie bokiem. Rozejrzał się po zebranych. Było kilku mieszkańców Hoer, no i przybysze. I Ajrczal. Kapłan widząc tego ostatniego uniósł brew. Następnie palcem policzył gości i zamyślił się. Wtedy odezwał się mężczyzna oparty o boczną ścianę. Po jego stroju można było wywnioskować, że to kolejny zwiadowca, ale ten nie był młody. Był wysoki i mocno umięśniony. Miał takie same oczy jak Goćcza i też czerwone włosy - to był jej ojciec. - Witajcie w Hoer. Nazywam się Mawr. Spodziewaliśmy się waszego przybycia odkąd posłaniec ze wschodu przyniósł nam przepowiednie. Niektórzy z zebranych mogli o tym nie słyszeć, bo miała to być tajemnica - niestety plotki w Hoer rozchodzą się szybciej niż świeży chleb. - mężczyzna podszedł do starego kapłana, który w tym towarzystwie wydał się mały i jeszcze starszy - Mój ojciec wyjaśni wam mistyczny aspekt waszego przybycia. - zwrócił się bezpośrednio do was - Ale rozpocznę od tego, że nie chciałbym tutaj żadnych problemów. Jeśli rzeczywiście pochodzicie z innego świata to możecie nie rozumieć niektórych reguł jakie tutaj obowiązują. Najpierw pytajcie, a potem działajcie. - wyraźnie coś chciał powiedzieć więcej, gdy drzwi świątyni otworzyły się z hukiem, a na ich progu stanęła kobieta ubrana jak Goćcza (ale trochę od niej większa i z kruczoczarnymi włosami): - Dowódco. Szybko. - powiedziała, a Mawr pożegnał się i razem z piegowatym, wysokim mężczyzną i przybyłą kobietą wyszli zamykając za sobą drzwi. Dostrzegliście, że kiwnął głową Goćczy, które najwyraźniej oznaczało, aby została. Przez moment w budynku rozległ się jedynie dźwięk ulewy i wichury. Nikt nic nie powiedział. Wszyscy oczekiwali na kapłana, ale ten jakby zaniemógł. Ilłin wyszła z tłumu i podeszła do niego. Bez kaptura widać było, że jest lekko łysiejąca. Nie trzeba było znać się na medycynie, żeby zauważyć skutki długotrwałego zatrucia chemikaliami. Ta kobieta dużo czasu spędzała w śmierdzącym miejscu, które miejscowi nazywali świątynią. Kobieta pomimo swoich czterdziestu jeden lat wyglądał bardziej na sześćdziesięciolatkę. Podała Fydlonowi wodę z bukłaka, który nosiła przy sobie (w rzeczywistości była to woda przyprawiona ziołami - o czym wszyscy wiedzieli oprócz was). Niektórzy z mieszkańców przyglądali się z zaciekami Ajrczalowi. Starsi z nich pamiętali go sprzed ćwierć wieku jak przybył do miasteczka śmiało rozprawiając o innych światach i niesamowitych możliwościach handlowych. Po jego zniknięciu na krótki czas w okolicy zaroiło się od rojlige, a później wszyscy niemal o nim zapomnieli. Aż do czasu przybycia kuriera ze wschodu o spodziewanych przybyszach. Nikt jednak nie twierdził, że i Ajrczal będzie wśród nich. - Już w porządku? - zapytał mężczyzna, który mógłby być krewnym Rheoliego, gdyby nie to, że był rasy białej. Ten sam wzrost, bardzo podobny głos i postura. Twarz była inna, ale łysina już taka sama. W jego głosie dało się wyczuć lekką nutę zniecierpliwienia. Nie chciał okazywać braku szacunku, ale nie po to pozostawił w domu swoją rodzinę i dobytek w czasie wichury, żeby teraz marnować czas na starczą niemoc kapłana. Właściwie to miał ochotę wyjść, ale to mogłoby być odczytane jako brak szacunku, a nie chciał zadzierać z bardziej fanatycznymi przedstawicielami jego społeczności. Ogólnie miał w dupie całą tą religię, ale okazywanie tego byłoby złe dla interesów, a poza tym cuda rzeczywiście zdarzały się - chociażby szóstka osób (w tym jeden rojlige!) ubrana w obce ubrania prawdopodobnie