Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-07-2019, 17:44   #251
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



W bardzo prosty sposób.
Siedział na samym środku pola. Wokół niego znajdował się rząd spopielonych kamieni. Następnie po zewnętrznej obwódce siedziało i medytowało grono Konsumentów. Zamykała je kolejna obwódka drobnych głazów. Alice ujrzała jarzące się, czerwone kamienie. Nie miała pojęcia, na co patrzyła. Może to były zwyczajne kamienie, tyle że rozgrzane do czerwoności… a może świecące rubiny. Mogła zgadywać, jednak na pewno nie wyglądały na zjawisko naturalne lub zwyczajne.
Duncan otworzył oczy. Do tej pory medytował. Ale wyczuł obecność Alice i Pyrgusa, kiedy ci pojawili się. Wyszli zza rogu kompletnie zauważeni.
- Córko… - przywitał się daemhan, jak go nazywali mooinjer veggey.
Alice zebrała w sobie tyle godności ile posiadała. Wyprostowała się dumnie, z orłem na swym ramieniu i ruszyła w jego stronę.
- Ojcze… Wybacz, że tyle mnie nie było - powiedziała. Nawet nie musiała udawać zmęczonego głosu. Naprawde taka była. Na jej rękach były pozasychane ślady krwi, świadczące o jej osłabieniu najlepiej. Rozejrzała się po Konsumentach, a potem po kręgach. Policzyła pobieżnie ilu ich mogło być.
Cały tuzin. To były postacie całkowicie czarne. Zarówno ich skóra, ubrania, twarz, włosy… wszystko… zlewało się w jeden nieprzenikniony mrok. To wyglądałoby dziwnie po zmroku, natomiast wciąż było jasno. Już nie tak bardzo, jak przed objazdem całego Isle of Man, jednak słońce świeciło… choć jego promienie nie były w stanie rozproszyć sylwetek Konsumentów. Na ich czołach świeciły jasne gwiazdy. Takie same jak ta, która znajdowała się na dłoni Alice. W ogóle nie zwracali na nią uwagę. Siedzieli rozstawieni w równej odległości i ich twarze były zwrócone przed siebie. Przypominali nieco bardziej lalki, niż prawdziwych ludzi. Rudowłosa pomyślała, że istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że Duncan sterował ich umysłami. Zdawali się mieć je kompletnie wyprane. A może to wcale nie byli prawdziwi ludzie, a jedynie stworzone przez niego cienie? Nie miała pojęcia. A jednak odniosła dziwne wrażenie, że kiedyś Konsumenci wampira byli zwyczajnymi osobami. Tylko zostali odmienieni w ten sposób. To by bardziej pasowało do spektrum mocy Dubhe.

Alice nie podeszła blisko do Duncana. Zatrzymała się jakieś dziesięć, czy nawet piętnaście metrów dalej, wiedziała, że dla niego to i tak nic.
- Jednak przyszłaś mnie odwiedzić - powiedział Duncan. - Z mooinjer veggey na ramieniu. Czy to faza nastoletniego buntu? Być może tak. Jednak sądzę, że możesz już nie wyrosnąć z tej antypatii, którą mnie darzysz. Smutno mi z tego powodu, jednak czasami tak po prostu jest - westchnął. - Bez względu na twoje intencje i to, jak bardzo się starasz, nie odmienisz zdania drugiej osoby na twój temat. Chyba już zawsze będziesz bała się mnie i nienawidziła. Czy też czujesz względem mnie obrzydzenie? - Duncan zawiesił głos, spoglądając na Alice. - No cóż, chyba nie powinienem cię za to winić - westchnął. - Bardziej przypominam potwora, którym straszy się małe dzieci, niż mężczyznę, w którego można wierzyć i za którym można byłoby pójść bez obaw, czyż nie? - zapytał. - Chyba że jesteś jedną z nich - spojrzał na swoich Konsumentów. - Trochę jesteś, jednak różnice są dość znaczące i wyraźne.
Alice zerknęła znów na czarne postacie, po czym popatrzyła na Duncana.
- To nie tak ojcze… Ja przyszłam przeprosić… - powiedziała pokornym tonem. Zrobiła odrobinę zasmuconą minę. Weszła w rolę córki, którą nigdy nie była, a którą chciała być. Opuściła wzrok w ziemię, po czym spojrzała znów na Duncana.
- Udało mi się podstępem wydostać ze świata wróżek… I przyszłam do ciebie, żeby ci coś dać, w geście pojednania… - przeciągała dalej. Przyjeła nawet postawę jakby naprawdę się poddała i nie miała zamiaru już się z nim kłócić.
- Przemyślałam naszą rozmowę i doszłam do wniosku, że masz rację… Masz dużo większe doświadczenie ode mnie… Jesteś mądrzejszy o wiedzę sprzed lat. Tylko ty możesz ocalić świat przed zagrożeniem… Zezłościłam się, bo chcesz skonsumować moich przyjaciół… Ale najważniejsze jest dla mnie, żeby świat przeżył i moje dziecko… Twój wnuk… Więc… Więc masz rację… wybaczysz mi, że próbowałam zrobić sobie wcześniej krzywdę? - zapytała i posłała mu cierpki, nieśmiały uśmiech. Miała nadzieję, że Duncan połknie haczyk.

Duncan zmarszczył brwi.
- Mógłbym ci wybaczyć - powiedział. - Tak myślę. Taką mam nadzieję… - zawiesił głos. - Czemu masz takie rany na dłoniach? - zapytał i zmarszczył brwi.
Jego Konsumenci wciąż przysłuchiwali się. A może nie. Jedynie przebywali w tym miejscu, jednak nie byli świadomi tego, co się dzieje wokoło. Istniała taka możliwość.
- A co to za prezent? - zapytał. Oczywiście musiało go to zainteresować. - I jak mogłaś wydostać się podstępem, skoro przyszłaś w asyście mooinjer veggey? Nie wygląda mi na spętanego żelazem.
Rudowłosa kiwnęła głową.
- Przyprowadziłam ci dzieci Titanii… Obiecałam im pomóc w powstrzymaniu cię, bo nie dają rady powstrzymywać twojego ataku na ich wymiar, więc chcieli się mnie pozbyć. Gdy znaleźliśmy się tu, powiedziałam, że potrzebuję energii by cię powstrzymać, stąd te zranienia. Konsumowałam… A jak zyskałam dość siły, udało mi się pochwycić córkę Titanii i dlatego jej brat się poddał. I pokornie siedzi. Zastrzegłam, że jeśli tego nie uczyni, to jej stanie się krzywda… Jesteś ze mnie dumny ojcze? Udało mi się coś dla ciebie zrobić - powiedziała i poruszyła lekko ramieniem, na którym siedział Pyrgus. Zaskrzeczał i wbił w nią pazury. Wyszło to bardzo wiarygodnie, choć mooinjer veggey pewnie nie musiał udawać emocji, które wywoływały w nim słowa Alice. Drobne szczegóły sprawiły, że wiedział, iż to był jedynie fortel… jednak sam naturalnie nie ufał Harper, więc na pewno nie czuł się komfortowo. Duncan spoglądał na niego i bez wątpienia widział ten brak komfortu.
- Nawet nie potrzebowałam żelaza by go skuć, wystarczyło jedno dla jego siostry… Powiedz mi, czym różnię się od nich wszystkich? I gdzie się podział Shane? - zapytała z zaciekawieniem.
- Znajduje się w tych budynkach. Odpoczywa - powiedział Duncan, słuchając jej uważnie. - Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłaś. Nie spodziewałem się, że byłabyś taka… zaradna. W jaki jednak sposób uciekłaś z ich wymiaru? To w nim pochwyciłaś jego siostrę? Sama pośród wrogów? A różnisz się tym, że na nich nałożyłem mocniejsze piętno niż na ciebie. Choć piętno to brzydkie słowo.
- Cieszę się… Dzięki temu nadal mam nad sobą władzę? To miłe z twojej strony ojcze, że nie chcesz mnie tak kontrolować… - powiedziała i uśmiechnęła się do niego.
- Oczywiście, że nie. Dla mnie nigdy nie byłaś jedynie narzędziem - powiedział.
- Pochwyciłam ich dopiero tu. Wmówiłam, że znam sposób, by cię powstrzymać i dlatego posłano ze mną tę dwójkę, bo są najsilniejsi, więc mieli mnie eskortować… Ale wróżki przeliczyły się… Drugi raz mi zaufały i się pomyliły… - Alice oznajmiła i skrzyżowała ręce pod biustem.
Pyrgus wbił w nią szpony na tyle mocno, że chyba zaczęła krwawić. Aż syknęła z bólu.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Jak tak właściwie dostajesz się do ich wymiaru? To miejsce jest specjalne, jak rozumiem? - zaczęła zadawać pytania, grając zafascynowanie.
- Będziesz mnie uczył, ojcze? Chciałabym się kiedyś dowiedzieć tego wszystkiego co wiesz - powiedziała, mając nadzieję, że nieco mu schlebia.
- W to nie wątpię - powiedział. - Moja siła na pozór jest moim najcenniejszym przymiotem, jednak w rzeczywistości najbardziej cenię sobie wiedzę, którą zebrałem przez te wszystkie lata - rzekł. - Jak widzisz, tutaj jesteśmy w trakcie rytuału. Góra Snaefell jest najwyżej położonym punktem na Isle of Man. Drzemie tutaj też silna magia. To tutaj Phecda oraz Mizar spłodzili mooinjer veggey i tu powstało miejsce, które teraz zwiemy ich wymiarem. Konsumenci koncentrują się i próbują je skonsumować. W ten sposób wdzierają się do środka. Byłoby dużo łatwiej przechodzić im w okolicy mostu mooinjer veggey, lecz tutaj czuję się bezpieczniej - powiedział. - Chcę, żebyś dała mi tego orła - dodał. - Mogę tylko w jeden sposób przekonać się, czy twoje słowa są prawdziwe i szczere. Jeśli pozwolisz mi go skonsumować, to nie będę miał już żadnych niepewności co do twoich intencji.
Koniec końców Duncan miał tysiąc lat. Pewnie tak łatwo nie można było go wykiwać.
Alice kiwnęła głową, po czym zerknęła na Pyrgusa.
- Tak jak mówiłam, mój ojciec na pewno będzie chciał skonsumować cię, książę wróżek… Przykro mi, bo nie mam nic do ciebie, ale są sprawy ważniejsze… - powiedziała, po czym spróbowała przesunąć go ze swojego ramienia na przedramię.
- Przesuń się, żebym mogła mu cię ofiarować - nakazała. Grała cały czas na zwłokę. Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Wiedziała, że jeśli Duncan się do niej ruszy, Pyrgus wzleci w powietrze… Rudowłosa cały czas zastanawiała się ile jeszcze czasu Rhiannon potrzebowała. Minęło już nieco, miała nadzieję, że zaraz skończy.
Pyrgus wzleciał i zmienił swoją postać w człowieczą. Zerknął na Alice, a potem na Duncana.
- Nie chcę umierać… - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To ty powinieneś umrzeć, potworze! - teraz wrzasnął i wyciągnął miecz z pochwy. - Uczciwy pojedynek. Ty i ja! - powiedział głośno.
Duncan zaśmiał się.
- Przypomina mi to stare dobre czasy. Nowoczesny świat wydawał mi się pozbawiony takich przyjemności, jak rycerskie pojedynki. Miło mi, że mogę liczyć przynajmniej na mooinjer veggey w tej kwestii - uśmiechnął się. - Przyjmuje twoje wyzwanie… jak mogę cię nazwać? Żeby cię nie urazić? Orle?
Ta uprzejmość jedynie dolała oliwy do ognia Pyrgusa.
Harper skrzyżowała ręce ponownie. Patrzyła to na Pyrgusa to na Duncana.
- Nigdy nie widziałam takiego pojedynku… To jak złapanie historii za nogi - stwierdziła i przeszła kawałek. Jedną z dłoni wyczuła sztylet, który ukryła w swoim ubraniu. Tak właściwie dobrze się składało, że miał nastąpić pojedynek. Potrzebowała tylko osłabić Duncana w najodpowiedniejszym momencie, a gdy będzie skupiony na księciu, nie zauważy tego co robiła i nie zablokuje jej. Miała nadzieję, że to będzie wystarczyło, by Pyrgus zadał dość bolesny cios, żeby Rhiannon mogła do nich dołączyć. Alice raczej nie przypuszczała, że zdołają pozbawić go przytomności… Czekała na rozpoczęcie walki. Miała nadzieję, że zdąży zareagować, nim Duncan zabije księcia. To byłoby bardzo źle, gdyby cały plan wziął w łeb już na wstępie.

Duncan wstał. Spojrzał na swoich Konsumentów.
- Poradzicie sobie beze mnie na chwilę? - zapytał. Nikt mu nie odpowiedział.
Podniósł dłoń i zgiął ją w pięść.
- Mam nadzieję, że wybaczysz mi brak mie…
Wnet błysnął i pojawił się tuż przy Pyrgusie. Uderzył go w brzuch, zanim ten zdążył zareagować. Impakt wysłał go w powietrze. Alice odniosła wrażenie, że znalazła się w jakimś hollywoodzkim filmie o superbohaterach. To, co widziała, było kompletnie niewiarygodne, jednak miało miejsce.
Mooinjer veggey, o dziwo, był w stanie znaleźć równowagę w locie. Odrzuciło go mniej więcej na pięć metrów. Wylądował na ugiętych nogach. Podniósł miecz do góry. Ciężko i głośno oddychał. Duncan stał niedaleko Alice i spoglądał na Pyrgusa.
- Brak miecza - dokończył. - Obiecuję, że nie będę się tobą bawić - rzekł. - To będzie szybka i godna chwały śmierć. Dobra dla takiego wojownika, jak ty - dodał z szacunkiem.
Harper wstrzymała oddech na moment.
‘Dobry Jezu…” - pomyślała sama do siebie. Zerknęła na Pyrgusa i przełkneła ślinę. Miała nadzieję, że był gotowy, bo zamierzała, gdy tylko Duncan znów zniknie jej z oczu, wbić sobie sztylet w gwiazdę na dłoni, najmocniej jak mogła. Nie zważała, czy uszkodzi sobie takim ciosem coś w dłoni, potrzebowała go zranić, a wiedziała, że gdy skaleczyła się w nią ostatnim razem, to podziałało na niego. Może te parę chwil obezwładnienia wystarczyło księciu… Miała taką nadzieję. Zacisnęła dłoń na ostrzu, dalej kryjąc je w rękawie i czekała. Nie mrugała, nawet jeśli oczy miałyby jej zajść łzami, potrzebowała dostrzec moment, w którym Duncan się poruszy.
Kiedy wampir skoczył naprzód, Pyrgus był przygotowany. Mocniej chwycił miecz oburącz i zaparł się w miejscu. Tymczasem Duncan zniknął i wtedy, dokładnie wtedy, Alice uderzyła ostrzem w swoją dłoń. Poczuła przeszywający ból, jednak nie posiadała wystarczająco siły, żeby głęboko wbić sztylet. Była zmęczona, a wyrządzanie sobie tego rodzaju krzywdy nie przychodziło łatwo. Wręcz przeciwnie, stało w sprzeczności z wszelakimi instynktami.
Mimo to Alice zdołała idealnie wyczuć moment, bo Duncan zawahał się w trakcie ataku. Uderzył z rozpędem w Pyrgusa, jedna nie wbił mu ręki w serce - tak jak zamierzał. Nagłe pieczenie kompletnie zaskoczyło go. Mooinjer veggey przeleciał na kilka kolejnych metrów i padł nieprzytomny. Natomiast Duncan przystanął na lekko ugiętych nogach. Obrócił się i spojrzał na Alice.
Rudowłosa wstrzymała oddech. Po raz drugi w ciągu tych paru chwil. W jej oczach wzbierały łzy bólu, ale to było na nic. Pyrgus był nieprzytomny, a to na nim opierał się cały plan. Jak miała sama obezwładnić Duncana… To było niemal niemożliwe… Jej serce zaczęło mocniej bić, kiedy wyciągnęła sztylet z dłoni i spojrzała na niego. Była na nim jej krew. Ponownie spojrzała na Duncana. Podniosła ostrze oburącz. Obróciła w stronę swojej piersi. Przyłożyła czubek do skóry. Ręce jej drżały. Jesli nie mógł tego zrobić Pyrgus… Musiała ona. wyciągnęła ręce i chciała wbić w siebie sztylet. Miała nadzieję, że to da czas Titanii w jej wymiarze… I zamierzała zawołać Rhiannon, ale tylko wtedy, gdy uda jej się wbić nóż tak jak chciała. Tylko czy Duncan jej na to pozwoli? Nie była jego diamentem, który zamknie w sejfie.
- Jeśli to zrobisz, to go zabiję. A jeszcze żyje - rzucił chłodno Duncan.
Alice spostrzegła, że w oddali przybliżała się Rhiannon. Skradała się w cieniu budynku. Wampir spoglądał pod takim kątem, że nie mógł jej zobaczyć. Był zbyt skoncentrowany na Harper.
- I niby czemu jesteś lepsza ode mnie? - zapytał. - Jesteś gorsza. Ja byłem z tobą uczciwy od pierwszej chwili. Ty natomiast przyszłaś tylko po to, żeby wbić we mnie sztylet. Nigdy nie byłem zdradliwy. Przyszło ci do głowy, że jeśli mnie zabijesz i Dubhe wróci do ciebie, to z czasem staniesz się dużo gorszym potworem, niż ja kiedykolwiek byłem? Bo masz ku temu większe zadatki. Zdrada weszła ci w krew. Zdradziłaś mooinjer veggey, żeby mnie uwolnić, potem zdradziłaś mnie dla mooinjer veggey. To tylko kwestia czasu, aż zdradzisz tych, których chcesz chronić i bronić przede mną.
Duncan skrzywił się i spojrzał na Alice tak, jakby była najbardziej obrzydliwą rzeczą, jaką w życiu zobaczył. Tymczasem Rhiannon dalej się skradała.
- Czujesz to, prawda? - zapytał. - W pewnym momencie zostaniesz kompletnie sama jedynie z bagażem wspomnień i żali. Głównie żali. Oraz może tęsknoty.
- To nie nastąpi… Bo nigdy nie doprowadzę się do takiego stanu jak ty… Zostaw go, bo inaczej wbiję sobie ten nóż - zapowiedziała, mrużąc oczy. Wiedziała o tym. Była potworem, ale co z tego. Alice straciła do siebie szacunek już pewien czas temu, jednak było coś na czym jej zależało. A teraz stawiała wszystko na jedną kartę… Liczyła na to, że Duncanowi zależało na swoim życiu bardziej, niż jej… Przysunęła ostrze mocniej, wbijając jego czubek w skórę, pociekło kilka kropel jej krwi.
- Nie żartuję, odsuń się od niego - poleciła mu.
- Dalej, wbijaj - powiedział Duncan. - Zabij siebie i mnie przy okazji też. To będzie dla mnie poetycka i może satysfakcjonująca śmierć. I tak nie mam po co żyć - rzekł. - Nie mogę uwierzyć, że czekałem sto lat na uwolnienie tylko po to, żeby otrzymać takie powitanie po powrocie na powierzchnię.
Założył ręce i spojrzał na nią już teraz tylko ze smutkiem i depresją.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 18:31.
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:46   #252
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Wybacz… Ale tak to już musi być… - oznajmiła, po czym znów chwyciła sztylet jednorącz i wbiła go w dłoń. Spróbowała obrócić w ranie, by zabolało mocniej. I zamierzała powtarzać ten ruch, póki będzie w stanie, nieoślepiona bólem. Miała nadzieję, że tak samo to podziała na Duncana i miała nadzieję, że księżniczka to wykorzysta.
Harper poczuła te wszystkie emocje. Gniew oraz ból. Chwyciła mocniej ostrze i zagłębiła je w swojej dłoni. Przeszło na wylot. Zrobiło jej się słodko z bólu. Jej wzrok nieco przymglił się, a oczy wypełniły łzami. Aż zobaczyła błyski. Następnie…

Przekręciła go.
Mięśnie, kości, nerwy… to wszystko uległo zniszczeniu. W ręce Alice powstała okrągła dziura. Byłaby w stanie nawet zobaczyć na wylot co znajdowało się po drugiej stronie dłoni, spoglądając na nią z wierzchu. Jednak nie była w stanie. Upadła na ziemię. Adrenalina pulsowała w jej krwi. Ból z jednej strony był oszałamiający, a z drugiej wydawał się tkwić za jakąś barierą.
Duncan upadł tak samo.
Właśnie wtedy Rhiannon przybliżyła się na ostatnią odległość i podniosła do góry dłoń z Łzą Mizara. Przymknęła oczy i zaczęła śpiewać.
Rudowłosa leżała na ziemi i puściła sztylet. Oddychała płytko. Zaczęła płakać, bo to jednak strasznie bolało. Miała świadomość tego jakie szkody uczyniła w swojej ręce. Cóż za ironia… W lewej nie miała palców, w prawej, najpewniej nigdy do końca nie będzie miała czucia… Jeśli w ogóle. Jedyne o czym mogła teraz myśleć, to konsekwencje i palące pulsowanie bólu w skroniach. Spojrzała na Duncana. Zdradziła go. Bardzo haniebnie. Jeśli kiedykolwiek się uwolni… Będzie chciał jej krwi. Poza tym… Miała na głowie jeszcze Abbana, który najpewniej też będzie chciał ją zabić, nawet jeśli uwięzi swego przodka, była równie niebezpiecznym złem co on. Na razie jednak była zdana na to, co działo się teraz. Słuchała pieśni Rhiannon i miała nadzieję, że wszystko się powiedzie tak jak trzeba.
Łza Mizara zaczęła świecić coraz jaśniej i jaśniej.

Wnet Alice spostrzegła, że nad ich głowami pojawiły się znikąd dziwne chmury. Zaczął padać deszcz. Najpierw pojedyncza kropla, potem kolejna i jeszcze następna… Minęło jedynie kilkanaście sekund i wnet lunęła potężna ulewa.
Kiedy deszcz zaczął spadać na ziemię, coś zaczęło formować się z niego. Wiatr zaczął wiać coraz mocniej i głośniej. Alice zastanawiała się, czy może nie umarła i nie znalazła się w przedsionku piekła.
Możliwe że tak właśnie było. Nie zdziwiłaby się, podejrzewała, że przez to ile żyć na świecie zginęło za jej sprawą, właśnie do piekła trafi, gdy wreszcie zginie. Przyjmą ja tam z szeroko rozłożonymi ramionami. Zamknęła oczy. Szumiało jej w głowie z bólu. Leżała i czekała aż to wszystko się wreszcie skończy. Słuchała głosu Rhiannon. Słuchała szumu deszczu. Zawsze lubiła deszcz. Jego zapach był taki przyjemny, uspokajający. Jego ciężkie krople uderzały w nią. Alice obróciła się na plecy, by czuć jego kojący chłód na skórze twarzy. Dzięki tym drobnym uderzeniom miała jeszcze świadomość, że żyje.
Duncan zaczynał się podnosić, ale znowu upadł. Jedno jego ramię zwisało bezwładnie z powodu bólu, jakiego dostarczyła mu Alice.
Rudowłosa spostrzegła, że z pomiędzy źdźbeł trawy zaczęły wyrastać wysokie rośliny… potem zaczęły z nich formować się ludzkie kształty. Wnet burza rozproszyła się, a cała polana zapełniła się mooinjer veggey. Alice widziała najróżniejsze wróżki, niektóre kojarzyła. Na przykład Coliasa. Pośród nich górowała Titania.
- Widzimy się znowu, Donnchadhie - powiedziała.
Rhiannon na moment opuściła rękę. Przyzwanie tych wszystkich wróżek musiało ją kosztować nieco energii.
- Uwięzimy cię raz jeszcze - powiedziała Titania. - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. Do zapomnienia.
Alice popatrzyła na zebrane wróżki. Przechyliła głowę i rozejrzała się po wszystkich. Westchnęła. Spróbowała podnieść dłoń, w którą był wbity sztylet na wylot. Skrzywiła się i nawet nie próbowała poruszać jej palcami, wyobrażała sobie jaki by to musiał być ból. Leżała i nie miała siły zmusić się do mówienia, jęknęła tylko, więc zamknęła usta i znów zacisnęła powieki. Słuchała. Udało się, wróżki tu były. Poczuła nieco gorzkiej ulgi. Jakby wzięła lekarstwo, o którym wiedziała, że pomoże, ale nie było smaczne.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=G2ZF3BTbk4Y[/media]

Alice spostrzegła, że wszystkie wróżki zebrały się wokół obolałego Duncana. Tymczasem Rhiannon przybliżyła się do matki. Sama Titania również nie wyglądała na zbyt wypoczętą. Musiała aż do ostatniej chwili odpierać ataki Konsumentów, a potem została wezwane tutaj w tak niestandardowy sposób. Czy siły Duncana ciągle atakowały ich dom? A może odkąd wampir wyszedł ze środka okręgu, atak zelżał i dlatego też Titania mogła też tutaj trafić? Alice rzecz jasna nie mogła teraz pytać o takie sprawy. Walczyła o to, żeby nie zemdleć z bólu. Rhiannon zerknęła w stronę swojego brata. Na pewno chciała do niego pobiec, jednak Duncan był bez wątpienia dużo bardziej naglącą sprawą.

