|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
09-07-2022, 09:21 | #21 |
Reputacja: 1 |
|
09-07-2022, 11:42 | #22 |
Reputacja: 1 | Wydawało się, że Nakpena nie słucha. Patrzył nieobecnym wzrokiem gdzieś poza salę. Zamyślony, oderwany od rzeczywistości. Tak to przynajmniej wyglądało. Nikt nawet nie zauważył, że jednocześnie coś rysował. Podzielność uwagi zawsze była jedną z jego najmocniejszych stron. Gdy Chińczyk skończył mówić, Indianin nagle zabrał głos. - Radzę pojechać przez Indianę, może zahaczyć o Indianapolis, uzupełnić zapasy. Dalej przez Kentucky i Tennessee. Powinno być względnie bezpiecznie. Później na zachód, Arkansas i Oklahoma. Nie do końca wiadomo co tam może być ale jest szansa, że nic gorszego od fanatyków religijnych. Na koniec przejedziemy przez północny skrawek Teksasu. Może nie wpadniemy na łowców niewolników. Gdy skończył, położył na stole mapkę, z wyznaczoną przez siebie trasą, patrząc wyczekująco na pozostałych. Nakpena układał sobie wszystko w głowie. Miał już wstępny zarys optymalnej, w swojej ocenie, trasy. Nadkładali drogi, to fakt. Jednak z tego co wiedział ta trasa wydawała się być najbezpieczniejsza. Z dala od Aleksy, z dala od fanatyków. Po drodze mieli szanse spotkać względnie przyjaznych ludzi, z którymi można byłoby pohandlować, a może nawet uzyskać jakąś pomoc. W dalszej części było ciut gorzej, no ale miejsce docelowe leżało tam gdzie leżało. Końcowy fragment trasy musiał być niebezpieczny. Po naradzie planował zagadnąć swojego żółtego druha o obiecaną herbatę. W sumie kiedy jak nie teraz? Przy okazji będą mogli omówić kilka spraw związanych z podróżą. W końcu obaj jadą na motorach, więc można sobie zawsze jakoś pomóc, np. nie dublować niektórych gratów. Później szybkie pakowanie i sen. Dobrze, że obaj zdążyli się w dzień zdrzemnąć, będą mieli więcej czasu na przygotowania.
__________________ Cóż może zmienić naturę człowieka? Ostatnio edytowane przez Pliman : 09-07-2022 o 13:23. |
09-07-2022, 19:08 | #23 |
Reputacja: 1 | z Kelly Laverne powrócił chwilę później niż reszta. Szczęśliwie wytrwały piechur nie miał problemu z taką odległością, która dla wielu Amerykanów przed Alexą wydawałaby się czymś niewyobrażalnym bez samochodu. Ale oni nie mieli problemu, oni czyli mężczyzna oraz pies, żeby przyśpieszyć kroku oraz zameldować się u Marthy niewiele później, niźli reszta ekipy. I z tego też powodu, nie wiedział wiele więcej niż sama szefowa. Kazała mu odpocząć, a w razie jakiegoś “odkrycia” powiedziała że zostanie wezwany. Traper nie mając nic więcej do roboty trochę pokręcił się po stołówce i poplotkował z kucharkami przy misce jakiejś zupy, a potem udał się do swojej kanciapy w piwnicy. Nasypał Pepsi trochę suchej karmy, po czym sam rozłożył się na materacu pamiętającym lepsze czasy. Z pół snu wyrwało go pukanie do drzwi. Jeszcze zaspany, otworzył drzwi i szczerze uśmiechnięty, wpuścił kumpla do środka. - Cześć - Mach przywitał go uściśnięciem dłoni - jak było na zwiadzie? - spytał i jednocześnie wyciągnął kawałeczek mięska do słodkiej psiej pannicy. - Mrr, witaj również, śliczna mała - karmił siedzącego pieska, jednocześnie drapiąc pomiędzy przednimi łapkami. - Jak było? - powtórzył pytanie. - Bo u nas całkiem jakoś … - brakowało mu słowa. - Fajnie oraz jednocześnie kiepsko - skomasował wydarzenia. - Cześć, cześć. - odpowiedział Hensley, zamykając drzwi za kolegą. - U mnie? U mnie nuda. Przez ten samolot musiałem wracać, nie dokończyłem sprawdzania sideł, na zwierzynę się zasadzić też nie miałem czasu, tak samo szabrować. Ale na kolację powinno być trochę zająca. A ty byłeś z resztą przy tym samolocie? - wyciągnął z szafki dwie puszki przedwojennego piwa z prywatnych zapasów. Było okropnie podłe w smaku, ale dało się to pić, zwłaszcza jeśli nie pamiętało się oryginału którego data przydatności do spożycia nie upłynęła kilkanaście lat temu. Jedno podał Machowi. - Wszystkich zdrowie! - Mach podniósł puszkę. - Kurcze, nie wiedziałem, że Miller wytrzyma tyle lat i nie będzie szczynami - wypił nieco. - Samolot zaś, walnął zaraz. W środku, no właśnie, to było dziwne. Żywi ludzi. Naprawdę. Jednak ostatecznie przywieźliśmy jedynie ocalałą, nooo jedenastolatkę - zaryzykował. - Albo jakoś tak. Kolejna kobieta niestety nie … świetnie sam wiesz, jak to bywa. Kurczę, nie mogłem jej pomóc - Mach zawsze pod tym względem starał się być OK wobec potencjalnych osób potrzebujących wsparcia konowała. - Wtarabaniliśmy się do środka - opowiadał - interesująco było, albowiem pomiędzy siedzeniami odkryliśmy