rzeczywiście przybyła z innego świata. Nie wspominając już o Bosztynnie i Herwingu, którzy władali ich społecznością od kilkudziesięciu pokoleń. Sam za młodu na własne oczy widział Herwinga - był starcem, ale wciąż miał więcej energii niż taki Fydlon. No i Herwing nadal żył. A dni Fydlona pewnie są już policzone. Fydlon nie odpowiedział na pytanie niskiego mężczyzny, którego zresztą rzadko widywał w świątyni i nawet nie wiedział jak się nazywa. W lepszym czasie byłby go przepytał, ale aktualnie... aktualnie zdawał sobie sprawę, że wyszedł na starą pierdołę. Jeszcze kilka minut wcześniej jego myśli zboczyły na tor obrażania przybyszy, a sam w ich oczach nie wypadł lepiej. W końcu odezwał się: - Witajcie. Nazywam się Fydlon i jestem kapłanem „I” w Hoer. Nie jest tajemnicą, że nasi przywódcy starzeją się. Nadchodzi kryzys, który wszyscy czujemy i jak tu wszyscy zebrani domyślają się to dlatego Prostota zaprowadziła was właśnie do nas. Na granicę terytorium Bosztynników i Herwingów, dzięki czemu w czasie swej podróży do stolicy poznacie problemy jakie posiadacie i będziecie mogli pomóc naszym przywódcom. - powiedział silnym głosem, które kontrastowało z jego dotychczasowym stanem. Prawda była taka, że wytężał całe swoje ciało, żeby pokazać, że nie jest taki stary jak sprawił pierwsze wrażenie. - Przybył z wami znany nam Ajrczal. Jak pewnie już wiecie jest on przedstawicielem innego gatunku żyjącego z nami równolegle na tym świecie. Wy jesteście ludźmi, jak i ja i nasi przyjaciele, którzy przetransportowali was tutaj łodziami, a którzy wyglądają odmiennie niż my. Czy i u was żyją inne gatunki? Czy w waszym świecie istnieją Boskie Słupy? Mogą inaczej nazywać się... słupy, które sięgają nieba. Widzieliście takie? Ale i wy z pewnością macie mnóstwo pytań... zadam wam jednak podstawowe: czy jesteście głodni? Mój syn zapewnił mnie, że przygotował dla was pomieszczenie w koszarach zwiadowców. - w czasie zadawania pytań wydał się trochę młodszy, jakby jego ciekawość była dziecinna i ocknął się z niej dopiero, gdy zapytał czy jesteście głodni. Przypominał swoją wypowiedzią Goćczę. Ostatnio edytowane przez Anonim : 06-09-2020 o 18:02. |
12-09-2020, 14:23 | #37 |
Reputacja: 1 | Bartosz wypadł z łódki prosto do wody. Starając się trzymać głowę wysoko, ponad powierzchnią jeziora, zaczął panicznie machać rękami. Nie był zbyt dobrym pływakiem, nie miał czasu, by wziąć głęboki oddech i był kompletnie nieprzygotowany na znalezienie się w jeziorze. Na szczęście wokół niego byli ryboludzie, którzy ruszyli mu z pomocą. Z ich asystą udało mu się dopłynąć do grabinki prowadzącej na pomostu. Wspiął się po niej, z ulgą witając fakt, iż nie grozi mu już nic. Niestety, miał na sobie mokre dżinsy i t-shirt. Wiedział, że wkrótce zacznie się trząść, ale nie chciał paradować w samej bieliźnie wśród obcych ludzi, tym bardziej, że – o ile się orientował – miał zostać przez nich oficjalnie przywitany. Widząc starego kapłana, złożył obydwie ręce na poziomie torsu, niby do modlitwy, schylił głowę i tułów, w jego klasycznym geście przywitania się. Wyglądał trochę jak jakiś Azjata i po prawdzie, kiedy mieli zajęcia w szkole ze studentami z zagranicy, dziewczyna z Japonii początkowo myślała, że się z niej naśmiewa. Hm, czyżby to było jedno z jego dziwactw? Nie był pewien, ale kobietę obok kapłana przywitał takim samym gestem. Nie miał w sumie czasu na zbyt wiele poza tym, gdyż mniej więcej w tym czasie – znaczy, po tym, jak