Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-10-2017, 22:17   #191
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Wcześniej...

Eloiza miała niewiele czasu, aby nauczyć się właściwie walczyć. Richard sądził jednak, że przyda jej się jakikolwiek trening, nawet w tak małym zakresie. Na początku robiła podstawowe błędy, nie umiejąc nawet wyprowadzić prostego wypadu. Była jednak pojętnym uczniem i już wkrótce zaskoczyła go całkiem zręcznym przeciw-tempem oraz kilkoma innymi trikami, o które by jej nie posądzał. Próbowali się z różnym orężem, niemniej Eloizie szło najlepiej kiedy walczyła krótkim ostrzem oraz bronią miotaną.
Po kolejnym starciu z siostrą, szlachcic odwiedził byłych więźniów. Ci wreszcie zaczęli się powoli zadomawiać. Już wcześniej zaczął ich widywać na kładkach oraz górnym pokładzie. Uznał, że to dobry czas, aby poruszyć temat Shagreena. Beatrice wydawała się najbardziej rozgarnięta, więc to ją bezpośrednio zagadał o Walkera Barnesa. Tamta właśnie wróciła z wiadrem deszczówki, którą zbierano przy górnej części balonu. Myła włosy, kiedy La Croix wszedł przez próg. Zaczęli od spraw trywialnych, aby jednak szybko przejść do meritum.
- Dlaczego za nim podążacie? O co walczycie? Co wami kieruje? - zapytał ją, kiedy poprosiła o leżący nieopodal ręcznik.
Kiedy rozczesała mokre kudły, wyglądała znacznie lepiej. Właściwie, jak tylko doszła do siebie, okazała się być o wiele urodziwszą kobieta, niż dotychczas sądził.
Na jej twarzy wykwitł smutny uśmiech.
- Nie dziwi mnie, że nasze powody mogą być dla ciebie mgliste. Jakby nie było, stajemy przeciw rodzinie, które ma bezpośrednie konotacje z Delegaturą. Osobiście sądzę, że na tym świecie każdy ma za uszami, a Wolne Miasta są takimi już tylko z nazwy. Wszyscy tutaj straciliśmy kogoś z bliskich osób, ponieważ za dużo wiedziały, bądź były niewygodne.
Jej towarzysze pokiwali głowami. Gregory wyszedł do przodu
- Shagreen stosuje bezpośrednie metody, lecz lepsze to niż wieczne mydlenie oczu i odległa wizja sprawiedliwości. Miałem przyjaciół, których zesłano na Andromedę, bo wiedzieli o nielegalnym przepływie pieniędzy na szczytach Betelgezy. Próbowałem zgłosić to Delegaturze i wiesz co usłyszałem? Że wyrażają “ubolewanie”. Ubolewanie! Czasem nie dziwię się, że ludzie wolą stanąć po stronie Hanzy. Może i trzyma społeczeństwo za mordę, ale jest już bardziej konsekwentna.
Wreszcie zabrał głos także trzeci z grupy, mężczyzna o imieniu Steven.
- Prawda jest taka, że nie wiemy na ile sprawa Shagreena jest słuszna. Tylko najbliżsi mu wiedzą jakie ma faktyczne zaszłości z rodziną. Widzisz, po ucieczce na Southand on nie wypuścił jakichś tam, przypadkowych zarażonych. To miejsce jest istnym więzieniem politycznym, po prostu ubranym w inne szaty. Wielu osadzonych w azylach przybywa na miejsce kompletnie zdrowa, jeśli wiesz do czego dążę. Shagreen zwrócił wolność przynajmniej części. Przebywali jednakże w zamknięciu zbyt długo. Poza tym, że każdy ich ściga za sam wygląd, nie pamiętają już zewnętrznego świata. Potrzebują nas.
Richard wysłuchał wszystkich, lecz ich nie oceniał, przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Po wszystkim niby zwyczajnie ruszył na dalszy obchód. Z pewnością miał o czym myśleć.


Jak tylko historyk zakończył swoje notatki, odnalazł Richarda. Wciąż nie dawała mu spokoju nieobecność piratów, natomiast wiedział, że szlachcic współpracował ze korsarzami. Ci z kolei mieli na koncie przynajmniej kilka szemranych interesów w zakresie piractwa.
Szlachcic był właśnie u Beatrice i jej towarzyszy, natomiast dołączył do Coopera już na korytarzu. Zgodnie z oczekiwaniami Starra, istotnie posiadał pewną wtyczkę. Szybka wizyta przy radiostacji wykazała jednak, że nie uda się ów człowieka zawezwać na odległość. Osoba ta była poza zasięgiem tego typu technologii, aczkolwiek Richard wiedział gdzie można ją odnaleźć. Niewiele im to teraz dawało, z drugiej strony zawsze dostawali jednego asa w rękawie więcej.

Rozdzieli się i teraz to Cooper ruszył do Eloizy. Ku zdziwieniu zastał ją, kiedy ćwiczyła cięcia oraz niezgrabne piruety. Widział już co potrafiła zrobić w dżungli i że jest z niej jakikolwiek pożytek podczas walki. Nadal jednak tkwiło w niej wiele z dawnej delikatności, a to było dla jej umiejętności bojowych zbyteczne.
Nie przyszedł doń jednak, aby prawić morały o sztuce wojny. Wręczył dziewczynie “prezent”, na która spoglądała niczym sroka w gnat. Jako wprawny amant dobrze wiedział, że kobiety lubiły niespodzianki. Jeśli im coś dać i powiedzieć, aby tego nie sprawdzały, to było równe proszeniu wręcz, aby stało się inaczej. Mimo dziewczęcej naiwności, Eloiza nie była jednak w ciemię bita. Wysłuchała historyka, cały czas kiwając głową. Raczej zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji.
Kiedy dla niepoznaki postanowił zostać u niej chwilę dłużej, ta zarumieniła się i zrobiła mu miejsce na łóżku.
- Richard nie pała do ciebie specjalną sympatią - zwierzyła mu się - Ale ci ufa i chyba ma na myśli, że jesteś potrzebny. Skoro on tak twierdzi, to pewnie ma rację. Zrobię jak zechcesz - wskazała na notes.



Tym razem wszyscy zgromadzili się wokół aparatury, dzięki której można było porozumieć się z nurkiem. Przypominała radiostację, niemniej była znacznie prostsza i posiadała tylko jeden głośnik. Malfoy czasem przekręcał gałkę obok, kiedy “tracili” Denisa, obecnie znajdującego się już na terenie ruin Myth. Urządzenie było jedynym sposobem, aby komunikować się z lurkerem. W międzyczasie Malfoy tłumaczył Richardowi sposób działania sprzętu Arcona. Uwadze La Croixa nie uszło, że inżynier jest czemuś zdenerwowany. Zbyt dobrze go znał i wyraźnie zauważał dziwnie błądzący wzrok w kierunku Coopera. Sam Jacob zaś, stał bezpośrednio przy nadajniku. Przypominał za jego pomocą poławiaczowi, aby nie ominął w swojej relacji żadnego szczegółu. Lurker był teraz oczami całej załogi, która za obraz ruin miała tylko jego własne słowa.

Zazwyczaj nie robiło to różnicy, kiedy Denis odwiedzał morskie dno w dzień czy nocą. Ogromne warstwy wody i tak nie przepuszczały tu wiele światła. W tym momencie jednak Arcon miał wrażenie, że wokół niego jest ciemniej, niż przy którejkolwiek z jego wypraw. Lampa odsłaniała kształty na kilka metrów przed nim, a już dalej obserwował tylko ciemność. Czasem odnosił wrażenie, jakby mijane budynki były zastygłymi w dziwnych pozach postaciami o gigantycznym rozmiarach. Umysł jak zwykle płatał mu figle, jednak przyzwyczaił się do tego podczas zejść. Ponadto, wreszcie za wczasu przypomniał sobie o presurach. Dzięki nim czuł się choć trochę lepiej. Kto wie, może gdyby roztargniony lurker pamiętał o nich poprzednim razem, wyprawa do świątyni wyglądałaby trochę inaczej…
Szedł prawie że po omacku. Cienie górowały nad nim, równocześnie zdawały podążać jego tropem. Słyszał tylko odległy, przytłumiony bulgot. Próbował sobie przypomnieć jak było tu ostatnim razem. Co wtedy robił i którędy podążał. [Test Nawigacji]
Znalezienie podziemnego przejścia nie przysporzyło mu większych trudności. Tunel przecież nigdzie się nie przemieścił, choć mógł co do jakiejś części zawalić. Tak na szczęście nie było. Wkroczył doń, natychmiast czując nieprzyjemną bliskość chropowatych ścian. Korytarz prowadził znajomą drogą. Denis podążał dalej.
Cała ta wyprawa nie przypominała wcześniejszej wizytacji na Myth. Wtedy wiązała się ona z większą dozą ekscytującej przygody. Teraz przypominała wejście do krainy ciemności, gdzie złe byty mogły czaić się na każdym kroku. Arcon tym razem zauważał również nowe rzeczy. Jak choćby fakt, że zniszczona odnoga, za którą niegdyś widział unoszący się kształt [1], była zdewastowana w wymyślny sposób. Podczas wykonywania swojego zawodu niejednokrotnie widział zawalone ruiny, które zmurszały pod wpływem lat oraz wilgoci. Ta część piwnicy wyglądała jakby została pchnięta za pomocą dużej mocy. Nie widział jednak śladów eksplozji. Do głowy przychodziła mu tylko broń sejsmiczna.
Powoli podszedł do znajomego miejsca. Między przewróconymi płytami nadal dało się spojrzeć wgłąb przejścia. Snop światła omiótł je... to coś nadal tam było.
- Denis, jesteś tam? - przypomniał się w imieniu wszystkich Malfoy - Melduj co widzisz!
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 04-10-2017 o 10:09.
Caleb jest offline  
Stary 05-10-2017, 14:10   #192
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Richard długo rozmyślał o tym co powiedzieli mu byli więźniowie. Musiał sobie w głowie poukładać to wszystko razem z zaangażowaniem delegatury w sprawę. Wnioski, które mu się nasuwały nie poprawiały mu humoru.

Jednak stojąc na pokładzie sterowca obserwował teraz z uwagą pracę inżyniera. Gdy ten odsunął się na moment od konsolety, żeby sprawdzić rozwinięcie kabli i przewodów z powietrzem Richard stanął tak, żeby plecami zasłonić Jacoba i zapytać szeptem Malfloya:
- Co cię w nim trapi? O co chodzi?
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 06-10-2017, 21:44   #193
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Uderzyło go, że już wcześniej był bardzo blisko rozwiązania zagadki. Wydarzenia mogły potoczyć się zgoła inaczej. Nie poniósłby tak wielkiej straty... Z drugiej strony każdy kolejny wybór prowokuje trudne do przewidzenia następstwa. Nawet ich drużynowy geniusz nie zna wszystkich kombinacji losu. Może zbyt wczesne odnalezienie Enzo przyniosłoby zgubę zarówno jemu i wujowi? Arcon zamyślony patrzył przez szczelinę, powracając do dawnej eksploracji.