ową młodą kobietę - przerwał na moment, żeby ponownie wciągnąć piwko. - Oraz jeszcze teczka - uzupełnił. - Kompletnie nie wiem, co zawierała. Podałem szefowej. Pewnie wspólnie z Thomasem ją obejrzy. Ale ponoć ważna. Aaaaaa jeszcze jedno - uzupełnił. - Ona boi się facetów. Prawie ogłuchłem, kiedy Nakpena ją podniósł oraz przytaszczył do Evelyn. Dobrze, że nasza sister in arms uspokoiła ją jakimś sposobem. - Ciekawe skąd lecieli… - zastanowił się Hensley. - Możliwe że tam skąd przylecieli, są lepsze warunki do życia… - zasępił się. - Powinniśmy całą grupą opuścić Chicago, to miasto to jeden wielki strup coraz bardziej wyjałowiany z zapasów. Jeszcze kilka lat, może jedno pokolenie i będziemy jak Ci kanibale, rzucać się sobie do gardeł. - podzielił się swoimi przemyśleniami. - Ale mniejsze, słyszałem wybuch. Nikomu nic się nie stało? Mach słuchał. Właściwie zwiadowca miał rację. Mieszkając tutaj trzeba było, albo wyszukiwać zapasy sprzed apo, albo samemu produkować. Martha jakoś potrafiła tak wszystkim kierować, ażeby było OK, ale jakby jakiś gang chciał odebrać im zapasy, cóż, niewesoło śpiewaliby. - Mieliśmy farta przy wybuchu - rzekł Lavernemu. - Niewiele brakowało - przyznał westchnąwszy. - Rozwaliło pewnie kilka okolicznych budynków oraz drzew. Szczęśliwie budynki powstrzymały falę uderzeniową, ale i tak, gdyby nie umiejętności Evelyn za kierownicą, byłoby paskudnie - wszyscy wiedzieli, że wysoka kobieta jest niezwykle utalentowanym kierowcą, pomimo utraty oka. - A jak u ciebie? Trzymaliście się daleko od wybuchu, co nie? - Taaa.. Wiesz jak to mawiam, złego diabli nie biorą. Byliśmy na północy w Cicero, dopiero z wieży przy Mendars przez lornetkę zobaczyłem co to właściwie się stało. A potem spokojnie wróciłem, gdyby trzeba było… Nie wiem… Odbijać kogoś z rąk nastoletnich kanibali. - już nie raz Laverne głowił się skąd się one wzięły, w końcu nie mogły pamiętać apokalipsy, a z drugiej strony nie było w ich szeregach dorosłych. A więc skąd te dzieciaki? - Widziałeś smarkaczy? Kurczę, niczym chmara - oczywiście lornetką chyba ich obserwował również pod względem wrogów. - Zlazły się u nas, ale obawiałem się, że część może szukała łupu gdzie indziej - wprawdzie Pepsi wyczułaby innych osobników ostrzegając Lavernego, ale nawet taki zwiadowca jak on musiał uważać. - Widziałem wszystko jak na dłoni. Ale mój karabin skuteczny zasięg do ośmiuset metrów, byłoby to marnowanie amunicji. - odkręcił manierkę i nalał wody do psiej miski, kiedy spostrzegł że jest prawie pusta. - Dzieciaki nie zapuszczają się na niezamieszkałe tereny. - podzielił się swoją obserwacją. - W końcu tam gdzie mieszkają gangi łatwiej upolować ludzkie mięso. Tam nie mają czego szukać, ewentualnie mogą polować na traperów i myśliwych z innych gangów, ale to zbyt ciężka zwierzyna. Wolą się czaić przy polach uprawnych, przy bramach, przy drogach częściej uczęszczanych przez kobiety, dzieci i ogólnie, cywilów. Tam, na północy to muszę się bać tylko żywych trupów i żeby mnie nie pomylono z sarną. - Czuję w kościach że ten samolot, to dopiero wierzchołek problemów. - Kto wie - wypił resztkę piwa. - Ano muszę się zbierać - wstał powoli czochrając Pepsi. - Ciekawe jakieś efekty przyniesie sprawdzenie zawartości teczki. Dzięki za piwko - uniósł rękę.- Auć! - wyrwało mu się, kiedy wstając rypnął nogą o kant taboretu. - Uwięzła mi noga - wyjaśnił kompanowi. - Nic się nie stało, ale sinior jest. Przywaliłem ostro jakiejś rurze. Okazała się zbyt mocna - wyjaśnił. - Hejo na razie - rzucił już na progu. - Jasne, jasne. Rura okazała się jak widać twardym zawodnikiem. - zaśmiał się Hensley. - Dobrze że nie oddała, byśmy pewnie wtedy nie rozmawiali. - pożegnał kolegę na progu, po czym zamknął za nim drzwi. * * * Na zebraniu słuchał Marthy kolegów i koleżanki z wyjątkowo skwaszoną miną. To że pojedzie z tą bandą nie podlegało dyskusji, już dawno myślał o tym żeby się wyrwać z miasta, chociaż bardziej myślał o kierunku północno-wschodnim, bardziej umiarkowanym klimatycznie. Ale i południe może być. - Po pierwsze przez jakikolwiek stan byśmy nie jechali, musimy unikać dużych miast, stanowych stolic oraz autostrad. Większość będzie zawalona wrakami z dnia apokalipsy, a boczne drogi, nawet jak będzie zakorkowana, objedziemy poboczem. Z autostrady nie zjedziemy aż do następnego zjazdu, a jeżdżenie w tą i z powrotem na wstecznym, nie ma sensu. A na wsi jest większa szansa znaleźć nieruszone spiżarnie, mniej chodzących trupów, maszyn i wszelkich innych dupków. Im większe odludzie tym lepiej.
