Baron Melf wpatrywał się w awanturników z miną na wpół znudzoną, na wpół roztargnioną, pewnie dobrze znaną jego podwładnym. Zerknął na Czarnego Strażnika z podejrzliwym zaciekawieniem, taksował zakutego w czarną niczym węgiel zbroję rycerza surowym okiem. Zygfryd odniósł wrażenie, że twarz władcy wykrzywia się w cynicznym uśmiechu jakby szydząc z niego.
Arab nie odpowiedział na uśmiech elfa, hardość przemknęła przez jego twarz i stężała niczym maska. Kiedy Morlanal przemówił, wśród zbrojnych rozległ się szmer prowadzonej szeptem rozmowy - oznaka zainteresowania hobgoblinami, ale także i niedorzecznych przesądów. Czujne uszy przedstawiciela leśnego ludu wychwyciły takie słowa jak “Stary Lud”, czy “chudzielec”, lecz nie “elf” - te słowo miało jakoby przynosić nieszczęście. I ludzie rzeczywiście w to wierzyli, przeklęci głupcy dotykali żelaznego okucia na pochwach mieczy by odpędzić złe moce, spluwali z siodeł. Morlanal starał się nie myśleć o podejrzeniach, jakie mogą żywić uzbrojeni ludzie wobec elfa i wystąpił przed szereg.
- Spokojnie - Arab uspokojał katafraktów - jeden fałszywy ruch i sprawię, że magia połamie ich ciała pod kątem prostym.
Wysłuchawszy Morlanala, Arab odchylił głowę do tyłu i wybuchnął rechotliwym śmiechem, odsłaniając sczerniałe dziąsła. Elf spurpurowiał, myśląc, że wyszedł na głupka. Samuel, korzystając z chwili nieuwagi zebranego towarzystwa, sięgnął potajemnie po łuk i strzałę.
- Głupcze - słowo to wystrzeliło z warg tajemniczego czarodzieja jak bełt z kuszy - to amulet czarowników i wiedźm, miauczących i zawodzących do Morrslieba w czasie jego pełni - wyjaśnił Arab, delektując się każdą sylabą kąśliwej drwiny, każdą sekundą triumfu nad elfem. - Nie ma nic wspólnego z bóstwami zielonoskórych.
Morlanalowi nietrudno przyszło zgadnąć, że Arab mu ani Felixowi przyjacielem nie będzie i że przy nim należało być ostrożnym. Na wargach kawalerzystów pojawił się półuśmieszek podobny do tych, które widuje się u chełpliwych żołnierzy, kiedy znęcali się nad jakimś prostaczkiem, by pokazać swoją wyższość. Niewiedza nie przeszkadzała żadnemu z nich w głupkowatej drwinie.
- Cieszę się, że ich pozabijaliście. Na północy wilczych jeźdźców jest więcej niż glist na ciele trupa – zaczął władca. - Zresztą niebezpieczeństwo czyha w każdym kierunku – baron mówił głosem pozbawionym jakiejkolwiek barwy. Spoglądał prosto na Felixa, a jego błękitne oczy były niezwykle przeszywające. – Dawne ziemie rodu Schröter są nawiedzone i żaden człowiek nie powinien się na nie zapuszczać, pod groźbą mąk nieśmiertelnej duszy.
- Dlatego też tym bardziej nie ufam włóczęgom, którzy pod pozorem szukania schronienia przed żywiołami i pragnieniem odświeżenia zapasów zjawiają się znikąd, uzbrojeni po zęby, bez żadnego herolda czy chociażby białej flagi, niepokojąc biednych dobrych ludzi. Najchętniej naszpikowałbym was strzałami i uczyniłbym to, gdybyście nie wędrowali w towarzystwie Herr de Leve. Wyzywam cię, Zygfrydzie de Leve, na pojedynek do trzech ostrych lanc. Turniej odbędzie się za dwa dni, w Festag, 33 Pflugzeita. Stawką jest zbroja i koń pokonanego. Ponadto, jeśli okażesz się tęgim zawodnikiem, ugoszczę was w zamku, wyposażę w rącze rumaki i ekwipunek na dalszą drogę - głos pogranicznego władyki był szorstki i mocny. Baron Melf Wolfram z pewnością przywykł do wydawania rozkazów i dbał by były wypełniane. – A tymczasem odpocznijcie w gospodzie... Jak się ona właściwie nazywała?