Wywołany przez Malfoya, niezwłocznie odpowiedział.
- Jestem w tunelu... - chrząknął, w głosie można było wyczuć tajoną nerwowość. - Ruiny wyglądają jak gdyby zostały poddane działaniu jakiejś siły, to nie jest naturalny stan nadgryzienia zębem czasu.. Wystarczająco plastycznie, panie Cooper? - delikatny przytyk momentalnie poprawił mu humor.
- Chętnie zabrałbym pana na podwodną wycieczkę. Instruktorzy nie zalecają samotnych nurkowań. Kiedy masz problemy z akwalungiem - partner ci pomoże. Zaplątałeś się w sieci? Kolega podratuje. No a w przypadku napotkania agresywnego rekina szansa, że przeżyjesz wzrasta o połowę... Stłumił chichot przywołując niewysokich lotów dowcip. Wnet jednak spoważniał. - Planuję dostać się na drugą stronę zawalonego korytarza. Włączam świder, aby skruszyć skaliste bloki, później poszerzę wyrwę. Młodzieniec skupił się na zadaniu, wytrwale usuwając zalegające przeszkody.
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 06-10-2017 o 21:51.
Deszatie jest offline  
Stary 13-10-2017, 13:26   #194
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Podwodna wyprawa nadal trwała, a napięcie na pokładzie było prawie że namacalne. Zeppelin wisiał obecnie w jednym miejscu, podczas gdy jego załoga oczekiwała wieści od lurkera. Wyłączono prawie wszystkie silniki, przez co wyraźnie dochodziło ich skrzypienie opinających balon stelaży.
W kontakcie z lurkerem pozostawał głównie Jacob. Młodzieniec relacjonował właśnie, że znajduje się w przejściu, które prawdopodobnie ktoś umyślnie zawalił. Był to znamienny fakt. Mało kto posiadał sprzęt na tyle specjalistyczny, aby w ogóle odwiedzić podobne ruiny. Pojawiało się pytanie po co ktoś miałby dodatkowo ingerować w strukturę dawnych zabudowań. I w jaki sposób. Do podobnych operacji potrzeba wszakże było iście futurystycznej technologii.
Arcon pozwolił sobie na kilka dowcipów, co można było poczytywać za próbę rozładowania atmosfery. Szybko jednak zakończył żarty, kiedy przeszedł do kolejnego etapu swojej ekskursji. Zamierzał sforsować przeszkodę i sprawdzić, co znajduje się po drugiej stronie. Wiązało się to ze zdecydowanym ryzykiem. Wystarczył jeden błąd lub nawet czysty przypadek, a stare cegły mogły pogrzebać go żywcem. Wtedy już nikt nie miałby sposobności przyjść mu na ratunek.
Tymczasem uczony zauważył coś jeszcze. Malfoy szepnął coś do Richarda. Przez chwilę spoglądał również na niego. Odeszli kawałek od reszty, lekko nachyleni do siebie. Ich rozmowa wyglądała co najmniej konspiracyjnie…



Denis przydusił kilka przycisków na rękawie swojego kombinezonu. Wspominał słowa inżyniera, a przede wszystkim to, co mówił o skafandrze. A-72 posiadał wiele udogodnień, obecnie jednak najbardziej interesował go specjalny zestaw wierteł.
Za chwilę poczuł jak cała jego dłoń drży, a spod nadgarstka wypryskuje niezwykle szybko obracający się bolec. Nie do końca znał sposób jego obsługi i pod jakim kątem powinien go ustawić. Nie miał większego wyboru, toteż po prostu skierował dłoń na kamienie. Całym jego ciałem zawładnęło mocne szarpnięcie, mimo tego utrzymał równowagę. Świder wydłużał się, zagłębiając coraz mocniej w zwałach gruzu. Odłamki odlatywały w wodzie na prawo i lewo; przypominały wypuszczoną w zwolnionym tempie, miniaturową lawinę. Kamieni było bardzo wiele i sama czynność trwała dobrą chwilę. Ktoś odpowiednio zadbał o to, aby przeszkody nie dało się łatwo sforsować.
Wreszcie Denis utworzył sobie lukę na tyle szeroką, aby móc przejść dalej. Ostrożnie wsunął się do środka, powoli płynąc w kierunku enigmatycznego kształtu. Znajdował się w małej komorze, zakończonej ślepym zaułkiem. Poza uchwytem na lampę, nie było tu nic więcej.
Nurek powoli przesunął snop światła na wspomniany obiekt. Być może odetchnąłby z ulgą, gdyby okazał się oderwanym elementem zbrojenia. Albo starożytną statuą, którą czas zrzucił z piedestału. Tak jednak nie było.


Podpłynął do martwego nurka, spoglądając twarz, którą morskie żyjątka ogryzły do gołej czaszki. Z poławiacza pozostały same kości oraz jego nowoczesny kombinezon. Nie posiadał on jednak borów, które miał w swoim wyposażeniu Denis - i to go zgubiło. Arcon sięgnął jednak do hełmu, tam gdzie zazwyczaj znajdował się moduł z rejestratorem dźwięku. Poczuł opór i pociągnął mocniej. Oderwał szary prostokąt, który zapewne mógłby odtworzyć jego własny akwalung lub któryś z komputerów na statku.
  • kaseta z nagraniem głosowym
Pozostało już tylko jedno. Potarł klapę martwego, na której zdążył osadzić się siny muł. Niestety, na metalowej blaszce ujrzał dokładnie to nazwisko, którego powinien się spodziewać.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 14-10-2017 o 14:54.
Caleb jest offline  
Stary 14-10-2017, 22:51   #195
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Poprzedni dzień

- Richard nie pała do ciebie specjalną sympatią - zwierzyła mu się - Ale ci ufa i chyba ma na myśli, że jesteś potrzebny. Skoro on tak twierdzi, to pewnie ma rację. Zrobię jak zechcesz - wskazała na notes.

Przysiadł koło niej i opadł na plecy z założonymi za głowę rękami. Powstrzymał się od ironicznego uśmiechu.
- Nie dziwi mnie to. Od czasu przybycia do Rigel niewielu osobom dałem się polubić, ale właśnie taka rola była potrzebna. Potrzebne było działanie szybkie, zdecydowane i efektywne, a takie często budzi niezadowolenie. No i nawet nie zdaje sobie sprawy jak bardzo jestem potrzebny - uśmiechnął się wieloznacznie, wpatrując się w sufit.

- Myślę że ma tę świadomość, po prostu nie odkryłeś wszystkich kart - odpowiedziała mu Eloiza.

Dziewczyna wstała i z powrotem wykonała krótkim sztyletem kilka ćwiczebnych wymachów. Jeszcze w ruchu, niby od niechcenia, zapytała go:
- Czemu właściwie nie chcesz lecieć na wyspę Eliasza?

- Bo tam czeka mała wojna. Wystarczy jedna, przypadkowa, zbłąkana kula. W oparciu o odpowiednie dane mogę z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć ruchy wojsk, ale nie przewidzę ruchu każdej kuli. Mam jeszcze wystarczająco dużo tajemnic do odkrycia, by nie wyglądać śmierci. Choć plany uległy lekkiej zmianie. Niewykluczone, że moja obecność, choćby z dala, będzie tam konieczna. No i wolałbym, żeby te umiejętności nie były ci potrzebne. A przynajmniej nie w najbliższym starciu - powiedział historyk spoglądając na jej ćwiczenia.

Mógł zgrywać altruistę, ale w całej grze istotna była treść notesu. Naturalnie Eloiza również w pewnym stopniu była dla niego istotna, lecz nie było rzeczy ważniejszej niż jego zapiski.

Dziewczyna przerwała jednak trening i odgarnęła niesforny kosmyk włosów.
- No cóż. To chyba zrozumiałe. Są ludzie od miecza i od ciętego języka. Szkoda, że ja sama jeszcze nie wiem do której kategorii należę - spojrzała na ostrze, jakby spodziewając się ujrzeć w nim odpowiedź.

Odłożyła sztylecik, zamykając go w futerale z ciemnej skóry. Bystre oczy wpatrywały się pilnie w historyka. Ten zauważył jak wyraźnie tańczą w nich iskierki.
- Nie chcę być nieuprzejma, ale Richard jest na moim punkcie przewrażliwiony. Może zapomnieć o całym tym zaufaniu do ciebie, jeśli dowie się, że jesteś tu dłużej, niż to konieczne - skwitowała, ledwo zauważalnie puszczając do niego oczko.

Wstał, ale zatrzymał się tuż obok niej.
- Myślałem, że o taką przykrywkę chodzi. Jeśli tobie to nie przeszkadza, to myślę… - zawiesił głos, po czym nachylił się do jej ucha i dodał konspiracyjnie:
- …, że zaryzykuję.

Widział jak dziewczyna się waha. Nie mógł wiedzieć, że jeszcze jakiś czas temu jej brat, choć doceniający inteligencję historyka, ostrzegał ją przed Jacobem. Najwyraźniej to nie wystarczyło. Oczy Eloizy stały się maślane, niewiasta machinalnie przesunęła opuszkami palca po ramiączku swojej bielizny. Zatrzymała się jednak w pół gestu.
- Może ja również zaryzykuję - zamruczała do niego - o ile dasz mi pewność, że będziemy mogli na ciebie liczyć do samego końca.

Nie dała mu odpowiedzieć. Dotknęła ustami jego ust, lecz tylko na chwilę. Jacob poczuł przyjemną wilgoć oraz malinowy posmak. Wyraźnie walczyła ze sobą, aby zrobić coś więcej. Była twarda. Większość obcujących ze Starrem kobiet już dawno wyskakiwała na tym etapie z garderoby.
Eloiza położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Nie przyciągnęła go jednak do siebie, ale delikatnie odepchnęła z łóżka, uśmiechając się tajemniczo.
- Ponoć mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Poczekajmy więc do finału tej historii.

Roześmiał się cicho z opuszczoną głową. Kiedy ją podniósł, w oczach tańczyły mu figle.
- A jeśli nie uda mi się dotrwać do finału?
- Cóż - uśmiechnęła się tamta. - Zadbaj, aby było inaczej.

Ukłonił się i z szelmowskim uśmiechem wysłał jej całusa. Zatrzymał się przed drzwiami, po czym wrócił z poważną miną.
- Jeśli ktoś się dowie, ktokolwiek, nawet twój brat, nie otwieraj i dokładnie spal w samotności. Już wolę nie mieć tej broni. Polegam na tobie i tobie zawierzyłem. Jak będzie gorąco, nie walcz. Zadbaj o to, co ci dałem. Zaufaj mi, to bardzo ważne. Mam nadzieję, że któregoś dnia zgłoszę się do ciebie po odbiór. Jeśli bym nie dotrwał do końca, spal to i nie pozwól, żeby ktokolwiek to przeczytał - pokiwał głowa dla nadania wagi swoim słowom, po czym ponownie pomaszerował do drzwi. Tam zmierzwił lekko włosy, ponaciągał chaotycznie ubranie i rozpiął koszulę, jakby pospiesznie się ubierał.

- Też się ucharakteryzuj. W końcu taka jest nasza wersja tego spotkania. I tego musimy się trzymać - mrugnął Cooper, po czym wyszedł.


Obecnie

Jacob przymknął oczy słuchając Denisa. Rejestrował jego słowa oraz dźwięki dobiegające od niego, ale zdawał sobie sprawę z tego, że Malfloy właśnie może spowiadać się przed Richardem. Niech zatem tak będzie.

Westchnął cicho i czekał nawet wtedy, gdy odgłos wiercenia zniknął.

- Znalazłeś? Jeśli tak, to możesz dać to na głośnik? - zapytał historyk.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 15-10-2017, 17:29   #196
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Możliwości skafandra zaskakiwały nurka. Arcon nie pomyślał, aby przetestować wiertło na powierzchni. Nie miał w ostatnim czasie do tego głowy. W obecnej sytuacji musiał podjąć ryzyko kruszenia kamiennych bloków w podwodnym korytarzu. Liczył na to, że pradawna budowla wytrzyma wibracje, a odłamki nie będą stanowić dla niego zagrożenia. Mimo solidnej osłony pancerza dłoń i ramię pulsowały bólem. Na szczęście wiertło było skuteczne, twórcy zadbali też o jego jakość. Z tego słynęła technologia Xanou. Denis ocenił powstałą wyrwę i wyłączywszy świder, skierował się do komory bacząc, by nie uszkodzić kombinezonu. Zaskoczyła go wielkość pomieszczenia. Spodziewał się obszerniejszej sali. Chociaż wydawało się, że był przygotowany na to, kogo odnajdzie zaniemówił widząc trupa. Jeszcze przez chwilę żywił nadzieję, że to nie jego zaginiony przyjaciel, lecz nazwisko wyryte na blaszce ostatecznie pozbawiło go złudzeń. Więc jednak! Ostatni z jego przyjaciół znalazł podwodny grób w oceanie, który ukochał. Nie pomogły mu implanty i posiadany ekwipunek. Młodzieniec zacisnął gniewnie pięść w metalowej osłonie. Enzo zginął, bo odkrył coś, co godziło w interesy Black Cross. To było morderstwo zaplanowane przez ludzi tej organizacji. Delikatnie wyciągnął kasetę z zarejestrowanym nagraniem. Swoisty testament lurkera, który mógł wpłynąć na przyszłe wydarzenia.