__________________ Po prostu być, iść tam gdzie masz iść. Po prostu być, urzeczywistniać sny. Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć. Po prostu być, po prostu być. Ostatnio edytowane przez SWAT : 16-07-2022 o 21:25. |
09-07-2022, 20:09 | #24 |
Administrator Reputacja: 1 | Wnet okazało się, że pomysł jak najszybszego oddalenia się z miejsca katastrofy był pomysłem nad wyraz słusznym. Walnęło tak, że w fordzie omal szyby nie wypadły, a Thomasowi przez dłuższą chwilę dzwoniło w uszach. "Co oni wieźli w tym samolocie?", pomyślał. "To nie mogło być tylko paliwo..." No ale pytanie pozostawało retoryczne, bo trudno było sądzić, by ocalona dziewczynka posiadała taką wiedzę. Przez moment zastanawiał się, czy czasem nie powinni jednak zawrócić. A nuż któryś z kanibali przeżył? Warto dokończyć to, co zapoczątkował samolot. I pozbyć się raz na zawsze zagrożenia. Ale wolał nic nie mówić, by się nie odezwali oburzeni obrońcy życia wszelakiego. Naiwna wiara w to, że każdego da się naprowadzić na drogę cnoty, niejednego już zaprowadziła na manowce... jeśli nie gorzej. Każdemu jednak wolno mieć złudzenia, a Thomas nie zamierzał nikogo ich pozbawiać. * * * Martha z taką szybkością i zapałem zajęła się dziewczynką i teczką, że nie było szans na zadanie jakichkolwiek pytań. Pozostawało mieć nadzieję, że kiedyś dowiedzą się, czy ich "wyprawa" miała jakikolwiek sens, bo jak na razie przywiezione "zdobycze" wyglądały, delikatnie mówiąc, mizernie. Po chwili Thomas wyrzucił z głowy dziewczynkę, teczkę i żal za 'wybuchniętym' samolotem. Miał parę rzeczy do zrobienia, a wolał ich nie odkładać na wieczór, który miał już zaplanowany... * * * Uratowana z samolotu dziewczynka ani go ziębiła, ani grzała. Instynktu macierzyńskiego, czy raczej tacierzyńskiego, Thomas nigdy nie posiadał. Miał co prawda, podobno, dzieci, parę mieszaną. Cóż, jak powiadają - człowiek strzela, a skutki niekiedy bywają - można by rzec - różne. Prawdę mówiąc znał je jedynie ze słyszenia, jako że mieszkały na drugim (a raczej drugich), bardzo odległych końcach miasta, a Thomasowi jakoś nigdy nie zdarzyło się wybrać w tamte strony. Rzucił więc tylko na małą okiem. Dużo bardziej interesowało go, po co Martha wezwała ich wszystkich. Bo chyba nie potrzebowała tylu nianiek? A jeśli nawet, to on się na taką fuchę nie pisał. Za żadne pieniądze. Wolał swoje mechanizmy, które nie zadawały głupich pytań ani nie pchały małych łapek tam, gdzie nie powinny. To, co powiedziała Martha, postawiło na głowie całą wiedzę Thomasa o bliższym czy dalszym świecie. "Przerobienie" zombiaków na sojuszników dawało szansę temu, co zostało z tak zwanej ludzkości, na przetrwanie. Co prawda wspomniana ludzkość miała, jako taka, mnóstwo wad, ale to nie znaczyło, że Thomas wolał Alexę. Wprost przeciwnie, a szansa dokopania jej była czymś wartym ryzyka. Jakby nie było, to przez nią wszystko się sypnęło, a szczęśliwe dzieciństwo Thomasa skończyło się dużo szybciej, niż powinno. W ogóle dzieciństwo się skończyło... A mała? Amy, przytulona do "Pepsi" (swoją drogą, ktoś miał dziwny pomysł na imię dla psa), wyglądała na szczęśliwą. Piękny obrazek. Wzruszający... niemal. Może jednak mała nie będzie tylko i wyłącznie kulą u nogi... Spojrzał na mapę, a potem na Evelyn. Wyglądało na to, że starsza z sióstr będzie musiała się dzielić miejscem za kierownicą z innymi, a Thomas był przekonany, że w grupie nie ma nikogo, kto byłby lepszym kierowcą niż ona i on sam. Cóż... życie, zapewne, zweryfikuje tę opinię. Jeśli nic się nie zmieni, to będzie musiał przestać się wozić, a zacząć 'szoferować'. Ale lepsze było to, niż oddawać kierownicę w niepewne ręce. Wrócił wzrokiem do mapy, rozważając wszystkie za i przeciw, omawiane przez tych, co, zapewne, mieli zamiar wyruszyć do Nowego Meksyku w ogóle, a do bazy Holloman w szczególności. Niektóre miejsca zdecydowanie należało omijać, niektóre miejsca stanowiły niewiadomą... a co i jak będzie w rzeczywistości, to się okaże. Gdy dojadą do jakiegoś miejsca, to się wypytają o dalszą drogę. A w razie konieczności zawrócą i poszukają innej trasy. Czy Laverne miał rację co do autostrad i bocznych dróżek? Tego Thomas nie wiedział - był dzieckiem miasta i wychowankiem miejskiej dżungli. - Spróbujmy ominąć bokiem St. Louis - powiedział. - Bocznymi