- To wreszcie koniec - szepnęła Rhiannon.
Podniosła dłoń z Łzą Mizara raz jeszcze. Wnet mocne światło znów rozbłysło. Mooinjer veggey tak samo zaczęły się mocniej świecić. Ich ręce zgodnie powędrowały w górę. Alice widziała już ten gest. Przeżyła go w wizji. Tak to było poprzednim razem.
Spojrzała na twarz Duncana. Osaczonego, zdradzonego i pokonanego.
Wnet trysnęły prosto w niego strugi zielonego światła.
Harper nawet nie chciała sobie wyobrażać co czuł. Zdradziła go. Zapewne bardziej, niż te wróżki… Leżała i czekała, aż wszystko się skończy i Duncan znów wróci do swego więzienia. Zaczęło ją zastanawiać co stanie się wtedy z nią… Czy wróżki wykorzystają jej osłabienie i zechcą ją zabić? Spróbowała obrócić się na brzuch i zmusiła się, by zacząć czołgać, gdziekolwiek przed siebie. Nie mogła tu zostać, jeśli był choć cień szansy. Ufała, że może jednak tego nie zrobią, ale kto to wiedział? Ona nie była godna zaufania, czy inni byli w stosunku do niej? Wahała się.
Zielone pęta zaczęły oplatać się wokół ciała Duncana. Alice widziała przerażenie na jego twarzy. Tymczasem ktoś znalazł się obok Harper. Przybliżył się i podał jej rękę. Pyrgus miał na twarzy wypisane morze bólu, jednak żył. Tylko i wyłącznie dzięki niej.
- Wszystko w porz… Cholera, nie - szepnął. - Twoja dłoń - rzekł.
Przyklęknął i spojrzał na nią z czymś, czego nigdy nie spodziewałaby się po nim.
Z troską.
Alice uśmiechnęła się cierpko.
- Cieszę się, że żyjesz… A moja dłoń… To nic. Zasłużyłam sobie na więcej, za to że w ogóle doprowadziłam do tego wszystkiego co się stało - powiedziała i lewą ręką chwyciła jego dłoń, by spróbować podnieść się. Usiadła. Zerknęła na prawą dłoń. Jej palce drżały. Rana wyglądała tragicznie. Czuła słodki posmak w ustach z bólu i niepokoju. Zerknęła na księcia.
- Ważne, że się udało… - powiedziała jeszcze i już nie patrzyła na Duncana. Nie chciała przypadkiem spotkać się z jego spojrzeniem. I tak do końca życia zapamięta jego zdradzoną, przestraszoną minę.
- Mogę zasklepić twoją ranę - powiedział Pyrgus. - Żaden ze mnie znachor, jednak tyle potrafię zrobić… - zawiesił głos i spojrzał na nią. - Jeśli tylko chcesz.
Alice patrzyła na księcia, jednak jej wzrok znów skierował się w stronę wróżek, choćby na moment. Sposób w jaki koncentrowali się i przybliżali. Zwycięstwo było pewne. Zielone lassa biły z ich dłoni. Ich potęga biła z Łzy Mizara. Z Mgły Mannanana. Z Rhiannon, która śpiewała głośno zaklęcie mające przekazać wszystkim skonsumowaną przez Alice moc.
Nikt oprócz niej nie zauważył, kiedy pomiędzy mooinjer veggey zaczęły przechadzać się koty.
Harper zmarszczyła brwi.
- Pyrgusie… Koty… Zabij te koty, one służą Hastingsowi, on służył Duncanowi… Nie mogą przeszkodzić w pętaniu demona - powiedziała. Nie mogła odsapnąć i pozwolić mu na zaleczenie rany, póki Duncan nie będzie w pełni uwięziony. Nie mógł się uwolnić. To było wykluczone.
Alice spostrzegła, że z budynku wynurzyło się bardzo dużo osób.
- Jakie koty? - zapytał Pyrgus. Rozejrzał się dookoła i zmrużył oczy. - To tylko koty. Czemu ich tyle jest? - zmrużył oczy.
Shane Hastings również pojawił się. Szedł pierwszy. Zmrużył oczy i chyba coś mamrotał pod nosem.
Alice pokręciła głową.
- To nie normalne koty, to są jakieś specjalne koty. To on zniszczył tamę, która trzymała wodę w rezerwuarze… Książę, powstrzymaj go, tylko nie zabijaj. Szybko - poleciła, wskazując teraz Hastingsa.
- Dobrze - Pyrgus skinął głową.
Wstał i nagle wydał z siebie dziwny, nieprzyjemny dźwięk. Jego oczy rozszerzyły się i padł obok Alice. Z ust potoczyła się strużka krwi. Spostrzegła, że w jego plecach tkwił żelazny pręt.
Tymczasem koty skoczyły na Rhiannon. Kompletnie nie spodziewała się ich. Wbiły w jej ciało pazury i zęby. W tych punktach pojawiły się czarne plamy, które zaczęły prędko powiększać się na jej ciele.
- Nie! - wrzasnęła Alice i zmusiła się do podniesienia najpierw na kolana, a potem na nogi. Zmusiła się do użycia zdolności Łowcy. Musiała zerwać koty z Rhiannon. Musiała ją od nich uwolnić. A następnie powalić Shane’a. Zmusiła się do ruchu. Miała tylko jedną rękę, ale potrzebowała jej teraz bardzo.
- Nie uwalniaj go ty kurwi synu! - nawrzeszczała na Hastingsa. Przeginał i zamierzała dać mu to mocno do zrozumienia.
Mężczyzna, który zaszedł ich do tyłu i zabił Pyrgusa unieruchomił Alice. Moce Łowcy polegały jedynie na wyostrzonych zmysłach. To, co otrzymała od Duncana - nadzwyczajne zdolności fizyczne - rozproszyło się. Jednak to akurat nie zaskakiwało.
Rhiannon krzyknęła i z jej oczu pociekły łzy.
Jeden z kotów złapał Łzę Mizara. Przegryzł ją. Pękła.
Strumień energii potoczył się po otoczeniu. Wcześniej zasilał mooinjer veggey, jednak teraz kompletnie powalił je na ziemię.
Tymczasem ludzie na czele z Shanem Hastingsem zaczęli się przybliżać.
Alice spostrzegła pierwsze przebłyski złota na ciele Duncana.
Harper spojrzała na człowieka, który ją unieruchomił i podniosła prawą rękę, tę, którą na wylot przebijał sztylet, po czym spróbowała uderzyć go nią w twarz, tym ostrym, wystającym końcem sztyletu, by zranić, żeby ją puścił.
Nie trafiła i zaryła ostrzem w szyję napastnika. Sztylet wbił się tak, jak gdyby fala energii Mizara i Phecdy przyniosła jej dużo szczęścia. Nadnaturalnego wręcz. Trafiła prosto w tętnicę lub żyłę szyjną. Pyrgus jeśli nie został jeszcze pomszczony, to zapewne wkrótce właśnie to się wydarzy. Mężczyzna w panice odbiegł, poszukując pomocy. Zniknął z pola widzenia Alice.
Tymczasem Duncan wszedł w Imago.
Był straszny i piękny. Cały obleczony w złocie. Unosił się nad ziemią coraz wyżej i wyżej. Jego blask wydawał się przenikający i oślepiający. Jego półdługie włosy falowały na wietrze. Oczy zdawały się studniami bezkresnej potęgi. Podniósł ręce do góry niczym ksiądz podczas mszy świętej.
Rudowłosa ruszyła w jego stronę.
- Duncan! Hej! Chcesz się zemścić?! - zawołała, chcąc go rozproszyć. Musiała ściągnąć go z nieba.
- Tutaj jestem! Chodź po mnie! - zawołała. Rozejrzała się szybko. Czy było coś, czym mogliby go jeszcze powstrzymać. Potrzebowała pochłonąć tę energię. Jeśli nie mogła być skumulowana we łzy, może mogła w niej? Poszukała punktu, gdzie mogłaby ją chwycić, jeśli w ogóle było to możliwe. Przede wszystkim, to on nie mógł jej dostać.
Duncan uśmiechnął się do niej kpiąco.
Ta mina mówiła tyle, że Alice nie mogła bezcześcić darów od niego, a potem na nie liczyć.
Wpierw wielokrotnie wbijała ostrze w znak od niego, a potem próbowała zarówno korzystać z nadzwyczajnej zdolności, jak i konsumować. Jednak to zostało jej odebrane.
Duncan podniósł rękę i zebrał rozproszoną energię. Wcześniej przypominała zielonkawo-niebieską mgłę, która rozproszyła się wielkimi tumanami wokół Łzy Mizara. Teraz poruszył nią, jak gdyby potrafił kontrolować wiatr. Zaczęła wsiąkać w zebrane koty.
Tymczasem mężczyźni i kobiety chodzili z żelaznymi prętami i zaczęli przebijać serca leżących mooinjer veggey.
Harper warknęła. Rozejrzała się, po czym ruszyła biegiem w miejsce, gdzie Pyrgus pozostawił swój miecz. Potrzebowała go. Zamierzała pozabijać tyle osób ile zdoła, by tylko nie dać im dobić reszty wróżek. To był jakiś horror. To nie miało się tak skończyć. Duncan miał wrócić do swego zamknięcia. Ona miała odzyskać zdolności Dubhe. Miała wrócić do Anglii z obrazami Edwina. Kontynuować swe plany… Czuła zimny pot z bólu i stresu na swoich plecach. A jednak musiała to zrobić. Ci ludzie na to zasłużyli. Miała w dupie kim byli. Szczególnie Hastings. To wszystko było jego winą. Powinna była od początku się go pozbyć… Żałowała, że go poznała. Otarła łzy z oczu i spróbowała zrobić cokolwiek, by uratować resztę wróżek… To nie mogło się tak skończyć.
Spojrzała, jak Colias próbował odczołgać się w bok, jednak wtem żelazny pikulec przeszedł przez jego gardło. Otworzył szerzej oczy. Spojrzał akurat na Alice, bo sam również próbował doczołgać się do miecza Pyrgusa. Wnet jednak światło w jego oczach zgasło. Oczy ja zapiekły od łez. Harper udało się dotrzeć do orężu martwego mooinjer veggey.
Zaślepiła ją wściekłość. Chciała krwi. Najbliżej był ten, który zabił Coliasa. Rudowłosa zaczęła wrzeszczeć. Była tak zła, że nie było słów, które mogła powiedzieć. Zamachnęła się mieczem. Cięła, by zabić, a przynajmniej taki był jej zamiar. Cokolwiek. Czy ludzi, czy koty. Wszystkich. Zniszczyli wszystko. Zasłużyli na śmierć. Tylko desperacja i furia trzymały ją na nogach i pompowały krew w jej żyłach.
- Już za późno - ktoś zawołał.
Wbrew pozorom na górze Snaefell panowała większa cisza, niż można byłoby się spodziewać, biorąc pod uwagę liczbę śmierci, które miały tu miejsce.
- Słodki bracie… - Rhiannon załkała. Dopiero teraz zauważyła ciało Pyrgusa. Leżał bez życia niedaleko Alice.
Następnie spojrzała na rudowłosą.
Wtedy też czarne plamy po ukąszeniach kotów kompletnie ją pokryły. Otworzyła usta i wnet jej wzrok zmętniał. Padła bez życia na trawę.
Harper nie słuchała. Była tak wściekła, że słuch jej się wyłączył. Jej błędny wzrok wyszukał Shane’a. Musiał umrzeć. Mimo bólu, chwyciła rękojeść i prawą ręką, nawet mimo, że sztylet opierał się o nią, zadając jej więcej bólu. Chwyciła broń imitując rycerza… Imitując Pyrgusa. Ruszyła biegiem na Hastingsa i miała zamiar wbić w niego ostrze, albo w cokolwiek co stanie jej na drodze.
- Już za późno! - jeszcze raz rozległ się ten sam krzyk. Dopiero teraz Alice rozpoznała, że to właśnie Shane go wydał. Szedł prosto na nią.
Alice natomiast próbowała pochwycić miecz jak lancę. Jej lewa ręka jednak nie posiadała dwóch palców, a w prawą dosłownie przez środek był wbity sztylet, którego Alice na dodatek przekręciła, niszcząc nerwy dochodzące do środkowych palców. W rezultacie była bezwładna i sączyło się z niej dużo krwi. Tak właściwie Harper bolało tak mocno, że poczuła, pewnie zaraz zemdleje. Zrobiła jednak kilka kroków z tym ciężkim mieczem, kiedy usłyszała głośny, przeszywający krzyk.
- Moje dzieci! - Titania zapłakana podniosła dłonie do twarzy. - Moje piękne dzieci!
To rozkojarzyło Alice. Puściła miecz.
- Już za późno… - zamruczał Shane.
Zamachnął się żelaznym prętem i wbił go w plecy Titanii. Następnie go wyjął i jeszcze raz uderzył, tyle że prosto w głowę rudowłosej wróżki. Zapłakała jeszcze raz nad losem swoim i swoich dzieci, po czym umarła.
Ona oraz wszyscy inni sprzymierzeńcy Alice.
Harper wylądowała na kolanach. Nie miała sił. Jej ręce drżały. Spojrzała na nie, zdradzona, przez przemęczenie. Plan był doskonały… Wszystko szło zgodnie z nim. Czemu nie wypaliło? Ponieważ sądziła, że Hastings jednak nie miał ze sobą sprzymierzeńców? Ponieważ sądziła, że nie zdoła przeszkodzić? Zlekceważyła go jako zagrożenie i oto były skutki. Spojrzała na swoje dłonie. Drżały. Spojrzała na miecz, który leżał przed nią. Czy teraz to ją przebije ostrze? Metalowy pręt przygotowany specjalnie dla niej? Miała nadzieję, że tak. Zasłużyła na niego. Zamknęła oczy i pochyliła głowę w dół, opierając czoło na kolanach. Oparła lewą dłoń na ziemi Snaefell i zapłakała, przepraszając ją. To było miejsce, gdzie dwie gwiazdy dały życie wróżkom i jednocześnie miejsce ich śmierci. Przegrała. Zgarnęła piach, trawę i ziemię palcami i zacisnęła w lewej dłoni. Odebrano jej wszystko… Gdy próbowała to naprawić, znowu nie wyszło. Czy jej decyzje zawsze skazane były na porażkę? Nigdy nie mogła dokonać niczego sama? Zawsze potrzebowała, by ktoś ją ratował? Nie chciała być ciągle ratowana…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:47   #253
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- To już koniec - Shane przybliżył się do niej. - Przykro mi, że tak wyszło. Jednak wybrałaś złe strony. Mogliśmy być przyjaciółmi - powiedział. - Jestem przekonany, że gdzieś istnieje pewien wymiar, w którym sprawy potoczyły się w ten sposób. Szkoda mi, że w nim nie żyjemy. Wybrałaś źle.
Podniósł żelazny pręt, który ociekał krwią. Następnie zamachnął się, celując prosto w głowę Alice.
Harper podniosła wzrok w górę.
- Mam nadzieję, że twoja córka niedługo się wykluje… I cię zabije… - powiedziała i uśmiechnęła się do niego, ale spróbowała zasłonić głowę ramionami.
Shane zawahał się na moment. Spostrzegła po jego oczach, że trafiła perfekcyjnie w ten jeden jedyny możliwy punkt, żeby zabolało. Próbował kontrolować swoją mimikę, jednak ból i tak pojawił się na jego twarzy.
- Pewnie już nie żyje - oczy Hastingsa zalśniły, jakby zbierało mu się na płacz, jednak dość szybko opanował się. - Pieprzone wróżki zasłużyły na śmierć. Nie obrzydzisz mi zemsty - skrzywił się. Następnie raz jeszcze zamachnął się.
Alice czekała na uderzenie, ale to nie nastąpiło.
Spostrzegła, że Shane odrzucił pręt na bok.
- Chyba koniec końców nie jestem w stanie zabić człowieka - powiedział. - Nawet ciebie - mruknął.
Harper zmrużyła oczy.
- Twoja córka żyła i miała się całkiem dobrze, gdy ją widziałam. Była zdecydowanie dużo starsza, niż ją pamiętasz. Zapewne wróci, jako dorosła kobieta. Co za ironia, że jej zadaniem byłoby strzeżenie więzienia Duncana… Zapewne gdy się zbudzi, będzie próbowała go zabić… A wiesz co zrobi demon, którego uwolniłeś? Rzecz jasna zabije ją. Moje gratulacje… Zabiłeś własne dziecko - powiedziała i skłoniła głowę w wyrazie szyderstwa. Podniosła się, wspierając na lewej ręce. Spojrzała na Duncana… Na moc Dubhe. Na jej moc. Serce ją bolało. Chciała ją odzyskać. Potrzebowała jej. Nienawidziła się tak bardzo. Przez nią zginęły wróżki. Przez nią Duncan się uwolnił. To wszystko przez nią... Zamknęła oczy i zanuciła cicho melodię wróżek z jej snu. To było na nic, ale chociaż ku ich pamięci chciała ją dokończyć…
Nie widziała już Duncana. Od jakiegoś czasu, jak dopiero teraz uświadomiła sobie, nie unosił się w powietrzu. Stał za Alice, ale nie wiedziała o tym. Dopiero kiedy wysunął się do przodu, ujrzała smutek w jego oczach.
- Nie wierzę ci - Shane wycedził przez zaciśnięte zęby. - Moira została zabita przez pieprzone wróżki. Nie słucham co do mnie mówisz - warknął. Chyba chciał ją kopnąć, ale tego nie zrobił. Może z powodu towarzystwa Duncana.
- No cóż, pozostaliśmy sami - powiedział.
Nie było to do końca prawdą. Ludzie Hastingsa wciąż znajdowali się na wzgórzu i zabierali ciała poległych mooinjer veggey nie wiadomo gdzie ani dlaczego. Koty natomiast położyły się na trawie. Wyglądały jak zabite, choć to raczej nie była prawda. Nie miało co ich zabić. Może tak mocno spały.
Harper spojrzała na Duncana. Straciła wolę walki. Przetarła twarz dłonią, nieświadoma, że rozmazuje na niej krew.
- Co teraz… Zabijecie mnie? - zapytała tylko. Chciała umrzeć. Po prostu. Nie była nikomu potrzebna, a gdy próbowała, jej poczynania sprowadzały najgorsze. Chciało jej się rzygać. Kręciło jej się w głowie. Straciła tego dnia za dużo krwi. Zamknęła oczy. Nie upadła jednak, po prostu tak siedziała, bujając się niestabilnie. Nie czuła bowiem środka swojej ciężkości. Dzwoniło jej w uszach.
- Najpierw będę musiał upewnić się, że to nie zabije mnie - powiedział Duncan. - Chciałem dla ciebie jak najlepiej, ale ty dla mnie jak najgorzej. Obawiam się, że nawet ojcowska miłość ma swoje granice. Zresztą powinienem przestać się oszukiwać. To ojcostwo to była jedynie moja niespełniona fantazja. Ty nigdy nie byłaś moją córką, a ja nigdy nie byłem twoim ojcem. Byliśmy jedynie dwójką obcych ludzi. A ja byłem głupcem, że zaufałem ci tylko dlatego, bo wyglądamy tak samo. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że mnie uwolniłaś, jednak chyba od tamtej pory nie słuchałem cię. Miałem tylko nadzieję, że zmienisz zdanie. No i nie zmieniłaś - westchnął.
Alice poczuła, że z bólu i smutku oraz utraty krwi zaraz straci przytomność. Już robiło jej się słodko. Pewnie będzie mogła zmusić się do wypowiedzenia co najwyżej jednej kwestii, zanim wszystko okryje się całunem mroku i światła zgasną.
Znów zapłakała. Nie nad sobą. Nad jej bliskimi. Pomyślała o Kirillu i Joakimie.
- Khh… - wydusiła tylko, nim się zakrztusiła.
- To nie może… Być koniec… Nie zgadzam się… - powiedziała. Było widać, że o czymś myśli i cierpi. Było za dużo planów, których nie dokończyła. Nie miały znaczenia? Dla niej miały. Każdy… I wszystkie te osoby… Chciała być tylko kochana tak, jak ona ich kochała… Czy naprawdę była nic nie warta? Potrząsnęła głową, ale to tylko pogorszyło stan. Spojrzała w górę i zaczęła odjeżdżać.
- Panie, udało się - usłyszała mechaniczny, dziwny głos.
Ujrzała czarnego Konsumenta. Stał przed Duncanem.
- Udało się - powtórzył. - Wymiar mooinjer veggey jest nasz - powiedział.
- No cóż, nie mogę pochwalić was za to, że tak bardzo paliliście się do przerwania narzuconego polecenia i że ruszyliście mi na ratunek - Duncan powiedział ni to żartobliwie, ni chłodno. - Ale dobra robota.
Następnie przykucnął i pogładził policzek Alice.
- Dobranoc - szepnął.
To było niczym zaklęcie. Straciła przytomność.