- Wybaczcie... - nadal krótki komunikat. - Znalazłem ciało przyjaciela, bez wątpienia to Castelari. Chciałbym pozostać tu chwilę sam. Czuję, że jestem mu to winien. Tymczasowo zawieszam łączność. Bez odbioru.

W eterze zaległa cisza. Cisza wymarłego, podwodnego świata.
 
Deszatie jest offline  
Stary 16-10-2017, 12:01   #197
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Stał przed nim wyraźnie zmieszany. Richard dawno nie widział go w takim stanie. Zazwyczaj Malfoy był pewny siebie i prostolinijny. Tu zachowywał się jak inna osoba.
- Tego… - burknął - być może ostatnio nie postąpiłem zgodnie z procedurami. Że tak powiem.
Richard choć zaskoczony prawie nie dał tego po sobie poznać. Prawie, bo jego oczy zwęziły się jak u drapieżnika, który szykował się do ataku. Inżynier nie mówił tego tonem, jakby chodziło o za długo parzoną herbatę. Raczej brzmiało to jakby mogło chodzić o czyjeś życie.
Tyle w zakresie tonu głosu. Treść też wydała się dziwna. Malfloy wszystko opierał na procedurach. Tak działały maszyny. Raz je regulował, a później one same egzekwowały jego polecenia. To samo przenosił na pracę z ludźmi. Nie trzymanie się procedury mogło prowadzić do nieprzewidzianych konsekwencji. A inżynier bardzo nie lubił tracić kontroli nad otoczeniem. Toteż drapieżne spojrzenie Richarda szybko przeszło w zdziwienie wyrażone delikatnie uniesioną lewą brwią.
- Ale co się stało? - zapytał w końcu szlachcic gdy milczenie inżyniera przedłużało się.
- Zrobiłem coś bez twojej wiedzy - tutaj zniżył głos do ledwo zauważalnego szeptu. - To dość skomplikowane. Z jednej strony nie potrafię teraz patrzeć ci prosto w oczy, udając że nic się nie stało. Z drugiej , myślę że zrobiłem to w dobrym celu, a według mojej wiedzy im mniej osób o tym wie, tym lepiej.
- W takim razie jeżeli w tym momencie to nie jest istotne, to skup się na obsłudze - szlachcic wskazał na szereg pokręteł i wajch w konsolecie obok której stali - tego czegoś. Życie Denisa od tego zależy. Później możesz ze mną pomówić na spokojnie. Z dala od wścibskich uszu.
To wystarczyło. Malfoy z resztą nie miał w zwyczaju otwarcie kwestionować jego decyzji. Skinął lekko głową i powoli zawrócił do urządzenia.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 30-10-2017, 17:57   #198
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Białe kości na dnie morza. Czaszka wypełniona bąblami powietrza. Pozbawiony tkanki trup, wetknięty w zaawansowany akwalung. Niemy manifest prostego faktu, że niezależnie jak człowiek żył i co osiągnął, pozostawiał po sobie tylko marność.
W przypadku Enzo, kres nadszedł jednak przedwcześnie. Denis spojrzał na przyjaciela raz jeszcze, przebierając jego plakietką w grubych rękawicach. Castellari nie mógł już mu udzielić odpowiedzi, za to moduł - owszem. Mimo tego, Arcon postanowił pozostać jeszcze chwilę w miejscu, które okazało się być surowym grobowcem. Otaczała go zupełna cisza, która ironicznie była jedyną muzyką na symbolicznym pogrzebie kompana.
Potem młodzian odwrócił się i zaczął zawracać. Może był to szok lub działanie ciśnienia, że wszystko postępowało teraz jak we śnie. Sterta gruzu, korytarz, przestwór miasta. Myth roztaczało wokół niego kamienne macki, zapraszało do sięgnięcia po kolejne tajemnice. Lecz nie tym razem. Miał ważniejsze zadanie, zaś stare mury nigdzie się nie wybierały.
Przepłynął po ciemnym mule i mocno poderwał z kępy poskręcanych wodorostów, rozpoczynając mozolną wędrówkę do góry. Wszystko wokół skrywał całun ciemności i tylko czasem wyłaniały się przed nim gąbczaste stworzenia oraz srebrne ławice. Nawet nocą morze posiadało swój unikalny nastrój i aż szkoda było je opuszczać na rzecz, zdawałoby się, banalnej powierzchni.
Płynął dalej. W pewnym momencie grube zarysy miasta pod spodem zniknęły na dobre. Gdyby duchy istniały, dla mieszkańców zapomnianej metropolii Denis byłby świecącym punkcikiem na podwodnym niebie. Postacią, która wygarnęła z tego miejsca jeden z wielu sekretów i niosła go ku światu.

Denis nie mógł odtworzyć nagrania pod wodą. Moduł, który odnalazł, mieścił się bowiem po wewnętrznej stronie hełmu i tego miejsca należało także użyć, aby uruchomić go u siebie. Malfoy, zgodnie z zaleceniem Richarda, wrócił do instruowania nurka. Na szczęście było to już jedynie formalnością. Arcon bardzo dobrze sobie radził, zaś aparatura wskazywała, iż dość szybko podąża na powierzchnię.
Przez te kilka chwil mogli na powrót wrócić do swoich spraw. Wtedy właśnie uwadze szlachcica nie uszło parę ukradkowych spojrzeń Eloizy w kierunku Jacoba. Chciał co prawda, aby dziewczyna trzymała się go blisko, lecz tylko w kwestii przeżycia. Natomiast wyraźnie odczuwał w jej zachowaniu coraz większą spoufałość wobec historyka, pomimo faktu, iż czasem irytowała ją zimna kalkulacja tamtego. Nie chodziło tu nawet konkretne słowa, ale specyficzną mowę ciała, która czasem mówiła znacznie więcej, niż najbardziej kwieciste deklaracje. A już szczególnie u kobiet. Póki co, La Croix mógł tylko żywić nadzieję, że jego siostra wiedziała co robi.

Kiedy inżynier wyciągnął Denisa z powrotem, musiał on odpocząć dobrą chwilę. Każda, nawet pozornie krótka wyprawa stanowiła dla organizmu bardzo duże obciążenie. Na początku lurker prawie słaniał się na nogach. Podano mu jedzenie z puszki oraz świeżą wodę. Malfoy przypomniał również o wzięciu jakichś pigułek, chociaż reszta nie wiedziała czym dokładnie są. Kiedy jednak lurker je połknął, od razu poczuł się lepiej i wkrótce był gotowy do działania. Żółtoskórzy, jako najlepiej zaznajomieni z technologią i elektroniką, pomogli mu przenieść kasetę do jego akwalungu. Następnie podciągnęli izolowany kabel od jednego z komputerów, aby dźwięk z nośnika był słyszalny poprzez główne głośniki.

Wreszcie zostali sami. Ci, którzy byli od samego początku kabały: Richard, Jacob oraz Denis. Jasnym się stało, że to oni jako pierwsi powinni przesłuchać wiadomości od Enzo, gdyż siedzieli w intrydze najdłużej. Reszta, mniej lub bardziej chętnie opuściła pomieszczenie otoczone przez szereg stacji kontrolnych i szumiących, elektronicznych urządzeń. Pozostało już tylko wcisnąć jeden klawisz i…

Początkowo słyszeli ciszę, poprzetykaną jedynie nielicznymi trzaskami. Można było pomyśleć, że sprzęt był wadliwy lub kasetę zżarła morska sól. Enzo znajdował się w pułapce już wiele czasu, a nawet bardzo nowoczesna technika posiadała swoje ograniczenia. Szczęśliwie (lub nie, zależy jak na to patrzeć) uszu słuchaczy doszedł zdławiony kaszel. Denis od razu poznał znajomy głos. Kiedyś tak pełny wigoru oraz radości, dziś zdawał się być ledwie szeptem udręczonego człowieka.
- Nazywam się Enzo Castellari. Numer licencji 34619. Nie wiem ile mi jeszcze zostało - powiedział nurek. - Jestem w pułapce i z pewnością za jakiś czas umrę. Muszę pozostawić tę wiadomość, póki głębiny nie odbiorą mi zmysłów. Jeśli ktokolwiek teraz tego słucha, niech wie, że to co powiem, jest bardzo ważne. Powinno starczyć mi tlenu, aby opisać wszystko możliwie najdokładniej. Nie chcę pominąć żadnego z istotnych szczegółów. Wiem, istnieją małe szanse, że ktoś odnajdzie to nagranie. Liczę jednak na ostatni łut szczęścia.
Trzeba było przyznać, że pomimo krytycznej sytuacji, nurek zachowywał pewien spokój. Kiedy mężczyzna wypowiadał te słowa, miał pełną świadomość co się z nim stanie. Tkwił pod morskim dnem, w miejscu, z którego nie było powrotu. Przytłoczony perspektywą uduszenia, jednej z najgorszych rodzajów śmierci - postanowił dać tę ostatnią relację. Wielu innych przegrałoby walkę z odmętami szaleństwa w paru krótkich chwilach. Natomiast tutaj miało się okazać jak racjonalny i opanowany był człowiek skazany na pewną śmierć. Dawało to pewne wyobrażenie na ile silni psychicznie musieli być lurkerzy.



- Pracowałem dla rodu Barnes, zwanym także Kamiennym Herbem, co dzisiaj kojarzę jedynie z poczuciem wstydu oraz hańby. Kiedy rządził jeszcze stary Horacy, przynajmniej można było polegać na jego słowach. Nawet jeśli rodzinny, jubilerski interes był tylko płachtą, pod którą ukrywał się interes zbrojeniowy. Facet miał krew na rękach, ale znał granice, a nie ukrywajmy - ktoś musiał robić brudną robotę, aby ograniczać rolę Hanzy na terenie Oriona. Horacy miał troje dzieci oraz dziesiątki podległych mu, pomniejszych domów. Razem stanowili niemałą siłę na politycznej mapie świata. Kiedy Barnesowie mnie wynajęli, stary już nie żył lub załatwiła go własna dziatwa. Po tym, co się o nich dowiedziałem, byłoby to małym zaskoczeniem.


- Gascota zapamiętałem jako egocentrycznego, zapatrzonego w siebie dupka. Posiadał dwa zakłady tytoniowe. Lubił złożone tyrady i jak nie można mu było zarzucić braku elokwencji, tak odnosiłem wrażenie, że czasem mówił tylko po to, aby słyszeć swój głos. Ten człowiek nigdy nie krył się ze swoją pychą. Jego rezydencja w mieście Tabit leżała na dwudziestym piętrze wieży z kości słoniowej.


- Deborah. Bałem się tej kobiety, naprawdę. Szprycowała się wieloma implantami, które miały poprawić jej wygląd. Koniec końców uczyniły z niej szkaradne straszydło. Zdawała się jednak tego nie zauważać, zawsze paradując w wytwornych szatach. Trudno powiedzieć jaka była jej konkretna rola w interesach familii.