drogami. W końcu nie mogą być wszędzie. A wybranie najlepszej, najbezpieczniejszej niby drogi będzie wymagać bardzo dużo paliwa. Co mieli ze sobą zabrać? To było całkiem inne pytanie. Broń, paliwo, jedzenie i parę kilogramów przeróżnego sprzętu... a i tak w końcu się okaże, że o czymś nie pomyśleli. A wtedy trzeba będzie kombinować. - Przydałyby się nam krótkofalówki - powiedział, myśląc o składzie ich wyprawy. - Motocykle powinny mieć łączność z fordem. * * * Gdy spotkanie się zakończyło, Thomas wrócił do siebie. Musiał skompletować ekwipunek... no i przygotować się na wieczorne spotkanie. Ostatnio edytowane przez Kerm : 10-07-2022 o 08:14. |
10-07-2022, 08:42 | #25 |
Reputacja: 1 |
__________________ This is my party And I'll die if I want to |
10-07-2022, 11:12 | #26 |
Reputacja: 1 |
|
11-07-2022, 11:22 | #27 |
Reputacja: 1 | & Sonichu Przed naradą Skrzywił się lekko. Zachwiał się nieco. Siniak na udzie, gdzie noga oparła się na jakiejś rurze pobolewał trochę. - Kurde, syfiasto czuć - Mach skrzywił się ponownie wychodząc na zewnątrz od Lavernego. Nie da się zaprzeczyć. Lubił psa i szanował jego właściciela. Przeto odwiedzał niejednokrotnie ich przynosząc Pepsi łakocie. Cała osada znała ową zażyłość. Wpadał na moment, zamieniał kilka słów z Laverne, karmił oraz głaskał Pepsi, a ona łaskawie poddawała się owym pieszczotliwym zabiegom. Wyszedł na zewnątrz niemal wpadając na Evelyn. Jednooka kobieta, na którą musiał spoglądać zadzierając spojrzenie do góry była profesjonalistką, a Mach szanował profesjonalistów. Ponadto miała łeb na karku. - Hej - powitał ją - mieliśmy szczęście i wiesz, dobra robota - miał na myśli zarówno wyprowadzenie pojazdu stamtąd, bowiem Evelyn była kierowcą, jak i rzucenie owej rurki, dzięki której jakoś wydostał się na zewnątrz. Ponadto uspokoiła rozhisteryzowaną ocalałą. Nieźle, jak na parę chwil, które spędzili przy samolocie. Jednooka zatrzymała się, stając trzy kroki od niego i założyła ręce za plecy. Nie uśmiechała się, jednak wyglądała na spokojną. Kiwnęła mu też krótko głową w ramach powitania. Znów niosła na plecach swój karabin przewieszony przez ramię. -Wyszło poprawnie - zgodziła się po chwili ciszy - Ale tak, masz rację. Mieliśmy szczęście, jeszcze parę chwil i to nas zbieraliby łopatą do worka. Niemniej… tak. To był dobry wypad, owocny. - Każdy uratowany to rzeczywiście coś na plusie. Czy powiedziała ci coś? - spytał ponownie pamiętając, jakimi określeniami obdarzyła dziewczynkę kobieta podczas wejścia do owego wraku? Kobieta pokręciła głową, krzywiąc lewy kącik ust. -Nie. Była w szoku, poza tym zaufanie przychodzi z czasem. Mam nadzieję, że Martha i reszta ją uspokoją do tego stopnia aby zaczęła mówić. Skinął właściwie myśląc, iż właśnie taka będzie odpowiedź. Wprawdzie Evelyn udało sie uspokoić dziewczynkę, jednak mało było prawdopodobne, ażeby odbyła jakąkolwiek sensowną rozmowę. - Gdzieś się tak nauczyła prowadzić? - spytał chwilę później zaciekawiony. - Podmuch wręcz zdmuchnął nas na sąsiedni pas - no tak, kilka metrów na lewo. Samochód nieomal przekoziołkował, albo właściwie przekoziołkowałby przy każdym szoferze, oprócz Evelyn. -Dziękuję, jednak zdaję sobie sprawę że jeszcze dużo mam do poprawy - O'Haley uśmiechnęła się krótko, a w jej oku błysnęło rozbawienie - Ojciec miałby sporo do powiedzenia odnośnie błędów, on mnie uczył. Twierdził że niezależnie od czasów człowiek musi umieć trzy rzeczy: samodzielnie się przemieszczać, obronić siebie i swoich bliskich oraz zapewnić im godziwy żywot. - wzruszyła ramionami patrząc gdzieś na porośnięte zielenią budynki. -Szkoda że w swojej krótkowzroczności nie dostrzegał innych kluczowych czynników. Choćby tego, że z gorączką i krwawiąc jak świnia daleko się nie zajdzie. Cieszę się, że byłeś tam z nami. - Dzięki, nic się nie stało naszym, a tamtej - wspomniał ranną kobietę - nie można było pomóc. Parszywa sprawa. Cóż, mój ojciec i matka może jeszcze żyją. Chciałbym ich kiedyś spotkać… - wyrwało mu się. - Chyba nie czas na zwierzenia… Zrobiło się cicho, a cisza przedłużała się aż wreszcie Eve westchnęła krótko. -Są na to marne szanse, wybacz. Jestem kiepska w pocieszaniu. - zacisnęła szczęki I splunęła w piach. -Nie wrócimy do przeszłości, ale od nas zależy przyszłość. Jeśli coś mogę powiedzieć… doradzić, to