- „Błędny Rycerz”, panie baronie – odpowiedział jeden z konnych. Pod metalowym hełmem widniała bystra i inteligentna twarz, jakby doskonale pasująca do przyłbicy. – Przedstawię Herr de Leve i jego towarzyszy Wiggenhagenom, zadbam o ich wikt i opierunek.
- Dobrze więc. Widzimy się na szrankach za dwa dni – odrzekł Melf Wolfram i zawrócił wraz z Arabem i dwoma kawalerzystami. Kiedy odjechali, pozostali rycerze również zawrócili, poza jednym, który machnął na awanturników i skierował się w stronę wioski, w stronę zajazdu „Błędny Rycerz”.
Okna gospody były zasłonięte. Kawalerzysta zeskoczył z konia, siwego wałacha wysokiego na siedemnaście dłoni. Kiedy konny spróbował otworzyć drzwi zajazdu, okazało się, że są zablokowane belką. Zaczął w nie łomotać głownią miecza. Nie było odpowiedzi.
- Tu Herr Martin Burchardt, proszę otworzyć – jak na rozkaz drzwi zostały odblokowane i otwarte. W progu stanął starzec z długą brodą i podkrążonymi oczyma, osadzonymi bardzo głęboko w pożłobionej zmarszczkami twarzy. Za jego plecami czaiło się kilka zaciekawionych sylwetek. Wojownik barona nakazał właścicielowi gospody ugościć awanturników w najlepszy możliwy sposób. Z początku karczmarz stężał cały i zdawało się, że, rozgniewany, chce splunąć na klepisko, jednak odmienił się zupełnie, kiedy tylko usłyszał, iż w jego progach zagości rycerz z dalekich stron. Po dopełnieniu swych obowiązków, Martin bez słowa jak najszybciej odjechał w stronę zamku.
„Błędny Rycerz” był nieufortyfikowaną, ale solidną budowlą z kamienia i drewna. Główna sala – długa, acz wąska – była w stanie pomieścić do dziesięciu gości. Karczmarz pogonił kucharkę i sługi do pracy, po czym zaczął urzędować za niewielkim barem, nalewając artretycznymi dłoniami samogonu do niewielkich kubków.
Stary Wiggenhagen miał tylko dwóch najętych pomocników i żonę, wielką babę, która przygotowywała posiłki, ale plotka szybko się rozeszła po wiosce i mieszkanki postanowiły pomóc. Przynosiły naręcza siana i rozrzucały je jako karmę dla koni, odciążając w ten sposób chłopaków, którzy z braku osobnego stajennego musieli zwykle przejmować jego obowiązki. Kobiety przynosiły także własne wiktuały – dzbany wypełnione świeżą wodą, kosze niewielkich zbożowych placków, miski ze zsiadłym mlekiem, by jak najlepiej ugościć podróżników. Zapach ciepłej strawy spowodował u tułaczy burczenie w brzuchu i sprawił, że ślina napłynęła im do ust. Wkrótce podano kawałki mięsa zmieszane i posiekane z ugotowanym, tłustym ziarnem. Pachniało to wyśmienicie.
Zaciekawieni mieszkańcy zbierali się wokół Zygfryda, zrobiło się naprawdę ciasno. Wskazywali sobie nawzajem niektóre szczegóły - kształt miecza, wygląd jego zbroi. Co ciekawe, nie były one dla nich zupełnie obce, omawiali je pomiędzy sobą z zawodowym znawstwem. Mężowie brali chłopców i pokazywali im poszczególne części rynsztunku: ryngraf, tarczki opachowe, nałokcice, zarękawia, folgi, nagolenniki, trzewiki. Poszukiwacze przygód dowiedzieli się, że jedynymi festynami organizowanymi przez barona są turnieje rycerskie, podczas których Melf Wolfram i jego kawalerzyści dzielili się na dwie rywalizujące ze sobą drużyny. Od czasu do czasu zawody urozmaicało pojawienie się rycerza z Bretonii, czy Imperium – i wtedy turnieje były prawdziwym świętem, czasem radości.