- I wreszcie Walker. Nie mam pojęcia jakim sposobem uchował się wśród tych ludzi. Był jedynym z normalnych Barnesów. Żył na pewnej wyspie, daleko na północy, w pobliżu terenów zbyt zimnych, aby je eksplorować. Poza jego domem znajdował się tam jedynie stary klasztor. To właśnie z nim najwięcej współpracowałem. Wydobywałem dla niego artefakty, a Walker badał je w swojej samotni. Niestety, prędzej czy później rodzinne sprawy musiały upomnieć się także o niego. Nic wtedy jeszcze nie podejrzewałem. Z resztą średnio interesowały mnie kwestie wielkiej polityki.

Tego dnia sala audiencyjna mieniła się tysiącem kolorów. Na ścianach zwisało morze proporców z szarym godłem zwanym przez heraldystów jako Blazon Stone. Pomiędzy rozstawionymi równolegle stołami z pilśniowego drewna postawiono lichtarze przewieszone wiosennym kwieciem. W regularnych odstępach straszyły pyskami kamienne gargulce. Nad głowami lekko powiewały girlandy, powietrze drgało od rozmów, a na scenie obok czarnowłosa piękność przebierała smukłymi palcami po strunach harfy.
Byli tu wszyscy zaproszeni. Bogaci kupcy w brunatnych wamsach, starsi nad monetą o chytrych spojrzeniach oraz członkowie szlachty. Stu dziesięciu wpływowych ludzi Hanzy, którzy tydzień temu odebrali słane krukami wici na wyłączone z oficjalnego obiegu pertraktacje. Warunkiem przybycia tutaj było więc zachowanie dyskrecji - o to bowiem arystokracja pochodząca z Wolnych Miast chciała czegoś od swoich oponentów. Podjęcie tematu tyle ryzykowne, co intrygujące.
Gascot Barnes przechadzał się między gośćmi, sprzedając na prawo i lewo swój uśmiech numer trzy i upewniając się, czy wszystkim nie brakuje jadła oraz wina. Ubrany był w wyszywany czerwoną nicią surdut ze złotym oblamowaniem. Jego długie, blond loki spływały mu swobodnie na ramiona, czego nie omieszkały wskazać tam i ówdzie niewiasty.
Mężczyzna wyszedł na podest, tuż za ambonę, zwalniając artystkę, która zabrała swój instrument i zatrzasnęła za sobą główne drzwi. Tylko na chwilę uwagi poświęcił siedzącym obok bratu i siostrze. Następnie rozłożył teatralnie ręce i omiótł nimi pomieszczenie.
- Moi drodzy! - zaczął - Jeśli mogę prosić was o chwilę uwagi. Już? Świetnie. Zapewne zastanawiacie się czemu wybrałem was na dzisiejsze spotkanie. Nie będę kryć, że interesy stronnictw po których się znajdujemy, są rozbieżne. Nie jesteśmy naiwni i wszyscy mamy tę świadomość, prawda? Wiem natomiast, że przemawiam do ludzi inteligentnych, którzy potrafią spojrzeć ponad liche podziały.
Mężczyzna podszedł do jednego ze stołów i zgrabnym ruchem wyciągnął z misy czerwone jabłko. Zatopił zęby w miękkim miąższu, szczerząc drapieżnie do zebranych. Wyraźnie napawał się atencją kumulującą wokół jego osoby. Wytarł biały sok ze szczeciniastej brody i podjął dalej, wracając na miejsce:
- Starannie wyselekcjonowałem tutaj zebranych. Macie duży wpływ na gospodarkę Hanzy oraz przepływ pieniądza. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że dla pewnych gałęzi stanowicie wręcz unerwienie, bez którego ekonomiczne placówki naszej “ukochanej” spółki są tylko martwymi członkami groźnie wyglądającego kolosa.
Nastąpił cichy pomruk aprobaty. Któż nie lubiał słyszeć o sobie takich słów?
- Jestem tutaj, aby dać wam szczodrą ofertę. Oszczędzę wam dłuższego czekania i od razu przejdę do rzeczy. Jesteśmy w stanie wypuścić na wasz rynek trzy tysiące rubinów, dwa razy tyle akwamarynu i topazu, a także ostatnią dostawę diamentu ze wschodnich kopalni - podniósł z ziemi swoją laskę i uderzył nią o trzy ogromne skrzynki za sceną. - Możecie rozdzielić błyskotki między sobą. Gwarantuję wam, że nikt w Hanzie nie posiada tyle kruszcu i wkrótce chętni będą walić drzwiami i oknami. Lecz wtedy to już wy będziecie dyktować ceny. Posiadając na wyłączność taki zasób, można mieć o wiele większy wpływ na rynku niż dotychczas posiadacie. Tego chyba z resztą nie muszę tłumaczyć. Podstawy ekonomii.
Siedząca obok Deborah pokiwała głową. Jej brat był wyszczekany i pyszny, ale nieźle to rozegrał. Wyraźnie obserwowała pożądanie w oczach zebranych. Ci tutaj chętnie uczknęliby sobie podobny kąsek. Nie chodziło rzecz jasna o kamienie per se. Jednak Hanzie brakowało klejnotów, a co za tym szło, dobrych jubilerów. Posiadanie jakiegokolwiek monopolu umacniało zarówno pozycję społeczną oraz siłę polityczną. Akurat chętnych na błyskotki nigdy nie mogło zabraknąć. Tak już człowieczy lud został skonstruowany.
Ci ludzie naprawdę spijali słowa z jego ust. Byli zaabsorbowani nawet na tyle, że nie zwracali uwagi na jej wytworną, bufiastą suknię, szklane pantofle oraz kapelusz z fioletowym haftem. Cóż, ten jeden raz mogła przełknąć swoiste faux pas ze strony gości.
- Jestem zatem gotów zapomnieć o dawnych zwadach i wyciągnąć do was rękę w celu polepszenia wzajemnych stosunków - głos jej brata brzmiał donośnie na całej długości sali. - Nazwijmy to nowym świtem wobec stosunków między Hanzą, a Wolnymi Miastami. Wszystko, co wam obiecałem, może być wasze za marne…
Cała sala zamarła. Dało się słyszeć już tylko kopcące knoty świec.
- ...dziesięć milionów dukatów!
I to było wystarczyło. Wszędzie natychmiast zawrzało. Kupcy poczęli wstawać z siedzisk, niejednokrotnie rozlewając wokół siebie napitek. Tłuste jak serdelki palce dźgały powietrze w kierunku Gascota. Ktoś ze złości rozbił całą zastawę.
- Skandal!
- To obraza! Kpina w żywe oczy!
- Chce nas obrabować!
Poza tym zamieszaniem tkwił również Walker. Dziś ubrał zwykłą, szarą tunikę, zupełnie jakby chciał wtopić się w kolor wiekowych ścian posiadłości. Cały czas zastanawiał się co tutaj robi. Nie powinno go tutaj przecież być. Jego miejsce było na północy, razem z Enzo, gdzie odkrywali fascynujące zagadki Starego Świata. Nie wśród rozgrzanej do czerwoności tłuszczy. Oczywiście wiedział, że cały ten zgiełk był częścią planu. Barnesowie mieli tylko zabawić się kosztem Hanzytów. Dać im łut nadziei, a zaraz potem go odebrać, rzucając niemożliwą do zaakceptowania cenę. Rodzeństwo nazywało to “dobrze rozegranym upokorzeniem”. On uważał, że było to pierwszej wody skurwysyństwo. Lecz najgorsze miało przecież dopiero nadejść.
Spojrzał w stronę drzwi. Za późno, aby się wycofać.
- Niestety, widzę że myliłem się co do waszej oceny - parsknął śmiechem Gascot. - Tacy już jesteście, sami widzicie. Niezdolni do jakiejkolwiek ugody i rozmowy. Jak zwierzęta, posługujące się tylko krótkowzrocznymi celami. Bardzo mi przykro, ale dla takich ludzi nie ma miejsca w społeczeństwie. Wygrywają tylko ci, którzy mierzą i widzą dalej.
Zewsząd rozległ się cichy syk. Zebrani nieco uspokoili się, rozejrzeli wokół. Gargulce umieszczone w ścianach poczęły toczyć zieloną mgłę, która leniwie rozlewała się po komnacie. Kilka osób dopadł donośny kaszel. Brodaty handlarz złapał się za obrus i runął na podłogę.
W tym samym momencie, zgodnie z ustalonym wcześniej znakiem, cała trójka Barnesow dopadła drewnianych skrzyń. Nie było w nich bynajmniej drogich kamieni, lecz trzy maski zakończone grubym przewodem. Założyli je szybko, jednocześnie bacząc, żeby zachowały one szczelność. Hanzyci ignorowali ich. Większa część ruszyła do drzwi. Dziesiątki rąk uderzały w ciężkie wrota, lecz na próżno. Jak tylko harfistka opuściła wcześniej salę, te zostały zamknięte na głucho. Tymczasem dym natężał się, a goście wpadli w panikę. Wchodzili jeden na drugiego, wspinali po kolumnach - wszystko, aby zaczerpnąć choć trochę resztek powietrza. Lecz gaz o zgniłej barwie był nieubłagany. Omotał już całe pomieszczenie i widać było tylko trujący opar, a pośród niego, opadające na ziemię, sztywniejące ciała. Sto dziesięć drgających w konwulsjach sylwetek. A także trzy ponad nimi: postacie z oczami ukrytymi za dużym okularem, nadających im wygląd groteskowych owadów.


Otaczały ich zawodzenia, które nie mogły się zrodzić z ludzkich gardeł. Goście, jeszcze kilkanaście minut temu pełni energii, w tym momencie przypominali oszalałe zwierzęta. Wydrapywali sobie w amoku oczy, rzygali krwią.
- A zatem działa - mruknął Gascot. - Doskonale. Dziękuję wszystkim za współpracę.

Głos Enzo załamywał się. Nie było mu łatwo. Szło to wyczuć w samej jego intonacji. Przez chwilę milczał, jakby zbierając myśli, aby podjąć swoją historię na nowo.
- Wcześniej Walker był bardzo serdecznym człowiekiem. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Imponowała mi jego wnikliwość. Był świetnym uczonym, choć jego teorie bywały dość ekscentryczne. Uważał na przykład, że daleko na północy, tam gdzie ziemie są skute wiecznym lodem, istnieje inna cywilizacja, pamiętająca jeszcze czasy Starego Świata. Miały o tym świadczyć fragmenty dilithium, starożytnego minerału, odnajdywane czasem w lodowcach. Ja tego tak nie odbierałem, choć dało mi to cenną wskazówkę, o której jednak powiem później. Bardziej martwił mnie stan mojego kompana. Prawie zaprzestał badań. Często pił i chodził po korytarzach swojej rezydencji, wpatrując się milcząco w okna. Nie rozumiałem co zaszło w jego głowie, choć wyraźnie dało się zauważyć, że zżera go sumienie. Pewnego wieczora, Walker wreszcie się przełamał…

Szklana butla uderzyła o podłogę i rozprysła na tysiąc kawałeczków. Spojrzał na swoją dłoń. Jeden odłamek boleśnie go skaleczył, przez co krew skapywała mu ciurkiem, znacząc wełniany dywan. To nie miało znaczenia. Jak wszystko inne. Walker rozciągnął się, napawając żarem bijącym z kominka. Spojrzał na rozbite zwierciadło ścienne nad swoją głową. Zastanawiał się kiedy je zniszczył. Czy było to dziś lub kilka dni wcześniej? Jakby to robiło jakąś różnicę.