tylko jedno. Rodzina jest czymś umownym, czasem znajduje się kogoś kogo tak zaczynamy traktować. Tracąc coś, możemy też coś zyskać. Kogoś… a, cholera. Jak mówiłam jestem w tym kiepska. Mów lepiej jak noga. Będziesz żył czy iść po łopatę? - Chcesz mi przyłożyć łopatą na drugą nogę? Siniak mam na prawej, przypomina patelnię wielkością bowiem przyrżnąłem trafiając jakąś rurę. Pobolewa, ale to niewielka opłata za uratowanie małej. Generalnie nic się nie stało, zaś każdy ileś razy był posiniaczony. Zaś tamto, cóż, faktycznie, za moich czasów nazywało się to małżeństwem, kiedy ludzie zaczynali się inaczej traktować - no tak, Mach miał 29 lat i pamiętał jeszcze to czy owo. Ona zresztą również. -Myślałam czy cię nie zakopać - stwierdziła krótko przyglądając mu się uważnie jakby wciąż rozważała te rozwiązanie. -Wyglądasz na żywego i sprawnego więc sobie daruję. Boli znaczy żyjesz. Dobrze że skończyło się tylko tak. Naprawdę dobrze, szkoda by było. Medycy są teraz warci swojej ceny w ołowiu. Ktoś musi składać tępych trepów gdy znowu się pochlastają maczetami. Szczególnie porządni medycy… - urwała, przekręcając głowę w bok jakby zauważyła coś wielce interesującego gdzieś w drugim kącie obozu. -Taaak… jesteś stąd, prawda? - odchrząknęła zmieniając temat. - Ano od lat, owszem. Urodziłem się tutaj, ale mieszkaliśmy w innej dzielnicy: Near West Side - podał nazwę, która kiedyś kojarzyła się z blokowiskami oraz kampusami uniwersyteckimi. - Później również raczej bywałem w centrum, a co? - spytał zdziwiony nieco. -Powiedz mi coś - szare oko spojrzało prosto w jego oczy, blondynka poruszyła barkami poprawiając karabin. Rozgadywała się niepotrzebnie… lecz jakoś nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. -Masz u siebie jakieś książki? Szukam czegoś dla Dove, lubi… bajkowe światy, przygodowe historie. Podręczniki szkolne dla liceum też byłyby w porządku. Chyba że wiesz gdzie zdobyć "Dzieci Hurina", młoda po "Hobbicie" i "Władcy Pierścieni" wciągnęła się w Tolkiena. - uśmiechnęła się delikatnie, obserwując bruneta z uwagą trochę za długo niż wypadało. Stanęła też luźniej, przechodząc na spocznij. Spojrzał na kobietę nieco zdziwiony. Nieczęsto zdarzało się, żeby wojownicy mieli takie hobby, jak czytanie powieści fantasy. - W Tolkiena… - powtórzył sięgając pamięcią do pradawnych czasów, gdzie uczył się na pamięć wierszyka na szkolny apel, albo jakieś... Nie pamiętał, jaka była to okazja. Pierścień, taaaak, tam był pierścień, wyjątkowy jakiś. Wiązane słowa jednak przewinęły mu się przez pamięć, wierszyk zapomniany. Obecnie już tylko fragment … “ …One Ring to rule them all, One Ring to find them, One Ring to bring them all and in the darkness bind them In the Land of Mordor where the Shadows lie." Głośno wypowiedział fragment marszcząc brwi, jakby starał się walczyć aby wydobyć zza sterty zakurzonych myśli słowa owe. - Coś takiego, prawda? - nie był pewien, czy prawidłowo połączył wpółzmurszałe wewnątrz pamięci wersety. - Zaś ten Mordor był krajem paskudnym, jak ten, gdzie jesteśmy. Tylko orków oraz trolle zastąpiły istoty jeszcze… nieważne. Westchnął, a ona parsknęła krótko i kiwnęła głową na zgodę. Dokładnie tak to leciało. - Niestety nie mam, zaś podręczniki lekarskie trudno uznać za coś fascynującego nawet dla konowała. Ale będę miał na uwadze. Jeśli będziemy gdzieś w okolicach bibliotek, czy księgarni, zawsze można zerknąć. Wprawdzie większość została obrobiona, albowiem wiesz, papier świetnie się pali, jednak zawsze jest szansa, że coś ocalało. Można również pogadać z Nakpeną oraz Lavernym. Sporo wędrują po okolicy. Pewnie kojarzą jakąś. Jeśli Martha pozwoli, możemy się udać we wskazane przez nich miejsca we trójkę oraz poprzebierać co ciekawsze powieści. Porozmawiali jeszcze chwilkę na temat ewentualnej penetracji czytelni, zaś później każde ruszyło do swoich obowiązków. Evelyn na obchód, zaś Mach sprawdzić, czy przy swojej kanciapie nie ma jakichkolwiek osób wymagających wsparcia. *** Spotkanie Wieczór wywrócił kompletnie ich czytelnicze plany. Martha wzywając przedstawiła swoje odkrycia i po prostu poleciła ruszać. Ale którędy oraz co wziąć? To wymagało omówienia. Parę tysięcy mil przez różne stany, różne okolice oraz różne niebezpieczeństwa. Nie mówiąc już, że sprawa była