kapłan upadł na kolano, a potem został podniesiony – zaczęło lać i musieli wszyscy uciekać przed burzą. Bartosz z radością przywitał ofertę kapłana, by udali się do świątyni. To oznaczało schronienie przed deszczem, ciepło, a być może i ubrania na zmianę. Nie rozglądał się zbytnio, gdy byli w drodze. Dzięki temu, że wbił wzrok w swoje buty – notabene również pełne wody – woda nie skapywała mu do oczu. Jedyny luksus, na który w tym momencie był w stanie sobie pozwolić. Szedł za innymi, nie wiedząc do końca gdzie jest ani co się z nim dzieje. Na słowa jednego starca o wilkołakach zadrżał. Wilkołaki? Świetnie, jeszcze tego brakowało, po burzy i przemoczeniu. Na szczęście inni mieszkańcy wioski zdawali się traktować owe „wilkołaki” jako coś, co było zwykłą bajką i to poprawiło humor Bartoszowi. Przynajmniej likantropia to coś, co go ominie tego dziwnego i nie do końca udanego dnia. W środku wieży, do której ich zaprowadzono, było troszkę lepiej niż na zewnątrz. Bartek dalej był mokry i było mu zimno, ale przynajmniej nie był ciągle zalewany deszczówką. Rozejrzał się ciekawie, a widząc aparaturę chemiczną, oczy mu zabłysnęły. Zawsze chciał być naukowcem, ale z różnych przyczyn mu nie wyszło. Kto wie, może w tym dziwnym i obcym świecie mógłby odebrać wykształcenie i poznać tajemnice wszechświata? [Oczywiście, zawsze chciał być biologiem molekularnym, a chemię traktował nieco, hm, instrumentalnie, ale kto wie, może tutejsi znają i biologię na wysokim poziomie?] Porady ojca Goćczy, aby najpierw pytali, a potem działali, wydały mu się bardzo rozsądne, ale to dobrze, że zostało to powiedziane głośno. Podejrzewał, że między Ziemią a tym światem istniało dużo różnic, historycznych, kulturowych, językowych, istniała tu magia… miał nadzieję, że jego mieszkańcy będą wyrozumiali, jeśli popełni parę błędów, ale fakt, sam powinien dać z siebie dużo, by ich nie popełnić w pierwszej kolejności. Następnie kapłan – imieniem Fydlon – przemówił. Bartosz słuchał uważnie tego, co miał do powiedzenia. - Szanowny Panie – zaczął, nie do końca pewien, czy powinien do niego mówić „ojcze” lub „proszę księdza”- W naszym świecie istnieją tylko ludzie. Mamy ludzi o jasnej skórze, żółtej lub czarnej, mieszkających na różnych kontynentach, ale wszyscy są naukowo rzecz ujmując jednym gatunkiem i mogą się rozmnażać między sobą. Co do Boskich Słupów, ym… – zawahał się – Mamy budowle, które sięgają niebios, mogą w nich mieszkać lub pracować ludzie, ale nie są zbyt powszechne w regionie, z którego pochodzimy, choć są znane w świecie. Nie wiem czy o to chodzi? Jaką rolę pełnią te Słupy w tym świecie i czemu są takie ważne? Czyżby… pełniły jakąś rolę religijną? Jeśli tak, to niestety nie znamy owych Słupów. Przepraszam, dopiero tu trafiliśmy i nie do końca wiemy, jak się sprawy mają w tym świecie. – dokończył nieco niezgrabnie. - Ah, zapomniałem się przedstawić, przepraszam. Nazywam się Bartosz. – mężczyzna dodał szybko – Bardzo nam miło, że przygotowano dla nas poczęstunek. Czy jednak… moglibyśmy prosić o jakąś ciepłą odzież na zmianę? Część z nas wpadła do wody i jesteśmy całkowicie przemoczeni, burza także zrobiła swoje. |
13-09-2020, 18:25 | #38 |