Reszta pokoju zagracona była trunkami, zwitkami tytoniu i mapami wypraw, do których jednak sięgał coraz rzadziej. Wszystko to ignorował już szóstą dobę, powiększając stos wypitej wody ognistej w rogu pomieszczenia.
Nie zauważył kiedy pojawił się Enzo. Blady lurker z nieco przerzedzonymi włosami wyrósł za jego plecami niczym duch. Walker udał, że go nie widzi i odkorkował kolejną butelkę.
- Długo jeszcze tak zamierzasz? - zapytał jego pracownik i przyjaciel zarazem.
Milczał i tylko przechylił naczynie z palonego szkła. Wino było jeszcze młode i zbyt cierpkie, lecz nie dbał o to. Dopiero teraz miał odwagę, by spojrzeć na Enzo. Walker nie przypominał już bowiem dawnego siebie. Mocno zmizerniał, a szaty zwisały na nim luźno i zwiewnie.
- Zamierzam… co?
- Dobrze wiesz - odparł lurker, przystawiając sobie krzesło. - Powiedziałbym, że zbyt długo cię znam, ale nawet ślepy by dostrzegł, że coś cię trapi. Nigdy nie popadłeś w taki cug, więc wnioskuję, że nie jest rzecz na tyle trywialna, co złamane serce.
- Chciałbym. Byłoby to o wiele lżejsze doświadczenie - spojrzenie Barnesa, puste i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, przeniosło się na ogień. - Powiedz mi Enzo. Ale tak szczerze. Czy sądzisz, że istnieją zdarzenia, w wyniku których nie można nazywać się już człowiekiem? No wiesz, taka granica, jakiej przekroczyć nie wolno, ponieważ cokolwiek później zrobisz i tak zostaniesz przeklęty?
- Cóż, jeśli chodzi ci o bilans naszych uczynków, ja to widzę tak. Te złe nie anulują dobrych, ale istnieją odrębnie. Te pierwsze musimy traktować jako naukę, z drugich czerpać siłę. Nie rozumiem tylko dlaczego o to pytasz.
Walker prychnął. Potem zaśmiał się tak cierpko, że nurkowi przebiegł po plecach zimny dreszcz.
- Rozumiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale niestety to nie zawsze tak działa. Kiedy raz staniesz się potworem, nie możesz wrócić do normalności.
- Czy wreszcie powiesz mi, o co chodzi?
Walker spuścił głowę. Po jego policzku przebiegła pojedyncza łza, w której zapłonął odbity przed nim płomień.
- Oni wszyscy umarli Enzo. Właściwie, to zdechli. Zagazowaliśmy ich jak zwierzęta. Nie mieli żadnych szans - gospodarz wreszcie nie wytrzymał i ukrył twarz w dłoniach.
- Masz na myśli…
- Tak, spotkanie które zorganizowaliśmy parę tygodni temu. Ono nigdy nie miało polegać na transakcji handlowej, a przetestowaniu dla stolicy nowej broni. Chodziło o coś zupełnie nowego. Użycie czystej chemii, niestety cholernie skutecznej. Niech mnie Kaos pogrąży. Gdybyś widział co działo się z tymi ludźmi…
Castellari czuł w głowie mętlik. Nie bardzo wiedział jak ma pocieszyć znajomego. Jako członek rodziny Walker przecież musiał w tym uczestniczyć i co gorsza, utrzymać tajemnicę. Jej ciężar okazał się być jednak zbyt wielki.
Spojrzał przez szyby okien na wirujący po dziedzińcu śnieg.
- Wiesz, jakby nie patrzeć to nasi przeciwnicy. Pozbycie się ważnych urzędników Hanzy z pewnością zadało im poważny cios - zaczął dość nieśmiało.
- Ale byli naszymi gośćmi i przyszli tu bezbronni! Chodzi o metody, zabicie ich w tak bestialski sposób. To właśnie miało nas odróżniać od wroga. Nas, Wolne Miasta! Mieliśmy być tymi lepszymi, tymczasem jesteśmy potworami identycznej skali. Jeśli tak ma wyglądać prowadzenie polityki, to ja się z niej wypisuję.
Lurkerowi trudno było odbić ten argument. Szlachcic istotnie miał wiele racji oraz powodów do swojej goryczy.
- Ale… jak udało się zamaskować tak duży akt przemocy? - zmienił nieco temat.
Walker z kolei trochę się uspokoił. Odłożył alkohol na bok i pogrzebaczem wzniecił jaskrawe ogniki na palenisku.
- Betelgeza o to zadbała. Wydała ogromne pieniądze choćby na przekupienie postronnych osób. Podobną cenę zapłacono za maskowanie śladów i konfiskatę dokumentów mogących sugerować, że do spotkania doszło. Oczywiście ich Rada wie miało miejsce, ale nie może nam niczego udowodnić. Ze strategicznego punktu widzenia daje to same profity. Znacznie ich osłabiono, to raz. Po drugie sprawdziliśmy nowy środek do zabijania i wiemy, że gaz można używać do celów bojowych. Wreszcie nasza rodzina kwitnie w oczach Delegatury. Tylko jakim kosztem, pytam się!
- Rozmawiałeś o tym z resztą? O swoich wątpliwościach?
- Widzę, że nie nauczyłeś się jeszcze. Oni myślą w zupełnie inny sposób. Kiedy zagroziłem, że sprawa wyjdzie na światło dzienne, powiedzieli, tu cytuję “stawka jest za wysoka, żeby teraz wszystko się rozlało”. I że niby mój moralniak to jakieś fanaberie. Ale niech to cholera weźmie. Nie zamierzam ich słuchać.
- Ale wtedy… zniszczyłbyś własną rodzinę.
Walker spojrzał na przyjaciela tak, że tamten dosłownie go nie poznał. Odnosił wrażenie, jakoby patrzył na wypaczoną wersję arystokraty, którego miał przecież za wzór opanowania.
- A myślisz, że co zamierzam zrobić?
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 31-10-2017 o 14:25.
Caleb jest offline  
Stary 30-10-2017, 17:57   #199
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
- To musiało się w końcu stać. Przyszli o bladym świcie. Dwóch doktorów z Andromedy oraz tuzin straży. Wywlekli go z łóżka i oblekli łańcuchem jak psa. Jak tylko ujrzałem tę groteskową scenę, wiedziałem co się święci. Barnesowie w swoim mniemaniu mieli bowiem jakieś zasady. Ich własny brat zagrażał tajemnicy, lecz nie chcieli go zabić. Aczkolwiek przekonać solidną ilością złota, że człowiek ten jest zarażony, to już co innego. To właśnie wtedy widziałem go po raz ostatni, jak był siłą wyciągany ze swojego domu wprost do galery kierującej się na archipelag. Trudno powiedzieć czy śmierć nie byłaby dla niego lepszym rozwiązaniem. To co opowiadają o azylach mrozi krew w żyłach - ludzie zjadający się nawzajem, wszędzie anarchia, połowa mieszkańców zwyczajnie szalona. Lecz cóż wtedy mogłem zrobić? Jedynie udawać brak wiedzy i nadal służyć pozostałym Barnesom. Nikomu nie trzeba tłumaczyć jak cenny dla nich byłem, wszakże tylko część szlacheckich rodzin może pozwolić sobie na usługi prywatnego lurkera. Jednocześnie, on sami zdawali się mnie widzieć tylko jako pracownika. Tacy ludzie jak Kamienny Ród patrzą na innych ze szczególnej, bardzo zawężonej perspektywy. Dążę do tego, że widzą oni świat pod postacią pola usianego politycznymi figurami. Poza nimi, nie ma dla nich nikogo na tyle znaczącego, aby oceniać w kategoriach zagrożenia. Jeśli więc jesteś wyłączony z puli ludzi mogących im zaszkodzić, będą traktować cię tylko niczym narzędzie. Na swoje szczęście tak mnie właśnie postrzegali lub po prostu uznano, że zachowam milczenie.
Opowiadający znów rozkaszlał się. Brzmiał coraz słabiej i czuć było, że traci siły.
- Zaletą takiej pracy jest dość duża swoboda działania. Oprócz zlecanych przez nich wypraw, mogłem także działać na swoją rękę i zamierzałem to wykorzystać. Z czasem pojąłem, że muszę coś zrobić. To nie mogło im się, ot tak, upiec. Pod pozorem szukania nowego osprzętu, odwiedziłem kilka redakcji oraz siedzib wpływowych osób, których nie chcę tu wymieniać z nazwiska. Nikt nawet nie chciał słuchać o wyciąganiu brudów moich chlebodawców. Każdy zaś sugerował mi, aby zostawić tę sprawę i przerywał, jak tylko zacząłem opowiadać. Postanowiłem przyjąć więc inną strategię. Stać się lepszy w swoim fachu. A nawet więcej, być wręcz rekordzistą. Gdybym pobił wynik któregoś zejścia pod wodę i stał się odpowiednio sławny, ludzie zechcieliby mnie przecież wysłuchać. Mógłbym wykrzyczeć prawdę choćby na spotkaniu z prasą lub podczas publicznego wystąpienia. I początkowo plan ten szedł całkiem dobrze. Nie ukrywam, że jestem dobry w tym, co robię. Udało mi się odwiedzić wiele ruin na Morzu Srebrnym, wodach Lavos, Orhan i Qard. Zacząłem pojawiać się na językach, lecz wtedy właśnie wokół Barnesów i mnie w szczególności pojawili się ludzie w czerni. Nie powiedzieli tego otwarcie, ale zdawali czegoś domyślać. I znów musiałem odstąpić. Czułem, że ci goście nie żartują i choć nie powiedzieli mi ani słowa, byłem pewien że przejrzali mój plan. Cokolwiek dziwne, lecz to prawda. Na wiele miesięcy wypełniałem tylko misje polecone przez rodzinę i ani myślałem wychylać. Ludzie w czerni zniknęli tak szybko, jak się pojawili. Minęło wiele czasu i zapewne by tak pozostało, gdyby nie nastąpił kolejny przełom...

[1] Strażnik zdzierał głos poprzez gęsty dym snujący się po porcie. Na próżno jednak. Nie doszła go żadna odpowiedź. Spojrzał po towarzyszach znajdujących się z nim na dwumasztowcu. To byli twardzi ludzie, widzieli w życiu niejedno. Ale teraz w ich oczach jawiło się szczere zwątpienie.
- No dobra. Przygotować się do zejścia na ląd. Wy tam, przynieście garłacze. No dalej, zwijać żagle. Wiem jasna cholera, że słaba widoczność. Odbijcie bardziej na prawo, tam widzę dobre miejsce, gdzie wysiądziemy.
Gdy komisarz dostał raport z centrali, myślał że będzie to rutynowa kontrola. Nieraz zdarzało się, iż tracili łączność z daną wyspą. Na miejscu okazywało się, że zawiedli morscy gońcy, albo nawalił telegram. Ale tym razem było inaczej. Zbyt dużo obcował ze śmiercią, aby zignorować jej nachalną, choć niewidoczną obecność.
Jeden po drugim, wszyscy zeszli po trapie na brukowaną część portu. Stara stróżówka obok miała wyłamane z zawiasów drzwi. Dwóch mundurowych na szybko przeszukało wnętrze. Wyszli na zewnątrz rozkładając bezradnie ręce.
Ruszyli poprzez noc, rozświetlając najbliższą okolicę pochodniami. Szczapy w ich rękach trzaskały donośnie. Prócz odległego zawodzenia tłustych gawronów, był to tutaj jedyny dźwięk. Wyłaniające się z mroku budynki były kompletnie zdemolowane. Wyglądało to tak, jakby po całym Southand przeszło potężne tornado. Okna nosiły jedynie fragmenty szyb, uliczne latarnie wykrzywione zostały pod nienaturalnym kątem.
Kierunek był oczywisty. Blisko trzydziestometrowy, onyksowy mur. Identyczny jak każdy otaczający właściwe części wysp Andromedy. To za nimi, w tak zwanych azylach przetrzymywani byli chorzy, by tam dokańczać swojego żywota.
- Ktoś się tutaj będzie musiał solidnie tłumaczyć – stwierdził dowódca, jednak bez przekonania.
Oddział wszedł na znaczony końskimi kopytami most, pod którym rozciągało się koryto leniwej, mulistej rzeki. Dalej znajdowała się część mieszkalna dla strażników pilnujących bram oraz ich rodzin. Opary mgieł zaczęły robić się mniej intensywne, a najbliższe otoczenie lepiej widoczne.
- O kur… – zdążył wydusić ktoś na przedzie.
Inny strażnik zwymiotował, a parę osób cofnęło się do tyłu. Jedno było pewne. Komisarz miał jeszcze poczekać na swoje tłumaczenia.