***

Kiedy obudziła się, była przywiązana do jakiegoś krzesła. Mocnymi sznurami. Znajdowała się w dużym, pustym pomieszczeniu. To wyglądało jak jakiś magazyn. Rzecz jasna nie miała pojęcia, gdzie mogła się znajdować. Widziała jedna rozstawione palety, na których ułożono truchła mooinjer veggey. Jedno obok drugiego, równiutko. Niczym ryby w supermarkecie.
Przesunęła po nich wzrokiem, po czym spuściła go na swoje uda i zaczęła płakać. Żałowała ich. Że nie zdołała ich jednak ocalić. Spróbowała poruszyć rękami. Czy nadal miała wbity sztylet? Czy miała nadal te same rzeczy, w których przyjechała? No i przede wszystkim, czy nóż od Santos nadal był w jej posiadaniu. Ukryła go w ubraniu, tak jak sztylet Pyrgusa.
Alice nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna, jednak w tym czasie została umyta. A także przebrana w jakiś kombinezon. Mało gustowny, choć czysty i ciepły. Co znaczyło, że dotykano jej nagiego ciała bez jej zgody. Jednak nie było to nic nowego. Jej rana na dłoni została opatrzona i przykryta solidną porcją bandażu.
Wnet otworzyły się drzwi i do środka wszedł Shane. Rzucił na nią wzrokiem. Czy chciała udać, że jest nieprzytomna?
Zamknęła oczy udając, że pozostawała nieprzytomna, ale uważnie słuchała. Gotowało się w niej. Wizja tego, że dotykano ją i rozbierano sprawiła, że zadrżała, ale z całych sił starała się teraz pozostać w bezruchu, by Hastings nie zorientował się, że już wróciła do krainy przytomnych.
Otworzył szafę i wyjął z niej jakiś stolik. To chyba była lampa. Ruszył z nią w stronę Alice. Ustawił reflektor tuż przed jej oczami, jednak nie był jeszcze włączony. Przystawił też bliżej krzesło. Wydawało się jej, że był zdenerwowany i nerwowy. Jednak nie widziała go wcale dobrze. Miała mocno przymrużone oczy, prawie zamknięte.
- Obudź się, ty głupia dziewczyno - Shane warknął i uderzył ją w policzek. - Zanim umrzesz, do jasnej cholery.
Alice syknęła na uderzenie. Zmarszczyła brwi, bo światło raziło ją boleśnie w zaczerwienione od płaczu oczy. Było jak wbijane w męczony migrena mózg. Skrzywiła się i odwróciła głowę na bok.
- Czego chcesz? - warknęła.
- Żebyś przeżyła, głupia dziewczyno - warknął Shane. - Chociaż nie zasługujesz na to. Najwyraźniej ja jestem jeszcze głupszy od ciebie - powiedział.
Włączył reflektor przed nią. Następnie ruszył w stronę kontaktu i wyłączył duże światło nad jej głową. Potem wrócił i stanął za nią. Światło reflektora zaczęło migotać w jednym rytmie. Tymczasem Alice poczuła jego dłonie na swojej głowie. Tak ją utrzymał, że była zmuszona do patrzenia prosto w reflektor.
- Duncan znalazł sposób, żeby odciąć od ciebie więź. I zrobił to, kiedy byłaś nieprzytomna. Teraz to już tylko kwestia czasu zanim cię zabije.
Alice wzdrygnęła się.
- Jak? I czemu jeszcze mnie nie zabił, skoro mógł… I czemu do cholery chcesz, żebym przeżyła… - spróbowała wyszarpnąć głowę. Światło ją raziło.
- Co ty… Robisz…? - zasyczała zdezorientowana.
- Ratuję cię - powiedział. - Chcę, żebyś przeżyła z kilku moich własnych samolubnych powodów. Duncan powiedział i nauczył mnie wiele w czasie, kiedy byłaś nieprzytomna - mruknął. - Jednak też nie chcę, żebyś zginęła, bo jadłem z tobą kolację, a moja córka cię polubiła. Bo jesteś człowiekiem, tak jak ja. Natomiast Duncan jest straszną siłą, z którą należy się liczyć, jednak nie nazwałbym go człowiekiem. Tyle że nie jestem głupi jak ty, żeby porywać się na niego z garstką gasnących wypierdów Phecdy i Mizara - mruknął.
- Gdybyś im nie przerwał, spętalibyśmy go ponownie… Odzyskałabym moje moce. Wszystko byłoby tak jak miało być… Ale ty musiałeś wszystko rozpierdolić… - powiedziała i aż nią wstrząsnęło.
- Słyszysz? Wszystko… Mieliśmy dość mocy by to uczynić, a ty dałeś mu ją na podwieczorek. Wypuść mnie bo muszę cię udusić - zaczęła mrugać. Światło było denerwujące. Zaczęła mieć te dziwne zacienione mroczki przed oczami. Dalej próbowała z nim walczyć, aż w końcu po prostu zamknęła oczy mocno.
- Umrzesz, jak ich nie otworzysz - powiedział Shane. - Zrobiłem to, co musiałem zrobić i zrobiłbym to ponownie. A Duncan powiedział, że nie chce już ratować świata i niech wszystko oblecze się w płomieniach. Tak właściwie nawet nie wiedział przed czym ma ten świat ratować, bo mu nie wyjaśniłaś dokładnie. Pewnie dlatego tak łatwo z tego zrezygnował. Nie chce już konsumować twoich przyjaciół, więc ciesz się chociaż z tego. Ale zabije cię, jeśli nie otworzysz tych pieprzonych oczu i nie będziesz spoglądała w reflektor - wrzasnął Shane prosto do jej ucha.
Rudowłosa sapnęła ciężko. Wzięła głęboki wdech, po czym powoli wypuściła powietrze i otworzyła oczy. Odruchowo mrużyła oczy, które zaczęły łzawić.
- Co za różnica, jeszcze chwila i oślepnę… Mam gdzieś, czy chce, czy nie ich konsumować.. Fajnie, że nie. Chcę moje moce z powrotem… A do tego on musi nie żyć, albo zostać spętany… - powiedziała wściekła. Patrzyła jednak w światło. Zastanawiała się po co…
Minęło kilka minut.
- Potrzebujesz przeżyć głupia dziewucho i może jeszcze urodzić to dziecko, o ile jeszcze go nie straciła. Nie jest z ciebie żaden gracz w tej grze - powtórzył to, co kiedyś już powiedział. - Nie baw się w żadne gwiazdy i astralne przeznaczenia, bo widzisz, jak na tym wychodzić - powiedział. - Jeszcze przez chwilę patrz i będzie dobrze.
- Mam w dupie twoją grę. Mam swoją i swoje sprawy. Potrzebuję swoich zdolności… - powiedziała, ale patrzyła dalej. Na słowa o tym, że mogłaby stracić dziecko, było jej gorzej.
- Nie straciłam… - powiedziała zawzięcie. Przynajmniej miała taką nadzieję… Nie miała jak tego sprawdzić, nie wiedziała ile była nieprzytomna. Zadrżała cała z niepokoju.
Mężczyzna przewrócił oczami, a przynajmniej takie wrażenie odniosła. Znajdował się za jej plecami więc dobrze nie widziała.
- Tak, a ja nie straciłem Moiry - parsknął z sarkazmem. - Głupia dziewczyna. Dobra, chyba już starczy - mruknął.
Alice nieco kręciło się w głowie od tego całego światła. Poza tym bolała ją okropnie ręka. Shane przeszedł tuż przed nią.
- Najwięcej na tym ugram - powiedział. - Przybyłem tutaj głównie po to, żeby poznać lokalizację bardzo cennego obiektu - dodał. - Pewnej pozytywki. To dlatego porwałem wróżkę i dlatego chciałem uwolnić Duncana. Żeby zdradził mi jej lokalizację, ale nie chce nic powiedzieć! - warknął i pokręcił głową. - Jedynie zbladł i przestraszył się, jak ją wspomniałem. Wskakuj - szepnął do kota i rozwarł dłonie. Wnet czarny kształt znalazł się w jego objęciach. Musiał zakraść się w międzyczasie. Alice nie widziała zbyt wiele po sesji świateł.
Potrząsała lekko głową i mrugała, chcąc odzyskać wizję.
- Wiem jaką, Rhiannon ją dla mnie narysowała, gdy ją uwolniłam - powiedziała i mrugała dalej.
- Twoja córka żyje… A przynajmniej żyła, bo skoro Konsumenci zajęli wymiar wróżek, chuj wie co zrobili z tronem Titanii. Za nim był kokon, a w nim przemieniająca się Moira. Żyła, tylko spała… Ponoć gdy się przemieni, będzie najpotężniejsza… Tylko jakie to ma teraz znaczenie, skoro wszystko zniweczyłeś… Wyjaśnisz mi co mi zrobiłeś? - zapytała próbując dalej odzyskać wizję.
Kiedy to stało się, ujrzałą kocie oczy. Shane trzymał go tuż przed jej twarzą. Tyle że kot wyglądał bardzo dziwnie. Był dużo większy.
- Efekt wchłonięcia mocy z tego artefaktu - wyjaśnił Hastings. - Jednak z trudem ją pomieściły. Byłem zmuszony wykonać pewien rytuał, który przekazał mi Duncan - mruknął. - Tylko dzięki temu w jednym ciele mogła pomieścić się przeciwstawna moc śmierci i życia - mruknął.
Alice ujrzała pentagram na uchu zwierzęcia. Wnet Hastings nim potrząsnął i z oczu kota wydobył się piasek, który opadł na oczy Harper. Prosto, jakby niesiony magiczną siłą.
- Jesteś senna. Słuchasz moich słów uważnie - Shane zaczął mówić. - Zapamiętasz wszystkie moje polecania.
Alice poczuła, że robiła się rzeczywiście senna. Hastings hipnotyzował ją i nie mogła nic na to poradzić.
Szarpnęła się, ale potrząsanie głową nie pomagało. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyła i nie chciała przeżyć, jednak nie dawał jej żadnego wyboru. Albo to, albo umrze… Jak powiedział… Nie potrwało więc długo, nim Harper przestała panikować, pokornie zamierając i słuchając.
- Wydostaniesz się na zewnątrz i uciekniesz tak daleko, aż będziesz bezpieczna. Zapomnisz o Duncanie. Jeżeli ktoś będzie ci próbował o nim opowiadać, to nie będziesz słuchała. Pozwolisz mu odejść i nie będziesz go szukała. Jak go nie znajdziesz, to nie będziesz mogła umrzeć - to Shane chyba powiedział bardziej do siebie, niż do niej. - Zapomnisz też o mnie i też nie będziesz mnie szukała. Jak ktoś będzie ci o mnie opowiadać, nie będziesz słuchała. Jeśli zobaczysz mnie gdzieś… e… nie wiem, na przykład na ulicy, ale gdziekolwiek, to kiedy zobaczysz moją twarz… - Shane zamyślił się. Chyba nie do końca zaplanował tego wszystkiego. Zresztą pewnie też pierwszy raz kogoś hipnotyzował w ten sposób. Ostatecznie to były nowe kocie moce. - To zobaczysz mężczyznę w masce. Ale nie mnie. Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? - zapytał.
Harper milczała chwilę.
- Rozumiem… - powiedziała powoli. Rudowłosa oddychała płytko. Zdecydowanie jej umysł miał jakieś ‘ale’, których nie mogła w żaden sposób z siebie wyrzucić.
Shane przez chwilę jeszcze myślał.
- To chyba wszystko - rzekł. - Możesz się obudzić - powiedział.
Następnie puścił kota i klasnął dłońmi. Spojrzał na Alice.
- Nie wiem, kiedy to zacznie działać, ale możliwe, że nie od razu - mruknął do Harper, która wciąż perfekcyjnie widziała jego twarz i pamiętała o jego istnieniu. - Wkrótce jednak mnie zapomnisz, tak i zapomnisz o tym, że byłaś hipnotyzowana. A ja zaraz przetnę twoje więzy.
Alice rozejrzała się. Czuła się skołowana.
- Nie mogę stąd tak po prostu uciec… Potrzebuję obrazów Edwina… Potrzebuję moich mocy… Potrzebuję pozbierać moich przyjaciół… I oddać im moce, co wiąże się z odzyskaniem moich - zauważyła chłodno.
- Nic nie musisz, głupia - Shane warknął. - Ale chyba to do ciebie nie dociera.
- Mężczyzna w Masce? Nie mogłeś wymyślić czegoś bardziej, nie wiem… dramatycznego? - przewróciła oczami. - Zorro - dorzuciła z przekąsem.
- Jeszcze słowo i cię tutaj zostawię - mruknął. - A wtedy Duncan…

Wnet rozległ się głośny trzask. Otworzyły się drzwi.
- A wtedy Duncan co? - rozległ się głos samego Duncana.
Uderzył w ścianę, pewnie w miejscu, gdzie znajdował się kontakt. Wnet pod sufitem zajarzyły się światła, a Alice oślepła na moment.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:48   #254
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Aż musiała zacisnąć mocno powieki. Zwiesiła głowę na chwilę, po czym podniosła ją i ostrożnie otworzyła oczy, próbując się zorientować w nowej sytuacji. Shane sobie przewalił… Jak zamierzał z tego wybrnąć? Co prawda nie zdążył jej rozwiązać, ale zdecydowanie potencjalne spiskowanie nie wyglądało najlepiej… Zwłaszcza z nią. Harper sama zastanawiała się co teraz… Nie wiedziała, kiedy o tym wszystkim zapomni… Czy zacznie wtedy, wedle zalecenia, uciekać w bezpieczne miejsce? Ale żadne nie było dla niej bezpiecznym, póki Duncan żył.
Shane miał w głowie pustkę. Alice zastanawiała się, jak zamierzał z tego wybrnąć i chyba on również tego nie wiedział.
- A wtedy Duncan cię zabije - dokończył. - Bo tak zamierzasz, prawda?
Wampir wzruszył ramionami. Zaczął iść w ich stronę, choć dość powoli.
- Nie wiem, ale pępowina została przecięta, więc mogę to zrobić - rzekł i spojrzał na Alice oczami, która nie wyrażały żadnych emocji. Zazwyczaj patrzył na nią w zupełnie inny sposób. Z nadzieją, miłością lub zaciekawieniem. Teraz natomiast… jakby rzeczywiście już nie żyła.
Rudowłosa patrzyła na niego uważnie. Szukała informacji. Nie chciała umrzeć, więc potrzebowała jakiegoś powodu, by jednak jej nie zabijał.
- Proszę… - powiedziała cicho. Obserwowała jaki to dało efekt. W obecnej swojej pozycji nie mogła uczynić nic lepszego jak po prostu ukorzyć się. Choć wkurzało ją to wewnętrznie.
- Szczerze mówiąc cokolwiek nie powiesz, tylko bardziej mam ochotę jakoś położyć kres twojemu wątkowi - powiedział Duncan. - Jeżeli cię zabiję, to przez jakiś czas będzie mi smutno, ale potem, po roku, dekadzie lub wieku na pewno sobie wybaczę. Bo ja jestem tylko jeden, natomiast zdrajców na świecie było dużo, jest - na to słowo podniósł dłoń i wskazał Alice - oraz będzie - dokończył. - W jaki sposób chcesz… no cóż, na pewno nie chcesz… umrzeć - zastanowił się.
- Jeśli mogę coś zasugerować… - zaczął Shane, ale przerwał mu wzrok Duncana.
- Nie możesz - wtrącił wampir.
Alice sapnęła. Spojrzała w dół.
- Czy jest cokolwiek co mogę zrobić, byś się rozmyślił? Wygrałeś. Nie jestem w stanie zrobić nic, by jednak ci przeszkodzić… - powiedziała i powoli podniosła wzrok w górę na Duncana. Tak naprawdę zależało jej tylko na tym, żeby jej dziecko nie musiało płacić za jej błędy. Nie mogła jednak zasłonić brzucha, bo jej ręce pozostawały przywiązane do krzesła.
- Oczywiście, że nie jesteś i nigdy nie byłaś. Mam nadzieję, że nie uznasz to za pyszałkowatość z mojej strony, tylko stwierdzam fakt - powiedział Duncan. - Wybaczysz moje okrucieństwo, że przyszedłem do ciebie dyskutować długo na ten temat i męczyć się w ten sposób. Powinienem po prostu zastrzelić cię w trakcie twojej nieprzytomności. Albo wyrwać ci któryś organ. Lub skręcić kark. Jednak wydawało się to nieco nieodpowiednie. Uznałem, że powinnaś być świadoma swojej śmierci i tego, że to nadchodzi. To chyba oznaka szacunku?
Zastanawiał się przez moment.
- Nie sądzę, że byłabyś w stanie zrobić cokolwiek, żebym się rozmyślił. Już straciłem do ciebie zaufanie i przez to przestało mi na tobie zależeć. Jak można odzyskać zaufanie? Jeżeli raz udało ci się je zniszczyć, to będzie już zniszczone na zawsze. Bo taka jest jego definicja. Zapewnienie to tylko zapewnienie. Liczą się czyny, bo to one definiują naszą historię. Ludzie są po nich pamiętani. Po słowach kojarzy się tylko wielkich poetów i myślicieli, a nasza relacja nigdy nie była liryczna.
Podszedł do Alice i zaczął zakasywać rękawy.
Harper obserwowała jego ręce. Zamierzał ją bić? Wyrwać jej serce? Skręcić kark, jak zapowiedział? Przełknęła ślinę.
- Proszę, ja nie mogę umrzeć… - powiedziała jeszcze raz, trochę bardziej zdesperowanym tonem. Chciała go zagadać, zrobić cokolwiek, by opóźnić nieuniknione. Spróbowała poruszyć rękami, albo nogami. Zrobić cokolwiek by się uratować.

Duncan stanął tuż przed nią. Pogłaskał ją po policzku. Przez chwilę w jego oczach zamigotał żal z powodu tego, że miał ją zaraz utracić. Oczywiście, że nie chciał jej zabijać, ale czuł się zdradzony, samotny i sfrustrowany. Wszystkie negatywne emocje kłębiły się w nim i pragnął wyładować je na osobie, która była ich przyczyną. Nawet jeśli wiedział, że nie byłoby to… że nie będzie to dobrym uczynkiem.
- Przykro mi - szepnął.
Następnie położył dłoń na jej czole. Chyba chciał po prostu zmiażdżyć jej czaszkę.
- Ostatnie słowa? - uśmiechnął się do niej lekko. Chyba wizja tego, co miał uczynić rozpaliła w nim gniew oraz poczucie… złośliwej sprawiedliwości.
Alice wzdrygnęła się. Chciała zabrać głowę, cofnąć ją, potrząsnąć, by tylko uwolnić się od jego ręki. Zaczęła się bać…
- Czy możesz… Chociaż objąć mnie na chwilę… Boję się - powiedziała tylko i zadrżała. Nie udawała tym razem, naprawdę się bała i naprawdę chciała poczuć choć odrobinę ciepła. Wszyscy jej tylko grozili, chcieli ją skrzywdzić, wyzywali, słusznie czy nie od paru dób… Może parunastu… Była tylko kobietą, nie chciała czuć się otoczona takim nieprzyjemnym mrozem emocji.
Duncan zmarszczył brwi.
- Zrobię to - rzekł. - Tylko dlatego, bo ciekawi mnie, co to za fortel wymyśliłaś. Jaki masz plan na ostatnią chwilę. Może wgryźć się w moją szyję i spróbować wyssać z niej Dubhe? To byłby twój typ logiki - powiedział.
Zabrał rękę i nieco przykucnął, po czym przytulił ją nieco. To było chore, ale poczucie ciepła jego ciała wydało jej się rzeczywiście przyjemne i dziwnie pocieszające.
Oparła czoło o jego ramię i zapłakała. Nie miała zamiaru go gryźć, ani atakować. Po prostu potrzebowała odrobiny ciepła. Nawet jeśli miało pochodzić od niego. Obróciła głowę na bok, opierając policzek na jego ramieniu. Jej twarz była zwrócona w stronę jego szyi. Poczuł na niej delikatny, nierówny powiew jej oddechu, ale nie atakowała go. Napawała się tą odrobiną czułości. Zamknęła oczy i przestała płakać. Drżała jednak cała.
Duncan westchnął.
- Biedna ptaszyno. Próbujesz żyć, choć nikt cię nie nauczył jak - pogłaskał ją po ramieniu. - Miotałaś się i starałaś, aby uniknąć tego właśnie końca. Ja chciałem tobą pokierować i być twoim przewodnikiem, jednak mnie odrzuciłaś. Mam prawo odrzucić ciebie…
Alice usłyszała świst i poczuła ukłucie na brzuchu. Jednak powierzchowne. To było dość dziwne, bo w tym miejscu przykrywało ją ciało Duncana, a ten miał obie ręce wokół niej.
Rudowłosa drgnęła. Ukłucie na jej brzuchu sprawiło, że poczuła się zaniepokojona. Miał jakąś broń? Ale przecież obie jego ręce były uniesione i obejmowały ją. Przechyliła się i spojrzała na jego twarz, a potem w dół.
Następnie rozległ się kolejny świst.
Duncan odsunął się od Alice i obrócił w stronę drzwi. Stała w nich młoda kobieta, może szesnastoletnia albo osiemnastoletnia. Trzymała w dłoniach bardzo długi łuk, a na plecach miała kołczan z wieloma strzałami. Kilka z nich już wbiła w wampira.


Alice w pierwszej chwili odniosła wrażenie, że widziała młodą Esmeraldę. Dziewczyna była bardzo podobna, jednak to nie była ona.
- Moira…? - szepnął Shane.
- Mówiłam ci Shane… - mruknęła Alice i obserwowała młodą dziewczynę.
Naciągnęła cięciwę i wypuściła kolejną strzałę. Ta pomknęła prosto w klatkę piersiową Duncana.
- Witaj, ojcze… - mruknęła.
Harper przełknęła ślinę i obserwowała młoda Hastings… Wydoroślała o dobre jedenaście? Dziesięć lat… Alice nie mogła się poruszyć, ale widziała jak kolejne strzały wbijały się w ciało Duncana… Czy były w stanie go zabić, czy tylko osłabić? Czy w ogóle miały na niego wpływ…? Zerknęła na Moirę. Wyglądała prawie jak swój awatar z The Sims…
Duncan oddychał głośno. Wkrótce dziewczyna wbiła w niego czwartą z kolei strzałę. Musiała być bardzo silna, gdyż groty wszystkich przechodziły na wylot przez ciało wampira, choć to było nadnaturalnie wytrzymałe. Co więcej, same strzały musiały mieć wyjątkowe właściwości, skoro były w stanie nie połamać się i zachować swoją formę nawet po uderzeniu.
- Jestem Moira an neach-dion - przedstawiła się. - Moim przeznaczeniem jest pokonać cię tu i teraz, potworze! - krzyknęła. - Zostałam pozyskana przez mooinjer veggey i gromadziłam siły, obracając się we fluidach kokonu, którego dla mnie wyśpiewały. Każda kolejna sekunda, którą w nim spędziłam przybliżyła mnie do tego momentu! - wrzasnęła. Bez wątpienia zdawała się trzymać stronę mooinjer veggey. - A ty śmiałeś podnieść na nie rękę! - skrzywiła się w ogromnej złości i spojrzała na ciała zabitych wróżek. - Miałeś czelność przeprowadzić atak na ich dom! To ty zmusiłeś…
Nie dokończyła, bo Duncan znalazł się za nią i wbił jej rękę w plecy. Trafił prosto w serce. Moira padła bez życia na podłogę.
- Co za kłopot - skrzywił się, wyciągając z niej rękę.
Rudowłosa otworzyła szeroko usta, po czym wydała zduszone sapnięcie… Przez moment naprawdę pomyślała, że Moira zdoła go pokonać… Zamrugała zaszokowana i zamknęła usta… Duncan właśnie zamordował córkę Hastingsa… Na jego oczach… Alice przełknęła gorzki posmak. Spuściła głowę w dół. To było straszne… Jakiś horror. Potrząsnęła głową i zaczęła się gorzko śmiać. Jej ciało i umysł przestały współpracować. Nie powinna się śmiać, ale była w takim szoku, że nie umiała przestać.
Duncan podniósł ciało Moiry i rzucił je na palety. Chyba akurat na Coliasa, jednak Alice nie do końca wnikliwie się przypatrywała. Śmiała się, kiedy wampir spojrzał na nią. Zaczął wydobywać z siebie strzały. Każda kolejna z kolejnym syknięciem bólu.
- To najwyraźniej ostatni z moich wrogów - powiedział. - Zabiję ciebie i wreszcie będę mógł odpocząć - rzekł.
Shane dygotał. Płakał i patrzył na Duncana z nienawiścią, niedowierzeniem, niezrozumieniem…
- D-dlaczego…? - zapytał ochrypłym głosem.
Rudowłosa zamilkła i odchyliła głowę do góry. Popatrzyła pusto w sufit. Mogłaby być teraz w Trafford Park. Mogłaby grać Esmeraldzie na fortepianie. Gdyby tylko nie ujawniła jej swoich zdolności. Gdyby tylko nie potrzebowała pieniędzy… Gdyby tylko Terrence nie umarł.
- Widzisz kochanie… Gdybyś wtedy został w Dubaju… Poszedł do tamtego klubu… Nie byłoby mnie tu… - powiedziała do kogoś, ale zdecydowanie nie Duncana i nie do Shane’a.
- Zaraz umrę… I jeśli byłeś dość niedobry, spotkamy się… A jeśli nie, to ty będziesz zajmował się naszym dzieckiem… - powiedziała gorzko.
- Mógłbyś do mnie znowu przyjść? Tak jak wtedy? Chciałabym… - poprosiła.