Reputacja: 1 | Daniel... może i miał więcej szczęścia niż niektórzy jego towarzysze, ale spotkanie z zęzą... teraz po raz pierwszy zrozumiał prawdziwe znaczenie i formę tego słowa... wypełniło go pełną przytomnością, oraz chwilowo ciężkim stanem bliskiej choroby żołądka. Musiał oddychać ustami i szybko obmyć nos wodą z jeziora by pozbyć się zapachu, a przetarcie rękawem choć trochę mu w tym pomógł. To było bardzo nieprzyjemne uczucie. Szczęśliwie, rytuał objawienia się jego treści żołądkowej światu i wszystkim zebranym się nie odbył. Starał się przy tym zachować zdrowe zmysły i powagę, oraz dostojność, by ostatecznie stanąć przed zgromadzonymi. |
16-09-2020, 21:30 | #39 |
Reputacja: 1 | Przez całą drogę przez wioskę Miras rozglądał się ciekawsko z szacunkiem witając się z kolejnymi osobistościami lokalnej społeczności. Przedstawiał się po prostu - Mirosław. Od razu zauważył że tutejsi nie korzystają z nazwisk. Zauważył też coś jeszcze - to było autentyczne średniowiecze. Ze wszystkimi swoimi przywarami. Raj dla kogoś takiego jak on! W teorii. W praktyce do umysłu Mirka zaczęło napływać kłębowisko myśli o drobnych i większych niedogodnościach jakie w obcym świecie na tym poziomie technicznym mogą ich wykończyć fizycznie, psychicznie lub w ogóle. Od kwestii kulinarnych, biologicznych, chemicznych po kwestię braku papieru toaletowego i srania do nocnika. Ta kotłowanina myśli i ciągła pomoc Aleksandrowi w poruszaniu się (ex-inwalida choć zaradny lepiej by nie wyziębił się na deszczu) sprawiły że miał problem z zapamiętaniem imion. Roboczo nadawał im miana "ważny", "stary i ważny", "stary Gońćczy", "ważna stara baba" itd itp. W końcu wyrwało go z tej gonitwy myśli pytanie czy chcą coś zjeść oraz pytanie o wieże. Koledzy pospieszyli z odpowiedziami więc nie wcinał się. Z resztą. Nieopatrznie mógł zacząć żartować z tym że świat inny a i tutaj rozwój kultury fallicznej stoi na bardzo wysokim poziomie. Pomysł że cała religia I jest skupiona na budowaniu gigantycznych kutasów sięgających nieba w których trzewiach wyznawcy sztachają się oparami kwasu był całkiem ciekawy. Miras czytał o dużo głupszych i śmieszniejszych wierzeniach w ich własnym świecie. - Chętnie bym coś zjadł... - odpowiedział na pytanie o głód - Proszę tylko o niewielką porcję Samozwańczy szlachcic pomny był zagrożenia wiążącego się z obcym jadłem próbowanym pierwszy raz. Zagajany chciał się wypytać o obyczaje i zwyczaje tu panujące - nie chciał przede wszystkim niechcący z braku wiedzy obrazić przyjaznych tubylców. Oczywiście dzielił się też informacjami o własnym świecie. Chciał pośród tych informacji przemycić to że dzieci nie są w pełni uważane za osoby do pewnego wieku. Chciał w ten sposób stworzyć dla nich i Filipka "podkładkę" gdyby rzeczywiście ktoś chciał wyrównywać liczby by ilość osób zgadzała się z tą z przepowiedni. Ostatnio edytowane przez Stalowy : 17-09-2020 o 15:30. |
17-09-2020, 12:48 | #40 |
Reputacja: 1 | W łodzi. Aleksander zaczął się czuć dziwnie, tak jak czasem czuje się człowiek, trzeźwiejąc mija mu pierwsza głupia radość i zaczyna się zastanawiać nad głupotami, które powiedział, będąc pod wpływem. , „W co ja się wpakowałem? A co jeżeli będą mnie chcieli złożyć w ofierze, żeby wyrównać stan osobowy?! Nie no, co też ja za głupoty wnioskuję? Na pewno się wszystko dobrze się ułoży! Trzeba dalej brnąć i nie okazywać wątpliwości" - Pomyślał. Resztki dobrego nastroju chwilowo utrzymały go w homeostazie. - Ależ oczywiście, z wielką radością wystąpię dla Państwa w świetlicy mam jeszcze sporo pieśni. Chciałem jednak podkreślić, że jestem jedynie przekaźnikiem pieśni i opowieści o Wielkich Przedwiecznych nie jestem obdarzony łaską, jaką wy macie. Nie nadaję się na ofiarę dla Ojca