Gdzieś dalej było już można zobaczyć zarys najbliżej bramy. A właściwie tego, co z niej zostało.

- Podobno Walker zbudował wokół siebie silne zgrupowanie na Southand. Obiecał swoim ludziom wolność, jeśli pójdą za nim w bój przeciwko Barnesom. Nie mógł powiedzieć, że jest jednym z nich, sam przecież był współwinny grzechom swojej rodziny. Przyjął więc nową tożsamość zwaną jako Shagreen. Prawdopodobnie przekonał kilku doktorów, którzy przywozili dostawy do głównych bram, aby zapewnić mu składniki na bombę. Trzeba wiedzieć, że Związek Ochrony Andromedy jest potężną organizacją i występują w niej ludzie o różnych poglądach. Rzecz jasna sporo czasu zajęło mu znalezienie właściwych strażników oraz zbieranie saletry oraz jej pochodnych. Musiał kolekcjonować ingrediencje w bardzo małych kawałeczkach. Racjonowano je za każdym razem dokładnie, żeby nikt inny nie zwietrzył podejrzanych przesyłek. W każdym razie, Walker uciekł z azylu i od razu zaczął przysparzać problemów Barnesom oraz podległych ich sztandarowi. Skala jego mordów zataczała coraz większe kręgi. Mój dawny przyjaciel chciał dotrzeć do sedna ropiejącego serca i wbić w nie ostrze prawdy. Przynajmniej taka była jego wizja, gdyż z czasem zaczął stawać się coraz bardziej radykalny. Barnesowie tymczasem mieli ciężki orzech do zgryzienia. Póki co, udawało im się jeszcze utrzymywać rzecz w tajemnicy, lecz była to tylko kwestia czasu, nim sprawa miała wyciec. Gascot i Deborah zwołali pomniejszą, spowinowaconą szlachtę i rozpoczęli narady co z fantem robić. Ja wciąż byłem częstym gościem na ich dworze i choć nie dopuszczali mnie do samych rozmów, pewnego dnia udało mi się podsłuchać bardzo intrygującą wymianę zdań.

Zostali przy stole tylko z najbliższą świtą. Każdy jednak wiedział, iż liczyły się tylko dwie ukryte w oparach tytoniu sylwetki. Po kilku godzinach słuchania rad oraz wskazówek od własnych ludzi, można było wyłożyć karty na stół. Nadszedł czas informacji przeznaczonych tylko dla uszu ściśle wyselekcjonowanych. A przynajmniej tak sądzono, gdyż zaraz za plecami lady Barnes, skrywał się ktoś jeszcze. Dwie godziny temu, wykorzystując przerwę w spotkaniach, za długą kotarę wsunął się pewien lurker. Czuł, że warto było czekać. Dopiero teraz miał usłyszeć prawdziwe zamiary dwójki, kiedy już odcedzili je od marnych pomysłów pomagierów. Czuł jak szybko bije mu serce, a czoło skrapla zimny pot. Był pewien, że jeśli tamci go nakryją, nie będzie dla niego litości. Bez względu na to, jaką wartość przedstawiał w ich rachunku zysków i strat.
Gascot nachylił się do stojącej na małym wózeczku butli i zaciągnął z przewodu zakończonego ustnikiem. Diabelski orfen, tego zapachu nie dało się pomylić z żadnym innym. Barnesowie wbrew pozorom i swojemu herbowi nie byli zrobieni z kamienia. Od czasu operacji sto dziesięć, każdy z nich znalazł sposób na walkę ze stresem. W przypadku Gascota był to ów specyfik, który dawał świetnego kopa na kilka minut i równie szybko zmuszał organizm do spożycia więcej. Deborah wybrała papierosy. Popielniczka przed nią wypchana była po brzegi, a ta odpalała już kolejny zwitek.
Kobieta przymrużyła podrażnione dymem oczy.
- Fakty są takie. Uciekł z wyspy. Urządził jakąś większą awanturę. No i ma ze sobą zarażonych, którzy teraz pójdą za nim w ogień.
Jej brat zdjął z głowy cylinder i przejechał po hebanie jego rondem.
- Nie gorączkuj się. Byliśmy gotowi na taką okoliczność.
- Kurwa mać. Nie gorączkuj się. Robi nam koło pióra. Jak możesz siedzieć tak spokojnie?
Gascot tylko parsknął. Spojrzał po zebranych i podniósł do góry palec.
- Doprawdy, zawodzisz mnie. Jedno zgniłe ziarno jest tu dosłownie niczym. Pozbędziemy się go, nawet nie brudząc sobie rąk. Proste rozwiązania są najlepsze.
Chciała coś dodać, ale od razu wstał i wszedł jej w słowo.
- Gdybyśmy mieli kogoś, dostatecznie zdesperowanego… Powiedzmy, kogoś kto stracił statek lub wpływy…
Teraz już wszyscy siedzieli jak na postronkach. Gascot pociągnął kolejną dawkę orfenu i wydmuchał błękitny otok przez nos.
- No dobrze. Po kolei. Daliśmy mu szansę, prawda? Nie chcieliśmy go zabijać, ponieważ to nasz brat. Papa by tego nie pochwalił. Lecz teraz przekroczył granicę. Jesteśmy pozbawieni wyboru. Nie możemy jednak grać na jego warunkach. Jeśli odpowiemy przemocą, wyjdzie że faktycznie ma nam coś do zarzucenia.
Wyjął skórzaną tubę i wysypał jej zawartość na stół. Przed zebranymi pojawiło się mnóstwo dokumentów, spisów oraz list z hanzyckimi pieczęciami.
- Podczas naszego uroczego spotkania ze sto dziesiątką, zostawili oni po sobie wiele pism. Wśród nich, te dotyczące szlaków handlowych oraz informacji, które statki są mniej lub bardziej chronione.
- Ich ważność już dawno minęła - ktoś odważył się wtrącić.
- Oh. Nie sądzę. Hanzyci planują swoje ruchy na wiele lat do przodu. To konserwatywni ludzie, którzy nie lubią zmian. Mamy więc przynajmniej osiemdziesięcio-procentową pewność, że jesteśmy w stanie zlokalizować mniej zabezpieczony kurs. Wystarczy podsunąć go Delegaturze. Oczywiście, nie mogą zaatakować takiej jednostki w oficjalny sposób. Ale od czego mają korsarzy, prawda? Spójrzcie na to - wskazał pożółkły papirus i pociągnął po nim palcem. - Ten świstek wyraźnie wskazuje, iż pewien niepozorny stateczek regularnie wozi na pokładzie spore ilości zboża. W Rigel potrzebują go na bieżąco. Nie pominą takiej okazji.
Deborah otworzyła właśnie kolejną paczkę swojej używki. Jej niezdrowa cera trzęsła się w lekkich spazmach.
- Więc wystawimy Delegaturze łatwy kąsek, oni wyślą swoich zabijaków i później odbiorą od nich zrabowane zboże. Co to ma wspólnego z naszym bratem?
- Nie dałaś mi dokończyć, siostrzyczko. Oczywiście będziemy na bieżąco informowani, gdzie konkretnie dojdzie do przekazania towaru. Wtedy z kolei zagramy odwrotną kartą. Powiemy Hanzie, gdzie znajduje się ich ukradziony ładunek i że może go sobie wziąć.
Siostra szlachcica zacisnęła papierosa między długimi paznokciami. Ten niemal złamał się na pół.
- I tak po prostu nam uwierzą? Po tym co im zrobiliśmy? Poza tym, to bratanie się z wrogiem. Miejże trochę szacunku do siebie.
Gascot pokręcił głową. Uśmiech nawet na chwilę nie spełzł z jego dziwnie szerokich ust, które nadawały mu mroczną aparycję.
- Czy podczas naszej “transakcji” kamieniami, dwa lata temu, również byliśmy zdrajcami? Wyciąganie ręki do Hanzy nie liczy się, jeśli robimy to dla picu. Są tylko kolejnym narzędziem, zrozum to wreszcie. I tak, jest ktoś, kto nie będzie patrzył na przeszłość oraz straty. To mała frakcja zwaną Kompanią Wilka. A człowiek, którego potrzebujemy nazywa się Patrick von Tier.


- Facet jest na cenzurowanym. Musieli go na parę lat wysłać do zarządzania koloniami na Serpens, bo zbyt się panoszył. Interesują go tylko eksperymenty medyczne i przerabianie ludzkiego organizmu. Gość jest pierdolnięty na tym punkcie, autentycznie. Wierzcie mi, pokusi się na pochwycenie potencjalnych podmiotów swoich eksperymentów. Będzie miał do czynienia ze złodziejami, więc dostanie prawo zrobienia z nimi co tylko zechce.
- Czuję, że zmierzasz do jakiejś puenty - oczy palaczki były teraz dwoma cieniutkimi kreskami.
- Oczywiście. Na miejscu spotkania rozegra się bitwa. Z jednej strony Delegatura oraz korsarze, z drugiej von Tier ze swoimi ludźmi. Hanzyta skopie wiele tyłków, spali im statki, ale ktoś od nas powinien uciec. W tym momencie wreszcie pojawiamy się my. Lokalizujemy niedobitków i mówimy, że wiemy kto ich sprzedał Hanzie. Lecz jeśli chcą się tego dowiedzieć, muszą najpierw pomóc nam. Niech pozbędą się naszego problemu. Załatwimy braciszka obcymi rękoma, a ci goście będą jeszcze myśleli, że robią to dla własnego dobra! Mówimy o sytuacji, w jakiej nic nie tracimy.
Zapanowała cisza. Wszyscy trawili przedstawiony scenariusz i strzelali wzrokiem po rodzeństwie. Gascot znów wciągnął trochę orfenu.
- Oczywiście zawsze jest opcja, że von Tier wszystkich wyrżnie lub przerobi na tych swoich mutantów. My jednak potrzebujemy kogoś, kto potrafi przeżyć. Należy powtarzać cały proces i próbować do skutku. Wreszcie natrafimy na kogoś o tyle żywotnego, aby pomóc naszej sprawie. Po prostu mi zaufajcie, a niebawem nasz niesforny psiak będzie tylko wspomnieniem.

Richarda uderzyła w tym momencie nagła konkluzja. Historia, której był własnym świadkiem - gdzieś już ją słyszał. A przynajmniej fragmenty. Nie powinno to być możliwe, a jednak wyraźnie poznawał pewne wątki.
I wtedy go olśniło. Chodziło o moment instalacji implantu w jego ręce. Felczer Willard podał mu środek działający na zasadzie narkozy. Ostrzegał, że pod jego wpływem mózg pacjentów generował pewne wizje, które stanowią zlepek losowych scen i nie powinien przywiązywać doń wagi. A jednak rzeczy, których wtedy był świadkiem, zdawały się wręcz immanentną częścią tej opowieści. Była sala pogrążona w gęstym dymie, jakiś człowiek z wyrzutami sumienia, a potem konspiracyjna narada. Lecz szczególnie wyraźnie jawiło mu się wspomnienie trzech dróg, z których jedna zaprowadziła go na pewien statek.

[2] Gdy otworzył oczy, gabinet był pusty. Musiało minąć sporo czasu, bowiem za oknami już wyraźnie ciemniało. Powoli zsunął się z miejsca. Był zmęczony, kotłowało mu się w głowie. Tak musiały działać echa substancji, o której mówił Willard. Zataczając się, przeszedł na korytarz. Nogi miał jak z waty, był niemal pozbawiony ich czucia. Teraz hall wydał mu się znacznie dłuższy, zaś każdy następny krok w osobliwy sposób potęgował dystans dzielący od głównej części budynku.
Zielonkawa mgła roztaczała się po jego posiadłości. Z jakiegoś powodu nie widział w tym nic dziwnego. Postąpił kolejne, chybotliwe kroki. A może to ściany w okół niego się tak dziwnie poruszały? Trudno szło to stwierdzić, nie mógł zebrać myśli. Opar wokół niego zniekształcał otoczenie. Teraz struktura budynku wyraźnie ulegała zmianom. Fragmenty korytarza rozsuwały jak gdyby zostały umieszczone na kołach.
Minęła chwila, godzina, a może cały rok. La Croix zupełnie zapomniał jak się tu znalazł. Kroczył po spękanej, brunatnej glebie. Wokół było zupełnie cicho, nie słyszał nawet własnych kroków. Skały oraz powykręcane, suche drzewa pojawiały się zupełnie znikąd. Wystarczy, że skupił gdzieś wzrok, a tam materializowały się poszczególne elementy jałowych ziem. Nie mając większego wyboru, wciąż parł do przodu, gdzie w końcu stanął przed zagadkowym rozwidleniem.


Przed sobą miał teraz trzy drogi. Z lewej strony widział skłębione, morskie bałwany. Wezbrane fale zastygły w miejscu, przypominając błękitne kamieniołomy. Podobnie stało się ze statkiem dryfującym w oddali i wielką, pokrytą strupami głową morskiego zwierzęcia. Cały ten obraz pozostał nieruchomy, jakby zatrzymany w czasie boską ręką. Z jakiegoś powodu szlachcic czuł, że gdyby postąpił w kierunku morza, nie pochłonęłoby go. Więcej nawet, mógłby poruszać się tam, niczym po twardym gruncie.
Droga na wprost kierowała ku iście groteskowej scenie. Znajdowały się tutaj stosy ciał, rzucone jedno na drugim. Część trucheł zdążyła już przegnić i pozostawić po sobie bielejące kości. Inne były całkiem świeże. Powykręcane członki ściskały się wzajemnie w wymyślnych pozach.
Wreszcie na prawo Richard dojrzał wysoki nasyp, gdzie wznosiła się sporych rozmiarów budowla. Przypominała mu katedrę, aczkolwiek dostrzegł jedynie zarys kopuł na jej dachu. Dochodziły go stamtąd buczące dźwięki przypominające masowo odprawianą mantrę.
[3] Każda droga zdawała się kryć tajemnicę. Pierwsza związana była z morzem, druga ze śmiercią, natury trzeciej Richard do końca nie rozumiał, choć spodziewał się powiązania ze sferą sacrum. Ostatecznie zdecydował się odbić w lewo. Nie czuł przestrachu wchodząc na statyczną wodę przed sobą. Czemuś wiedział, że morze nie pochłonie go w niespodziewanym momencie.
Duży frachtowiec stał zagłębiony w falach niczym w gęstej smole. Rozbryzgi na jego kadłubie wisiały w powietrzu i gdyby szlachic zechciał, mógłby się na po nich bez trudu wspiąć. Nie było to jednak konieczne, by dostać się na pokład. Jedno mrugnięcie okiem - i już na nim był. Tak jak poprzednio, ta dylatacja czasu i relatywność przestrzeni wcale go nie dziwiła.
Wokół na powrót zapanowała mgła, przez którą Richard przedzierał się jak ślepiec. Co raz widział w niej zarysy załogi, lecz zanim zdążył kogokolwiek zawołać, postaci te gdzieś znikały. Zdeterminowany miotał się na prawo i lewo, chcąc dowiedzieć się kim są i gdzie zmierzają. Słyszał ich niezrozumiałe szepty, ale nie mógł na żadnego natrafić. Kiedy uznał już sprawę za straconą, nagle mleczny otok pierzchł jak gdyby zmieciony niewyczuwalnym podmuchem. Nareszcie ich ujrzał...


Wielu leżało martwych. Ich skóra była poczerniała, twarz oraz klatki piersiowe kompletnie zapadnięte. Szmaty jakie kiedyś służyły za ubiór, zwisały smętnie z napuchniętych ciał. Lecz część groteskowej załogi wciąż operowała przy linach, żaglach i sterze. Wyglądali niewiele lepiej, skóra niemalże odchodziła im od kości. La Croix dopiero po chwili zorientował się, że nie widzi żywych trupów, a ludzi dotkniętych plagą z Andromedy. Oni także teraz zastygli w czasie, mimo to wciąż mógł usłyszeć ich przyciszone głosy.
- Z Southand, z okowów wyrwani…
- Odebrać to, co się należy…
- Ku tym, co zdradzili…

- Po tym, co usłyszałem, było już dla mnie jasne, że muszę wypisać się z tego interesu. Podjąłem to ryzyko i nie ważąc co sobie pomyślą Barnesowi złożyłem im wymówienie z dnia na dzień. Ci ludzie chcieli zrobić ze swojego brata potwora, choć wcale im nie utrudniał tego zadania. W dodatku przygotowywali wentyl bezpieczeństwa, aby zabił go ktoś inny. Coś podobnego nie mogło ujść rodzince na sucho. Tylko ja znałem prawdę i mogłem pomóc nowo mianowanemu Shagreenowi. Lecz to oznaczało powrót do moje planu. Znalezisko tak spektakularne, aby zyskać protektorat Związku Wolnych Miast oraz przychylność prasy. Musiałem to robić bardzo szybko. Barnesowie nie byli głupi, a tym bardziej ci ludzie odziani w czerń, których natury wciąż jeszcze wtedy nie znałem. Teraz pragnę wrócić do badań mojego przyjaciela. Mówiłem już, że skupiał się on na północy. W istocie, w związku z trudnymi warunkami, wiele z tamtejszych ruin nigdy nie zostało zbadanych. Wybrałem się najdalej w tamtym kierunku, gdzie każde zejście pod wodę stanowiło śmiertelne zagrożenie poprzez zamarznięcie. Potrzebowałem pójść tam, gdzie jeszcze nikogo nie było. Zdobyć coś dostatecznie podniosłego. I rzeczywiście znalazłem. Ślad Yarvis.

Zoi podpisała ostatni z dokumentów pozostawionych jej na biurku przez jednego z jej pracowników. Odłożyła swoje pióro i rozpostarła wygodnie na swoim fotelu. Refleksy rzucane przez grube szyby koiły ją w jednym z nielicznych momentów, kiedy mogła wreszcie odpocząć. Nie na długo jednak. Jej sekretarz wychylił głowę do wnętrza podwodnego gabinetu i zapowiedział kolejnego gościa.
- Powiedz, żeby przyszedł jutro - machnęła dłonią Clemes i ziewnęła ostentacyjnie. - Wbrew pozorom nie jestem robotem, a to był bardzo intensywny dzień.
- Myślę, że to osoba, która nie może czekać - mruknął tamten i spojrzał na korytarz - Enzo Castellari.
Szefowa gildii podniosła wysoko brew. Nie spodziewała się tego. Plotki mówiły, że Enzo ostatnimi czasy zapuszcza się w rejony, które omijali nawet najbardziej odważni lurkerzy. Wiedziała także kto go poszukuje. Ludzie, którym zawdzięczała sporo nowego sprzętu dla gildii. Uśmiechnęła się szeroko.
- Co się tak gapisz? Wpuść go.
Facet wyglądał jak zjawa. Był blady i trząsł się od wejścia. Jego głęboko osadzone oczy przypominały dwa nikłe ogniki.
- Enzo - przywitała go Zoi. - Kopę lat. Czemu mogę zawdzięczać tę wizytę? Wody, czegoś mocniejszego?
- Obejdzie się. Nie mam wiele czasu - wybełkotał tamten i usiadł przy jej biurku.
Spojrzał jak elektryczny, czarny węgorz zatańczył za grubym szkłem. Gildia znajdująca się pod powierzchnią łączyła się z wodami portowymi i bywało, że co bardziej odważna fauna podpływała na jej teren.
- Mam coś bardzo cennego. Chciałbym abyś rzuciła na to okiem - wypalił nagle, próbując opanować drżenie rąk.
- Wiesz, zawsze chętnie obejrzę świeży artefakt, lecz znasz zasady. Jeśli mamy współpracować, musisz zapisać się do gildii lub oddać mi ten przedmiot. Długofalowo lepiej na tym wyjdziesz.
- Problem w tym, że nie mogę. Rozumiem, że moje nazwisko byłoby dobrą reklamą… lecz w tym właśnie rzecz. Muszę unikać wykrycia. Jeśli ktoś się dowie, że tu byłem lub gdzie zmierzam, bardzo szybko mnie dopadną. To jedno. Po drugie, wiesz co sądzę o archiwum twoich artefaktów.
Zoi uznała, że zignoruje ostatnią uwagę. Wydęła teatralnie usta.
- Czego konkretnie ode mnie chcesz?
- Abyś sprawdziła rzeczy, które wyłowiłem. Odnoszę wrażenie, że miejsca które odwiedziłem nigdy nie zostały zbadane. To może być przełom.
Zoi pokręciła głową i westchnęła ciężko. Enzo po prostu wyjął obleczone w szmaty zawiniątko i z najwyższą atencją odsłonił zaśniedziałą pozytywkę. Artefakt miał liczne zacieki po wodzie, wciąż jednak prezentował się bardzo okazale.
- Myślę, że właśnie coś ruszyłem w temacie Yarvis. To było w ruinach na Oceanie Polarnym. Znalazłem trop pewnej aktorki. Nazywała się Margaret Simons. Chodzi o dany jej prezent z dedykacją. Stąd wiem, że należał do niej.
Zoi obejrzała przedmiot okiem fachowca. Nie mogła ukryć zdziwienia.
- Rzeczywiście. “Wyprodukowane przez Craftsmen United Incorporation”. Według mojej wiedzy ta właśnie spółka działała na terenie Yarvis.
Enzo pokiwał głową.
- Tego właśnie potrzebowałem. Opinii od fachowca. Sam zacząłem badać historię tej artystki oraz zbierać wszystkie informacje, jakie udało mi się o niej zdobyć. Mam już wyłowionych kilka jej obrazów, fotografii oraz gadżetów, których używała. Część również została zrobiona przez tę samą firmę, więc pochodzenie pozytywki nie jest przypadkiem. Następny trop prowadzi na Myth. Podobno mógł tam być teatr, w którym kobieta grała. Lecz nie chcę stracić tego, co już uzbierałem. Płynę tam jeszcze dziś.
- Gildia chętnie przyjmie twoje rzeczy.
Castellari nie wytrzymał. Uderzył pięścią w plik dokumentów, leżący między dwójką. Zadzwoniły spinacze oraz stalówki.
- Ty i twoja chora ambicja! Kochasz swój prestiż, nie pracę. Połowa artefaktów gildii kurzy się od lat. Jesteś jak ten pies ogrodnika! Jeśli zostawię swoje znaleziska u ciebie, świat o nich zapomni. A tymczasem ludzie muszą poznać prawdę. Bo widzisz, są osoby, którzy nie chcą, abym odnalazł Yarvis. Nie wiem dlaczego, ale są bardzo skuteczni. Ledwo gubię swój ogon, ale w końcu mogę zrobić błąd. A wtedy…
Węgorz na zewnątrz wywinął kolejny piruet, gdy nagle gdzieś z toni podpłynął do niego ogromny kształt. Morski stwór tylko uderzył ciężką szczęką i zgniótł swój posiłek. Enzo przyglądał się ów puencie z milczącą grozą.


Zoi przekrzywiła głowę, przybierając zirytowany wyraz twarzy.
- Sądzisz, iż nie ma we mnie duszy odkrywcy. Że twoje odkrycia tylko się u nas zmarnują. Jednak widzisz. Ty jesteś wolnym strzelcem. Ja mam pod sobą całą gildię. Nie idzie z pozycji lidera pozostać wiecznie tym samym poszukiwaczem z gorącą głową, jakim było się na początku. Skoro twoje przedmioty w jakiś sposób sugerują istnienie Yarvis, postaw wszystko na jedną kartę. Jeszcze raz daję ci szansę. Zapisz się do nas i promuj odkrycia poprzez “Nautilusa”.
- Tyle tylko, że ja na razie mam zwykłe poszlaki. A muszę mieć pewność. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz. Robię to nie tylko ze względu na wyspę. Słyszałaś o Shagreenie, prawda?
- Tak. I jest to temat, którego lepiej nie ruszać..
- Nie musisz tego robić. Tylko, że ja wiem o nim całkiem sporo. Jednak kiedy ostatnim razem wykorzystałem okazję podczas wywiadu, zaraz po jednym z zejść na terenie Serpens, moi prześladowcy, jak się okazuje noszący miano Black Cross, przerwali spotkanie nim zdążyłem powiedzieć prawdę o ucieczce z Southand. Zrobiła się ruchawka, a ja musiałem uciekać. Było już pewne, że zarówno oni jak i Barnesowie wiedzą o moich zamiarach.
Clemens przełknęła głośno ślinę.
- Czyli…?
- Powiedziałbym ci, ale teraz nie wiem nawet czy mogę wciąż ci ufać. Dopóki nie mam pewnego dowodu na istnienie Yarvis, mój głos i tak się nie przebije wśród sączonych kłamstw o Shagreenie.
- Dlaczego w ogóle uciekłeś od Barnesów?.
- Po prostu musiałem. Już zdali sobie sprawę, że działam na ich niekorzyść. Zarówno oni, jak i Black Cross działają w jakiejś zmowie.
Zoi spojrzała na tylne drzwi swojej pracowni. Tuż za nimi znajdował się jeden z komputerów, który dał jej nie nikt inny jak ludzie w czerni właśnie. Może gdyby Enzo nie był takim głupcem i chciał połączyć z nią siły, skończyłoby się to inaczej? Tymczasem skoro miała wybierać pomiędzy potężną organizacją, a samotnym lurkerem na straceńczej misji…
- Nie chcę tego słuchać. To są twoje zmartwienia, skoro odmawiasz współpracy.
Enzo aż przygryzł język i spiorunował kobietę spojrzeniem.
- Dostałem to, co chciałem, Zoi. Potwierdzenie. Pomimo twojej buty znasz się na rzeczy i jeśli twierdzić, że szkatułka pochodzi z Yarvis, to mi wystarcza. Szanuję twoją wiedzę, ale nie zimne nastawienie do fachu, który wymaga otwartego serca. Dlatego pozostawię rzeczy u kogoś innego.
- Masz na myśli tego postrzelonego historyka, Ferata?
- W istocie. Może i jest mało rozgarnięty, ale naprawdę wierzy w to co robi. Tymczasem żegnaj.
Enzo obrócił się na pięcie i Zoi już za chwilę została sama. Nie dała tego po sobie poznać, ale była wściekła. Za kogo on się miał? Nie było poteżniejszej gildii lurkerów niż “Nautilus”, tymczasem ten idiota jawnie gardził organizacją.
Otworzyła tylne drzwi i podeszła do centrali, wybierając przesyłanie wiadomości. Wybiera się na Myth, co? Może pora, aby utrzeć mu nosa. Znała bowiem ludzi, którzy bardzo chętnie dowiedzieliby się o jego planach.
Nie wiedziała jeszcze wtedy, na ile jej motywacja była kierowana ślepą dumą i kim w istocie byli ludzie, z którymi jak sądziła, warto było współpracować. Dopiero znacznie później miała zdać sobie sprawę ze swojej pomyłki [4].
Z niewzruszoną miną wcisnęła przycisk i rozpoczęła nadawanie wiadomości.

Historia lurkera powoli się kończyła. Podobnie jak jego siły. Teraz mówił już wyjątkowo słabo i Jacob był zmuszony podkręcić głośność nagrania o trzy stopnie na ośmocyfrowej skali. Enzo wydawał się już być wyjątkowo zrezygnowany.
- Wybrałem się więc na Myth. Wynająłem niewielką łódź podwodną. Dawny przemytnik podmienił dla mnie dokumenty pojazdu, więc nikt nie powinien mnie zlokalizować. Tylko Zoi oraz Ferat, którego potem odwiedziłem, wiedzieli gdzie zamierzałem płynąć dalej. Lucjusz ma to do siebie, że praktycznie nie potrafi spiskować. To zbyt prostolinijny człowiek. Spodziewam się, iż to Zoi wydała mnie Black Cross. Niech ją cholera ściśnie mocniej niż ciśnienie na dnie oceanu.

Czuł, że serce wali mu jak dzwon. Pomimo panującego na tej głębokości chłodu, wylewał z siebie siódme poty.
Pośród budynków oraz prastarych murów przewijały się cienie postaci. Nie były to morskie zwierzęta, je z pewnością by rozpoznał. Obłe kształtt ubrane były w ściśle przylegające do ciał kombinezony. Enzo wydawało się, że dostrzegł również coś w rodzaju plecaków, które w jakiś sposób znacznie przyspieszały ruch otaczającej go grupy.


Dostrzegł zejście prowadzące gdzieś pod morskim dnem i niewiele myśląc, skierował się właśnie do niego. Zimne ściany zamknęły się wokół niego. Nie odwracał się, choć wiedział, że są tuż za nim. Sapiąc coraz donośniej, odbił do losowego zakrętu, bez żadnego pojęcia gdzie może poprowadzić go następny korytarz. Niestety, okazało się że trafił do czegoś, co było kiedyś piwnicą, a teraz stanowiło ślepy zaułek.
I wtedy ich ujrzał. Kilku nurków ubranych tylko w czerń. Jeden z nich nosił długi, obły karabin, a przynajmniej coś sugerującego tego typu broń. Kiedy nacisnął spust, lufa wyrzuciła z siebie strumień powietrza, zaś Enzo poczuł drżenie całego ciała. Jego uszu doszedł nieprzyjemny ton, który aż rezonował gdzieś w głębi czaszki. Broń sejsmiczna - zdążył pomyśleć tylko, gdy przejście obok niego rozpadło się na małe kawałeczki.
Radio odżyło na chwilę. Ktoś łapał jego fale. Obojętny, dziwny głos obwieścił mu:
- To nic osobistego lurkerze. Robimy tylko swoją robotę.

- I to już wszystko. Nie wiem jak długo tu jeszcze wytrzymam. Chciałbym, aby moje dziedzictwo nie przepadło i proszę każdego, aby postarał się sprawiedliwie oceniać me czyny. Ja nie potrafię już tego robić. Dopada mnie chyba szaleństwo. Kiedy teraz bowiem myślę, o tym jak natrafiłem na ślad Yarvis, odnoszę wrażenie, że coś zostało zasiane w moim sercu. Nie wiem dlaczego, ale myśl o tym miejscu obecnie mnie przeraża i chyba wcale bym nie chciał go odnaleźć. Zupełnie jakby związana była z tym miejscem jakaś złowroga siła. Czy ci ludzie chcieli mnie przed nią uratować, wybierając dla mnie inną śmierć? Te myśli są kompletnie bez sensu. A jednak nie dają mi spokoju.
Ubywa mi tchu, więc teraz chciałbym podziękować wszystkim dobrym ludziom w moim życiu. Lucjuszowi Feratowi, Denisowi Arconowi oraz jego ojcu, a także Walkerowi, choć trudno powiedzieć kim teraz w istocie jest. Podobno w jakiś sposób zdobył zakazane implanty i chce je wykorzystać w swojej misji. Chciałem ratować go, a przynajmniej sprawić, aby świat dowiedział się o jego krzywdzie. Kiedy jednak tkwi się takim miejscu jak to, wiele rzeczy nabiera nowego wymiaru. Mówię to z wielkim trudem, lecz jeśli ten człowiek posunął się już zbyt daleko w swoim obłędzie, być może trzeba go będzie usunąć. Drogi słuchaczu, oceń to sam.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 31-10-2017 o 15:01.
Caleb jest offline  
Stary 31-10-2017, 18:25   #200
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Nikt inny prócz Denisa nie mógł odczuwać tak głębokiej empatii z Enzo. Głos przyjaciela sprawiał, że Arcon ponownie znalazł się w podwodnej pułapce. Słowa z otchłani przynosiły ze sobą wielorakie uczucia, nagromadzone przez kilka miesięcy, sączące się teraz niczym krew z niezaleczonej rany. Wszystkie wydarzenia, w których brali udział zazębiały się w te szaloną historię. Młodzieniec mógł ocenić je z własnej perspektywy. Nie skupiał się na innych, domyślając się że przeżywali podobne emocje.

Testament poławiacza dobitnie ukazywał prawdę o wydarzeniach, które doprowadziły świat do chaosu. Kamienny ród, w zasadzie przeklęty ród...- pomyślał lurker. Nigdy nie spodziewał się, że Hanza do której nie miał zaufania i uważał za szkodliwą organizację, a nawet przez pewien czas winił za śmierć ojca, w porównaniu ze szlachecką rodziną okaże się ostoją człowieczeństwa. Ci zaś przeciwnie - barbarzyńcami, którzy w imię chorych ambicji, zatrzęśli posadami świata. Tak, bez wątpienia zaraza toczyła członków Kamiennego Herbu i to zanim Shagreen stał się mścicielem krzywd. Gdyby jednak nie różnił się od swojego rodzeństwa zapewne sprawa nigdy nie wyszłaby na jaw. Potwierdziło się, że Walker Barnes był tragiczną postacią. Paradoksalnie po wydarzeniach na Southand stał się jeszcze gorszy niż rodzeństwo. Niepohamowany w pragnieniu zemsty, sięgający zakazanych implantów i przynoszący zagładę miastom Oriona. Ostatnie słowa Enzo poddały w wątpliwość poczytalność Shagreena. Kwestionował ją, pomimo lat przyjaźni i owocnej współpracy przy szukaniu śladów Yarvis. To dawało do myślenia. Denis już wcześniej wiedział, że decyzja kogo poprzeć w konflikcie, będzie niezwykle trudna. Nie mogli sobie pozwolić na to, by stać z boku i przyglądać się katastrofie. Najwłaściwszym rozwiązaniem wydawało się podzielenie świadectwem Castelariego.
- Powinniśmy to upublicznić. Świat musi się dowiedzieć o niegodziwości Barnesów. - jako pierwszy skomentował nagranie.

Nie wróci to życia Enzo, nie naprawi krzywd wyrządzonych po obu stronach barykady, lecz może będzie przestrogą, aby uniknąć w przyszłości podobnej gehenny. Zdawał sobie sprawę, że to idealistyczne myślenie, że ludzie bez względu na czasy, potrafią sobie zafundować terror. Nie godził się na to i wyrażał zdecydowany sprzeciw. Pomyślał o Zoi Clemens. Mimo żywionej urazy i oczywistej współodpowiedzialności za śmierć przyjaciela, mogła jeszcze odpokutować za przewiny. Sprzęt gildii sprawi, że odnalezienie Yarvis, może być nie tak całkiem odległym marzeniem..

Po chwili wrócił z dalekiej podróży do miejsca odsłuchu i bolesnej rzeczywistości. Był ciekaw, czy Jacob okaże jakieś uczucia, a Richard siłę charakteru godną jego pozycji i niegdyś piastowanego urzędu...
 
Deszatie jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172