arcyważna. - Pozwólcie, że podsumuję - zwrócił się do tych, którzy pozostali. - Przede wszystkim tak naprawdę nie mamy wielkiego pojęcia, jakie są ostatnie wydarzenia i każda marszruta może być lepsza, albo gorsza. Nie oznacza to, że nie powinniśmy ustalić priorytety oraz wybrać trasę tak, żeby zminimalizować niebezpieczeństwo. Owa pannica jest kimś absolutnie wyjątkowym oraz jest szansą. Czy chcemy rozpieprzyć szansę człowieka na zasadzie, bo tak, bo fajnie, bo coś tam? Czyli bezpieczeństwo nr 1. Pytanie jednak, gdzie owo bezpieczeństwo będzie największe? Wskazał na plan zaznaczając najpierw czerwoną linię zaznaczoną I, później ciemnoniebieską oznaczoną rzymskim II. - Spójrzcie na mapę. Prosto kiedyś jechaliśmy przez Kansas City, później na Wichita, później na południe Oklahoma City, Amarillo, Lubbock no i na wschód mniejszymi trasami na ową bazę. Przynajmniej taka jest prosta linia oraz jeśli ktoś nie lubi autostrad. Najszybszą oczywiście jest sieć autostrad maksymalnie blisko owej linii. Czy St. Luis, potem na południowy zachód ku Oklahoma City. Za tą opcją, jeśli właściwie rozumiem są panie O’Haley, zaś za jej zmodyfikowaną wersją Thomas. Przez modyfikację rozumiem poparcie owej trasy, ale z minięciem St. Luis. Ta wersja tnie ziemię Jeffersonów. Aczkolwiek ich władza to głównie miasta oraz najpewniej połączenia pomiędzy nimi. Pytanie, jak okolice miast, Autostrady bowiem przebiegają przedmieściami. Jeśli Jeffersonowcy blokują autostrady, czy patrolują, no wiecie, to nie jest tak, że powiemy, że jedziemy na piknik. Może być sporo strzelania i wystarczy jeden pocisk właściwie, beczka może bum, zaś jeśli beczka również samochód, zaś jeśli samochód my wszyscy oraz nasza misja pójdzie na arcywesoły Księżyc. Jest poza tym to trasa najkrótsza oraz praktycznie gwarantująca przekroczenie Missisipi. Rzekę przekroczyć musimy. Owszem, istnieje szansa, że nie będą zbombardowane mosty skoro głównie atakowano miasta, ale po prostu poruszamy się strasznie po omacku. Ponadto jeśli się wyłgamy Jeffersonowcom będziemy mieli spokój, albowiem owe pseudopaństwa utrzymują jaki taki porządek, choć mogą pobrać od nas opłatę. Można również pojechać na południe przez Memphis nadkładając nieco trasy - oznaczył ją jasnoniebieską III, wskazał - łączy się ona z wersją poprzednią w Oklahoma City. Wreszcie można również przez Indianapolis, i to proponuje Nakpena i Liao - oznaczył błękitem oraz IV. - Czyli Indianapolis. Hm, faktycznie, można po wyjeździe z Indianapolis odbić wracając do owej drogi z Chicago na południe, jak zaznaczono, albo z Indianapolis jechać bezpośrednio na południe na Nashville, później zaś na zachód ku Memphis. Większy łuk omijający Jeffersonów. Ich istotne argumenty: względny spokój, bezpieczeństwo oraz pomoc. Jednak chyba sensowne jest pytanie: niby czemu miałby ktokolwiek pomóc? Jeśli wszak powiedzielibyśmy im, jakie własności ma krew owej małej, prędzej zatrzymaliby ją dla siebie i jeśli cokolwiek robiliby, raczej sami, zaś nas w najlepszym przypadku przymkniętoby, żeby nie pozwolić wyjść tajemnicy. Indianapolis jest OK, ale nie są to goście, którzy przypominają Samarytan. Przynajmniej tak mi się wydaje. Pozostaje trasa jasnobiebieska, czyli naszym stanem maksymalnie na południe. Omijamy Jeffersonowców, omijamy Indianę, ale pakujemy się na ziemie niczyje, gdzie jest niewątpliwie kupę zombich, małych, wściekłych grupek, które jak nic chętnie zwinęłyby naszą własność. Plusem jest jednak to, że nie będą to raczej liczne gangi, albowiem raczej usłyszelibyśmy o nich oraz nie założyli żadnej istotnej enklawy. Jeśli ktoś chce coś uzupełnić, proszę bardzo. Wyczekał nieco. - Więc proponuję rozważenie dwóch tras: najkrótszej, ale z ominięciem St Luis, chyba, że się nie da. Proponuję na samochodzie napis “Pielgrzymka, niech żyją Jefferson Brothers”. Skoro mają sporo nowych, moglibyśmy jakby co, zbajerować ich, że postanowiliśmy się do nich przyłączyć, że wszyscy jesteśmy krewnymi oraz powinowatymi, jeszcze mamy rodzinę nieco na południu, wiernych fanów braci, gdzie wyruszamy etc. Wiecie, coś podobnego. Naszkicował. - Mogłoby się udać, zaś jak przejechalibyśmy St Luis ku południowej części stanu, no to możemy ich mieć gdzieś. Nie chcę się pakować do centrum St Luis, albowiem może zostaniemy wzięci na jakieś nauki czy co tam kombinują jeszcze. Kolejna trasa to trasa nr III, czyli omijająca stan Missouri względnie blisko szlakiem do Memphis. Wtedy nie będzie ryzyka Jeffersonów, natomiast cały obszar ziemi niczyjej oznacza najpewniej wiele mniejszych potyczek. Co wy na to? Ostatnio edytowane przez Kelly : 11-07-2022 o 12:42. |