- Zwariowała - mruknął Duncan. - Jak niezręcznie.
Tymczasem Shane w ogóle nie patrzył na Alice.
- To była moja córka… - zawiesił głos. Patrzył na Duncana błagająco. - Proszę… wróć jej życie… Jeśli tylko potrafisz.
Duncan zmarszczył brwi.
- Kolejny zwariował? - westchnął.
To rozjuszyło Hastingsa. Wyglądał tak, jakby chciał rzucić się na wampira z gołymi pięściami.
- Jeszcze do ciebie wrócę - powiedział, co zabrzmiało jak groźba. Dygotał z wściekłości, ale chyba jeszcze bardziej chciał paść na podłogę i zacząć płakać. - Zemszczę się, przysięgam ci to. Więc albo zabij mnie teraz, albo… - zawiesił głos.
Duncan westchnął.
- Idź sobie - mruknął. - Skoro ja straciłem córkę, która nawet nią nie była, to ty również możesz. Nie spoczęłaby, gdyby mnie nie zabiła. Mooinjer veggey wyprały jej mózg. Jeżeli na chwilę zostaniesz, to zrozumiesz, że nie było dla niej…
Shane spojrzał rozpaczliwie na zmarłe ciało córki. Wyglądał tak, jakby chciał pójść i ją przytulić, ale zamiast tego zmusił się do ruchu. Obrócił się i wyszedł bocznym wyjściem, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Szedł jak połamany. Jakby każdym kolejnym krokiem wbijał w siebie więcej igieł i okruchów szkła.
- Zostaliśmy sami. Zaraz do ciebie przyjdę, tak jak prosisz - powiedział do Alice.
Harper spojrzała na Duncana. Nie było tu nigdzie Terrence’a, choć rozglądała się.
- Czemu chcesz mnie zabić Duncanie? Tak właściwie jesteśmy jak rodzeństwo… Albo dwie osoby tak do siebie podobne. Każda popełniła błędy na swój sposób. Każda cierpi na swój sposób… Musimy to kontynuować? Zabijesz mnie, znów pojawi się ktoś, kto będzie chciał cię zabić… A potem znów… W najgorszym przypadku zabije cię Bibliotheka, albo zostaniesz zamknięty w cudownym więzieniu, które pieczętuje moce… Jesteś myśliwym… Ale w tej chwili na świecie są dużo groźniejsze siły polujące na takich jak my… Zajmowałam się przeciwstawianiu im, wraz ze swoimi Konsumentami. Ale odebrałeś mi Dubhe, jestem nikim i moi Konsumenci także. Zostaną zabici, złapani… Straciłam przez ciebie wszystko. Twoja wolność kosztowała mnie moje plany, moją przyszłość i przyszłość wielu ludzi… Ja sądzę, że jesteśmy kwita… Przestańmy walczyć… - powiedziała. Brzmiała na bardzo spokojną, niemal rozleniwioną. Chyba jej umysł był już naprawdę krytycznie zmęczony.
Duncan słuchał jej. Jej wypowiedź trwała długo i skutecznie zajmowała jego uwagę.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=-8TfZKtLnf0&feature=youtu.be[/media]

Nawet nie zauważył, kiedy jasna, błękitna mgła zaczęła przetaczać się po podłodze magazynu. Nadciągała z kierunku drzwi. Było jej coraz więcej. Nieco rozpraszała się po całym otoczeniu, jednak zmierzała głównie w stronę zabitych mooinjer veggey. Czemu Duncan ich tutaj przechowywał? Może chciał skonsumować i jeszcze nie zdażył? Teraz nieznana siła nadciągnęła i zaczęła wsiąkać w ciała zabitych wróżek.
Alice zauważyła to, ale skupiła wzrok na Duncanie.
- Nigdy nie miałam ojca. Porzucił mnie i moją mamę, gdy byłam jeszcze w jej łonie… Tymczasem moja matka, próbowała się zabić… Trafiła do szpitala dla obłąkanych i w ten sposób porzuciła mnie gdy miałam zaledwie kilka lat… Nie miałam dzieciństwa, tak jak inni. Nie miałam zamku, szlachetnego urodzenia jak ty. Byłam nikim i miałam tylko swoje zdolności, które pomagały mi i dawały odrobinę radości. Bo jednak byłam w jakiś sposób wyjątkowa… Mówisz, że się miotałam… Tak miotałam się… Całe życie. Jedyne czego teraz chciałam, to żeby moje dziecko miało lepiej niż ja na starcie… a jeśli mnie zabijesz… ono nie będzie miało go w ogóle… Nie oczekuję, że mi wybaczysz, czy zaufasz… Proszę cię tylko o litość, nie dla mnie… Dla niego - powiedziała mając nadzieję, że to dalej zamie uwagę Duncana.
- Podejdź… Porozmawiajmy… Nie mieliśmy okazji nawet porozmawiać… Nie miałam okazji cię poznać, a ty mnie… - powiedziała prosząco.
Duncan zagryzł wargę.
- Szkoda mi ciebie - powiedział. - Trochę mi przypominasz mnie, ale to chyba akurat nic nowego. Tyle że w czasach mojej młodości nie było takich rzeczy, jak szpitale psychiatryczne. Mój ojciec zabił dwie moje siostry, po czym popełnił samobójstwo - mruknął. Opuścił wzrok ze smutkiem. - Moja matka natomiast wyszła drugi raz za mąż, za bogatego kowala. Jednak nie chciał mnie widzieć w swoim domu. W wieku dziesięciu lat wylądowałem na ulicy - zawiesił głos. Zamyślił się. - Zawsze potrzebowałem siły i zawsze ktoś miał jej więcej ode mnie. Zawsze ktoś chciał mnie zgnębić i zdominować, ale ja na to nie pozwalałem. Choć czasami brak mojej zgody nie miał żadnego znaczenia - westchnął i wyjął ostatnią strzałę z piersi. Rana na jego ciele zasklepiła się na oczach Alice. - Przez lata piąłem się i piąłem, potrzebowałem więcej, żeby być bardziej niezależnym i czuć się bezpieczniej… i w ten sposób przeżyłem osiemset, dziewięćset lat, aż zostałem pochwycony tylko i wyłącznie przez moją hybris - dokończył. - Ale nawet i to przeżyłem. Myślisz, że wzmocniło mnie to również? Mam wrażenie, że bardziej złamało na swój sposób…

W drzwiach pojawił się Kit Kaiser. Podniósł dłoń na wysokość ust, co miało sygnalizować ciszę. Spod jego stóp unosiło się coraz więcej błękitnej mgły. Alice spostrzegła, że pojedyncze kończyny mooinjer veggey zaczęły drgać.
- Przykro mi, że tak wyszło… Nie miałam zamiaru doprowadzać do twojej i swojej krzywdy. Na pewno mógłbyś opowiedzieć mi wiele niesamowitych historii, oraz równie wiele nauczyć… Kim byłeś, kiedy zdołałeś stanąć samodzielnie na nogi? Ja byłam śpiewaczką… Potrafię też pięknie grać na fortepianie… Cóż… Nie wiem, czy nadal będę mogła, moja ręka… Może się nie nadawać - powiedziała smutno.
- Opowiedz mi. Moje życie od pewnego czasu przesycone jest ciągłym gonieniem za siłą, bo ciągle stają na mej drodze niebezpieczne przeszkody… - mówiła dalej. Patrzyła tylko na Duncana.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:49   #255
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Zawsze chciałem zostać aktorem. Do naszej miejscowości raz na jakiś czas przyjeżdżała trupa aktorska. Miałem dwanaście lat, kiedy poprosiłem o to, żeby mnie przyjęli. Wcześniej jednak przez dwa lata kradłem i w ten sposób utrzymywałem swoje nędzne życie - Duncan kontynuował. - Jednak… - zawiesił głos i zmarszczył brwi. - Nie ma sensu, żebyśmy opowiadali sobie te wszystkie rzeczy.
Zastanowił się.
- Co takiego miałabyś w planach, gdybym darował ci życie? - zapytał, krzywiąc się.
- Najpierw… Najpierw powróciłabym do Anglii… I prosiła o wybaczenie swoją przyjaciółkę, która zleciła mi zadanie na Isle of Man… Potem… Odpoczywałabym, szukając sposobu, by odzyskać kontrolę nad swoim światem. Bez zdolności, byłabym wyłącznie świadomym niesamowitości świata człowiekiem… To bardzo marna rola… - powiedziała smutno.
- Bez wątpienia rola matki pocieszyłaby cię - powiedział Duncan. - Dzieci potrafiłyby zastąpić pustkę, którą odczułabyś.
- Też, ale zapewne szukałabym metody by uzyskać moce z innego źródła, niż Gwiazdy, w końcu są na świecie bogowie i boginie. Może zawarłabym z jakąś przymierze - wzruszyła lekko ramionami.

Poszczególne mooinjer veggey zaczęły budzić się do życia. Pierwsza zeskoczyła Moira. Miała nieco puste spojrzenie. Zrobiła kilka bezszelestnych kroków w stronę Duncana i Alice.
Rudowłosa przełknęła ślinę, widząc co działo się z tyłu magazynu. Było przerażające, ale skupiła uwagę na Duncanie.
- Słyszałam, że nie miałbyś zamiaru polować na inne Gwiazdy… Co w takim razie zamierzałbyś robić? - zapytała.
- Co mógłbym robić? - zastanowił się Duncan. - Po przebudzeniu chciałem ułożyć sobie życie z tobą. Jednak jeśli zostałbym sam, to potrzebowałbym jakichś nowych towarzyszy, żeby znieść trudy samotności. Pewnie zapisałbym się do trupy aktorskiej. Takiej nowoczesnej. Być może któraś wciąż wystawia stare dzieła. Myślę, że poczułbym się jak w domu, gdybym znów stanął na deskach teatru The Globe - uśmiechnął się, lekko rozmarzony. - Czy wiesz, że byłem częścią trupy, która oryginalnie wystawiała dzieła Szekspira? Patrzysz na jego ukochanego Makbeta - lekko zadrżał. Bez wątpienia był sentymentalny.
- Grałam jedną z czarownic w tym utworze… - powiedziała z rozbawieniem.
- Rzecz jasna jako iż to opera, więcej było muzyki i napisanych dodatkowo pieśni… - dodała.

Alice spostrzegła, że coś mocno świeciło za Kitem. Tymczasem kolejne mooinjer veggey zaczęły się podnosić. Duncan zmarszczył brwi.
- Coś jest… czy to… Przecież to niemożliwe… - zawiesił głos i obrócił się.
Właśnie wtedy uderzyły w niego raz jeszcze zielone wiązki. Mooinjer veggey próbowały pochwycić go po raz trzeci.
Alice zamilkła. Nie wiedziała co się działo, ani jakim cudem. Tym jednak razem nie miała wątpliwości, że żaden kot nie przyjdzie mu z pomocą. Gdyby nie to, co uczynił z Moirą, a także że nie odmówił Shane’owi pomocy, miałby nadal sprzymierzeńca… a tak był sam… Zupełnie. To jedno różniło go od Alice. Mimo wszystko byli ludzie, którym na niej zależało, w ten czy inny sposób. A na nim? Zależało tak naprawdę tylko jej, ale jego egzystencja wszystko niweczyła. Było jej przykro, bo gdyby wszystko potoczyło się inaczej… Na pewno mogliby się zaprzyjaźnić…
Duncan zaczerpnął głębiej powietrza. Coraz więcej mooinjer veggey powstawało i rzucało na niego swoje zielone pęta. Alice spostrzegła, że tuż za Kitem ktoś się znajdował, jednak nie widziała go wyraźnie, gdyż zasłaniał go mały tłum wróżek. Podchodził do każdej z nich z osobna. Kładł dłoń na ich czerepie, po czym z jego dłoni rozbłyskiwało jasnoniebieskie światło. Wtedy właśnie oczy danej wróżki jarzyły się mocniej, po czym spojrzenie wydawało się nieco bardziej przytomne. Ktoś przekazywał im bardzo dużo mocy. Na tyle dużo, że były w stanie powstać z martwych. Kto to mógł być?

- Nie… - Duncan załkał. - Nie… proszę… nie znowu…
Tuż przed nim pojawiła się wyrwa w ziemi. Jaśniała zielonym światłem. Wnet lassa owinęły się szczelnie wokół niego, niczym kokon i pociągnęły go w stronę wyrwy. Zniknął w niej.
Alice widziała jego oczy… jej oczy… które spoglądały prosto na nią, kiedy upadał.
Harper nie odwróciła wzroku. Patrzyła na niego z tym samym smutkiem, którym on obdarzył ją, gdy zamierzał ją zabić. Było jej przykro. Jak by nie mogło...
Jego upadek był bolesny. Zwłaszcza, że raz już go doświadczył. I ona też go doświadczyła w wizji.
Czekała na niego olbrzymia samotność, ciemność i próżnia. Spędził w niej cztery razy więcej lat, niż ona w ogóle żyła. Patrząc na to… mógł być dużo bardziej szalony i niezrównoważony. Jednak okazał się na tyle, że raz jeszcze został poskromiony.
Wnet portal zamknął się za nim, a Duncan powrócił do mroku.
Ziemia nad przejściem jarzyła się delikatnym, zielonym światłem.
Rudowłosa patrzyła na nią w całkowitym milczeniu. Zamknęła oczy. Oddała mu tę minutę ciszy. To była jej wina. Wszystko. Wypuściła go, by znów musiał wrócić do swego więzienia. A tak bardzo był do niej podobny. Siedziała, złamana mentalnie. Westchnęła ciężko. Powoli podniosła głowę i popatrzyła po wróżkach. Spróbowała odszukać Kita. Czy teraz była jej kolej? W końcu była tym samym złem co Duncan…
Wróżki jednak upadły nieprzytomne, pokonane ogromnym zmęczeniem.
Alice spostrzegła, że klatki niektórych poruszały się, jednak dużej części… połowy, a może i większej liczby… były kompletnie nieruchome. Nie wszystkie przeżyły.

Harper spostrzegła osobę, która promieniowała tym jasnym, niebieskim światłem. Wnet opadła na kolana, kompletnie wyczerpana. Kit schylił się, aby sprawdzić, jak się miała, kiedy Alice… odgięła głowę do tyłu. Poczuła duszność i dławienie. Oraz moc. Jej oczy zaczęły jarzyć się złotem. Dubhe do niej wracała…
To było bolesne, więc krzyknęła, ale to był zduszony dźwięk, bo duszność nie pozwoliła jej na więcej. Napięła wszystkie mięśnie. Nadal była związana na krześle. Ogarnęło ją gorąco i znajome uczucie. Dubhe powróciła do niej. To było z jednej strony uspokajające, a z drugiej strony na swój sposób gorzkie. Teraz Duncan był już zupełnie sam. W swym więzieniu. Harper poddała się ogarniającej ją mocy. Czekała, aż się ustabilizuje. Jej oczy zaszły łzami z bólu, psychicznego i fizycznego. Kosmyki jej włosów stały się złote, kiedy fale energii przechodziły przez nią… A ona czekała, aż wszystko wróci do normy. Zastanawiało ją, czy zabrała więcej niż wcześniej oddała? Miała nadzieję, że nie. Bała się łaknienia, o którym mówił Duncan.

Alice widziała bardzo dziwnie kolory. Nie była też w stanie wydać z siebie dźwięku. Czuła się trochę tak, jak gdyby wypiła całą butelkę wódki na raz, ale jeszcze nie dotarły do niej negatywne efekty. Spojrzała na osobę, która wskrzesiła przynajmniej część mooinjer veggey. To był mężczyzna. Miał na nogach zbyt szerokie dżinsy, które wyglądały bardzo retro. Posiadał także białą koszulkę z nadrukiem oraz plecak przewieszony na jedno ramię. Na czarnych włosach spoczywała biała kaszkietówka. Ściągnął ją i potarł skroń. Wyglądał na wykończonego.
- Pieprzony Kaverin - warknął i ruszył w stronę wyjścia. Wcześniej jednak spojrzał na Kaisera. - Milion funtów brytyjskich.
- Tak, jak obiecywałem - mruknął Kit, choć niepewnie.
Obcy mężczyzna spojrzał raz jeszcze na Alice.
- Myślę, że kiedyś się jeszcze zobaczymy - westchnął.
Rudo, a teraz złotowłosa obserwowała go, ale była kompletnie otumaniona i upojona mocą. Wykonała półkolisty ruch głową, chyba przytakując.


Po czym wyszedł.
Alice zwiesiła głowę i spróbowała uspokoić energię w swoim ciele. Spróbowała wyrównać oddech. Powstrzymać łzy. Uspokoić się. Czuła się jednak strasznie. Nadal roztrzęsiona. Cieszyła się jednak, że wróżki przeżyły, choć w części. Przebiegła wzrokiem po nich. Szukała, kto pozostał przy życiu… ciekawiło ją, czy kogoś rozpoznała.
Nie była jednak w stanie zbyt długo na nie patrzeć, gdyż Kaiser zasłonił jej wizję.
- Cholera, masz nóż? - zagryzł wargę i spojrzał na Alice. Jej włosy już opadły i znów były rude. - Koniec końców potrafię jednak coś załatwić nawet bez moich mocy - wydął wargi… po czym uśmiechnął się lekko. - Ale nie sądzę, żebyś miała przy sobie sztylet - mruknął.
Nagle zmarszczył brwi.
- Nie masz żadnego w ręce? - spojrzał na nią. - Chyba nie. Ale odniosłem takie wrażenie.
- Bo wcześniej tam był - powiedziała cicho Alice, odzyskując powoli głos.
Ruszył w stronę jednej ze strzał, które leżały na ziemi i podniósł ją. Po czym wrócił do Alice i zaczął grotem przepiłowywać więzy.
- Cieszę się, że cię widzę Kit… - powiedziała ciepło. Czekała, aż ją rozwiąże. Chciała go przytulić z wdzięczności.
- Co tu się stało? - zapytała.
- Hmm… - Kit poskrobał się po głowie. Obrócił się w stronę mooinjer veggey i pokręcił w ich stronę przez chwilę dłonią. - To się stało… to się stało… - powtórzył. - Pomyślałem, że jeżeli moce mooinjer veggey stały się na tyle słabe, że nie były już w stanie powstrzymać Duncana… to trzeba znaleźć jakieś nowe źródło - dokończył. - Albo w sumie stare.
Dokończył piłować i wnet Alice znów była wolna.
Tymczasem poczuła się dziwnie senna. Zaczynała tracić wątek, ale wciąż jeszcze była wszystkiego świadoma. Czyżby hipnoza miała zacząć przynosić skutki?
Przekręciła głowę.
- Hastings… Obrazy… Edwin… Potrzebujemy obrazów Edwina dla Esmeraldy… Zapamiętasz? Shane rzucił hipnozę, nie wiem co będę pamiętać jutro, albo za tydzień… Ale może lepiej… Żebym niektóre rzeczy zapomniała Kit… - pokręciła głową i ostrożnie rozmasowała nadgarstki, popatrzyła znów po wróżkach. Chciała poszukac Pyrgusa, albo Rhiannon, albo Titanii, albo Moiry… Zastanawiała się, czy przeżyli. Zmagała się jeszcze z sennością.
Alice znała cztery mooinjer veggey z imienia. Najbliżej Colias. Martwy. Potem przeszła dalej i dotknęła Pyrgusa. Wydawał się ciepły… chyba udało mu się przeżyć. Potem Harper dotarła do Titanii, jednak królowa wróżek już nigdy nie miała otworzyć oczu. Najdalej leżała Rhiannon.
- Mmm… - jęknęła, kiedy Alice ją dotknęła.
- Potrzebujemy dużo więcej, niż jakichś pieprzonych obrazów - westchnął Kit. - Ten pieprzony Taj… Tajlandczyk? Jak to się odmienia? Zażądał miliona funtów za tę małą przysługę.
- Jeśli będziemy mieć obrazy… Będą i pieniądze… - powiedziała, ale jej uwaga skupiła się teraz na Rhiannon. Uklęknęła koło niej. Uniosła ją i przytuliła. Nie miała wiele sił, ale chciała uścisnąć wróżkę. Cieszyła się, że żyła… Zerknęła jeszcze w stronę Moiry…
Moira również oddychała.
- Pyrgus… Pyrgusie, nie… - Rhiannon jęknęła przez sen. - Proszę…
Kit podszedł do Alice.
- Czy to już wszystko? Trzeba będzie jakoś zakryć ten portal. Ale jesteśmy na szczycie Snaefell, nie zalejemy jej. Może duży głaz? Nie wiem… A gdyby po prostu zalać pomieszczenie cementem? Wiek temu dość efekciarsko podeszli do sprawy i stworzyli całe jezioro. Wiedziałaś, że tamten Hastings był członkiem ówczesnego Bractwa Trójnoga? Odnalazłem w zapiskach, że przyrzekł wróżkom dziecko z każdego kolejnego swojego pokolenia. Po to, żeby mogło bronić Isle of Man i całego świata przed… w zapiskach nazywali go tylko daemhanem.
Widać Kaiser nie próżnował, kiedy przebywał wraz z Abbanem.
Alice pogładziła Rhiannon po włosach.
- Twój brat żyje… Ty też… Zbudź się… - powiedziała do niej cicho, po czym zerknęła na Kaisera.
- Co do ukrycia go, proponuję skontaktować się z Bractwem. Jednak może lepiej, żebym to nie ja to robiła… Obiecał mi śmierć… A co do zapisu o Hastingsie i jego potomkach, przyda nam się skan… Możesz to dla mnie zrobić ja muszę… Muszę teraz odpocząć - powiedziała, bo czuła, że senność robi się natarczywa. Znów zerknęła na Rhiannon.
- Żyjecie - powiedziała tylko i uśmiechnęła się do niej. Opuściła ją na ziemię, by nie upaść wraz z nią. Po czym po prostu opadła na plecy i westchnęła. Zamknęła oczy. Szumiało jej w głowie.
Zobaczyła uśmiechniętą twarz Kita nad sobą.
- Kiedy zaśniesz, to wreszcie cię ładnie wymaluję. Bee i Jennifer są na zewnątrz, dadzą mi jakieś kosmetyki. I ładnie cię ubiorę, na przykład róż i w kokardki i też w fioletową satynę… - Kaiser zaczął odjeżdżać. - I upnę ci włosy w kok, ale taki ładny i dam ci też dużo różu na policzki…
Alice otworzyła oczy jeszcze na moment.
- Róż to nie mój kolor… - powiedziała, ale to było wszystko co zdołała z siebie wykrzesać. Jej powieki opadły, a ona odpłynęła w ciemność. Już nie słyszała nic, co dalej mówił Kit, ani co działo się wokół niej. Ponownie straciła przytomność, na szczęście tym razem nie od utraty krwi…

***

Duncan nie prześladywał ją w jej śnie. Przynajmniej nie w sposób świadomy. Tak, jak to miało miejsce, kiedy jego poprzednie więzienie słabło i był w stanie przedostawać się przez nie umysłem i na krótki czas również ciałem. Alice jednak i tak śniła ciągle jedną scenę. Kiedy patrzył na nią, spadając w bezkresną otchłań. To mogła być ona. Po części, to była ona. Duncan stanowił część jej, a ona część jego i nie dałoby się tego zmienić, nawet gdyby chciała. To był po prostu fakt.
A jednak wnet ta scena zaczęła się powtarzać, ale była coraz bardziej urywana i niepewna. Aż wreszcie zmieniła się jedynie w czarny film. Alice zapomniała ją. Zapomniała o Duncanie. Zapomniała o Shanie.
Obudziła się.

Leżała na łóżku. Było jej dość niewygodnie. Czuła, że coś ją oplata.
Rudowłosa próbowała sobie przypomnieć co jej się śniło, ale gdy nie mogła, zrezygnowała. Teraz, próbowała sobie przypomnieć gdzie była… Ale tego również nie mogła, była jednak pewna, że nie zasypiała w łóżku, gdy zasypiała. Poruszyła się, próbując rozplątać. Otworzyła oczy, chcąc się rozejrzeć gdzie była.
Znajdowała się w Injebreck House. W swoim własnym pokoju. Jednak miała na sobie różową sukienkę. Okropną. Coś, co mała dziewczynka chciałaby założyć na swój pierwszy bal. Skąd Kit to wytrzasnął? Bo pamiętała tyle, że obiecał ją ubrać w coś takiego. Miała również loki ciężkie od lakieru do włosów, a tona makijażu parzyła ją w twarz.
Musiała wyglądać jak przerośnięta lalka. Skrzywiła się i podniosła. Spróbowała sobie przypomnieć… Przyjechali tu rozwikłać sprawę zniknięcia Edwina… A potem działo się tak wiele rzeczy… Na wyspie rzeczywiście były wróżki i niemal umarły z powodu walki z wampirem, który grasował po tych terenach. Pokręciła głową. Ona też niemal umarła. Pokręciła głową. Podniosła się z łóżka. Ruszyła do łazienki. Chciała doprowadzić się do ładu i przebrać w coś normalnego… Czarnego. Była głodna… Chciała też coś zjeść...
Spostrzegła pięć obrazów ustawionych pod ścianą. Wszystkie były piękne i dziwne. Jeden przedstawiał Titanię, drugi wodospad wróżek. Trzeci ich most oraz rzekę. Czwarty natomiast ukazywał młodego mężczyznę, który przypominał nieco…
...kogo jej przypominał? Chyba jakiegoś innego mężczyznę, ale nie mogła sobie przypomnieć kogo…
Natomiast piąty obrazek przedstawiał małego chłopca bawiącego się z małą dziewczynką przy triskelionie niedaleko Injebreck House. To musiała być mała Esmeralda i Edwin, Alice kojarzyła ich z albumu, kiedy mieli tyle lat.
- Oh… Obrazy Edwina… Rhiannon… - powiedziała cicho do siebie. Rozejrzała się, jakby co najmniej wypowiedzenie imienia wróżki miało sprawić, że ta się pojawi. Uśmiechnęła się lekko. Wzięła sobie ubrania na zmianę, jednak w postaci jeansów i swetra i ruszyła do łazienki, biorąc po drodze ręcznik i kosmetyczkę. Słuchała ile było osób w domu i czy o czymś rozmawiano.
Chyba było na to zbyt wcześnie. Świt dopiero nastał, a chyba nikt nie był po ostatnich wydarzeniach rannym ptaszkiem. Alice najpierw spojrzała w lustro. Parsknęła śmiechem. Miała też drugą alternatywę, mogła się rozpłakać. Zmycie tego wszystkiego zajęło jej całą wieczność. Wreszcie mogła jednak przebrać się w coś normalnego.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:50   #256
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Kiedy to uczyniła, ruszyła na dół do kuchni. Chciała napić się ciepłej herbaty i przekąsić coś. Miała na sobie ciemnozielony sweter, a pod nim koszulkę, by było jej ciepło. Miała jednak problem innego kalibru. Trudno jej było trzema palcami poprawić bandaż na prawej ręce i wyszedł słabo. Postarała się jednak ile mogła. Nie siedziała w kuchni długo. Spojrzała na zegarek, by wiedzieć jaka była godzina. Według tego zdecydowała, czy położyć się jeszcze spać, czy może zająć czymś.