Poszukiwacze przygód spędzili pełną hulanki noc, na piciu, śpiewach z wioskowymi i rozpustnych pijackich konkursach. Roran siłował się na rękę z miejscowym osiłkiem, Erwinem Schrammem, którego pokonał w mgnieniu oka, wygrywając sakiewkę z trzydziestoma miedzianymi pensami. Śmiech pozostałych gości gospody był zarzewiem gniewu przegranego. Erwin walnął zaciśniętą pięścią w stół i odszedł bez słowa.
Samuel, który niczego sobie tej nocy nie żałował, upatrzył oszałamiającą i jednocześnie nieśmiałą wieśniaczkę o archaicznym imieniu Ysentrude. Była to z pewnością jedna z najpiękniejszych dziewcząt, jakie kiedykolwiek dane było widzieć łotrzykowi - wysoka, o pełnych piersiach, długich kończynach i zwartych ramionach. Samuel uśmiechnął się twardo, a jego dzikie oczy płonęły blaskiem, który zrozumiałaby każda kobieta. Zmysłowa aura jej obecności zajmowała cały jego umysł, nie zostawiając miejsca na żadne inne myśli. Kiedy tylko awanturnik odważył się na coś więcej, niż omiatanie pożądliwym wzrokiem wspaniałej figury Ysentrude, zawisł nad nim wielki cień mężczyzny o potężnej i surowej budowie.
Ośmieszony w pojedynku z krasnoludem Erwin chciał utrzymać reputację wioskowego siłacza. Pięść wielkości szynki rąbnęła Samuela w zęby, ten zatoczył się w tył i padł bez zmysłów. Wybuchła głośna awantura. Wieśniacy zareagowali błyskawicznie, oddzielając podróżników od Erwina, którego jak najszybciej wyrzucono z gospody.
- Hrmph... włóczęgi bez grosza, przyłażą z dziczy, zawsze czyniąc zamieszanie - burknął pod nosem karczmarz.
Nieszczęsnego Samuela przeniesiono do kwatery, położono na łóżku. Felix, zbierając rzeczy poszkodowanego, wyczuł delikatną aurę magii w torbie łotrzyka, której wcześniej nie zauważył. Ktoś musiał podmienić torbę włamywacza na identyczną, wypchaną patykami, gęsimi piórami i kamieniami, pośród których leżał nieregularny prostopadłościan, wielkości pięści karła, wykuty z czarnego jak smoła materiału, z przewleczonym przezeń łańcuszkiem. Talizman? Dziwny przedmiot emanował złowieszczą magią.
32 Pflugzeit 2515 KI, Angestag, pochmurny poranek gospoda Wiggenhagenów, wioska Steinhöring w baronii Schrötera, na północ od wzgórz Varenka
Rankiem gospoda była niemal pusta, nie licząc oberżysty i nadal śpiącego w kącie pijaka zwiniętego w pobliżu popiołów ogniska. Żona karczmarza na czworakach zmywała drewnianą podłogę. Jej twarz zakrywał welon opadających szarych włosów. W świetle dnia wnętrze budynku wyglądało całkowicie inaczej niż noc wcześniej. Pięć stołów, które początkowo wyglądały tak zachęcająco teraz były opuszczone. Okrutne słońce pokazywało każdą rysę i zadrapanie na blacie baru, oraz odkrywało kurz na glinianych butelkach za ladą. Awanturnikom wydawało się, że dostrzegają martwe insekty unoszące się na powierzchni beczki ale. Stwierdził, że mogły to być ćmy.
Opuszczona przez ludzi tawerna wyglądała na większą i przypominała jaskinię. Powietrze wypełniał silny zapach łojowych świec i przypalonego pieczonego mięsiwa. Izba śmierdziała nieświeżą tabaką i kwaśnym winem.
Samuel, którego głowa była niczym jajo, z którego próbuje się przebić jakieś demoniczne kurczę, w zamglonym lustrze nalanej do wiadra mętnej wody oglądał opuchniętą twarz. Brakowało czterech zębów. A do tego ktoś ukradł mu narzędzia potrzebne do roboty, podrzucając w zamian jakiś bezużyteczny kawałek metalu, którego właściwości nie znali ani czarodzieje, ani krasnoludy. Planowany włam był bliski fiasku mimo zebranych informacji. Włamywacz bez wytrychów. Przypominało to jakiś niedorzeczny, okrutny żart. Może to kaprys Ranalda, który jest niczym więcej niż tylko boskim błaznem i lubował się w ludzkim nieszczęściu?
33 Pflugzeit 2515 KI, Festag, słoneczne popołudnie turniej rycerski
Teren szranków, zryty kopytami rumaków, przypominał pustkowie, dookoła którego ustawiono trybuny, a dalej ławy i stoły, na których wyłożono owoce i świeżo upieczony chleb. Lud przybył licznie, by przyglądać się pojedynkom. Chłopi, na co dzień uprawiający długie pasy ziemi, przykuci do roli w codziennym wyczerpującym znoju, rozglądali się dookoła z zapartym tchem: lśniące zbroje, ogromne przystrojone rumaki, trzepoczące na wietrze proporce, pokazy strzygańskich artystów, którzy wypełniali powietrze muzyką i kaskadami płonących maczug. Słudzy ciskali miedziane pensy między kibicujących, a ci natychmiast rzucali się, by zebrać choć odrobinę brzęku.
Rycerze barona - nie opiewani w żadnych balladach bezimienni zbrojni - toczyli pojedynki tępymi turniejowymi kopiami. Raz za razem tłum krzyczał, gdy jeźdźcy nacierali na siebie, kiedy leciały drzazgi z kopii. Po każdym upadku jeźdźca z konia co wrażliwsi zakrywali oczy, jak małe, przestraszone dziewczynki. Zwycięzca zaś zdejmował hełm i objeżdżał wolno szranki.
Wreszcie herold zapowiedział główny pojedynek. W szrankach stawił się baron Melf Wolfram Schröter, dosiadający wysokiego na dwadzieścia dłoni kasztanowego bretońskiego rumaka bojowego. Władca miał na sobie zbroję turniejową, niezwykle misternie wyrobioną i ozdobioną na kształt tysięcy najprzeróżniejszych kwiatów, przez co wydawało się, że za zbroję posłużył mu bukiet kwiecia.
Zygfryd stanął zaś przed makietami dwóch zamkowych wież, przy których wzniesiono łuk z napisem "To jest brama do niebezpiecznej i wielkiej przygody". Zanim podjął wyzwanie barona, musiał patetycznymi słowami wyjaśnić Ysentrude, nieporadnie udającej dworską damę, że jest gotów stoczyć walkę z "obrońcą tej fortecy". Cała ta szopka dla rycerza zakonnego wydawała się jedną wielką drwiną z rycerstwa, które w tej zapomnianej przez bogów krainie zostało sprowadzone do roli niewiele lepszej od gladiatorów.
Tłumy wyły przeraźliwie, dodając otuchy swym faworytom, gdy zakuty w oksydowaną zbroję Czarny Strażnik stanął naprzeciw barona. Kiedy owacje przycichły, herold tradycyjną mową przypomniał zasady turnieju, a młodzi chłopcy przygotowali rycerzy do pojedynku.
Pierwszy przejazd rozegrał się w mgnieniu oka. Konie szaleńczo runęły, kopie pochyliły się do przodu i obaj rycerze w tym samym momencie wypadli z siodeł z taką siłą, że wydawało się, iż lecą w tył z nogami w powietrzu. W tłumie rozległ się chóralny jęk, wyrażający jakby mieszaninę żalu i żądzy krwi. Ból przeszył lewe ramię Zygfryda, błyskające srebrne gwiazdki wypełniły jego pole widzenia. Na konia, do cholery, nakazał swoim protestującym kończynom. To jeszcze nie koniec.