13-07-2022, 13:35 | #28 |
Reputacja: 1 | & Nakpena
Ostatnio edytowane przez Elenorsar : 29-07-2022 o 22:02. Powód: Dodanie współtwórcy |
13-07-2022, 14:19 | #29 |
Reputacja: 1 | & Liao Po kilku minutach Liao przyszedł wręczając Indianinowi kartkę z listą. - Proszę. Nie licząc broni, zabieram te rzeczy. - Hm… - Nakpena przestudiował uważnie spis sporządzony przez Chińczyka - widzę, że masz wszystko uporządkowane. Mi by się nie chciało tego spisywać. Nasze ekwipunki uzupełniają się. To dobrze. Moglibyśmy zrezygnować z jednego namiotu, ale kto wie czy na jakiś czas nie będzie trzeba się rozdzielić. Lepiej nie ryzykować. - Nie wydaje mi się, abyśmy musieli się rozdzielać - Powiedział po chwili ciszy Chińczyk - Więc nie uważam, aby było potrzeba zajmować miejsce, którego i tak mamy mało. Nawet jak taka sytuacja się przytrafi, to zawsze można coś zaimprowizować, poradzę sobie jakoś. - Nie obraź się przyjacielu, ale ja naprawdę potrzebuję samotności. Nie umiałbym spać w namiocie z inną osobą. Skończy się to tym, że wyjdę spać pod gołym niebem. Po za tym… ja strasznie chrapię. - Rozumiem, też lubię spokój, chociaż odgłosy jak chrapanie są dla mnie niestraszne. Uszanuję jednak twoją decyzję - Liao ponownie uzupełnił filiżanki herbatą z haiwanu, najpierw dla gościa, później sobie i w ten sposób opróżniali dzbanuszek napoju - Myślisz, że cel naszej podróży jest do uchwycenia, czy raczej nie wierzysz w to co usłyszałeś? - Znakomita herbata - skomplementował Indianin. - Czy wierzę w cel wyprawy? Nie wiem… Kilka dni temu miałem wizję. Duchy przodków przepowiedziały mi tę wyprawę. Wierzę, że jest w niej sens. Wiem też, że mam kogoś odnaleźć. Nie wiem kogo ale… - Nakpena zająknął się - ale… coś we mnie mówi mi, że jeden z moich synów żyje. Nie widziałem ich 20 lat, moja wioska była zrównana z ziemią… To chyba płonne nadzieje, jednak nie umiem się od tej myśli uwolnić. - Nigdy nic nie wiadomo. Ja swojej rodziny jestem pewien. Widziałem ciała. Jeżeli ty nie widziałeś ciał swoich najbliższych, zawsze jest nadzieja - Podsumował spokojnie Shuren - Ja mam nadzieję, że ta wyprawa przybliży mnie do celu, który obiecałem sobie 20 lat temu i przez te dekady, nie zrobiłem żadnych postępów. W końcu jest na to nadzieja. - A jaki to cel, jeśli można wiedzieć? - Nic nadzwyczajnego, pewnie nie jeden to sobie obiecał, a mianowicie zniszczyć Alexę - Gdy to powiedział nastała krótka cisza - Gdy to się zaczęło poniosłem dużą stratę. Gdyby nie mój Mistrz, pewnie byłoby mi bardzo ciężko, ale on i jego treningi dały mi motywację. Wszystko co robiłem od tamtej pory, to właśnie w tym jednym celu. Teraz mam może ku temu okazję, ale… ciężko mi w to uwierzyć. - Nie chcę odzierać Cię ze złudzeń, ale opracowanie lekarstwa dla zombie to tylko maleńki kroczek w kierunku pokonania Alexy. Szczerze wątpię żeby mogło to nastąpić za życia mojego, Twojego, czy nawet tej młodej Dove. Nie wiem nawet czy to w ogóle możliwe. Przepraszam za ten pesymizm… - Nakpena posmutniał. - Chyba powinienem już iść. Trzeba się wyspać, a jeszcze czeka mnie pakowanie gratów. - Nie odzierasz mnie ze złudzeń. Wiem, że to może być ciężkie, a nawet niemożliwe. Jednak zostałem jakby zaprogramowany życiem, aby dążyć do tego celu. Może nie uda mi się go zrealizować, ale przybliżę do niego i pozwolę innym dokończyć tego dzieła. Nie masz powodu do smutku przyjacielu - Chińczyk klepnął w ramię Indianina. - Dziękuję za wizytę, musimy powtórzyć herbatę jak wrócimy, albo wybiorę się do ciebie na coś twojego. - Oczywiście, zapraszam. Teraz nie mamy wyboru, musimy wrócić w jednym kawałku - spróbował zażartować Nakpena. - Do jutra, wyśpij się dobrze - rzucił wychodząc. - Widzimy się jutro - Odparł Liao żegnając mężczyznę, po czym gdy ten wyszedł zaczął pakować swoje rzeczy. Nakpena szedł do siebie wolnym krokiem. Zniszczyć Alexę? Kto by tego nie pragnął? Indianin był jednak realistą i nie bardzo wierzył, że to możliwe. Jednak marzenia i nadzieja to