Była ósma rano. Taka graniczna godzina. Większość zwyczajnych ludzi mogłaby uznać ją za stosunkowo późną jak na pobudkę i rozpoczęcie dnia. Z drugiej strony nie była to większość, którą znała Alice. Wszyscy jeszcze spali. A może w ogóle już ich nie było w posiadłości? Musiałaby zajrzeć do pokoju ich wszystkich po kolei, aby przekonać się o tym. Zagotowała wodę i zrobiła herbatę. Lodówka była pełna jedzenia. Mogła zjeść praktycznie wszystko, na co miała ochotę. Tosty z nutellą i mlekiem, czy sałatkę z pomidorów i innych warzyw, lub też parówki lub kiełbaski z najróżniejszymi sosami.
Alice ugotowała sobie parówki, zamierzała zjeść je z ketchupem i chlebem. Zastanawiała się, popijając herbatę, kto był w domu…
Gdy zjadła już połowę, zostawiła jedzenie i ruszyła przejść się po domu. Faktycznie zamierzała sprawdzić kto tu był, a kto nie.
Darleth spała w sypialni na parterze. Alice spostrzegła jeszcze drugą sypialnię, która znajdowała się tutaj, jednak była pusta. Jakby niezamieszkała. Kiedy weszła na piętro, usłyszała cichą melodię dochodzącą z pokoju Moiry. Rozpoznała ją… to chyba było The Sims.
Rudowłosa zapukała nieśmiało do drzwi jej pokoju. Czyżby dziewczynka… Teraz już dziewczyna… Nie spała, a grała na komputerze? Była ciekawa czy przebywała tu, czy gdzieś wraz z wróżkami… Czy te mogły teraz swobodnie przebywać w obu wymiarach? Chciała się dowiedzieć.
Moira rzeczywiście siedziała przy komputerze. Lewy łokieć opierała o biurko, a dłonią podpierała twarz. Spoglądała w ekran, ale nie wydawała się szczególnie pochłonięta grą. Odgarnęła włosy za ucho prawą ręką, kiedy zerknęła na Alice.
- Och… - przywitała się w ten sposób. - Zdaje się, że minęły… lata, odkąd razem grałyśmy poprzednim razem - mruknęła. Następnie przeniosła wzrok z powrotem na komputer.
Alice otworzyła drzwi odrobinę szerzej.
- Cóż… W zależności jak na to patrzeć… Według tego wymiaru, prawie dwa tygodnie, według świata wróżek, może dwie doby? Dla ciebie to jednak rzeczywiście lata… Trochę tak, jakby twój wybór awatara jako nastolatki był całkiem dobrze przemyślany już na wstępie Moiro… Dobrze cię widzieć - powiedziała i uśmiechnęła się lekko do dziewczyny.
Dziewczyna nie uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Hmm… tak, pewnie tak - mruknęła.
Zdawało się, że była naprawdę smutna. Na tyle, że nawet nie próbowała udawać w obecności Alice, że wszystko z nią w porządku.
- Przyszłaś do mnie z jakiegoś konkretnego powodu? - zapytała.
Harper pokręciła głową.
- Po prostu sprawdzałam kto jest w posiadłości. Trochę nie wierzyłam, że w ogóle ktoś, więc chodzę i sprawdzam… Dużo się działo… Chyba jeszcze nie dotarło do mnie, że to koniec… Rhiannon i Pyrgus wrócili do swego wymiaru? - zapytała.
- To brzmi jak imiona wróżek - Moira mruknęła do siebie. - Tak, wrócili. Wszystkie wróżki wróciły. Jednak wnet zawalił się, a one straciły moce. Ja też je straciłam. W rezultacie jestem zwykłą… - przerwała w pół słowa. - W sumie nie potrafię określić, kim jestem, ale nie posiadam już ani nadzwyczajnej siły, ani zręczności. Jednak jeszcze przed chwilą byłam dzieckiem i wiele lat zostało mi ukradzionych w zamian za nic. Więc kompletnie zwyczajna też nie jestem. Straciłam również ojca i cały jego dobytek. Nikt nie uwierzy, że jestem małą Moirą. Zostałam nikim - powiedziała i powróciła do gry w The Sims.
Ani przez moment emocje na jej twarzy się nie zmieniły.
- Ja wierzę, że jesteś małą Moirą… Esmeralda również uwierzy… chcesz udać się ze mną do Anglii? - zaproponowała jej.
Moira wzruszyła ramionami.
- Nic nie chcę - powiedziała.
- Czyli wrócili do swego wymiaru, ale ten się zapadł więc teraz są w tym? Jako ludzie? Uh… To gdzie są teraz? - zapytała lekko zmartwiona.
- Tak, są ludźmi. Darleth kupiła kilka materacy i śpią w piwnicy, ale tak naprawdę to bardzo tymczasowe rozwiązanie. Tak przynajmniej powiedziała. Kit się śmieje, a Jennifer tylko pije. Natomiast Bee… nie wiem co z nią. Widziałam ją tylko raz, jak robiła kawę. Spałaś trzy dni.
Alice policzyła… W takim razie cały ten bałagan trwał… Piętnaście dni... to długo. Dwa tygodnie na Isle of Man…
- Dziękuję ci za informacje… Pójdę się w takim razie uspokoić, że wszyscy są na miejscu… A ty zastanów się proszę, może to nie byłoby dla ciebie takie złe rozwiązanie, pojechać do Esmeraldy… Ona zrozumie wszystko i będzie mogła się tobą zająć - zauważyła. Nie wiedziała co stało się, że Moira była całkowicie sama. Martwiła się o nią. Obróciła się, by ruszyć w stronę drzwi. Potrzebowała odpocząć, było za wcześnie na wykonywanie telefonów. Postanowiła zająć się tym od dziesiątej.
- A tak w ogóle to nie wiem, co z moim dziadkiem. Tak teraz sobie pomyślałam. Będę musiała udać się dzisiaj do miasta. Do szpitala. Podwieziesz mnie? Albo znalazłabyś może kogoś, kto mógłby mnie tam podwieźć? Jeżeli jest jakiś rower, to mogłabym pojechać sam. Ale z drugiej strony nie wiem, gdzie mam pójść ani z kim rozmawiać… - zawiesiła głos i zerknęła na Alice.
Harper kiwnęła głową.
- Darleth i Jenny były przy tym jak wieziono go do szpitala. Zapytamy je, a potem cię tam zawiozę - powiedziała. Po czym zmarszczyła lekko brwi.
- Chyba - dodała i zerknęła na prawą dłoń z bandażem. Spróbowała poruszyć palcami.
- A, i przylecieli też twoi bracia. Są w mieście. Nie wiem czemu Kit ich ściągnął, ale z jakichś ważnych powodów… tak myślę - mruknęła Moira. - Pozwolisz, że wrócę do gry? - zapytała i uśmiechnęła się sztucznie. - Mój ojciec i dziadek chyba strzeliliby sobie w głowę, gdyby dowiedzieli się, że druga gałąź rodziny ma mnie utrzymywać. Ale to chyba lepiej, niż jakbym miała trafić na bruk… - zawiesiła głos, chyba nieco pytająco.
- Zdecydowanie lepiej… W końcu to twoja rodzina nadal… - zauważyła Alice.
- Zawsze to ja mogę się tobą zaopiekować, wraz z pomocą Esmeraldy. To chyba mogłoby trochę zelżeć ciężar nieprzychylności - zaproponowała.
Dziewczyna albo słuchała, albo tylko grała. Przecież niedawno przeżyła cios prosto w serce, po którym została wskrzeszona. To mogło popsuć jej humor na kilka długich dni. Zapewne udało się takie coś tylko dlatego, bo miała w sobie aż tyle magii moinjer veggey. Teraz jednak nie zostało w niej ani kropli mocy Phecdy lub Mizara.

- Pomyśl nad tym i pograj sobie - powiedziała Alice, po czym ruszyła już teraz z powrotem na dół. Zapomniała o niedojedzonym śniadaniu. Zjadła parówkę i kromkę chleba, a następnie wzięła herbatę na górę. Postanowiła położyć się, ale zastanawiało ją kto jeszcze był w mieście. No i ile wiedział Abban o tym wszystkim co nastąpiło… Czy nadal chciał jej śmierci? Miała nadzieję, że już nie.
Kiedy obudziła się, była jedenasta. Akurat zobaczyła Kita, który wchodził do jej pokoju.
- O mój boże… jak ty wyglądasz…? - zawiesił głos i zrobił przestraszoną minę, spoglądając na nią dużymi oczami.
Sam miał różowy polar i różowe spodnie dresowe. Alice była przekonana, że to z damskiej kolekcji, jednak dziwnie pasowały mu. Chyba dlatego, bo… no cóż, to był Kit.
Alice zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli? - zapytała i popatrzyła po sobie. Pamiętała, że przebrała się w normalne ubrania i umyła. Więc nie mogła wyglądać źle, jedynie nieco zaspana. Wygrzebała się spod kołdry i wstała. Zerknęła na niego.
- A ty wyglądasz za to nieźle - stwierdziła i wzruszyła ramionami.
Kit zacmokał.
- Uczyniłem cię piękną - strzelił dłonią. - A ty to odrzuciłaś. Wróciłaś do bycia zwykłą Alice - pokręcił głową. - Dobrze, że nie żyłaś w epoce Leonarda da Vinciego. Podarłabyś Monę Lisę i wszystkie inne arcydzieła minutę po ich namalowaniu! Niektórzy potrafią tylko niszczyć.
Uśmiechnął się do niej w sposób, który sugerował, że po prostu sobie żartował. Przelotnie dotknął jej ramienia, po czym rzucił się na jej łóżko, choć sama Alice z niego wstała.
- Jak się czujesz, śpiochu?
- Zmęczona… rozmawiałam z Moirą rano… Ponoć wróżki stały się ludźmi… Powiesz mi kogo jeszcze wezwałeś na Isle of Man? Ponoć moich braci… - zagadnęła i usiadła obok niego obserwując Kaisera.
- W różowym mi nie do twarzy - powiedziała, powtarzając swe słowa sprzed chwili, gdy zemdlała w magazynie.
- A podobno ładnemu we wszystkim ładnie. Poza tym wiele ludzi mówiło mi, że nie powinienem nosić tego koloru, bo to nie przystoi i nie pasuje, a jednak noszę. Widzisz, nie jestem kimś, kto gra według reguł… najwyraźniej - Kit uśmiechnął się lekko. - Tak, zależało mi tylko na tym jednym, który leczy. Dzięki niemu byłaś w stanie zrobić sobie rano śniadanie. Rozpierdoliłaś sobie kompletnie dłoń, gratulacje. Chyba że to tobie to zrobiono. Miałaś dziurę o średnicy kilku centymetrów. Czy ty ten nóż przekręciłaś? Swoją drogą masz niezłe jaja…
- Chcesz mi powiedzieć, że Thomas mnie leczył? Mam nadzieje, że wszystko z nim w porządku… - powiedziała, pamiętając, że Douglas przejmował na siebie część objawów.
- Boli go jego własna ręką i ma na niej bliznę. Ma nadzieję, że to przejdzie, ale… no cóż… Powiedział się, że cieszy się, że dzięki temu nie będziesz kaleką.
- Sama… I przekręciłam… Potrzebowałam w jakiś sposób odwrócić uwagę wampira. Ale nie wyszło jak miało… Choć cieszę się, że wszystko wyszło w miarę neutralnie… Zależało mi, by wam się nic złego nie stało - powiedziała. Popatrzyła na zabandażowaną niewprawnie dłoń.
- Z ilością hormonów stresowych, jakie krążą w twoim ciele… - Kit zastanowił się. - Twoje dziecko będzie mogło zostać prawnikiem lub lekarzem. Od dziecka… od płodu przyzwyczajone do takiego napięcia… nie ma co.
- Jakiś lekarz to oglądał? Ah… Arthur na pewno… Co mówił? - zapytała patrząc dalej na dłoń.
- Potrzebowałabyś wizyty w naprawdę wykwalifikowanym ośrodku, gdyby nie Thomas. A i oni mogliby nie pomóc. Mogłabyś nawet stracić całą rękę, a może i przedramię z powodu zakażenia. Wpadłaś w sepsę - rzekł. - Było naprawdę ciężko i nikt nie potrafił zadecydować na początku, co z tobą zrobić. Jednak trafiłaś do tego szpitala, Noble’s. To był koszmar, opanowali twój stan tak nie do końca, a w międzyczasie do gazet trafiło mnóstwo twoich zdjęć. Oczywiście, że ktoś sprzedał informację, że Wampirzyca z Injebreck trafiła w tak podejrzanym stanie. Wykradliśmy cię i pewnie zmarłabyś, gdyby Thomas i Arthur nie pojawili się w porę. Urządzili w jednym z pokojów specjalny mały szpital - mruknął. - Jak spojrzysz, to zauważysz ślady po wenflonach na ciele. Twój brat wtłoczył w ciebie kilka litrów antybiotyków. Uszkodziłaś sobie nerwy, kości i przyczepy mięśni do drugiego, trzeciego i czwartego palca. Nawet moce Thomasa mają swoje limity i pewnie będą ciebie pobolewać, może nawet pojawią się niedowłady. Jednak jesteś w stanie nią poruszać i to duży sukces. Nikt nie spodziewał się, że obudzisz się teraz. Tak właściwie trafiłaś do swojego pokoju tylko dlatego, bo prąd wysiadł w części szpitalnej. Mieliśmy tutaj dzisiaj przed południem znów podpiąć cię do kroplówek. Nie mamy żadnych monitorów, więc mogliśmy jedynie monitorować twój stan, mierząc ci ciśnienie i tętno. Arthurowi trochę brakowało EKG oraz saturacji, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma…
- Gdzie teraz są? I gdzie jest Bee? Ponoć coś z nią nie tak? - zapytała Alice, przechodząc do kolejnego tematu. Już sobie postanowiła, że będzie musiała się jakoś odwdzięczyć braciom. Dzięki nim żyła, nie straciła ręki i nawet mogła poruszać palcami, choć jak na razie bardzo słabo.
- Dziękuję, że o mnie dbaliście - powiedziała, bo Kaiser zachował się wspaniale. Nie to co ona, miała wrażenie, że wcale nie ‘miała jaj’, jak to ujął, a miotała się strasznie podczas tego wszystkiego co się działo. A to był natomiast cytat… kogo? Miała wrażenie, że ktoś jej powiedział coś takiego, jednak musiało jej się to tylko przyśnić.
- To nasz obowiązek. Pewnie minie trochę czasu, aż dojdziemy do siebie - mruknął Kaiser. - Sam zrobię sobie dłuższą chwilę odpoczynku, jeśli nie będziesz miała nic przeciwko. Czuję się wykończony nie tylko fizycznie, ale głównie mentalnie - powiedział i spojrzał w bok. A potem znowu na Alice. - Z Bee jest wszystko w porządku. To znaczy za wiele nie mówi, ale jest jej przykro, że nie mogła przydać się do niczego koniec końców. Natomiast Jennifer jest dużo bardzo przykro. Nie może sobie poradzić z tym, że nie tylko w żaden sposób cię nie obroniła… ale była jedynie ofiarą od samego początku do końca. To jej słowa. Zwiariowała w momencie, gdy jeszcze straciła swoje moce, ale już trochę rozsądku wróciło do niej. Chyba próbuje go sobie wlać wraz z alkoholem. Ale za to ją nie winię, ostatnio również dużo piłem. Przynajmniej jak na mnie - mruknął.
- Będę musiała z nią znowu, długo porozmawiać… - powiedziała i westchnęła cicho.
- Nie zabronię wziąć wam urlopu po tym co się tu działo… Sama bym go chętnie wzięła, ale jestem przywódczynią, a szefowie takich instytucji nie mają urlopów… - pomyślała o Joakimie.
- No, powiedzmy… - dodała i pokręciła głową.
- Ten Taj, który zażyczył sobie milion funtów? Wspomniał Kaverina… Czy to był… Phecda? - zapytała unosząc lekko brew.
- Tak - Kit pokiwał głową. - Mój tok rozumowania był taki. Jeśli mamy mało mocy tych dwóch gwiazd, a wiemy, że to głównie dlatego, bo się odrodziły… to może trzeba znaleźć i ściągnąć te dwie osoby? Nie wiedziałem do końca jak się za to zabrać. Rozmawiałem z różnymi Konsumentami i Egelman wspomniał o tym, że posiada kontakt z Kirillem Kaverinem, który jest jakąś inną Gwiazdą. Choć chyba miał na myśli, że posiada do niego namiary. Kościół Konsumentów kontaktował się z nim na długo przed twoim nastaniem, ostatecznie syn Joakima Dahla przebywał z tym mężczyzną.
Chyba Kit nie wiedział nic na temat torturowania Kaverina. Inaczej nie musiałby tłumaczyć, skąd Konsumenci posiadali kontakt z Rosjaninem.
- A on powiedział, że poszuka Mizar, natomiast kontakt z Phecdą już posiadał. Nie znalazł pierwszej gwiazdy, więc mieliśmy nadzieję, że druga wystarczy. Wystarczyła. Przynajmniej po części. Phecda była odpowiedzialna za życie mooinjer veggey, jednak Mizar za ich moce.
Harper uniosła brwi.
- Oh, rozumiem… Odzyskali życie, ale ich moce wyczerpały się po uwięzieniu wampira… Może w takim razie jeśli znajdziemy Mizar będzie można poprosić… Ją, o pomoc w tej sprawie… - stwierdziła. Co więcej, wnioskowała, że skoro teraz Phecda był mężczyzna, a kiedyś kobietą to zapewne Mizar była teraz kobietą… O ile to wszystko działało na takiej zasadzie, choć nie miała jak tego potwierdzić...
- Będę musiała wykonać więcej telefonów niż sądziłam… - westchnęła. Zacznie od takiego do Esmeraldy…
- Abban nie właził nam na głowę? - zapytała zainteresowana tą sprawą.
- Abban zniknął - odpowiedział Kaiser. - Rozpłynął się w powietrzu. Obydwoje studiowaliśmy księgi i w pewnym momencie powiedział, że musi coś sprawdzić. Wyszedł i od tego momentu go nie widziałem.
Spojrzał na Alice nieco dłużej.
- Skontaktował się ze mną ten… zuchwały młodzieniec, wiadomo w jakiej kwestii - kontynuował. - Zapytałem go o Abbana, a on odpowiedział, czy gustuję… To chyba nie ma znaczenia. Koniec końców dowiedziałem się od niego, że Jole pojawił się znowu w Zamku Peel i odkopał skrzynię, która znajdowała się pod ołtarzem tej katedry. Znajdował się w niej jakiś tajemniczy, ważny przedmiot. Wziął go i uciekł z nim… chuj wie gdzie. Jestem za to częściowo odpowiedzialny, bo wcześniej wszedłem w ten swój stan, złapałem go za rękę i powiedziałem mu, że jest prawdziwym rycerzem. I że ma znaleźć oraz chronić Świętego Graala. Ale nie sądzę, żeby to dokładnie o taki artefakt chodziło. To raczej metafora.
Alice popatrzyła na niego, po czym parsknęła śmiechem… pokręciła głową. Ze wszystkich informacji jakie dostała, ta wydała jej się iście komiczna na tyle, że zdołała przegnać na moment chmurę depresji i przygnębienia i wycisnąć z niej śmiech. Ten jednak równie szybko jak się pojawił, tak też znikł. Pokręciła głową i otarła łzę.
- Tym lepiej. Nie będzie próbował mnie zabić… Pozostaje nam rozwiązać tu jeszcze wątek co teraz z wróżkami, wybrać się z Moirą do jej dziadka… A potem wracamy… Czy ktoś kontaktował się z Esmeraldą? Mam nadzieję, że nie osiwiała z niepokoju przez ten czas - powiedziała Alice, zmartwiona. Zdecydowanie musiała do niej zaraz zadzwonić.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:51   #257
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Uhm… nie pomyślałem w ogóle o Esmeraldzie. Ktoś dzwonił na twoją komórkę i pamiętałem o tym przez kilka godzin, ale potem rozładowała się, a ja nie znam ani twojego pinu, ani hasła do komputera. I nie mów mi, nie jestem tego wart - zaczął machać rękami w powietrzu tak, jak gdyby Alice była już gotowa zdradzić mu w tej chwili wszystko, od hasła do konta bankowego po rozmiar stanika. Choć to ostatnie pewnie Kaiser już znał. - Co do wróżek, to są okropnie zagubione. Ale Bee jest z nimi od kilku dni i naucza ich o naszym świecie niczym Jezus w synagodze. Mówi o zwyczajach, normach i innych tego typu zachowaniach. Inaczej wróżki pewnie zaczęłyby gwałcić wszystkich mieszkańców Isle od Man po kolei. Myślałem o tym, żeby poprosić twoją Esmeraldę, aby przekazała tę posiadłość… jak to się nazywa… organizacji charytatywnej? Fundacji. To słowo miałem na myśli. Fundacji rehabilitacji narkomanów. Mogliby urządzić z tego dom dla nich wszystkich. Ale wiem, że to byłoby bardzo kosztowne dla pani de Trafford. Taki dom jest wart… prawie milion funtów. Milion dla wróżek, milion dla Tajlandczyka… ile tych milionów ona posiada?
- Ogrom. Powód naszego pobytu tutaj to waga kilkudziesięciu milionów… Dlatego tak mi zależało na zrobieniu pewnych rzeczy i dlatego zabrałam tu niewiele osób, ale według mnie bardzo kompetentnych. Jeśli jednak będziemy musieli poświęcić te na to, najwyżej mój projekt zajmie odrobinę więcej czasu - powiedziała poważnym tonem.
- Moglibyśmy też oszukać Phecdę - powiedział Kit. - Ale nie wiem, czy to dobry pomysł, jeśli macie mieć w przyszłości jakieś wspólne gwiezdne relacje - mruknął. - Wydawał się całkiem pewny, że chce tego miliona. Wydaje mi się, że żyje w dość solidnej biedzie, a przynajmniej w takiej się wychował - dodał. - Choć na pewno nie jest niedożywiony, wręcz przeciwnie… - mruknął. - Na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale jest na serio napakowany. To co zamierzasz teraz?
- Muszę pójść i wykonać teraz… Całą masę telefonów… Porozmawiamy jeszcze potem - powiedziała Alice i ruszyła do swojego biurka. Rozejrzała się za laptopem i telefonem. Odpaliła jedno, podpięła drugie i włączyła… Miała nadzieję, że nie zastanie 200 powiadomień.
- Kit, masz może hasło do WI-FI? - zapytała go jeszcze.
Kaiser roześmiał się.
- Tak… Steve6969.
Alice popatrzyła na niego jakby żartował. Potem przypomniała sobie, że to imię zmarłego chłopaka Darleth i uderzyła się lekko w czoło.
- Jej… - mruknęła. Odpaliła więc sieci, wybrała jedyną dostępną i wpisała hasło… Po czym usiadła wygodnie na krześle i włączyła swój telefon… A teraz czekała na kosmiczną lawinę…

To był koszmar. Przejrzenie wszystkich wiadomości, samo ich przeczytanie, zajęło jej godzinę. Alice prędko podliczyła, że mniej więcej siedemdziesiąt procent znanych jej Konsumentów napisało do niej. Stracili swoje moce. Część w ogóle tego nie zauważyła, duża była grupa osób, które to spostrzegły, jednak nie miało to żadnych poważnych konsekwencji… jednak niektórzy… zginęli. Na przykład w sprawie w Chile. Kazała wysłać tam Jacka i Melody. Obydwoje przeżyli, jednak odnieśli rany. Dokładnie w trakcie walki opuściły ich siły. Gemma, Lee, Siobhan i Milos zginęli. To właśnie w ich sprawie Egelman napisał maila… W Meksyku na szczęście nie doszło do żadnych przykrych wypadków podczas opisywania Alei Zmarłych. Kirill do niej napisał, że próbował się do niej skontaktować na milion różnych sposobów, bo w Iterze wyczuł obecność kogoś zupełnie innego w miejscu jej. Nawet wspomniał Duncana po imieniu. Chyba z sobą rozmawiali.
Joakim o dziwo nie napisał kompletnie nic. Czy to możliwe, że nie dotarł do niego cały zgiełk i wrzawa? Sam używał swoich mocy raz na kilka miesięcy, więc mógł nie zauważyć, że ich brakowało. Alice przeczytała dokładnie dwanaście emaili, w których ludzie błagali ją o powrót i płakali, że umarła. Ostatecznie spędziła prawie dwa tygodnie poza Ziemią, więc wszyscy mogli się mocno wystraszyć.
Harper westchnęła ciężko. Skrupulatnie poodpisywała na wszystkie maile, zapewniając, że żyje i że zadanie którym się zajmowała nie poszło w pełni tak jak planowała, ale że wszystko zostało opanowane koniec końców. Przeprosiła za niewygody i niepokój, który wzbudziła. Zapewniła, że jej działania miały ważny cel i zrekompensuje wszystkim ten okres efektem końcowym swoich prac.
Po czym wzięła telefon i zadzwoniła do Esmeraldy de Trafford.

- Tak? - usłyszała głos Marthy po kilku sekundach. - Właśnie pomagałam pani Esmeraldzie w trakcie kąpieli, kiedy usłyszałam dzwonek. Kto mówi?
De Trafford korzystała ze starożytnego telefonu stacjonarnego umieszczonego w jej pokoju, który nawet nie pokazywał numeru dzwoniącego. Był zamontowany w tym pokoju prawdopodobnie od zawsze i już na zawsze miał tam pozostać. Esme posiadała komórkę, jednak przez zdecydowaną większość czasu zapominała ją naładować i leżała nie wiadomo gdzie kompletnie zapomniana.
- Alice Harper… - przedstawiła się kobiecie.
- Witaj Martho. Dobrze się miewasz? - zapytała, od długiego czasu nie słysząc głosu gospodyni w domu Trafford Park.
- O mój… o mój… o mój… - Martha wpadła w jakiś szok. Po czym rozpłakała się. I zaczęła się śmiać.
To było z jednej strony smutne… ale z drugiej cholernie pokrzepiające. Istniały na tej planecie ludzie, którym zależało na Alice i którzy ją lubili. I którzy reagowali w ten sposób na wiadomość o tym, że jednak żyła. Martha chyba chciała coś powiedzieć, jednak nadal płakała i się cieszyła. Głośno oddychała przez usta i Alice słyszała to. Była kompletnie wytrącona z równowagi, ale w najlepszy z możliwych sposobów.
- Teraz będę czekała na telefon od pana Terrence’a - zaśmiała się.
Rudowłosa momentalnie posmutniała. Telefon od pana Terrence’a… Ona też będzie na niego czekała…
- Droga Martho, jeśli pomagałaś pani Esmeraldzie w kąpieli, to wróć do tego zajęcia, nim zmarznie. Przekaż jej proszę pozdrowienia ode mnie, a także informację, że wkrótce wrócę, wraz z prezentami dla niej… - powiedziała spokojnym tonem. Zastanawiała się, czy Esmeralda nie była gdzieś w pobliżu i zaraz nie wyrwie słuchawki gosposi.
- Pani Esmeralda jest w łazience obok jej sypialni, gdzie jest zamontowany telefon - powiedziała Martha. - Ja… - zawiesiła głos. - Ja czuję się taka bezradna przy tych wszystkich wielkich, światowych, nadnaturalnych rzeczach, które wyprawiacie - powiedziała. - Nie mam żadnego wpływu na to, jaki będzie wynik i skutek. Ale kiedy dowiem się, że dobry… Słodki Jezu… Opuściły mnie miliony rodzajów stresu i napięcia, o jakich nawet nie miałam pojęcia…
Czy Martha oficjalnie wiedziała o paranormalności? Alice nigdy nie rozmawiała z nią wprost na ten temat, jednak jak bardzo gospodyni musiałaby być głupia na przestrzeni tak wielu lat, żeby o tym nie wiedzieć?
Nie to ją jednak zastanawiało… Jeśli gospodyni była na tyle bystra, by dowiedzieć się o paranormalności… Czy wiedziała także o innych sprawach, które dotyczyły Trafford Parku, a o których nie mówiło się wprost? Przymrużyła oczy.
Była gospodynią na przestrzeni tak wielu lat dużo bardziej od Esmeraldy. Jeśli ktoś miał posiadać jakieś tajemnice lub opowieści, to tylko ona.
- Cieszę się, że ci ulżyło. Miło mi słyszeć. Tak jak mówiłam, nie chcę zajmować czasu, bowiem pani Esmeralda mogłaby się przeziębić. Powinnaś się nią zająć Martho… - Alice poleciła kobiecie.
- Wkrótce się zobaczymy - powiedziała jeszcze, tym samym składając obietnicę powrotu do ‘domu’.
- Proszę się jeszcze nie rozłączać… Ja chcę jeszczę chwilę posłuchać twojego głosu… aby upewnić się, że to mi się tylko nie przyśniło… - Martha zaniemówiła przez chwilę. - Pani chyba sobie nie zdaje z tego sprawy, ale w cały Trafford Park od tak wielu dni panuje… groza i grobowa ciężkość… Jak zacznę skakać po wszystkich pokojach w ekstazie i głosić dobrą nowinę, że pani wciąż żyje, to normalnie jakby przyszła Wielkanoc - pokręciła głową… chyba, tak wydało się Alice. - Jak się pani czuje? Jest pani cała? Proszę postawić się w mojej sytuacji… przecież wszyscy będą mnie wypytywać, a pani Esmeralda to mnie zje w całości, jak jej wszystkiego nie wyśpiewam. Pewnie i tak będzie na mnie zła, że to ja odebrałam, a nie ona.
Alice uśmiechnęła się lekko. To chyba była taka umowna cecha wszystkich gosposi domowych, że były tak ciepłe jak płomyk w palenisku…
- Proszę się nie martwić. Żyję. Bywałam w lepszej formie, ale nie jest ze mną źle. Nie leżę przykuta do łóżka, ani nic z tych rzeczy. Jestem tylko po prostu zmęczona, potrzebuję wrócić i napić się twojej wspaniałej herbaty… Niestety, przez jakiś czas mogę mieć problemy z graniem na fortepianie… O ile w ogóle zdołam to robić tak jak wcześniej… Ale nie straciłam głosu, więc przywrócę melodie do posiadłości. Rozwiązałam również sprawę, w jakiej tu przybyłam. Proszę polecić pani Esmeraldzie, żeby się nie złościła, bo to szkodzi piękności - powiedziała z lekkim rozbawieniem. Wiedziała jak pani de Trafford potrafiła się dąsać. Choć jej wiek był już raczej poważny, czasem zachowywała się dość nastoletnio w niektórych sytuacjach.
Martha zaśmiała się.
- Czyli wszystko poszło bez większych problemów? A dlaczego zniknęła pani na tak długo i nie dawała znaku życia? - zapytała. - Bo o to również będą pytać się mnie. Czuję niezwykłą ulgę dzięki pani telefonowi. Słodki Jezu… Aż mnie głowa rozbolała.
Alice usłyszała, jak przyciągnęła krzesło do aparatu i na nim usiadła i głośniej westchnęła.
- To bardzo skomplikowana sprawa… Otóż byłam w miejscu, skąd nie miałam jak się kontaktować, a potem kilka dni byłam nieprzytomna z powodu dolegliwości… Ale już wszystko ze mną w porządku. Przyrzekam - oznajmiła, nie chcąc denerwować kobiety.
- Pani Esmeralda zrozumie, gdy powiesz jej, że musiałam przejść przez drzwi i pójść znaleźć odpowiedzi o Edwinie - dodała. Miała nadzieję, że to uspokoi panią de Trafford.
- A pozostałym domownikom możesz powiedzieć, że rozchorowałam się po wypadku… Tak właściwie było, więc żadne to zmyślanie - dodała.
- A kiedy możemy panią oczekiwać? Bo to mnie też interesuje i na pewno wszystkich. Czy będzie pani jeszcze dzisiaj w Trafford Park? Z przyjemnością posłałabym pani łóżko świeżą pościelą i poprosiła o przygotowanie pysznej, odświętnej kolacji. Co ja mówię?! Uczty! Jedno pani słowo i już popędzę do kuchni… - zawiesiła głos wyczekująco.
- Raczej kwestia trzech dni. Jest tu jeszcze coś, co muszę dziś zrobić, jutro zapewne się przyszykuję i wylecimy rano pojutrze, jeśli wszyscy pozostali też będą już gotowi - powiedziała zastanawiając się, czy tyle czasu rzeczywiście wszystkim na wszystko wystarczyło. Zawsze rzecz jasna mogli tu zostać, a ona mogła sobie wrócić… Przecież nikogo nie przywiązywała do siebie liną.
- Cieszę się, że nie więcej! - odparła Martha. - Czy prosić panią Esmeraldę? Czy wystarczy, jak pójdę do niej i wszystko przekażę? Bo rzeczywiście wolałabym nie zostawiać jej zbyt długo samej. W ogóle nie przypomina siebie za czasów choroby, ale wolę zawsze mieć na nią oko… - zawiesiła głos. - Mimo wszystko jest słabowita, choć stara się to ukryć i posiada bardzo silny charakter jak na to wszystko, co w życiu przeżyła… i czego przeżyć nie było jej dane…
- Proszę, żebyś poleciła jej, aby naładowała komórkę i do mnie zadzwoniła, kiedy będzie miała na to okazję. Tym razem odbiorę. Teraz idź się nią zajmij Martho. Dobrze było cię usłyszeć i do rychłego zobaczenia… - pożegnała kobietę i odczekała, co ta jeszcze powie przed końcem rozmowy.
- Do zobaczenia, Alice - odparła Martha. - To, że żyjesz i jesteś zdrowa… to okropna ulga! - prawie krzyknęła, jak gdyby chciała powiadomić cały Trafford Park. - Do rychłego zobaczenia! - dodała.
Chyba sama nie chciała zakończyć rozmowy i odłożyć słuchawki, tylko również czekała, aż Alice to zrobi.
Rudowłosa zrobiła to, po czym wybrała numer do Kaverina. To była kolejna osoba, którą należało zapewnić, że żyła.

Telefon został odebrany, ale po chwili. Usłyszała dziecięcy głos w telefonie. Mówił po rosyjsku.
- Przepraszam, ale nie powinieneś… lub nie powinnaś teraz dzwonić - to brzmiało zagadkowo i złowróżbnie. Nastało kilka sekund ciszy. - Czy pracujesz dla niego?
Alice była co najmniej zaskoczona…
- Jestem przyjaciółka Kirilla Kaverina, to jego telefon… Z kim rozmawiam? - zapytała, zwracając się do rozmówcy po rosyjsku.
- Nie wierzę, żeby miał przyjaciół, którzy by mogli mu… nam teraz pomóc. Więc jeśli do ciebie nie zadzwonił to znaczy, że jesteś nieprzydatna. Ale nie sądzę, żebyś była jego przyjaciółką. Mamy zbyt dużo wrogów, żeby wierzyć przypadkowej osobie, która zadzwoni w przypadkowej chwili.
Harper była zaskoczona.
- Z tego co wiem, próbował się ze mna skontaktować, dlatego oddzwaniam. Byłam niedostępna przez jakiś czas. Gdy więc wróci… Cokolwiek teraz robi, proszę mu przekazać, że z Alice Harper już wszystko ok. Zgoda? Będzie wiedział o co chodzi - powiedziała zastanawiając się o co chodziło.
- Zgoda? Nie wiem, może zgoda - odparł chłopiec po drugiej stronie. - Ten facet to jedyna dobra rzecz, jaka przytrafiła nam się od… od moich narodzin. W moich oczach możesz to tylko spieprzyć. Myślę, że wykasuję cię z rejestru, żeby mógł być tylko dla nas. Nie chcę, żeby się rozpraszał. Już teraz jest zdenerwowany i to jak najbardziej zrozumiałe. Kocham go jak ojca, którego nigdy nie miałem, a może dużo starszego brata… i nie pozwolę ci niczego zniszczyć. Nie powiesz mu, żeby nas porzucił. Moja siostra zasługuje na trochę szczęścia. Daj nam spokój. Nie potrzebujemy ciebie.
Głos chłopca był coraz głośniejszy i bardziej… paranoidalny.
Alice wyprostowała się.
- Nie mam zamiaru nikomu nikogo odbierać. Daję słowo. Słyszę, że sprawa jest poważniejsza. W takim razie skontaktuję się z nim inaczej niż telefonicznie. Mam i na to metody. Polecam jednak nie kasować mnie z listy, uprzedzę go o tym, ale powiem, że to dlatego, że się martwisz i bardzo ci na nim zależy… - powiedziała spokojnym tonem, chyba chciała mówić dalej, ale jej nie dano.
- Czy jesteś naprawdę jego przyjaciółką? Czy też kimś od Rolana? - to imię było wypowiedziane z nabożnym lękiem. - Tak chyba ma na imię.
Raczej nie do końca dyskutowano z nim na wszystkie tematy, które miały znaczenie w jego życiu. Chłopiec wydawał się okropnie zagubiony i niepewny. Alice zadzwoniła na numer telefonu Kirilla. Mały odebrał i od razu uznał ją za zagrożenie. W co dokładnie wpakował się Kaverin? Alice czuła gęstą atmosferę grozy i niepewności, która go otaczała. Jeśli chłopiec tak reagował, to Kirill przecież też nie mógł być kompletnie spokojny. Wszystko wskazywało na to, że kiedy ona miała swoje problemy, Kaverin walczył ze swoimi własnymi…
- Jestem Alice. Pochodzę z Ameryki, mieszkam obecnie w Anglii i w zyciu nie poznałam nawet jednego Rolana. Jeśli Kirillowi, tobie i twojej siostrze coś grozi, to proszę by się ze mną skontaktował, może zdołam jakoś pomóc…
- Gówno pomożesz. Nikt nie może pomóc. On władał… kontrolował całe nasze życie… tak długo… ale… ale… - chłopiec zaczął się rozklejać. Chyba na myśl o Kirillu.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze… Kirill jest silny, a do tego pomysłowy. Po prostu w razie czego mogłabym służyć pomocą, jeśli byłaby potrzebna. Tak czy inaczej będę w Petersburgu w Nowy Rok… - powiedziała, ale trochę bardziej do siebie.
- Ale Kirill jest tylko człowiekiem… - chłopiec odparł.
Wcześniej Martha płakała, a teraz on zaczął. Alice czuła panikę wzbierającą się w nim.
- Ja nie wiem, czy on jest w stanie to wszystko udźwignąć. I ja też mam z tym trudności. Próbuję udawać, że jestem silny, żeby Kira się nie martwiła… ale widzę dużo więcej, niż ona sądzi, że widzę. I ja nie mam z kim o tym porozmawiać. Bo z nią, to ją tylko zaboli, a Kirill… to jak wrzodziejąca rana i choć ludzie od niego wymagają i pokładają nadzieję… ja jestem jednym z nich… to przecież… sam też nie wie, jak będzie wyglądało jutro. I…
- Jak masz na imię? - zapytała Alice prosto. Chłopiec zdawał się mocno zestresowany i przejęty. Harper zastanawiała się gdzie podział się Kaverin.
- M-misha. Czuję się tak samotny i chcę, żeby ktoś… był przy mnie… ale… - cały drżał. - Cholera, wracają ze stacji. Będę musiał kończyć.
Alice usłyszała świst. Chyba nie chciał, aby ci ludzie, zapewne między innymi Kirill, wiedzieli, że korzystał z jego komórki.
- Chciałbym umrzeć i mieć to wszystko za sobą, ale nie mogę, bo to tylko zaboli Kirę…
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:51   #258
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Śmierć zawsze najbardziej boli naszych najbliższych. Przekaż Kirillowi, że dzwoniłam, proszę. I nie martw się. Wszystko się ułoży - powiedziała słowa otuchy do Mishy. Zapamiętała sobie jego imię i że będzie musiała o niego zapytać Kaverina w Iterze. Harper zaraz wyłączyła telefon, po czym zamknęła oczy, by wejść do Iteru… Pierwszy raz odkąd odzyskała swoje moce. Stresowała się. Nie wiedziała jak wszystko będzie wyglądało. Nie była też pewna, dlaczego je utraciła, kojarzyła że to była sprawka wampira. Najpewniej musiał ją zaatakować i je zabrać. Stąd fala utrat mocy w Kościele Konsumentów, skoro to nie ona dzierżyła tą energię. Miała nadzieję, że jej ogród nie uległ zmianie.

Okazało się, że wszystko działało tak, jak Alice mogła się spodziewać. Nie zauważyła żadnej różnicy. Drzewo, posągi… w dokładnie takiej samej konfiguracji, jak gdyby nigdy nie straciła mocy. To wydawało się aż podejrzane. Jednak nie mogła dostrzec niczego, co by w jakikolwiek sposób obudziło w niej niepokój.
Stanęła jedynie przed dwoma posągami. Jeden przedstawiał mężczyznę, który bardzo ją przypominał. Drugi natomiast skojarzył jej się nieco z Edwinem. Namalowanym przez niego autoportretem, choć to chyba nie była ta sama osoba.
Chyba ich tutaj wcześniej nie było… jednak nie miała absolutnej pewności. Nie widziała nigdy tych osób i nie dostrzegała żadnego znaczenia w rysach ich twarzy. Może to był ktoś, kogo miała dopiero spotkać. Bo raczej nie wymazałaby kompletnie z pamięci wizerunku kogoś, z kim już rozmawiała.
Rudowłosa obserwowała posągi. Przechyliła głowę po czym pokręciła nią i ruszyła w stronę przejścia. Chciała udać się w odwiedziny do Kirilla. Spróbowała wysłać jednak najpierw przodem intencję, że chciała go zobaczyć.
Kiedy wyszła na zewnątrz, od razu zobaczyła jelenia. To tego, którego razem stworzyli. Wydawał się jednak dużo słabszy. Migotał lekko, jak gdyby stawał się półprzezroczysty. Chyba wyczerpywały się jego moce tak, jak wyczerpały się moce mooinjer veggey. Jednak wykonał swoje zadanie. Zaprowadził Arthura do domu. Dubhe przekazała mu moc znajdowania energii, natomiast Megrez pomógł ją ukształtować w stabilną formę ze względu na całe milenia wiedzy, jaką posiadał. Przynajmniej w swojej podświadomości.
Alice wyczuła jednak, że Kirill nie znajdował się obecnie w Iterze. Z tego, co wiedziała, wracał ze stacji benzynowej. Pewnie nie trafi do niego informacja, że był poszukiwany aż do chwili, gdy zaśnie lub zacznie medytować.
Zakładając, że miał zamiar wejść do samochodu, Alice postanowiła, pobyć tu jeszcze kilka chwil. Wiedziała, że nawet gdy był przytomny, miał świadomość obecności jej osoby w Iterze. Miała więc nadzieję, że to zauważy. Tymczasem, podeszła do jelenia. Pogładziła go po głowie. Zerknęła, czy może dać mu odrobinę więcej energii, by nie zniknął.
Mogła to uczynić, najprawdopodobniej. Jednak czy miało to sens? Przecież już wypełnił swoje zadanie. Czy powinna go karmić, chociaż nie było ku temu powodu? Może lepiej było pozwolić mu rozproszyć się w Iterze - miejscu, w którym i z którego powstał?
Alice czekała kilka minut, jednak nie wyczuła obecności Kirilla. Mogła jak najbardziej jeszcze chwilkę poczekać, lub też z tego zrezygnować.
- Mógłbyś mi dać znać co się z tobą dzieje… - powiedziała tylko. Pogładziła jelenia.
Ten postawił uszy i spojrzał na nią swoimi wielkimi oczami. Czy czaiła się w nich inteligencja? A może zwierzę było jedynie bardzo przekonującym hologramem? Ciężko było stwierdzić.
- Chciałabym, żebyś podróżował po tym miejscu. Pasujesz na strażnika Iteru mój drogi - powiedziała do jelenia i jednak tchnęła w niego jeszcze nieco swojej energii. Dopiero po tym zabiegu wróciła do swego ogrodu i zamierzała opuścić Iter. Chciała zamienić słowo z Jenny, wróżkami, a następnie pojechać z Moirą do szpitala…
Jeleń zmienił kolor, kiedy przelała w niego swoją energię. Poczuła się zmęczona i usiadła w ogrodzie jeszcze przed opuszczeniem Iteru. To było spokojne, przyjemne miejsce. Czasami tutejsza pustka była przytłaczająca, niekiedy jednak pozwalała odpocząć i pomyśleć. Choć tak właściwie nie miała nad czym. Ustaliła już swój plan działania. Spoglądała na jelenia, który teraz promieniował złotem. Nie tak jasnym jak wtedy, kiedy wchodziła w Imago. Jedynie delikatnie pobłyskiwało. Zwierzę tak właściwie pięknie komponowało się z jej ogrodem. Pasowało do niego. Może rzeczywiście kiedyś jeszcze jej się przyda… Alice uznała, że mogłaby przekazać mu wiadomość. A ten zaniósłby ją niczym posłaniec do białej sfery Kaverina. Może teraz nie chciał lub nie mógł z nią rozmawiać, jednak nie znaczyło to, że nie mogli umówić się na późniejszą godzinę.
Alice wyciągnęła rękę do jelenia.
- Gdy pójdę, zanieś prosze wiadomość do sfery Kirilla. ‘Ze mną już wszystko w porządku, daj znać czy mogę jakoś pomóc, zdaje się, że masz jakieś kłopoty.’ - pogładziła stworzenie i westchnęła. Miała nadzieję, że ogrody w Trafford Park jeszcze całkiem nie zostały pochłonięte przez jesienny chłód. Miała ochotę wrócić tam i nieco odpocząć. W końcu miała tam spędzić czas aż do Wigilii. Dopiero na Nowy Rok udawała się do Petersburga. Przypomniała sobie poprzednią Wigilię i nawiedzoną bransoletkę… Mrocznego świętego Mikołaja. Święta w ciepłym, sąsiedzkim klimacie… Wydawało jej się, że to miało miejsce sto lat temu. Albo że te wydarzenia były tylko filmem, który oglądała. Nie śmiała sądzić, że te święta będą równie ciepłe, miłe i serdeczne. Postanowiła, że postara się o to, w końcu to będą pierwsze święta Esmeraldy po tym, jak się obudziła, jednak co innego było spędzać ten czas w niewielkim mieszkaniu w dużym gronie, a co innego w tak wielkiej posiadłości… postanowiła, że będzie musiała coś wymyślić. Rozejrzała się po raz ostatni, po czym zamknęła oczy, by wrócić do siebie, opuszczając Iter.
Jej wzrok jeszcze raz spoczął na dwóch dziwnych posągach, ale tak właściwie już przyzwyczaiła się do nich. Następnie spojrzała na jelenia, który musnął nosem jej dłoń, po czym wybiegł z jej strefy. Alice jeszcze przez chwilę spoglądała na drzwi, które przekroczył, a następnie skoncentrowała się i opuściła Iter.

Obudziła się w tym samym miejscu i położeniu, które zapamiętała. Na zewnątrz było cicho i nikt jej nie przeszkadzał. Chyba słyszała odgłos prysznica dobiegający z jednej z łazienek na piętrze. W pierwszej chwili pomyślała, że to deszcz za oknem, jednak w rzeczywistości panowała stosunkowo ładna pogoda. Alice przez chwilę spoglądała na sufit, po którym spacerował naprawdę duży pająk.
Skrzywiła się. Nie przepadała za pająkami, szczególnie większymi niż dwa, trzy centymetry. Zamknęła laptop, wzięła telefon i poszła zapukać do pokoju Jenny. Była ciekawa, czy kobieta już się obudziła.
- Uhm… - mruknęła, słysząc dźwięk za drzwiami. Chyba jeszcze nie wstała, jednak z drugiej strony również nie spała bardzo mocnym snem.
Tymczasem z łazienki wyszła Bee z turbanem na głowie.
- Alice! - ucieszyła się na jej widok i uśmiechnęła. - Tak martwiliśmy się o ciebie… jak ręka? Bardzo boli? - zapytała i podeszła bliżej, krzywiąc się nieco na zabandażowaną kończynę.
Harper zerknęła na nią.
- Cześć Bee. Bywało lepiej, ale dzięki Thomasowi nie boli tak jakby mogło… Choć z tego co słyszałam, było naprawde fatalnie - zauważyła i spochmurniała.
- Było… - Barnett westchnęła. - Nie jestem lekarką, jednak wyglądałaś kiepsko. Myśleliśmy, że trzeba będzie ci uciąć rękę… - zawiesiła głos. - Choć szczerze mówiąc nie zaglądałam aż tak bardzo do ciebie. Zajmowałam się innymi sprawami.
- Słyszałam, że spędzasz mnóstwo czasu w piwnicy z mooinjer veggey. Chętnie do nich wpadnę za moment, o ile już nie śpią, ale najpierw chciałam porozmawiać z Jenny… Poczekasz na mnie w kuchni? - poprosiła, po czym złapała za klamkę i sprawdziła, czy de Trafford zostawiła ‘wrota otwarte’.
Tak było.
Pokoju Jennifer nie powstydziłby się nawet Joakim. Zdążyła wyprodukować przez tych kilka dni mnóstwo kubków, szklanek, pustych butelek i śmieci. Sama leżała pod skołtunioną kołdrą.
- Wody… - mruknęła. - I zgaście to światło - jęknęła i położyła dużą poduszkę na swoją głowę.
Rolety były zacienione w jej pokoju i w ten sposób zareagowała na sam blask bijący z korytarza po otwarciu drzwi. Miała bez wątpienia dużego kaca. Bee westchnęła ciężko, jednak nie rzuciła żadnym komentarzem.
Rudowłosa cofnęła się, przymykając drzwi. Ruszyła do swojego pokoju. Miała tam jakąś szklankę. Poszła z nią do łazienki i nalała zimnej wody, a z tym ruszyła znów do sypialni Jennifer.
- Przyniosłam ci wodę - powiedziała cicho, przymykając drzwi i podchodząc do jej łóżka. Zatrzymała się, czekając aż de Trafford zechce otrzymać szklankę z wodą.
Jenny wypiła ją duszkiem na raz.
- Nie będę już więcej piła - powiedziała. - Chcę więcej… ale to już sobie sama wezmę - mruknęła.
Usiadła i potarła skroń.
- Może przyniosę ci coś na ból głowy? I zrobię kawę? - zaproponowała Bee.
Jennifer pokiwała głową, po czym Barnett odeszła.
- Czyli jednak przeżyłaś - powiedziała.
- Tak. Nie można się mnie jednak tak łatwo pozbyć. To już drugi raz - odpowiedziała jej Alice z lekkim przekąsem.
- Pewnie nie wiesz, gdzie jest Shane? - zapytała Jenny. Rudowłosa zmarszczyła brwi.
- Kto? Nie znam żadnego Shane’a, to jakaś z wróżek? Chociaż to imię nie brzmi zbyt wróżkowo… To ktoś z Bractwa? Trochę mnie ominęło w ciągu tych dni nieobecności i teraz nieprzytomności - powiedziała smutno. Usiadła na brzegu łóżka.
- To jakaś gra…? - Jenny zmarszczyła brwi i spojrzała na Alice kątem oka. Potem jednak pomasowała skroń, kiedy poczuła ukłucie bólu.
- Nie.. Jaka gra? - spytała całkiem zaskoczona.
- Wiesz co… nieważne. Wiem, że go nie lubiłaś i po tym wszystkim… słusznie. Może nie powinnam go w ogóle wspominać. Jedynie czuję się przez to bardziej idiotką - mruknęła pod nosem. - Po tym, że zaufałam mu tak mocno… Chyba po prostu rozpaczliwie potrzebowałam kogoś bliskiego. A moje instynkty przez ten cały czas spały słodkim snem...
- Jak mogłam nie lubić kogoś, kogo w ogóle nie znam? O czym mówisz Jenny… - zapytała niespokojnym tonem. Chyba trochę się zmartwiła i o nią i o siebie.
- Tak, koniec końców ja też go nie znałam… jeśli to miałaś na myśli.
Wnet temat Shane’a zaczął przygasać w umyśle Alice. Nagle uświadomiła sobie, że zapomniała, o czym przed chwilą mówiły. Było to bardzo nieswoje uczucie.
- Słyszałam, że wyrzucasz sobie, że nie mogłaś za bardzo pomóc… Wiem jakie to gówniane uczucie, ale tak naprawdę, czuję ulgę, że nic ci się złego nie stało, martwiłam się o ciebie. Jesteś mi bardzo bliską osobą. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby stała ci się jakaś krzywda - powiedziała spoglądając na Jennifer uważnie. Nie mówiła zbyt głośno, by nie podrażnić jej nadwrażliwych uszu na hałasy.
- I ja tak samo - mruknęła de Trafford. - Właśnie jestem w samym środku nie wybaczania sobie tego, że stała ci się jakaś krzywda. Może gdybym nie dała się podejść, to wszystko inaczej potoczyłoby się… Byłam przy tobie, aby cię ochraniać. A nie dlatego, bo potrzebowałaś durnej blond gąski, której trzeba będzie szukać i uganiać się za nią. Terry byłby ze mnie dumny… - uśmiechnęła się kwaśno.
- Jedyna rana i krzywda, którą uzyskałam, zadałam sobie sama, raniąc się, żeby osłabić wampira. I tak bym musiała, bo to go osłabiało - powiedziała z westchnięciem. Rozejrzała się po pokoju.
- Teraz już żyję. Wróciłam do zdrowia… Pozbierasz się Jenny? Prosze - poprosiła ją uprzejmie.
- Tak - odpowiedziała. - Już mam dość alkoholu. Na serio. Mogę ci zadać pytanie? Ale musisz obiecać, że odpowiesz zgodnie z prawdą. Tak na sto procent. Przysięgnij na… to może nie do końca w porządku z mojej strony, ale na grób Terry’ego.
Parsknęła śmiechem.
- Co za drama. “Na grób Terry’ego”. Chyba mam po nim smykałkę do melodramy.
Harper uniosła brwi w górę. Kiwnęła głową.
- Przysięgam na grób Terry’ego… Jakie pytanie chcesz mi zadać? - zapytała zaciekawiona, ale i zmartwiona. Co kazałoby Jenny polecić jej złożenie takiej przysięgi.
Jennifer usiadła w ten sposób, że złączyła stopy oraz dłonie. Była lekko zgarbiona. Spojrzała na Alice ze smutkiem.
- Czy ja jestem żałosna? - zapytała.
Chyba tym pytaniem męczyła się tak długo.
- Czuję się okropnie żałosna, głupia i niedojrzała. A także… wykorzystana, słaba, ponownie porzucona… - każde kolejne określenie brzmiało niczym uderzenie bicza. - Powiedz, jak naprawdę uważasz. Choć to, że w ogóle o to pytam… jest w sumie samo w sobie żałosne.
Przekręciła się na bok i położyła. Zamknęła oczy, jakby tu i teraz spróbowała zasnąć.
Alice przesunęła się i położyła dłoń na jej ramieniu. Pogłaskała ją.
- Nie możemy zawsze podejmować słusznych i właściwych decyzji. Nie uważam, że jesteś słaba, nie uważam że jesteś głupia. Po prostu chciałaś dobrze dla siebie. To nic złego. Nie jesteś żałosna. Po prostu masz uczucia i one czasem nie dają się uspokoić i przejmują kontrolę i jest nam w chuj smutno… Jenny. Dobrze wiem co czujesz, czasem znów napada mnie ten stan po Helsinkach, czy też po M...auritiusie - powiedziała poważnym tonem.
- Hmm… ale ty masz przynajmniej jakieś wyższe gwiezdne przeznaczenie. Poza tym przyciągasz do siebie ludzi. Wszystko zawsze obraca się wokół ciebie i wszyscy spoglądają w twoją stronę, czasami z mniej lub bardziej jasnych powodów… Cholera. Teraz brzmię, jakbym była zazdrosna - zaśmiała się gorzko. - To, co mam na myśli, to w twoim przypadku często wystarczy, że jesteś, abyś spełniała swoje zadanie. Natomiast w moim… jeśli nie mogę wykonać tego, czego się po mnie oczekuję, to jestem nikim. Bez moich mocy przez tych kilka dni byłam już kompletnym nikim. Bo z nimi przynajmniej posiadam jakiś domniemany potencjał. Chciałabym, aby nadszedł jakiś kolejny test, w którym mogłabym się sprawdzić - powiedziała. - Mam zdeptane ego, potrzebuję choć trochę chwały - zaśmiała się.
- Jestem z ciebie dumna… Dzięki tobie nie ma w tym domu już ani odrobiny alkoholu, żeby Darleth popadła w alkoholizm…
Jennifer złapała poduszkę i przykryła nią swoją głowę. Spod niej rozległo się stłumione wycie.
- Żartuję. Przepraszam… Nie musisz być dla mnie osoba przenosząca góry i czyniącą kratery… Jesteś moją przyjaciółką. Zależy mi tylko na tym, żebyś była przy mnie, by mnie wspierać. Nie tylko w boju, ale i psychicznie… - powiedziała i przechyliła się, by zabrać jej poduszkę i się do blondynki przytulić.
Jennifer dała się objąć. Nawet się uspokoiła.
- Tak, za to ty musisz wspierać mnie. Świetnie - uśmiechnęła się. - Ale wszystko koniec końców dobrze się skończyło. Najwyraźniej nie musiałam kiwnąć palcem, żebyście znaleźli szczęśliwe zakończenie. To lekko smutna myśl, lecz koniec końców mocno się z tego cieszę, inaczej byłoby kiepsko. Kit wspomniał, że wyszukał kolejną gwiazdę? - zapytała. - Czyżby wreszcie w Wielkim Zbiorze pojawiła się pierwsza osoba, która nie wygląda jak z rozkładówki? - zażartowała. - A może to kolejny przystojniak?
Rudowłosa wytężyła umysł.
- Zdaje mi się, że to był jakiś azjata… No i z tego co mówił Kit, chyba dopakowany, choć miał na sobie luźne ubrania… I zażyczył sobie miliona funtów za to, że nam pomógł. I zdaje mi się, że ma kontakt z Kirillem i jak mnie pamięć nie myli, Kaverin wspominał mi o tym… - powiedziała dalej leżąc i obejmując Jenny.
Pachniała niezbyt przyjemnie alkoholem. Jednak można było przyzwyczaić się.
- Dobra, dość użalania się nad sobą - powiedziała. Pogłaskała Alice po ramieniu, po czym wstała. - Idę pod prysznic, a wieczorem może poczuje się wystarczająco dobrze, żeby pobiegać wokoło jeziora… czy też tego, co z niego zostało.
Przeciągnęła się. Akurat weszła do środka Bee z trzema filiżankami kawy. Pod pachą miała butelkę wody mineralnej.
- I nagle lubię cię sto razy bardziej - blondynka uśmiechnęła się do Barnett.
- Uhm… dziękuję…? - Bee odparła niepewnie.
Jenny wzięła filiżankę i wodę spod jej pachy, natomiast druga kobieta podeszła z tacą do Alice, żeby i ona napiła się naparu.
- Dziękuję - powiedziała Alice i napiła się kawy. Była rzecz jasna smaczna, jak to kawa. Odetchnęła.
- Chciałabym porozmawiać z wróżkami, a potem Moira chciała wybrać się do swojego dziadka… Tylko nie wiem, czy powinnam jechać, skoro nadal jestem uważana za wampira z Injebreck - powiedziała ponuro.
- Będziesz musiała chwilę znaleźć się w cieniu, tak myślę - powiedziała Bee. - Na szczęście jedynie lokalne gazety i telewizja nadawały na twój temat. Poza tym zostałaś przyćmiona przez wybuch tamy. Pewnie po powrocie do Trafford Park nikt ciebie nie rozpozna na ulicy… i nie mam na myśli dlatego, bo tam nie mam ulic… - zrobiła nieco niepewną minę. Chyba sama już nie do końca wiedziała, do czego dążyła.
- Idę się umyć, dzięki za kawę - powiedziała Jenny. Wzięła kosmetyczkę, dwa ręczniki i wyszła z pokoju.
- Chcesz iść do wróżek? - zapytała Bee.
- Tak… Chętnie - powiedziała i podniosła się z łóżka z filiżanką kawy. Zerknęła na Bee.
- Prowadź, bo ja nie wiem którędy do piwnicy - powiedziała spokojnym tonem. Była gotowa do podróży na dół.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:52   #259
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Okazało się, że jedne z drzwi na parterze po otwarciu ukazywały schody prowadzące do piwnicy. Bardzo skrzypiały i Alice uznała, że chyba przegniły w pewnych miejscach, jednak na szczęście udało jej się bezpiecznie dotrzeć na sam dół. Spostrzegła pojedyncze pomieszczenie. Było bardzo duże. W oddali znajdowały się dwa duże przejścia do kolejnych pokojów, jednak nie wiedziała, do czego służyły. Spostrzegła przed sobą całe morze dmuchanych materaców, na których leżeli mooinjer veggey. Teraz jednak ich skóra była zwykłego koloru i wyglądali całkiem normalnie. Mieli również zwyczajne ludzkie ubrania. Niektórzy spali, inni czytali gazety, książki, czasopisma… reszta rozmawiała.
- Są dość wystraszeni. Chyba nie do końca rozumieją, co się z nimi stało. Zdecydowana większość nie chce opuścić tego pokoju nawet na chwilę. Dlatego przynieśliśmy tutaj nocniki i inne tego typu rzeczy… Wciąż im nie byłam w stanie wytłumaczyć, że teraz nie mogą jeść szyszek, kasztanów i tego typu rzeczy. Większość jednak nie może przekonać się do ludzkiego jedzenia - tłumaczyła Bee. - Obawiam się, że umrą z wyniszczenia. Mają ciężką depresję.
Harper zerknęła na Bee.
- Spróbuję coś zdziałać… - powiedziała spokojnym tonem. Zerknęła po pomieszczeniu.
- Mooinjer veggey! - rzuciła głośno, aby wszyscy usłyszeli. Chciała zwrócić na siebie uwagę.
Niektórzy poruszyli się i spojrzeli w jej stronę. Inni jednak wciąż byli pochłonięci swoimi sprawami. Wydawali się jeszcze bardziej bezwolni od Jennifer. Ciężko ich było za to winić? Zmieniło się całe ich życie w sposób nieodwracalny. Mieli miliony powodów do rozpaczy i ani jednego, żeby się cieszyć.
- Odzyskaliście życie za sprawą odrodzonego Phecdy… Istnieje najpewniej odrodzona gwiazda Mizar, mogłaby wam oddać moce… Ale do tego trzeba przeżyć - zarzuciła. Szukała wzrokiem Rhiannon i Pyrgusa.
Księżniczka spała, ale budziła się. Natomiast książę siedział pod ścianą i spoglądał w stronę Alice. Jeśli ucieszył się na jej widok, to bardzo dobrze się z tym krył. Coraz więcej mooinjer veggey spoglądało wprost na Harper.
- Czy to w ogóle możliwe? - rzucił Pyrgus. - Żeby wszystko powróciło do takiego stanu, w jakim było?
Ton jego głosu sugerował, że sam w to nie wierzy.
- Myśleliśmy, że umrzemy, kiedy nasza moc się wyczerpie. A nie, że zmienimy się w… - chyba to słowo nie mogło przejść mu przez gardło. Wyciągnął przed siebie dłoń i spojrzał na jasną, zwyczajną karnację.
- Pomyślcie o tym w ten sposób, że dzięki temu jesteście na ziemiach swych przodków. Żyjecie. Chcecie zmarnować dar Phecdy? Jeśli ludzie są w stanie żyć, czemu wy nie możecie? Rozumiem, że to ciężki szok dla was wszystkich, ale czy tak wypada? - zapytała, rozkładając ręce.
- Chyba nie - odparł Pyrgus, o dziwo przynajmniej po części przekonany. - Nie wypada.
Rhiannon usiadła i uśmiechnęła się lekko do Alice. Potem spojrzała na resztę. Chyba chciała powiedzieć coś, co rozgrzeje ich serca, jednak jak mogła, kiedy jej własne było tak schorowane i zziębnięte?
- Jesteście wciąż zdrowi, silni i piękni - powiedziała Bee. - Powróciliście na Ziemię, o czym od zawsze pragnęliście. Zmarliście, jednak tak, jak powiedziała Alice… życie zostało wam zwrócone. Żebyście mogli cieszyć się, bawić i świętować, że wasze serca wciąż biją.
- Jednak brakuje nam celu - powiedziała Rhiannon. - Bycie człowiekiem jest takie obce i… wszystko jest na opak oraz ociężałe. Już nigdy nie wzlecimy w powietrze jako ptaki. Nigdy…
Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie pomaga i zamilkła. Zagryzła wargę i potarła przedramię.
- Świat ludzi jest pełen fascynujących rzeczy. Możecie je poznać. Możecie pielęgnować to miejsce. Możecie nauczyć się i poznać ten świat. Przecież wcześniej dostęp do niego miało tylko troje z was. Porozmawiam z właścicielką tego miejsca, o pozwolenie waszego zamieszkania w całym tym domu. Są tu ogrody, przyroda która tak kochacie. Mówiłam, że istnieją ludzie, którzy też się tym interesują. Mogę wam dawać milion powodów, żeby chcieć żyć dalej… Prosze, nie poddawajcie się. Nie po to wszyscy stoczyliśmy taki bój - powiedziała z zaangażowaniem. Rudowłosa zerknęła na Rhiannon i Pyrgusa. Uśmiechnęła się do nich lekko. Chciała ich zachęcić, by pomogli.
Pyrgus wstał.
- Można to podejść jak do rozpoczęcia nowego rozdziału w naszym życiu… kolejnej wielkiej przygody. Musimy być odważni i mężni. Świat na zewnątrz jest przerażający, to prawda… jednak to czyni go również interesującym. Możemy poznawać go po swojemu. Stąpać po ziemi, na której zostaliśmy zrodzeni. Odnaleźć w sobie nowe siły i talenty, o których nie mieliśmy pojęcia.
- Proszę, nie musicie teraz reagować fałszywymi uśmiechami i okrzykami radości - powiedziała Bee. - Możecie powoli przyzwyczajać się do zmiany, ale konieczna jest dobra wola z waszej strony. Dlatego… dzisiaj wieczorem przygotujemy ucztę. Zapraszamy wszystkich z was. Jeśli wyjdziecie na górę, na powierzchnię… to już będzie pierwszy krok. Spróbujcie smacznych potraw, które przygotowują ludzie i posłuchajcie naszej muzyki. Odpocznijcie i pozwólcie sobie cieszyć się zarówno okolicą, jak i sobą nawzajem.
Rozległ się cichy pomruk pomiędzy mooinjer veggey.
- Nie musicie teraz określać się i decydować - powiedziała Bee. - Ale wyjdźcie wieczorem.
Następnie zerknęła na Alice.
- Chyba powinnyśmy już iść. Co więcej możemy powiedzieć - mruknęła szeptem.
Alice kiwnęła głową.
- Zdecydowanie ja również serdecznie zapraszam - powiedziała.
- Udamy się na górę… - powiedziała do dwójki książąt. Spojrzała na Barnett. Ruszyła w stronę wejścia na górę. Teraz należało zająć się sprawą Moiry…

Bee i Alice zamknęły za sobą drzwi prowadzące do piwnicy.
- Książęta bez królestwa. Stracili też matkę i przywódczynię - Barnett westchnęła. - Musimy przygotować coś naprawdę pysznego, żeby ich rozweselić. Pomyślałam, żeby pojechać do miasta i zamówić kilkanaście pizz - uśmiechnęła się lekko. - Czy coś pobije pizzę?
- Myślę, że lody… Najlepiej z orzechami i wanilią… - zaproponowała.
- To może w takim razie pojedziesz z Moirą? - zapytała.
- Nie powinnam pokazywać się w mieście, chyba że macie jakąś kolejną perukę… - powiedziała w zamyśleniu.
- W sumie co stało się z tamtą poprzednią? - zapytała Bee. - Ja nie mam, zapytaj Kita. On miewa takie rzeczy. W sumie tamta peruka była jego i chyba mówił, że posiada tylko tę jedną, jeśli dobrze pamiętam. Nie martw się, zabiorę ją z sobą. Trochę jest przybita z powodu tego wszystkiego. Na dodatek Shane spakował się i wyjechał bez słowa pożegnania. W sumie nie dziwię się, bo widział, jak umierała, z tego, co się orientuję. Był tam z wami w magazynie na Snaefell, prawda?
Harper zmarszczyła brwi.
- Kim jest Shane? - zapytała całkowicie na poważnie. Nie pamiętała nawet, że chwilę wcześniej wspominała o nim Jennifer.
- Uhm… przywódca kociarzy? Przystojny, dojrzały mężczyzna, w którym zakochała się Jenny? Ojciec Moiry? Shane Hastings… - Bee zmarszczyła brwi, patrząc na Alice, która miała coraz bardziej stężoną minę, próbując cokolwiek skojarzyć. - Czy to jakieś bardziej egzystencjonalne pytanie?
Harper pokręciła głową.
- O czym ty mówisz? Ojciec Moiry? Przecież nie spotkaliśmy ojca Moiry… Była tu sama z dziadkiem i Darleth - powiedziała święcie przekonana. Nie grała. Co więcej brzmiała na lekko zaniepokojoną. Potarła skroń dłonią.
- No cóż… wcale nie - mruknęła Bee i spojrzała na Alice z dużą niepewnością, czy to nie jest wstęp do jakiegoś nieśmiesznego żartu.
- Jakich kociarzy… chwileczkę… Pamiętam faktycznie koty. Nie kojarzę jednak żadnego Shane’a… - zauważyła.
- Może uderzyłaś się w głowę i o nim zapomniałaś. Czy zapomniałaś jeszcze o kimś? - Bee posłała jej uważne spojrzenie. Następnie odwróciła wzrok. - No cóż, pewnie nie wiedziałabyś o tym, prawda? To jest… niepokojące… To w każdym razie teraz już wiesz. Był z nami jeszcze Shane. Co zamierzasz teraz zrobić? Bo ja pójdę do Moiry i zaproponuję jej przejażdżkę - powiedziała.
- Zadbam o obrazy, zamówię pizzę… Zamówię nam samolot na pojutrze… O ile chcesz lecieć, ewentualnie możesz zostać, jeśli chcesz - powiedziała zerkając na Bee. w końcu zajmowała się pomocą wróżkom.
- Czy chcę zostać? - zapytała Bee. - Trochę tęsknię za Portland i moja mama potrzebuję mojej pomocy w kwiaciarni. Jednak bardzo szkoda mi tych ludzi… bo teraz to ludzie. Myślę, że chcę zostać z nimi na tyle długo, aby się upewnić, że nie poderżną sobie gardeł z rozpaczy. Darleth nie poradzi sobie sama z nimi. Czy wciąż chcesz uczynić z niej Konsumentkę? Czy ona w ogóle tego chce? - zmarszczyła brwi.
- Zamierzam z nią o tym porozmawiać - powiedziała Harper, zerkając na Bee.
- Zapewne jak będziemy szykować salon i jadalnię na ucztę - dodała.
- O której ona będzie? Kupisz jakiś alkohol? Nie jestem jego zwolenniczką, ale wydaje mi się, że ci ludzie akurat potrzebują gruntownie się upić. I to w sumie brzmi śmiesznie… mam na myśli słowo “uczta”. Kiedy podamy lody i pizzę - zaśmiała się. - Może po prostu impreza.
- Impreza? - Kit zszedł po schodach na parter. - Jaka impreza? Czy będą didżeje? - otworzył usta, po czym zagryzł wargę. - Chcę dmuchać balony! I chcę wybrać muzykę!
Zaczął nucić Hit Me Baby One More Time.
- Myślę, że alkohol jest dobrym pomysłem, choć ja nie piję… Ale na pewno znajdzie się parę osób, które się skuszą… No nie mam jak kupić alkoholu, podejrzewam, że gdzie się nie ruszę telewizja i prasa mnie zjedzą żywcem - powiedziała ponuro. Zerknęła na Kita.
Tymczasem Bee pokiwała głową. Już zapomniała o wątku Wampirzycy z Injebreck, choć tak właściwie poruszyły go minutę wcześniej. Słuchała Alice, która mówiła do Kaisera.
- Robimy dziś imprezę, możesz się zajmować muzyką, byle bez smutnych i depresyjnych kawałków, ok? - zasugerowała. Już nie pamiętała tematu Hastingsa i nawet tego nie była świadoma.
- Czy ja wyglądam w twoich oczach jak ktoś smutny lub depresyjny? - uśmiechnął się do niej szeroko. - To nie pogrzeb, tylko impreza z wróżkami. W sumie brzmi to ciekawie. Impreza z wróżkami - powtórzył. - Swoją drogą, wyszły kolejne dwa numery Księżniczki Barbie, więc mogę kupić ten alkohol po drodze. Razem z innymi koniecznymi rzeczami. Zrobicie listę? - zaproponował.
Alice zerknęła na Bee.
- Myślę, że zakup pizzy też może być konieczny, podejrzewam, że to miejsce może być już uważane za przeklęte - zauważyła.
- A wkrótce będzie tu jeszcze ośrodek leczenia uzależnień, jeśli sprawa wypali z Esmeraldą - zaśmiał się cicho Kit. - Równie dobrze moglibyśmy otworzyć psychiatryk.
- Zaproszę Arthura i Thomasa… - stwierdziła Alice.
- Tak, koniecznie - Bee pokiwała głową.
- Mam nadzieję, że to będzie udany wieczór i przyjemna noc… I że wróżki nie przeholują z procentami… - powiedziała, marszcząc lekko brwi. Tego im było trzeba. Sterty pijanych ludzi… Jeszcze pół biedy jakby na przykład ktoś coś stłukł, albo zwymiotował, a co jak odpieprzą orgię na środku salonu? Zbladła.
- Czy one w ogóle kiedykolwiek były pijane? - Bee zmarszczyła brwi. - Nigdy ich o to nie zapytałam.
- Pójdę do siebie zapakować wszystko i zaplanować lot… Kit, ty tu chcesz zostać dłużej, czy wracasz… Dokądkolwiek zamierzasz wracać? - zapytała Harper.
- Boję się, że jeśli zostanę tutaj dłużej, to w końcu obudzę się związany i seksualnie wykorzystywany. Tamten chłopak… jak on się nazywał… Kieran? Robi się coraz bardziej natarczywy. Proponował mi nawet pieniądze za seks, kiedy z nim rozmawiałem przez telefon. Oczywiście, że odmówiłem, to zaproponował, że przekaże jej wybranej przeze mnie fundacji. Roześmiałem się na to i to był ogromny błąd z mojej strony… - Kit zawiesił głos. - Teraz myśli, że go bawię.
- Jeszcze raz przepraszam cię za to - Bee pokręciła powoli głową.
- Powiedzcie mi lepiej ile tych pizz, jakie smaki i na którą godzinę. Pomyślałem, że wróżkom może spodoba się Hawajska. To moja ulubiona.
- Dobra, jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, to teraz powinien być pewny, że jesteś dziwakiem - Barnett mruknęła żartobliwie.
Alice zerknęła na nią.
- Też lubię Hawajską… - wtrąciła i uśmiechnęła się.
- Proponuję z 10. Daj ze 3 Hawajskie... Kilka z pieczarkami i szynką, coś bardziej z mięsem. Chociaż może w sumie bez przesady. Coś z warzywami… Potrzebują dostarczyć witamin do organizmów… Jeśli to w ogóle możliwe przy pomocy pizzy. Do tego lody. No i alkohol. Może skupmy się na piwach i whiskey z colą? Soki też się przydadzą, jakby komuś gazowany napój nie smakował… Chyba nigdy nie organizowałam tak dużego przyjęcia… - Alice zawiesiła się nad ostatnim stwierdzeniem. Pokręciła głową i ruszyła na górę.
- Ej, a jak one są wegetarianami? - rzucił za nią Kit. - Przecież w sumie są, tylko pytanie, w jak bardzo świadomy sposób - zerknął na Bee.
- Nie wiem, nabiału też nie chciały jeść - mruknęła Barnett. - Jedyne czego spróbowały, to tosty z dżemem… - zawiesiła głos.
Kaiser spojrzał z powrotem na Alice.
Zatrzymała się na schodach.
- To przydadzą się jakieś bez mięsa też. A czemu nie chciały nabiału, jakoś to wyjaśniły? - zapytała zainteresowana, oglądając się na Bee.
- Według nich pachniał nieodpowiednio - odparła Barnett. - Ja uznałam, że chyba lubię jak najbardziej naturalne, proste i nieprzetworzone jedzenie.
- Jak szyszki - wtrącił Kit.
- No szyszek już nie będą jadły, ale wciąż mogą jeść owoce - odparła Barnett. - Dżemy może też. Pieczywo, rogaliki. To próbowały. Ale myślę, że spodoba im się pizza. Każdy lubi pizzę - podrapała się po włosach. - Moglibyśmy pójść i zapytać je o gusta, ale najprawdopodobniej powiedzą to co zawsze, że nie są głodne i nie mają na nic ochoty.
- Myślę, że musimy ich potraktować odrobinę jak rozkapryszone dzieci i nauczyć smaków… Myślę, że jakieś ciasto byłoby dobrym pomysłem. Potrzebujemy intensywnego, może miodowego zapachu… Chyba upiekę ciasteczka… Mam dobry przepis, nie są skomplikowane, a zawierają miód, więc może ich zapach ściągnie parę głodomorów na górę, tylko trzeba będzie uchylić drzwi do piwnicy podczas pieczenia - mrugnęła do nich.
- Ciasteczka upieczone przez przywódczynię Kościoła Konsumentów - zaśmiała się Bee. - To coś, czego na pewno nie mieliśmy za czasów Joakima.
- Nowy szef, nowe zasady domu… To mamy wstępnie ustalone. Zawsze można też kupić jakieś owoce, żeby była jakaś alternatywa od pizzy. Mam nadzieję, że moja przemowa zainspirowała je nieco - powiedziała jeszcze.
- Tak, dobrze, że wyszłaś do nich - Bee pokiwała głową. Następnie zerknęła na Kita. - Poszukaj może jakiegoś wegańskiego jedzenia? - chyba zapytała. - Może są normalnymi ludźmi pod względem fizycznym, ale to kompletnie inna kultura.
- Wegańska pizza? - Kaiser zmarszczył brwi. - Chcemy ich torturować, czy namówić do życia.
Bee uśmiechnęła się pod nosem.
- Po prostu kup tyle, ile możesz. I weź pod uwagę, że to przyjęcie dla ludzi, którzy od dekad a może wieków żywili się rosą i płatkami kwiatów. Jak rzucisz im w twarz kiełbasą, to mogą przeżyć szok.
- Nigdy nie robiłem takich dużych zakupów. Pewnie już teraz pójdę. Zazwyczaj żywię się na tym, co moi znajomi mają w lodówkach - mruknął. - A u siebie jem ciastka i inne gówna.
- To już wam nie przeszkadzam, też muszę skończyć kilka rzeczy i zabrać za pieczenie… - rzuciła Alice i ponownie ruszyła w górę. Potrzebowała spakować się i wybrać sukienkę na tę zabawę. Uznała, że założy tym razem coś mniej czarnego i ponurego.

***

Kit zaparkował przed domem. Musiał przejechać objazdem cały duży teren i obawiał się, że pizza już wystygnie. Z drugiej strony z tego właśnie powodu zaproponował Alice, żeby po upieczeniu ciastek zostawiła piekarnik rozgrzany. Będzie można odgrzać pyszne jedzenie, które z sobą przywiózł.
Zdołał na raz zabrać tych dziesięć pudełek pizzy, jednak z trudem. Wcale nie był tak silnym mężczyzną, jednak problem polegał nie tyle w ciężkości zamówienia, lecz tym, jak nieporęcznie nosiło się to wszystko. Zastukał butem o drzwi, mając nadzieję, że ktoś otworzy mu drzwi. Przypomniał sobie, jak rozwoził pizzę, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Tak właściwie wciąż nim się czuł i ciężko mu było uwierzyć, że minęło tyle lat odkąd odpuścił Włoskie Specjały Maria Ragazziego. Stary Włoch był sympatyczny tak długo, jak żył. Mozzarella, którą dodawał do każdego dania skutecznie zatkała mu żyły cholesterolem.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 17:52   #260
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Alice była na dole, całe popołudnie piekąc tonę ciasteczek. Parter przesiąkł już do każdej deski zapachem wanilii i ciepłego miodu. Harper miała nadzieję, że w ten sposób wzbudzi głód w gościach na dole, zwłaszcza że nieco uchyliła zejście do piwnicy, gdy rozpoczęło się pieczenie, a potem wyciąganie i wkładanie kolejnej porcji ciastek. W efekcie wyszło ich całkiem sporo.

Kobieta wyszła z kuchni, podchodząc do drzwi wyjściowych, by otworzyć Kaiserowi. Kita już po chwili uderzyła pyszna woń wypieków.
- Zupełnie jak gdybyś chciała sprzedać ten dom - zażartował.
Alice nie widziała jego twarzy za sterą pudełek.
- W Stanach tak robią pośrednicy w obrocie nieruchomościami, prawda? - zapytał. - Rozpylają wokoło zapach szarlotki w sprayu, żeby przekonać potencjalnych nabywców, że to właśnie to. Ty planujesz tak samo, tylko że nie chcesz zachęcić do nabycia domu, ale do samego w sobie pozostania przy życiu - zaśmiał się. - Przesuń się, chcę z tym wejść do środka.
Rudowłosa parsknęła, ale ustąpiła mu przejścia.
- Jestem ciekawa czy się skuszą… - powiedziała i odciążyła nieco chłopaka z dostawą jedzenia. Weszli razem do kuchni. Alice już wcześniej przygotowała miejsce na pizze na stole. Blaty były zajęte przez tace stygnących ciasteczek.
- Poczęstuj się - powiedziała z uprzejmym uśmiechem.
Kit to zrobił. Wgryzł się w smakołyk, po czym jego brwi błyskawicznie powędrowały do góry.
- Poprosiłbym o przepis… ale chyba porwę cię na żonę jak Cyganie, przykuję łańcuchami do piekarnika i rozkażę piec codziennie ich tonę. To bardziej dramatyczne i efektowne rozwiązanie - uśmiechnął się do niej. - Jakie to ciasto? Drożdżowe? Nie?
- Owszem. Dlatego potrzeba było trochę czasu by poleżało, ale wyszło zadziwiająco smacznie. Bardzo lubię piec. Zawsze na święta piekę ciastka - powiedziała spokojnym tonem. Uśmiechnęła się, zadowolona, że mu smakuje. Miała nadzieję, że i reszcie będzie.
- Schowaj je, bo zjem je wszystkie. Jestem strasznie głodny, a ostatni czas spędziłem patrząc na to całe pyszne jedzenie - mruknął. - Jaki mamy dress code? Dress to impress? Czy też bardziej elegancko… czy może normalnie… czy może raczej imprezowe ciuchy, jednak bez przesady? Mam nadzieję, że nie wybierzesz opcję “bez przesady” - wydął usta.
Stanął w drzwiach prowadzących z powrotem na korytarz. W samochodzie zostało mnóstwo zakupów, to był dopiero początek.
- Myślę, że swobodne ubranie będzie w porządku. Tak naprawdę to impreza bez oficjalnego wydźwięku. Chcemy, aby wszyscy czuli się swobodnie - stwierdziła i ruszyła za nim by pomóc mu poprzynosić zakupy. Nie mogła się jeszcze nadwyrężać, ale chciała choć trochę pomóc.
Kit kupił za radą Bee dużo najróżniejszych owoców, także egzotycznych. Wróżki mogły popróbować ananasów, marakui, kokosów, granatów, melonów, arbuza, kiwi, mandarynek, pomarańczy… Zapewne większość z nich nigdy nie widziały na oczy. Nie zabrakło też nieco bardziej standardowych jabłek i gruszek. Oprócz tego dżemy i soki. Także nieco drożdżówek, rogalików i innych wypieków, jednak niezbyt dużo, bo Kaiser wiedział, że Alice sama coś upiecze. Oprócz tego znajdowało się tutaj całkiem dużo alkoholu. Kilka butelek wódki, whiskey, też piwa. Do tego cola, choć wróżki mogły to zmieszać również z sokiem.
- O czymś zapomniałem? Mam też dwa szampany, możemy je otworzyć na samym początku, jeśli chcesz wygłosić mowę.
- Myślę, że szampan na początek to dobry pomysł. Choć wyjaśnienie na czym polega toast może wyjść za mowę wstępną… - westchnęła.
- Heh, rzeczywiście - mruknął Kit.
- Zdaje mi się, że mamy wszystko co trzeba… - dodała i zerknęła na Kita.
- Pewnie i tak o czymś zapomniałem - zagryzł wargę, spoglądając na zakupy.
- Świetnie się spisałeś - powiedziała, chwaląc go.
Kit uśmiechnął się do niej i spojrzał jej w oczy… po czym szybko odwrócił wzrok i zmieszał się.
- Pójdę zrobić playlistę - powiedział. - Co w tym czasie robiła Bee, Darleth i Jenny? - zapytał.
- Zanim uciekniesz, przeczytaj nam nasz horoskop - poleciła mu.
Kit miał bardzo zaskoczoną minę.
- No dobrze… - powiedział. - Widzę, że też jesteś niewolnicą losu. Tak samo, jak ja. Chyba że masz na myśli jakąś moją wewnętrzną przepowiednię, to tego nie oferuję. Jednak Księżniczka Barbie ma pełno rewelacji w zanadrzu.
- A co do reszty, szczerze to nie jestem pewna. Przewijały mi się tutaj, ale to ja dziś królowałam w kuchni, zapewne więc kręcą się gdzieś po domu. Bee była z Moirą u jej dziadka. A teraz czytaj - Harper uznała, że to jest warte wspomnienia.
- A już wróciły? - Kit zapytał, wyciągając czasopismo.
- Nie, jeszcze nie - powiedziała rudowłosa, wyglądając nawet przez okno na podjazd.
- Patrz, jakie piękne. Zrobimy to sobie razem, moja droga.
Wyciągnął dołączony do magazynu zestaw zmywalnych tatuaży z różowymi jednorożcami. Wszystkie były pełne błyszczącego brokatu, który pewnie zbyt długo nie wytrzymywał na skórze.
- Jasne - powiedziała i zerknęła na wzorki jednorożców. - Mówiłeś, że wyszły dwa numery, to czytaj po kolei. Najpierw zaległy, a potem aktualny - zaproponowała. - Przeczytaj Lwa… I Koziorożca - powiedziała zastanawiając się nad tym. - No i jestem ciekawa twojego - poleciła.
- Dobra - odpowiedział Kit. - Poprzedni horoskop przepowiedział mi rozkwit w życiu seksualnym, ale nie miłosnym. To jest kierowane dla małych dziewczynek i oczywiście nie było napisane wprost, jednak można było się domyśleć. Coś o dobrej wspólnej zabawie z koleżankami i kolegami, których nawet nie muszę lubić - pokręcił głową. - Kto to pisze - westchnął.
Przewrócił oczami.
- Najpierw Koziorożec czy Lew?
- Lew - zaproponowała Alice, siadając przy stoliku i pijąc herbaty ze swojego kubka, który już wcześniej tam stał.

Kit przez chwilę szukał.
- Płomienna Atomówko! Chciałaś zaadoptować miłego zwierzaka, ale nie miałaś zbyt dużo szczęścia, czyż nie? Niektóre pieski i kotki mają wściekliznę, dlatego ważne jest szukać wiernego druha jedynie w schroniskach, gdzie są dokładnie badane. Słuchaj mamy i taty i nie ganiaj za bezdomnymi psiakami!
Kit parsknął gorzko.
- To z poprzedniego tygodnia. A z tego… Płomienna Atomówko! Nie smuć się! Nie pozwól swojemu ogniowi przygasnąć ani na moment. To w porządku, żeby być smutną. Szukaj pocieszenia u wiernych przyjaciół, pozwolą ci poczuć się lepiej. Rozejrzyj się dookoła. Być może miłość twojego życia spogląda na ciebie za rogiem, a ty jej nie widzisz? A może obydwoje się nie dostrzegacie i nigdy nawet nie pomyślicie o tym, jak dobrze byłoby wam razem…
Kit zamrugał oczami.
- I to miało rozweselić Płomienną Atomówkę? - zmarszczył brwi.
- Weź mi potem powiedz kto redaguje tę gazetkę. Muszę chyba napisać i kogoś opieprzyć… Dobra, to teraz twoje - poleciła.
- A za co opieprzyć? Że to nieodpowiednie dla dzieci? - Kit zapytał, szukając znaku Wodnika.
- No… I dla dorosłych - powiedziała.
Kit zmarszczył brwi.
- I trochę trafne bardziej, niż bym chciała - dodała jeszcze rudowłosa.
- Och… - teraz zrozumiał. - No dobrze. Kolorowy Pawiu… - przeczytał Kit i parsknął śmiechem. - No cóż. Kolorowy Pawiu, skoncentruj się na nauce. Nauka to do potęgi klucz, a kto ten klucz zdobędzie, temu w życiu łatwiej będzie. I nie chodzi tu tylko o twoje własne życie, ale również o życie twoich koleżanek i kolegów. Zbieraj dobre oceny, ucz się na klasówki, a być może pomożesz najlepszej przyjaciółce lub przyjacielowi w zdaniu trudnego egzaminu. Do było do tamtego tygodnia. A do tego… Kolorowy Pawiu! Brawo! Same piątki i szóstki, wzorowy uczniu! Jednak nie możesz spocząć na laurach. Rozwijaj swoje talenty, aż wnet staniesz się bardzo wartościowym i przydatnym członkiem społeczeństwa. Jest ci pisana wielka przyszłość. Na tę chwilę jednak możesz odpocząć. Należy ci się!
- Potwierdzam. Należy ci się… Kolorowy Pawiu - powiedziała i uśmiechnęła się znowu, rozbawiona. To określenie zdecydowanie pasowało do Kaisera.
- To teraz Koziorożec - poprosiła zaciekawiona.
- Czarodziejko Gwiazd! Ale ten czas szybko leci! Nawet nie wiesz kiedy mijają minuty, potem godziny i nawet całe dnie! Tak to czasem jest, że na klasówkach i nudnych zajęciach czas nam się dłuży, ale bawiąc się ze znajomymi, lub zwiedzając wspaniałe miejsce na wakacjach… wtedy wszystko tak szybko mija! Trzymaj w dłoni zegarek i odmierzaj sekundy, żebyś doceniała każdą kolejną chwilę! - rzekł Kit, po czym zaczął szukać Koziorożca w drugim magazynie. - Czarodziejko Gwiazd! W tym tygodniu spadnie na ciebie deszcz pieniędzy! Czyżby twoi rodzice wreszcie kupili ci wymarzony rower lub deskorolkę? Poproś ich o kieszonkowe, a wtedy zobaczysz, jak bardzo potrafią być hojni! Dobrze się baw i przygotuj na ferie świąteczne. Kto wie, może spotkasz na nich nowych przyjaciół? Tylko uważaj, bo przerwa od szkoły może sprawić, że popsuje ci się kontakt z tymi znajomymi, których już posiadasz. Nie zapominaj o nich!
- Hm… Chyba będę musiała zastanowić się, kogo może mieć na myśli druga część horoskopu z tego tygodnia… - powiedziała zamyślona i pokręciła głową.
- Myślę, że podgrzeję teraz te pizze, żeby były gotowe na potem… Możesz iść odpocząć - poleciła.
- To znaczy ciężko pracować nad playlistą…? - Kit zapytał. - A co ty zamierzasz? - zapytał.
Alice parsknęła.
- No, tak jak mówiłam, poodgrzewam jedzenie, przygotuję kubki, wsadzę alkohole do lodówki… Pokręce się nieco tu, po czym pójdę wziąć kąpiel dla relaksu - powiedziała i zabrała się do pracy.
- Najpierw odgrzejesz jedzenie, a potem pójdziesz się kąpać? To dobra kolejność? - Kit wydawał się wahać.
- Myślę nad nią jeszcze - rzuciła, bo w sumie miał trochę racji. Chyba najpierw powinna pójść się wykąpać.
Tymczasem do kuchni weszła Darleth. Uśmiechnęła się szeroko do Harper. Widziały się już dzisiaj kilka razy, kiedy Alice piekła ciastka. Dowiedziała się między innymi tego, jak szybko Darleth zareagowała na Snaefell i zadzwoniła do wszystkich przyjaciół Alice po tym, kiedy uznała, że niezbyt dobrze poszła konfrontacja z Duncanem.
- Pomyślałam, że trochę posprzątam - powiedziała i podeszła do kuchennego kosza na śmieci, aby wyrzucić do niego lateksowe rękawice do sprzątania. - Byłoby dobrze, gdyby wróżki nie odkryły, że mają alergię na kurz! Wróżki - pokręciła głową i zaśmiała się.
Nie do końca dobrze się czułą po śmierci Steve’a, jednak wokoło było tak dużo różnych rzeczy, które ją rozpraszały…
Alice zerknęła na nią.
- To w takim razie mamy na szczęście jeszcze nieco czasu do imprezy… Pójdę do kąpieli, biorę telefon na wszelki wypadek… A potem odgrzeję jedzenie, akurat na wydarzenie - powiedziała i ruszyła z kuchni. Zamierzała jutro porozmawiać z Darleth o potencjalnym dołączeniu do konsumentów i o planie przerobienia tej posiadłości na ‘ośrodek dla wróżek’. Na razie jednak Alice poszła do siebie, po rzeczy na przebranie i do kąpieli, a potem znów zeszła na dół. Tylko tam była wanna, a ona miała ochotę w niej trochę poleżeć.
Położyła się w niej i napuściła wodę. Wnet pomieszczenie zaczęło parować. Zrobiło się od razu bardzo ciepło, ale to było przyjemne. Ostatnimi dniami panowała dość nieprzyjemna, chłodna aura. Alice ciepło ubrała się w sweter, jednak wciąż miała zimne dłonie. Mimo że w kuchni i tak było bardzo ciepło ze względu na rozpalony piekarnik.
Napomniała się, żeby nie zasnąć, bo wtedy mogłaby pojawić się w jej głowie kolejna nieprzyjemna wizja. Wtedy jednak uświadomiła sobie… że przecież nie mogła sobie żadnej przypomnieć, która miałaby miejsce w tym pomieszczeniu. Skąd więc taka myśl w jej głowie? Ciężko było znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Westchnęła, nie mogąc znaleźć wyjaśnienia. Przymknęła na moment oczy, próbując się zrelaksować i rozluźnić w wodzie. Miała nieco czasu. Przegarnęła włosy lewą dłonią i spojrzała na kłęby pary poruszające się w pomieszczeniu. Zastanawiała się jakie wzory tworzą. Żadne konkretne. Jeśli chciała kolejnych przepowiedni, to chyba musiała kupić więcej magazynów. Usłyszała ciche pukanie do drzwi.
- Alice? - to była chyba Bee. - Nie uwierzysz… będzie jeszcze jeden gość na dzisiejszej kolacji… - zawiesiła głos.
Rudowłosa podniosła się do siadu i zerknęła w stronę drzwi.
- Czyżby dziadek Moiry? - zapytała zainteresowana. Czy mężczyzna był w stanie zaakceptować obecność tak wielu osób w budynku, w którym przebywał? Na nich marudził, czy jeszcze więcej osób nie będzie problemem? Poza tym, ciekawiło ją jak zareagował na zmianę Moiry…
- Tak, Earcan! Nie poznał Moiry i myślałyśmy, że już nas lekarka wyprosi, ale nagle zaczął do niej mówić Esmeraldo i poświadczył, że to jego krewna. Po czym opieprzył ją za kradzież rodowego biznesu i że to Sean powinien odziedziczyć, skoro był mężczyzną, a nie jego starsza siostra. Matka Moiry, czy też Esmeraldy. Potem zasnął. Miał udar, ale wyszedł z niego. To podobno jego trzeci. Przywiozłyśmy go tutaj. Koniec końców Shane myślał, że stracił wszystkich, ale tak naprawdę nie stracił nikogo - zaśmiała się, ale nie do końca w lekki i wesoły sposób. - Ach, Kit wspominał o hipnozie… nie powinnam o nim mówić… - szepnęła dużo ciszej, już do siebie.
- Ale o kim? O Shanie? Ale kto to? - zapytała, bo przecież już nie pamiętała, że wcześniej rozmawiała o nim z Barnett. Tymczasem umyła się i opłukała ciało, by wyjść wreszcie z wanny.
- No nieważne - westchnęła. - Może znajdziemy sposób, żeby ją przełamać. Te brudne, umysłowe, kocie sztuczki. Swoją drogą, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Dwie wróżki wyszły z piwnicy, zaciekawione tym miodowym zapachem. To już dobry znak i lepiej niż nic. Jedna z nich zsikała się w kuchni na podłogę i Darleth tłumaczy, do czego służy toaleta. Choć sama już o tym im mówiła. Wiesz, że wcześniej mooinjer veggey nie wydalały… w ogóle?
Alice ubrała się w sukienkę w kolorze zieleni już na wieczór. Zawinęła włosy w ręcznik i wyszła.
- No cóż… Powiedzmy, że domyśliłam się po ich diecie… wyobrażasz sobie stan jelit po jedzeniu szyszek… - zauważyła.
- Tak… straszna rzecz. Podobno tego najbardziej nie lubią w byciu człowiekiem. Oraz ciężkości i tego, że przez cały czas czujesz się materialny, czy tego chcesz, czy nie. Jest bardzo niewiele plusów, jednak podobno mają dużo lepszy zmysł węchu i smaku. Wcześniej praktycznie go nie posiadali.
W sumie było to logiczne. Język i nos przydawał się głównie do poszukiwania dobrego do spożycia jedzenia. Wróżki nie polowały. Nie posiadały też polujących na nich drapieżników, przynajmniej nie w naturze.
- Jednak skarżą się na gorszy wzrok. Słuch jest taki sam. Kiedy będziesz gotowa? Kit pyta się, czy już przygrzewać pizzę.
- Właśnie idę do kuchni zająć się tym. Zerknę też na gości w pomieszczeniu. Czy poleciłaś im poczęstować się moimi ciasteczkami? - zapytała, ale ruszyła już w stronę kuchni, mając nadzieję, że Bee ruszy po prostu za nią. Spojrzała też w kierunku, gdzie było zejście do piwnicy.
- Nic nie mówiłam - odpowiedziała. - Bo nie wiedziałam, czy nie będziesz zła, jak zaczną jeść przed ucztą. Jednak nie zabraniałam im, bo osobiście wolałabym, żeby dobrze się najadły - wytłumaczyła.
Zejście do piwnicy było zamknięte, ale nie na klucz. Alice i Bee weszły do kuchni, w której Darleth ścierała mocz z podłogi. Wróżka, blondynka, wydawała się kompletnie niezawstydzona tym, co zrobiła.
- Nie lubicie tego, bo brzydko pachnie, tak? - dopytywała się.
Darleth zrobiła minę sugerującą, że lepiej by było, gdyby nikt jej w tej chwili nie prowokował. Nawet nieumyślnie.
- Musisz się umyć… masz mocz na nogach - powiedziała Bee. - Na szczęście sukienka nie wydaje się przemoczona.
Alice zerknęła na blondynkę.
- Chodź. Zaprowadzę cię do łazienki - poleciła wskazując wróżce kierunek.
- To jest to “miejsce na uboczu” - przypomniała sobie.
- Jak ci na imię? - zapytała.
- Argana - odparła. - Córka Dentesa, trzeciego syna Mannanana.
- Miło mi Argano, jestem Alice, ale to chyba możesz wiedzieć… Chodź ze mną. Generalnie ludzie nie lubią, kiedy ich pęcherz męczy ich do stanu, kiedy popuszczają. Dlatego jest ten dziwny ucisk i ból, zeby nas o tym ostrzegać i wtedy trzeba iść do toalety. Zawsze gdy dzieje się coś takiego dziwnego w podbrzuszu, to lepiej do niej pójść - wyjaśniała spokojnym tonem.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172