Dagona, Matki Hydry czy innych Wielkich Przedwiecznych. Nie jestem godny takiego zaszczytu, mało tego jestem przekonany, że wszelkie bóstwa czy byty wyższe obraziłby się za tak lichą ofiarę, ze skromnego grajka Warszawskiego może nawet rzuciliby klątwę za prezentowanie takich śmieci ? - Zapewniał o własnej miałkości. Przysłuchiwał się rozmowom, toczonym w łodzi samemu zachowując milczenie i starając się umilić wszystkim czas i wykazując własną przydatność, pobrząkując na giętarce, starając się stworzyć przyjemny klimat jak muzycy w wysokiej klasy kawiarniach czy restauracjach. Upadek i podróż do świątyni Spróbował wydostać się z łodzi, ale jak łatwo było przewidzieć, świeżo odzyskana władza w nogach zawiodła go. Rybo ludzie praktycznie musieli go wepchnąć na pomost, jakby tego było mało, nagle zrobiło się jakieś oberwanie chmury! Aleksander bardzo starał się iść przed siebie i nie zrzucać całego ciężaru na uczynnego Mirosława, ale nogi nie bardzo chciały się go słuchać, z trudem doczłapał się do miejsca docelowego. Aleksander wyglądał niewiele lepiej niż kapłan Senior. Dziennikarz był cały blady, przemoczony, szczękał zębami, ogólnie wyglądał jak śmierć na chorągwi. Na szczęście Filipek dobra dusza przyniósł za nim skrzynkę na kółkach, którą sklecił sobie na drugim brzegu, więc mógł usiąść. Gdy przyszła pora na przedstawienia padł przed wszystkimi na klęczki i powiedział - Proszę o wybaczenie, Starszyzno, lecz musiałem usiąść. Po przybyciu do waszego świata jakaś tajemnicza siła być może wasz Lord I? O którym z chęcią dowiem się więcej, uzdrowiła mój złamany kręgosłup jednak kończyny, których nie używałem od wczesnego dzieciństwa są w złym stanie - Powiedziawszy to zebrał się z podłogi z powrotem na swoją skrzynkę pokazując, że trzęsące się z wysiłku nogi faktycznie nie są w najlepszym stanie. Widać też było, że przywykł do podobnego sposobu siadania. Skoro istniała tu magia, Sowa sądził, że podawanie prawdziwego imienia może być groźne. Nie był pewien ile czasu potrzeba, aby pseudonim przybrał moc Prawdziwego Imienia ("będzie się trzeba spytać Siano" - zanotował w pamięci). Miał nadzieje, że drobna zmiana da mu trochę ochronny. - Odpowiadając na wasze wcześniejsze pytanie, mówcie mi Alex Warszawski jestem grajkiem, bajarzem i pisarzem. Tak, jak powiedzieli moi przedmówcy nie ma w naszym świecie innych ras, ale mamy mnóstwo opowieści na ich temat. Sądzę, że mogło być ich dawniej więcej a pamięć o nich przetrwała w legendach lub nasi bajarze nieświadomie zaglądali do innych światów poprzez sny sądząc, że to ich wyobraźnia... Mamy wiele historii o rybo ludziach i ich bóstwach. Możliwe, że znam też historie o "I" musiałbym jednak usłyszeć więcej sądzę, że objawił się w naszym świecie pod innym imieniem - Starał się zabezpieczyć wszystkie bazy i przypodobać się, komu się dało, aby zapewnić im przetrwanie. Chciał wesprzeć starania Mirosława - Z wielką chęcią skorzystałbym z ciepłego jadła, prosiłbym też o możliwość ubrania na zmianę w zamian jestem gotów odpłacić się pieśnią i opowieścią. Ten tutaj chłopczyna jest pod moją opieką jestem odpowiedzialny za wszelkie jego omyłki, jako że to dziecko nie jest w naszym świecie uznawany za w pełni praw istotę. Biedak bardzo dużo przeszedł ostatnio bardzo mi na nim zależy - Ścisnął ramię Filipka w nadziejże dzieciak zrozumie i nie zacznie się sprzeciwiać oraz dla podkreślenia relacji. Ostatnio edytowane przez Brilchan : 17-09-2020 o 12:51. |
| |