dobra rzecz. Trzymają ludzi przy życiu, sprawiają że się chce. Czym w ogóle jest ta pieprzona Alexa? Maszyną? Programem komputerowym? Skąd ma wolę? I dlaczego jej wolą jest zagłada ludzkości? Jak walczyć z czymś czego natury się nie rozumie? Pojęcie tego przekraczało możliwości Nakpeny. Gdy wrócił do siebie zaczął od szybkiego przygotowania kilku odwarów z ziół, które suszyły się do ostatniej chwili. Później spakował swoje rzeczy do sakw w motocyklu. Z tyłu sprytnie przytroczył namiot. Jego Harley wyglądał nienagannie. Nakpena zawsze o niego dbał. - Ciekawe jak będzie wyglądał na koniec tej wyprawy - pomyślał. Gdy skończył się pakować, ogolił odrastający zarost, naostrzył noże, maczetę i brzytwę, przeliczył amunicję i przygotował się do snu. Wcześniej jednak czekała go rozmowa z duchami przodków. A-koo-chee-moya…
__________________ Cóż może zmienić naturę człowieka? |
14-07-2022, 15:43 | #30 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Wieczór oraz noc, minęła właściwie wszystkim pod znakiem… ekscytacji. Wybierali się na wyprawę przez pół PSA, wybierali się w nieznane tereny, by stawić czoło wszelkim niebezpieczeństwom, i dostarczyć bardzo, bardzo cenne przesyłki, mogące odwrócić losy… całej ludzkości? Kurde, jak tak serio nad tym pomyśleć, to to była misja ich życia! Pakować graty, pakować, sprawdzić broń, amunicję, leki, opatrunki, stan pojazdów. Co brać, co się przyda, co nie. Pierdylion rzeczy i decyzji na głowie… 23 czerwca, niedziela… Rano. Pickup gotowy i zatankowany do pełna, na jego pace 200 litrowa beczka z paliwem, jaką wyhandlowano od sąsiadów. Motory pełne baki już miały… Żegnano ich różnie. Uścisk dłoni, poklepywanie po ramieniu, "trzymajcie się", czasem i ktoś kogoś nawet przytulił. Wiwatów i tłumów nie było… ale "Rada Starszych" owszem. - Uważajcie na siebie, to najważniejsze. Pilnujcie wzajemnie, pilnujcie Amy i teczki. I powodzenia, powodzenia wam wszystkim! - Powiedziała Martha, i każdego z nich przytuliła po kolei, niczym prawie własne dzieci. A od "Rady" każdy dostał jeszcze pakunek z żywnością… no i ruszyli. ~ Opuścili tereny College'u, przejechali obok dawnej oczyszczalni. Później mostem przez kanał, i wzdłuż niego, i w końcu na resztki autostrady 55, w kierunku mniej więcej południowym. Wśród ruin dawnej cywilizacji, gruzu i śmieci. No i tak się to wszystko zaczęło. Ich wielka podróż, ich życiowa misja… Nakpena i Liao, na swoich Harleyach na szpicy. Laverne i psiak na pace, wraz z beczką i wieloma gratami, reszta w kabinie Forda, a między nimi 10-letnia dziewczynka-zbawienie ludzkości. Siedziała cicho, obserwowała otaczających ją ludzi, jak i świat za oknem samochodu. W prezencie dostała wysłużoną lalkę Barbie, którą teraz ściskała nieco nerwowo w swoich rączkach… Autostrada była zdezelowana, ale i pusta. Wszelkie wraki, jakie kiedyś je zagracały, przez 20 lat albo rozszabrowano, odholowano, albo zepchnięto nieco z drogi, więc nie było źle… a o same autostrady nikt już nie dbał wiele lat, więc ich nawierzchnia pozostawiała wiele do życzenia, i tylko w wyjątkowych sytuacjach ktoś by się odważył jechać szybciej niż 100km/h, ale lepiej tak, niż jeszcze bardziej rozwalonymi, bocznymi drogami. Kilometr za kilometrem, opuszczając Chicago… obok jakiegoś Diamond, obok Braidwood… Braceville… Gardner… Dwight. 125km dalej i po 3h jazdy… Amy usnęła. Była gdzieś tak godzina 11 rano. ~ Godzinę później dziura zwana Pontiac. Z autostrady było widać po prawej budynki szpitala(OSF Saint James). Może tam zajrzeć? Może nie wszystko rozszabrowane? Meeeh… po tylu latach? Pojechali dalej. ~ Potem Chenoa i Lexington. Kolejna godzina. Czyli już 5h jazdy i 191km za nimi… czas na porządniejszy postój i jakiś posiłek? - Si-ku - Powiedziała Amy, pokazując i rękami jakieś znaki, chyba w owym języku migowym, o którym wspominała Martha? Przepatrywanie okolicy lornetką. W pobliżu budynek z dużymi oknami(Barker Chevrolet)… kiepskie miejsce, zbyt odsłonięte… po drugiej stronie ulicy były jakieś pomniejsze budynki. Tam lepiej… to w sumie tylko jakieś szopy-magazyny, kiedyś należące do jakiegoś farmera? Ujdzie… Po zwiadzie, okazało się, iż jest ok. Można więc odpocząć i coś zjeść w spokoju. Godzina 14. *** Komentarze jeszcze dzisiaj.
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD |