23-06-2016, 10:56 | #11 |
Reputacja: 1 | Zbliżał się wieczór i wszystko było w porządku. Jak zwykle. Szuwary miały rzecz jasna swoje problemy, ale rzadko który wymagał zaangażowania sił miejskich w pełnym składzie. Mimo to Harl i tak zabierał czasem golema na obchód. Ot, żeby zamiast sterczeć bezczynnie w garnizonie, trochę się przewietrzył, rozruszał. Szczególnie kiedy zeszły już najgorsze śniegi i w mieście nie było dla niego tyle roboty, co zimą. Chociaż - tak po prawdzie - nie bardzo umiał rozstrzygnąć, czy gliniakowi rzeczywiście robiło to jakąś różnicę. Nudzić się - przynajmniej na krasnoludzi rozum - te chodzące gary mogłyby chyba dopiero, gdyby im to jasno wytłumaczyć i nakazać. Głównie po to je wszak lepili i wypalali, żeby z nieskończoną cierpliwością odwalały posłusznie najgorsze fuchy. W starodawnym, wymiętym tomiszczu instrukcyj stało napisane, że jako przeznaczony do służby publicznej tutejszy golem miał akurat imperatyw "chronić i służyć", co nie odbierało mu ani trochę niewzruszonej, mechanicznej konsekwencji. Jeśli go czasem nie przytemperować, z taką samą przeprowadzał staruszki przez rynek, z jaką kopałby dziurę do środka świata. Z drugiej strony - po tylu wspólnych latach nawet komuś pokroju Manhata ciężko było stale opierać się wrażeniu, że głęboko pod glinianą skorupą tliło się… coś. Jakieś ulotne humory, gusty, nawet przekonania. Choć może tylko mu się zdawało. Tak czy inaczej ciężkie, miarowe człapanie towarzyszyło Harlowi od początku wieczornego patrolu i niepostrzeżenie nadawało rytm pogawędce z młodym kupcem. Nadal nie wiedział, co tak właściwie przygnało do niego chłopaka Brassarda. Jeszcze zanim wyczerpały się skromne pokłady krasnoludziej cierpliwości do konwenansów, w zaułku błysnęło ogniście, co najmniej interesująco. - Niech mnie szlag, jeśli to nie dziewucha od wiedźmy - wypalił bez zastanowienia. - Wnuczka… - Przygładził z lekką konsternacją wąsiska i brodę. - Czy tam uczennica. Niezgorsza by to była odmiana, muszę przyznać. Ani chybi namnożyło by się w Szuwarach różnych dziwnych dolegliwości. Nie gap się, chłopcze. Z wiedźmami nigdy nie wiadomo. W przeciwieństwie do Miłogosta. Z tym opojem przynajmniej jednego można było być pewnym: nie odmawiał. I zawsze z ukontentowaniem przyjmował wieść, że kolejna partia wyrobu Manhattana nabrała już mocy i na dniach będzie można urządzać przeprowadzkę umówionej części z aresztu do karczemnych piwnic. Tym większym, że krasnolud po znajomości nie naciskał raczej na zapłatę z góry, a targował się niezbyt zajadle, bo głównie przez wzgląd na obyczaj. Zwłaszcza w wieczory jak ten, kiedy wisiała nad nim jeszcze jedna powinność. Bardzo niewdzięczna. Zażyczył sobie lampy, wydobył pióro, pieczęć, atrament i papier, usadowił się na uboczu. Nie lubił pisać w pustym biurze. Może i w Kocurze szło to trochę wolniej, ale towarzystwo - jakiekolwiek by było - i kufel pod ręką, krzepiły trochę w zmaganiach z oporną materią. Pochylony nad stołem, mozolnie składał z kanciastych liter comiesięczny, nieludzko nudny raport dla stolicy. Gliniane palce Vince'a, który czekał na zewnątrz cierpliwy jak głaz, potrafiły zdumiewać precyzją i poradziłyby sobie wcale nie gorzej niż paluchy starego najemnika. Niestety Vince nie był szeryfem. Ostatnio edytowane przez Betterman : 23-06-2016 o 23:08. Powód: wiedźmie sekrety |
23-06-2016, 17:33 | #12 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Jako Magdalene Wcześniej tego dnia... Dzień był pogodny, słońce nawet było, a zima już odeszła na dobre, miała więc i nawet stara Marie nawet znośny humor, posyłając wielce uradowaną uczennicę - Magdalene - do wsi po zapasy. Obyło się bez złorzeczenia, bez zbędnej paplaniny, ot idziesz, tu masz monety, kup to i to. Magdalene opuściła więc czym prędzej chatkę, wyruszając w przednim nastroju, w końcu już dawno nie była między ludźmi. Bagna znała już tak dobrze, że niemal nie zamoczyła nawet trzewików w drodze… gdzie miała małą przygodę z żabą. Zauważyła ją na przewalonym pniu, dużą, wylegującą się się w słońcu. - Łaaa - Zadziwiła się Magdalene widokiem ropuchy. - Kłaaaaaa - Odpowiedział(!) jej obiekt podziwów. Dziewczyna ostrożnie się do niej zbliżyła z wielkim uśmiechem na twarzy, mówiąc rymowankę: - Pani ropucho, pani ropucho, szepnij mi co na ucho. Pogłaszczę po brzuszku, pogłaszczę po uszku, szczupaka ja Ci przepłoszę. Zjesz dużo muszek, będzie pełny brzuszek. A nasze sekrety, to żadne tandety, i będziemy milczeć na wieki. Jak rudowłosa powiedziała, tak i zrobiła, przez chwilę trzymając szarą w dłoniach i gładząc palcem, a na końcu przystawiając sobie do ucha. I faktycznie, skrzeeeek, prosto do niego. Podziękowała ładnie, odstawiła “panią ropuchę” skąd wzięła, po czym ruszyła dalej swoją drogą. Nieco później... Odwiedziła rzeźniczkę, w celu napełnienia koszyczka wspaniale pachnącymi smakołykami, przy okazji i jej dostarczając zapas ziół i nalewek, których przez zimę nie była w stanie regularnie przynosić z bagien. Chwilę porozmawiały, ot o wszystkim i niczym, chwilę i Magdalene popaplała z pomocnicą Orczycy - Lisą, ale to już poza sklepem, przy pozwoleniu samej Hoeth. Pomocnica wiedźmy chciała się koniecznie spotkać z pomocnicą rzeźniczki, chcąc jej pokazać ponoć co niezwykłego. Przy okazji wspomniała i szeptem, wspieranym mrugnięciem, iż znalazłoby się też i co do picia, a ona niech przyniesie kocyk. Pożegnały się chichocząc obie... W karczmie Drzwi karczmy otwarły się po raz kolejny tego dnia, a pojawiła się w nich raczej nieznana właścicielowi młoda dziewoja. Ubrana prawie cała na zielono, z wiklinowym koszyczkiem w dłoni, rozejrzała się ciekawie po wnętrzu przybytku. Uśmiechnęła, wchodząc bardziej do środka. - Dzień dobry! - Pozdrowiła dosyć głośno, po czym skierowała swe kroki do pierwszego lepszego, wolnego stolika. Na jednym z krzeseł zasiadła ona, na drugim zaś postawiła koszyczek, z wierzchu przykryty serwetą. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, iż wystawała z owego koszyczka jakaś “mięsna noga”, do tego również bardzo miło z niego pachniało. Skrzacica rzuciła okiem na nowoprzybyłą i z szelmowskim błyskiem w oku zaczęła piosnkę: - Kombinuj, dziewczyno, nim twe wdzięki przeminą, uśmiechaj się błogo, jeśli chcesz wyjść za mąż młodo. Na twej tarczy kopie już skruszyli chłopcy jacy-tacy, malowani, przystojni i mili. Może pięty ich nie sięgam, ale moja potęga, to ukryta siła, bo mój śpiew kochasz, miła - a ha ha ha! Kombinuj, dziewczyno... - Dobry. - skwitował pojawienie się nowej osoby Miłogost - Co podać? - dodał z uprzejmym uśmiechem. - Napiłabym się piwa, jeśli można - Również się do niego uśmiechnęła. - Dobry wybór. - powiedział karczmarz schylając się i na chwilę znikając za kontuarem. W tym momencie zza lady dał się słyszeć jego, lekko stłumiony, głos - Mogę panience zaoferować Złotokłosa, całkiem dobry lager… aaaalbo… Złotokłosa. Cóż, chyba reszta wyszła. - wielka postać karczmarza wróciła ponad ladę - To co, może być? - - Jak najbardziej, Złotokłos! - Odpowiedziała Magdalene, po czym spojrzała na Skrzacicę z lekkim rozbawieniem. Trzy razy przyklasnęła w dłonie, widać miało to być swego rodzaju uznaniem za piosnkę. Marianna wyszczerzyła się w odpowiedzi i uniosła swój naparstek z bimbrem na znak toastu. - Złotokłos raz. Aaaalbo dwa, co panienka będzie pić sama. - rzucił Miłogost i zniknął znów za ladą, tylko po to by po chwili wyłonić się z dwoma kuflami jasnozłotego trunku, wypełnionymi prawie po brzegi, z piękną białą pianą wystającą ponad jego górną krawędź. Jeden postawił przed dziewczyną zaś z drugiego pociągnął spory łyk. - No to co tu panienkę sprowadza? Nie znamy się, a ja mam pamięć do twarzy. - powiedział karczmarz, mrużąc jedno oko i przyglądając się dziewczynie. - Taką buzię to na pewno bym zapamiętał. Skąd panienka przyjechałą do naszej mieściny? Zanim dziewczyna odpowiedziała, wychyliła naprawdę solidnego łyka piwa, aż jej piana została pod nosem, co rozbawiona szybko starła wierzchem dłoni. - Ja no… tutejsza już jestem - Uśmiechnęła się do karczmarza tajemniczo, szybko dodając - Poza Szuwarami mieszkam, u babci. - Jak to? - zapytał, biorąc kolejny łyk piwa - Mieszka panienka w okolicy, a dopiero teraz zawitała do mojego przybytku? Nie może być! Czemu w takim układzie zawdzięczam wizytę? - zapytał Miłogost - Byłam ja dwa razy przez zimę, po nieco zapasów, jak i teraz, to i na piwo wstąpiłam. Nie wszystko się w końcu ma w chatce na bagnach - Odpowiedziała dziewczyna, po czym znowu upiła porządny łyk piwa. Chyba naprawdę miała pragnienie. Spojrzała na karczmarza wyczekując jego reakcji. - W chatce na bangach? - zdziwił się Miłogost -I panienka sama tam mieszka? - pytał dalej, mocno gestykulując kuflem, z którego jednak nie uroniła się oni kropelka cennego płynu. - Nie no, już mówiłam, z babcią tam pomieszkujemy. Panie gospodarzu, to na pewno pierwsze piwo tego dnia? - Roześmiała się na chwilkę, tak szczerze, wesoło, i dosyć słodko. - Uhhh… tak, tak. - powiedział wymijająco - Hej tam chłopy! To jak tam z tą wiśniówką? - zmienił temat, krzycząc do pozostałych gości karczmy. Następnie upił trochę piwa z kufla i odpstawił go na szafkę za swoimi plecami. - I co, udał się wypad po zapasy? Wraca panienka zaraz do babci? - zapytał, spoglądając na jej koszyczek - Ha, aż mi się przypomniała historia bliźniaczo podobna do tej sytuacji z panienką, babcią i koszyczkiem - powiedział Miłogost spoglądając w zamyśleniu w sufit karczmy - Nie mogę zbyt długo się zasiedzieć, babcia do cierpliwych nie należy… - Ubrana niemal całkowicie na zielono dziewczyna uśmiechnęła się wzruszając ramionami. Znów upiła piwa, a w kuflu zostało już mniej niż połowa, u niej samej pojawiły się zaś już wyraźne rumieńce. I nagle o czymś sobie przypomniała. - A, nie powiedziałam! Zwę się Magdalene - Uniosła kufel w kierunku karczmarza, by chyba z nim się nimi stuknąć w geście toastu. - Miłogost. Wie panienka, nie mogę ciągnąć gości za język. Ze mną trochę jak z kapłanem, ludzie przychodzą i opowiadają o swoich problemach, mówią co im leży na wątrobie. Jak nie chcą to się nie przedstawiają, a ja ich słucham, koję dobrym trunkiem - kończąc wypowiedź wypił resztę ze swego kufla, który wrzucił do balii z wodą, która stała za kontuarem. - No chyba, że to miejscowi, ich ciężko nie znać, jak się ich ogląda codziennie od tylu lat. Ale panienka nie wygląda na zmartwioną i strapioną życiem, wnoszę, że nie przyszła tu panienka topić smutki, prawda? - A gdzie tam smutki! - Młode dziewczę machnęło ręką - Chciałam się piwa napić, to piję! - Znów się uśmiechnęła od ucha do ucha, po czym wypiła resztę w kuflu duszkiem. Otarła usta dłonią, głęboko odetchnęła - Tego mi było trzeba! To panie Miłogost, ile się należy? Na mnie niestety już czas, muszę jeszcze w jedno miejsce zajrzeć - Zaczęła grzebać gdzieś w… zakamarkach sukienki, za monetami. Gospodarz rzucił zwyczajową cenę za kufel piwa, przyjął zapłatę od dziewczyny - No, dziękuję, dziękuję. Zapraszam ponownie! Bywaj! - pożegnał się z z Magdalene, a gdy dziewczyna wyszła z gospody wyszedł zza kontuaru aby pozbierać brudne naczynia. ~ Po opuszczeniu karczmy, Magdalene udała się jeszcze do miejscowego garncarza… po drodze oczywiście musiała spytać gdzie to… w końcu nie znała się jeszcze tak dobrze we wsi. Nie było to jednak daleko. Przed swym celem natknęła się na małą fontannę. Po szybkim zastanowieniu, zanurzyła w niej dłoń, po czym spryskała sobie nieco policzki, a pukając do drzwi domostwa Marie-Clarise Poulin, zrobiła kwaśną minkę, i zaczęła pociągać nosem... .
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD Ostatnio edytowane przez Buka : 23-06-2016 o 18:05. |
27-06-2016, 21:01 | #13 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Martinez : 27-06-2016 o 21:55. |
27-06-2016, 23:02 | #14 |
Reputacja: 1 | - Tak, to też, tylko ostrożnie - odezwało się dziewczę przekazując swój dobytek w ręce elfa. Uważnie przyglądała się temu jak pakuje on to na powóz. Chloe skrzyżowała ręce przed sobą, pocierając dłonią o ramię zupełnie jakby było jej zimno albo czuła się niepewnie. Zaraz spojrzała na matkę i uśmiechnęła się do niej blado. Meredith miała zatroskaną minę. Podeszła do córki i objęła ją wkładając w ten gest całą troskę. - Uważaj na siebie kochanie moje - wyszeptała jej do ucha. Kobieta ta, o włosach tego samego co i dziewczyny, wyglądała jakby dopiero co przekroczyła czterdziesty rok życia. Oczy jej się zeszkliły od łez, ale z całych sił starała się nie rozpłakać przed córką. - Dobrze mamuś - odparła przez ściśnięte gardło Chloe i pocałowała swą rodzicielkę w policzek. - Pisz, kochanie, pisz do mnie w każdej wolnej chwili - mówiła tamta dalej przyglądając się jej uważnie. - Na pewno wszystko wzięłaś? - Tak, mamuś... - dziewczyna westchnęła cicho i odsunęła się od matki. - Muszę już jechać. Stojący za nią blondwłosy elf pokiwał głową robiąc poważną minę po czym nie czekając na rozwój sytuacji wskoczył na powóz. Pokręcił jeszcze głową z dezaprobatą na takie łzawe rozstania, ale niczego nie skomentował. - Dziękuję za wszystko siostro Janette. Szczególnie za zarekomendowanie mnie na to stanowisko - Chloe skłoniła się z pokorą kobiecie odzianej w zakonne szaty. Ta kiwnęła jedynie głową i nawet lekko się chyba uśmiechnęła. - Mamuś, nie martw się o mnie, nie jadę na koniec świata. Będę pisać - zapewniła, choć wątpiła by obowiązki jakie miała przyjąć dały jej dość czasu by pisać listy. Chloe w końcu zebrała się w sobie i odeszła od kobiet by dołączyć do Lamberta na powozie. Ciężko było jej nie spojrzeć za siebie gdy ruszyli w drogę. Jej matka, zwykle temperamentra i pewna siebie, teraz stała wciąż w tym samym miejscu, wpatrując się w nich ze smutkiem widocznym w całej jej postawie. Dziewczynę aż serce bolało na ten widok. Pojazd typu jardiniere zaprzęgnięty w jednego konia ruszył po brukowanej uliczce, wspiął się na niewielką górkę, skąd widać było świetnie port i wkrótce już mijał bramy Matrcie. - Co ci tam nagadali, że taka smętna jesteś, co? - zagaił do niej Lambert, gdy wyjechali poza miasto.On również nie wyglądał na zadowolonego z podróży. - Nic - pokręciła głową by jej odpowiedź była bardziej klarowna. Ale przynajmniej rozsiadła się wygodniej na koźle dwukółki, przestała też być tak bardzo spięta i zamyślona. Elf pokiwał głową ale i przewrócił oczami, gdy tylko tamta na chwilę odwróciła wzrok od niego. Przez kolejne półtorej godziny drogi rozmowa ni jak nie chciała im się kleić. Chloe zdawała się cierpieć z powodu rozstania z rodzicielką, elf tego zupełnie nie mógł pojąć, a podróż dłużyła się im przez to niemiłosiernie. - To przypomnij mi ile to ty masz lat, że matka tak za tobą rozpacza? - Fabrice znudzony zabijaniem czasu przez liczenie mijanych drzew, podjął kolejną próbę nawiązania rozmowy ze swoją towarzyszką podróży. Jednak nie pokładał wielkich w tym nadziei. - Pełnoletnia, w karczmie nawet już pić piwo mogę - odparła z resztkami żalu w głosie. I jakimś cudem tym razem nie zamilkła po jednym zdaniu. Co więcej wyprostowała się i lekko uśmiechnęła. W końcu dziewczynę zaczęło opuszczać przygnębienie by po kolejnej godzinie drogi nie było już po nim śladu. Chloe opowiedziała mu o tym jak wyobraża sobie pracę na plebanii, a Lambert wyraził swoje zwątpienie co do jej oczekiwań. Ona jednak była optymistycznie nastawiona do tego co czekało ją w jej nowej pracy. - Dojeżdżamy - mruknął Lambert, gdy mijali drewniany znak, który z pewnością musiał się obluzować i odwrócić, gdyż pisało na nim “Stacja Durrant żegna! 34 kilometry do Matrice”. Była już godzina 15 i z uwagi na porę roku prędko robiło się ciemno. Podróżowanie nocą nigdy nie należało do dobrych pomysłów, dlatego też nic dziwnego nie było w tym, że Lambert skierował powóz pod gospodę. Elf poszedł do stajni szukać parobka, który wyprzęgnie konia, a w tym czasie Chloe ruszyła do wnętrza gospody by dowiedzieć się o nocleg i posiłek. Dziewczyna dzierżąc otrzymany od gospodarza klucz do pokoju wyszła na zewnątrz by poszukać swojego towarzysza. Dostrzegła blondyna, gdy ten kręcił się przy ich koniu. Podeszła bliżej wozu i ściągnęła z niego swój bagaż. - Mamy pokój, a za godzinę będzie kolacja - oznajmiła z zadowoleniem. - Świetnie, mam tylko nadzieję, że dwa osobne pokoje - westchnął elf zbierając kolejny tobołek. Po zaniesieniu bagaży do pokoju Chloe została w nim, a Lambert wrócił do oporządzania ich środka transportu. Ponownie spotkali się dopiero na kolacji. Zajmowali stolik w kącie sali. Dziewczyna spożywała posiłek w ciszy, a Lambert w tym czasie prowadził swój monolog. - Mam cie dostarczyć do Szuwar, ale nie muszę tego robić osobiście. Rozmawiałem tu z paroma typami. Dyliżans do Szuwarów niebawem będzie. Jutro, z samego rana ruszymy. To jakieś sześć godzin drogi stąd. Tak, to jak zdążymy to wtedy wsiądziesz tam w ten dyliżans i ja już nie będę musiał się po tych krzaczorach rozbijać. W końcu mam jeszcze drogę powrotną... - A jak nie zdążymy? - zapytała dziewczyna po przetarciu ust chusteczką. - To wtedy nie ma wyjścia i zawiozę cię pod samą plebanię. Chloe w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego uprzejmie. Resztę czasu przyglądała się, jak elf w końcu zabrał się za już całkiem zimny posiłek. Nie angażując się w żadne rozmowy z innymi podróżnymi, którzy gościli na stacji Durrant, wkrótce udali się na spoczynek. Obudzili się o świcie, dosłownie w chwili gdy tylko pierwsze promienie słońca wniknęły do pokoju. Szybko wyszykowali się i opuścili pokój. Nie zostali na śniadanie prosząc tylko gospodarza by zapakował je im na drogę. O tej porze było bardzo zimno, więc Chloe opatuliła się szczelnie swoim płaszczem i siedziała skulona na ławce podrzemując sobie. Niestety podróżowanie na dwukołowym pojeździe konnym, który nie był zadaszony, do przyjemnych nie należało. Dlatego też panna Vergest wkrótce zaprzestała prób by jakkolwiek próbować odpoczywać. Pozostał już tylko rozmowa z blondwłosym elfem i rozglądanie się po nie za szybko zmieniającym się krajobrazie. Z tego co zauważyli trakt był uczęszczany, dlatego Lambert pocieszał ją, że nie muszą się obawiać rozbojów w biały dzień. Chloe westchnęła tylko. Elf spoglądał raz po raz na mapę by nie zgubić drogi, a dziewczyna zaglądała mu przez ramię i z zainteresowaniem oglądała wyrysowane na płótnie szlaki biegnące przez lasy, łąki i pola. - A właśnie - wspomniało się Fabricowi, czym skutecznie zwrócił uwagę dziewczyny. - Jak już dotrzemy do Chlupocic to niech cię nie kusi zaglądać do tamtejszej świątyni. Chloe uniosła brwi w zdziwieniu. - Znam tamtejszego ojca bardzo dobrze. To wielce nieciekawy typ. Obiecaj, że będziesz unikać ojca Nathanka jak ognia - powaga z jaką to mówił wskazywała, że nie było to tylko przyjacielskie przestrzeżenie. - Niech Budowniczy ma cie w opiece, by ten twój cicerone nie okazał się jego pokroju - westchnął. - Ale przynajmniej wtedy żywcem byś trafiła do Domu wielkiego boga - dodał bardziej do siebie niż do dziewczyny. Dalsza rozmowa została przerwana, gdyż musieli zrobić nieplanowany postój po tym jak wiatr porwał im mapę. Akurat wtedy, gdy nikt nie trzymał, a każde myślało, że to drugie ma ją w ręku. Szczęśliwie bystre oczy elfa dostrzegły ją wśród gałęzi i podsadzając pannę Vergest na swych barkach, odzyskali zgubę. Z westchnieniem ulgi mogli kontynuować swoją podróż. O dziwo wprawiło to ich w dobry humor i zaczęli żartować sobie co mogłoby się stać gdyby nie znaleźli mapy i musieli jechać na wyczucie. Zgodnie uznali, że nie skończyłoby się to prędkim dojazdem do celu. - Może po roztopach byśmy tam dotarli - skomentowała Chloe szturchając Lamberta. - Tych czy następnych? - dodał elf z rozbawieniem. Nie wiedzieć kiedy minęło im sześć godzin podróży i zawitali w Chlupocicach. Kary koń leniwie podciągnął dwukołowy powóz na rynek. Tam na świeżo wybudowanym budynku uwieszony był zegar. Wskazywał on godzinę 14:00. Oboje podróżni byli wielce zadowoleni, że dotarli do celu. Teraz pozostawało im dowiedzieć się o dyliżans. - Lambert, trzymaj teraz kciuki, żeby się okazało, że jesteśmy na czas - stwierdziła z uśmiechem dziewczyna. - Och, tam. Zatrzymajmy się w tamtej gospodzie - wskazała palcem. Fabrice skinął głową i pogonił konia. |
29-06-2016, 13:45 | #15 |
Reputacja: 1 | Ocaleniec, Armand, Zdzich (BN) Troll pochylił się nad nieznajomym, strzepując odłamki szkła z jego ubrania, niepocieszony, że dobre, szklane naczynie “się spękło”. Armand potrząsnął lekko leżącym na ziemi człowiekiem. Widząc, że nic to nie daje, podrapał się po głowie i spróbował raz jeszcze, tym razem nieco silniej. Mężczyzna nad którym pochylał się kowal okazał się średniej budowy wysokim na dobre osiem stóp szatynem, o zadbanej krótkiej bródce i zielonych oczach. Ciężko było określić jego pochodzenie, czy status po ubiorze. Ot, było doszczętnie zniszczone i bardziej przypominało zbieraninę łachmanów niż ubranie. Tylko krótki rapier i broszka przypięta do piersi z puklem włosów dawały niejasne wskazówki. Zadziwiającym był fakt, że nie nosił żadnych ran czy innych uszkodzeń ciała… lecz czy aby na pewno? Wszak nie wszystkie rany było widać na pierwszy rzut oka. W szczególności te które znajdowały się na psychice. Ocaleniec otwierał oczy… powoli i mozolnie. Mruknął próbując usiąść na ziemi. Ziemi? Leżał na ziemi? Dlaczego leżał na ziemi? Dłoń powędrowała do czoła i wtedy zobaczył, że nie był sam. Przymrużył oczy skupiając swoją uwagę na ludziach którzy stali nieopodal. Miał tyle niezadanych pytań i żadnych odpowiedzi. - Gdzie ja jestem? - zapytał słabym głosem człowieka wybudzonego ze snu. Długiego i niespokojnego snu którego człowiek nie pamięta, ale zostaje z nim na długo po przebudzeniu. Miał takie wrażenie. Jakby jego życie było snem, z którego się obudził. Może życie w istocie było snem? - Kim jesteście? - padło drugie pytanie mężczyzny, choć nie wypowiedział trzeciego pytania które cisnęło mu się na usta, a było to “Kim jestem?” - Uo pany, ten to musiał zdrowo w czachę zarwać - powiedział Zdzich, po czym powoli wymawiając słowa wskazał najpierw na siebie, a potem na Kowala - Jo jest Zdzichu, parobek, a to nie bestia żadna, tylko nasz kowal Armand. W Szuwarach panie, jesteś. Kowal pokiwał twierdząco głową. Mężczyzna zamrugał oczami i pokręcił ostrożnie głową. Szuwary nic mu nie mówiły, ani jotę. No może za wyjątkiem tego, że gdzieś już słyszał tą nazwę, ale nic więcej. Spojrzał to na młodzika, to na kowala. Dziwny ten kowal. Jakiś taki wysoki z rogami… czyli troll. Troll kowal… całkiem zabawne. Delikatny uśmiech zawitał na jego twarzy. - Panowie raczą wybaczyć moje śmiałe pytanie ale... gdzie są Szuwary? - Tu - kowal jak zwykle gadatliwy nie był. Taksował nieznajomego uważnie po czym odwrócił głowę, szukając resztek ducha. Albo pustego słoja po ogórkach. Słysząc, że nieznajomy traci kontakt z rzeczywistością ignorując informację od parobka, postukał go “delikatnie” w głowę wielkim paluchem. Aż zadudniło. - Czacha boli? Hę? - Ocaleniec lekko się skrzywił na kontakt cielesny, ale inaczej nie dał po sobie poznać niezadowolenia. Odpowiedział zatem uprzejmie. - Zadziwiające, ale zaiste czuję się dobrze. - po tych słowach zaczął się podnosić na nogi, a kiedy na nich stanął powiedział - Jeśli byliby państwo tacy uprzejmi doprowadzić mnie do Szuwar byłbym wdzięczny. Nie ma co łapać wilka po lasach. Wszak mężczyzna doszedł do prostego wniosku. Młodzik mu nie pomoże, a troll… jak to troll… by przytępawy. Miał nadzieję jednak znaleźć kogoś kto mu nakreśli sytuację, a siedząc nic nie wskóra. - Tam - troll wskazał widoczną przez gałęzie chatę Józefa. Uśmiechnął się do nieznajomego, eksponując imponującej długości kły po czym ruszył przez zarośla, odgarniając je na boki. Mężczyzna ruszył za trollem stępając ostrożnie tak by aby nie potknąć się, ani inaczej uszkodzić o ostre gałęzie. - Na pewno wszystko dobrze? - zagadywał go Zdzich - Pan... pan wie - ściszył głos - co to za tałatajstwo się nad panem pętało? Słysząc pytanie parobka troll przystanął na moment, spoglądając ciekawie na nieznajomego Ocaleniec stanął i zamyślił się. Pytanie było dobre, ale po prawdzie nie wiedział, że coś się nim zainteresowało. Dziwne trochę, bo nie czuł żadnego dyskomfortu cielesnego. Z psychicznym było inaczej. Tak jakby nie istniał, a jednak był. - Fizycznie czuję się wybornie. - odpowiedział spoglądając na młodzika - Jednak jeśli chodzi o resztę… powiedzmy, że moja pamięć zaczyna się w momencie naszego spotkania. Dziwne to i niepokojące, ale nie mam zamiaru się tym przejmować. Przynajmniej nie teraz. Armand popatrzył niewiele rozumiejącym wzrokiem na człowieka, potem na Zdzicha, po czym wzruszył ramionami i poprowadził ich dalej, wychodząc na podwórko rolnika.
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
30-06-2016, 14:05 | #16 |
Reputacja: 1 | Ardel & Wila & Quelnatham - Dzień dobry, Józefie. Chciałem porozmawiać o dość ważnej sprawie, ale… Co to za hałas? - dodał, po usłyszeniu huku. - Dobry, dobry Rudolfie i ty, panienko Hoe - młynarz, miał dziwną manierę przekręcania dłuższych imion. - Chociaż czy ja wiem czy dobry? Najpierw krzyki, teraz huki… - potrząsnął głową. - Myślałem, że wy powiecie co się dzieje. Zielonoskóra na powitanie skinęła do młynarza głową, ba nawet lekko się uśmiechnęła. Zaraz zaś po tym milcząc wzruszyła ramionami, najwyraźniej nie znając odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytanie dotyczące usłyszanych huków. - My tu w sprawie kapłana, co ma przyjechać do Szuwar. Jak wiesz, kasa pusta, a wypadałoby czymś ugościć naszego, um, gościa. - Rodolphe patrzył w stronę, z którego dobiegł głośny dźwięk. - Dziwne. Więc Hoe będzie mogła barani udziec dostarczyć, ja się mogę zająć nieco napojami i przydałoby się jakieś jedzenie. Może mógłbyś wysłać Antoniego albo sierotkę Zdzicha do ludzi, żeby każdy coś od siebie przygotował na przybycie tego kapłana? Za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak się cholernik nazywał… Zielarz wydawał się być nieco nieobecny, gdy mówił, i całą uwagę skupiał na hałasach. - A co? - Zapytała zdziwiona Hoe patrząc na zielarza. - Baran to nie jedzenie? - Prychnęła cicho pod nosem, po czym skierowała wzrok na Józefa. - Ale to prawda, samego barana wstyd mu dać do żarcia. Kompotem brzucha też nie napcha. Trza coś jeszcze. - Zdziś właśnie po tych krzakach buszuje z kowalem. Poszli spojrzeć co się tak darło. No ale jak wróci to go mogę posłać… - postukał się w zamyśleniu po nosie. - Chociaż merowi prędzej ludzie nie odmówią. - Gospodarz gestem zaprosił gości na ganek i pytająco wskazał na napoczętą butelczynę samogonu. - Kropeleczkę? Zanim jednak zdążyli odpowiedzieć z głębi domu wyszła gospodyni - Genowefa Zbażynowa. Siwa i przychylona już nieco żona młynarza wycierała ręce w beżowy fartuch kontrastujący z czernią reszty jej ubioru. - Pochwalony! Dzisiaj to przyjeżdża nasz kapłan? Zaraz z Janeczką napieczemy mu ciasta! Jakie to on może woleć? Kruche czy drożdżowe? - Z pewnością kruche - wyrwało się zielarzowi, który wprost uwielbiał to ciasto upieczone przez Zbażynową. - A kapeczki nie odmówię, bo zmęczonym poważnie. Jak tam zdrowie, gospodyni? - Jutro ponoć przyjeżdża. - Hoe odpowiedziała gospodyni nie patrząc na nią, a na wspomniane przez Józefa krzaki. Coś mu krzyczało w krzakach, a on stał tu spokojnie i proponował kropelkę. Zielonoskóra zmarszczyła brwi. W sumie, jego krzaki, jego sprawa. - Może i merowi ludzie nie odmówią, ale weź pukaj sam do każdych drzwi. Dzieciaki szybciej wiadomość rozniosą. - Wzrok zielonoskórej powędrował na samogon, a na jej ustach rozkwitł jeden z tych uśmiechów, które trudno zinterpretować. - Też nie odmówię kropelki.
__________________ |
01-07-2016, 14:37 | #17 |
Reputacja: 1 | Co za parszywy dzień, nic nie szło po jego myśli. Wychodząc od Hoe, przez chwilę pomyślał o tym, czy może nie pójść do karczmy i nie zatopić smutków w butelce czegoś mocniejszego. Niestety, bardzo możliwe, że akurat dzisiaj, towarzystwo tam się znajdujące tylko by go irytowało i nic nie wyszłoby z planów spokojnego upijania się. Podrzucił do góry jednego pensa, którego dostał od rzeźniczki. Tyle wynosiła jego zapłata, za dzisiejsze polowanie. Trzy szylingi i jeden pens… I jak tu nie być w ponurym nastroju? Spojrzał jeszcze tylko na chwilę w stronę gospody, która stała obok chaty Hoe. Dało się słyszeć głosy dochodzące ze środka. Widać, niektórzy w Przesiece mieli lepszy humor, niż on. Westchnął tylko głośno i ruszył do swojej chaty, położonej na skraju lasu. Najpierw minął stajnie, a później cmentarz. To chyba był jedyny minus mieszkania akurat tam, a nie w centrum wioski. Za każdym razem, gdy szedł do rzeźnika lub w jakiekolwiek inne miejsce, zawsze musiał minąć ten cholerny cmentarz. To nie nastraja człowieka pozytywnie w żadnym stopniu, ale cóż zrobić, takie życie sobie wybrał i musi to wszystko jakoś przełknąć. Odetchnął z ulgą, gdy przekroczył próg swego domostwa. Odstawił kuszę pod ścianę, przy drzwiach wejściowych, zdjął swój płaszcz i powiesił na gwoździu wystającym ze ściany. Podłoga pod ciężarem jego butów skrzypiała jeszcze głośniej, niż u Hoe. Na początku, gdy się tu wprowadził strasznie go to denerwowało, ale w końcu po jakimś czasie przyzwyczaił się do tego i teraz nie zwracał już na to uwagi. Chciał jak najszybciej zrobić sobie kolację i położyć się spać. Nie wiedzieć czemu, był strasznie zmęczony całym tym dniem. Może to zmiana pory roku tak na niego działała? Było to całkiem możliwe, zawsze źle znosił przejście z zimnej pory roku na tą cieplejszą. Całe życie wolał jak mu jest za zimno, niż za gorąco, a niestety zbliżało się lato. Zabrał się do robienia posiłku, gdy nagle rozległ się huk od strony wioski. - Co do cholery… – przeklął pod nosem. Nie było to coś normalnego, w takim miejscu jak Przesieka, gdzie nie działo się praktycznie nic ciekawego. Wyszedł na ganek, żeby sprawdzić, co się stało. Niestety jego chata była położona zbyt daleko od wioski, żeby mógł zobaczyć, co się stało. Kątem oka jednak, zauważył cień, poruszający się po lewej stronie. Cienista istota poruszała się w kierunku cmentarza. Redgar tylko wywrócił oczami. Miał to być taki spokojny wieczór, ale jak zwykle coś musiało mu go zepsuć. Przez chwilę nawet, chciał po prostu zostać w domu i niech się dzieje, co chce. Jednak z racji tego, że chciał uniknąć gadania reszty mieszkańców Przesieki, że nic z tym nie zrobił i że dupa z niego, a nie łowczy, Redgar cofnął się do drzwi, wziął szybko kuszę i ruszył w pościg za tajemniczą istotą. |
01-07-2016, 20:56 | #18 |
Reputacja: 1 | - Co do do wszystkich diabłów było?! - krzyknął Miłogost, rzucając się z rozwartymi ramionami na szafę z alkoholami w celu zapobieżenia jakimkolwiek stratom. Gdy brzęczenie szkła ustało karczmarz odetchnął z ulgą i złapał butelkę z wiśniówką, z której chwilę wcześniej nalewał sobie kieliszek i szybko ponowił tą czynność, jeszcze szybciej przelewając sobie zawartość do przełyku. - Ahhhh… dobra - szepnął do siebie odruchowo i zapytał głośniej - Wszyscy cali? Wiecie co to do cholery było? - To chyba od Baszty Maga - podsunęła Marianna, nadzwyczaj czule obłapując swoją bałałajkę, by sprawdzić czy instrument nie doznał szwanku - Może wreszcie wrócił tam ten stary pomyleniec? Najwyższa pora, z dziesięć dni go nie było. Albo i dłużej! Magiczne popaprańce... mam o takich chyba nawet piosenkę! - No i dobre. Niech tylko nam Kocura nie rozpieprzą, a tak to niech se robią co chcą. Zresztą - to nie mój interes, ja mam pilnować, żeby gościom gorzałki nie brakowało, a nie latać po wsi i pilnować porządku. Od tego są inni! - powiedział Miłogost, jednakże podszedł do okna Burego Kocura i wyjrzał za nie, wpatrując się w kierunku Baszty Maga, chcąc sprawdzić, czy coś zobaczy. Widok za oknem jednak nie wyróżniał się niczym ciekawym, więc Miłogost szybko wrócił do swojego ulubionego zajęcia - podpijania własnych trunków. Tego wieczora już trochę wypił, także w głowie zaczynało mu lekko szumieć. Rzucił okiem w kierunku Marianny, która siedziała na swoim miejscu i próbowała nastroić swój śmieszny, mały instrument strunowy, aby zagrać rzeczoną piosenkę o “magicznych popaprańcach”. Gdy ich wzrok się skrzyżował, Miłogost zobaczył w oczach skrzatki wyrzut, że pije sam, a bardki nie poczęstuje, jednak zignorował to. - Hej, ludzie! Nie ma się czego bać, trzeba zamawiać! Kolego, wyjdźże spod tego stołu, przecież nic się nie stało! Ale co, może seteczkę żytniej dla kurażu? - - Hmpf. Jednak zaśpiewam coś innego. - mruknęła skrzacica pod nosem i rzuciła nienawistne spojrzenie Karczmarzowi. Po chwili rozdarła gardło, akompaniując sobie na bałałajce. Polej Gruby wódy - nie przeleje się Przecież jutro możesz leżeć cały dzień Polej Gruby wódy - Młody ma już dość Jak dojdzie do domu? Odstawimy go Odstawimy go aż pod samą chatę Więc polej, Gruby, polej, bądź nam bratem Wódeczki smak słodki jak usta twe Pocałuj mnie, do dna, o w mordęęę! Karczmarz przysłuchiwał się zawodzeniu skrzacicy. Nie mógł z tym nic zrobić, zwłaszcza, że części klientów podobało się taka *muzyka*, więc usiadł za kontuarem na zydelku, wyciągnął nogi i przeciągle ziewnął, czekając na jakieś zamówienia lub pojawienie się nowych gości. Kiedy rozległ się huk, a z pióra spadła tłusta kropa, Harl podniósł głowę i potoczył po karczemnym wnętrzu srogim spojrzeniem. Jakby chciał od razu wypatrzyć winowajcę. Niejako przy okazji zorientował się też, czy nikt nie ucierpiał. Mamrocząc coś po krasnoludzku w brodę, chwycił jeszcze bibułę i odratował, ile się dało, z prawie zapisanej karty. Raporty i tak miesiąc w miesiąc skrobał bliźniaczo podobne. Przepisywanie tego samego jednego wieczoru zepsułoby mu humor do reszty. Odczekał, aż Marianna przycichnie, wreszcie sapnął gniewnie, wstał i grubym paluchem o kanciastym paznokciu wskazał gospodarza. - Dobra. Ty, Miłogost, pilnuj sobie interesu i flaszek. Tylko niech ci ze łba nie wyparuje, że jakby komuś coś się stało, to go tu odeślę. Trzeba będzie pomóc, może lecieć po łapiducha. - Zerknął znacząco na Mariannę, podniósł kufel i jednym haustem dokończył piwo. - To idę, zobaczę, co pierdolnęło. Karczmarz dalej siedząc na zydelku za barem, zza którego w tej pozycji ledwo było go widać, spojrzał bez słowa na Harla, ale nie skinął głową na znak, że zrozumiał o co temu krasnoludowi chodziło. Dopiero po chwili odezwał się - Możesz mi powiedzieć o co ci chodzi? Przecie to nie lazaret tylko karczma. Ja tu mogę pomóc gorzałką jak ma gorszy dzień, a nie jak go magiczne energie wysadziły. Manhattan przystanął w progu. - Nie wiem, czy Trottier siedzi w domu - burknął. - Tutaj na pewno jesteście wy. No i będzie bliżej. Miłogost wzruszył ramionami - No dobra, zawsze więcej gości to większy utarg. Powodzenia… A! A może chcesz zabrać ze sobą Mariannę? - zwrócił się do zawodzącej skrzacicy - Weźno idźże z nim, pooglądasz co tam się dzieje, rozeznasz temat i będziesz mieć kolejną porcję inspiracji do ballady… - i dodał zdecydowanie ciszej, tylko do siebie - … a my trochę upragnionej ciszy. Gdyby ktoś nie znał szuwarowego szeryfa, mógłby uznać, że w pierwszej chwili nie na żarty się przeraził. Znieruchomiał całkiem jak sterczący za drzwiami golem i tylko gapił się na Miłogosta spod krzaczastych brwi. Potem - nadal zmarszczony - wyciągnął rękę, zabębnił palcami po ościeżnicy i powiedział powoli do Marianny: - Pod warunkiem, że będziesz latać. - Piłam, nie latam - odpowiedziała, zgodnie zresztą z prawdą, bo taka to była skrzacia uroda, że pod wpływem procentów istoty te zatracały umiejętność wznoszenia się wyżej niż do wysokości stołu i kolejnego kufla - Zostanę i pośpiewam, skoro Karczmarz tak ładnie prosi. - wyszczerzyła się szelmowsko do Miłogosta. Harl zmarszczył się jeszcze trochę, ale tylko kiwnął głową i wyszedł.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) Ostatnio edytowane przez Lomir : 02-07-2016 o 10:10. |
02-07-2016, 09:19 | #19 |
Reputacja: 1 | W drodze do domu Kiedy Remi Martin dotarł do końca wiadomości poczuł jak jego serce przyśpiesza. Adam chciał się z nim spotkać. Po tych wszystkich latach bez żadnych wieści, nagle jego brat zjawia się w Szuwarach! Przed jego oczyma Bartnika ożyły stare wspomnienia. Nie rozstali się w zgodzie, ale oboje mieli dużo czasu, by przemyśleć sprawę. Właściwie zawsze wierzył, że jego brat gdzieś tam żyje, ale to że wrócił… Przy słabnącym świetle jeszcze raz przyjrzał się wiadomości. Nie było żadnych wątpliwości: autorem musiał być Adam... lub ktoś komu powierzył wiedzę o szyfrze. Remi nie wierzył, że jego brat mógłby powiedzieć komuś o tym przez przypadek. To była wiedza zbyt osobista by po prostu palnąć o tym w rozmowie, nawet po pijaku. Jednak jeśli chciał się skontaktować z Bartnikiem dlaczego robił to w taki sposób ??? Mężczyzna cicho westchnął. Cieszył się z powrotu brata, ponieważ miał nadzieję, że naprawi ich stosunki nadszarpnięte przez wydarzenia sprzed lat. Był to winny bratu i ojcu. Jednak nie potrafił bez podejrzliwości patrzeć na tą dziwną wiadomość. Adama nie było w Szuwarach długo. Przez taki okres czasu człowiek zuchwały mógł dorobić się dużego majątku… lub wpaść w duże kłopoty. A jego brat do zuchwałych zdecydowanie należał. Do tego to dziwne miejsce spotkania. Drzewo Wisielców było miejscem samotnym i rzadko odwiedzanym. Remi ruszył się wreszcie z miejsca, w którym stał przez kilka ostatnich minut roztrząsając znaczenie wiadomości. Podszedł powoli do drzwi starej, pochyłej szopy. Jeśli właściciel nie weźmie się za naprawę, wkrótce pewnie się zawali. Od zmiany statusu miasteczka wiele budynków zostało pozostawionych samym sobie, ponieważ ich właściciele wyjechali z Szuwar. Inne zostały zamieszkane przez dzikie zwierzęta, co właściwie było dla nich jeszcze gorsze. Kiedy Remi dokładnie zapamiętał treść wiadomości na wszelki wypadek zmazał ją butem. Jeżeli ktoś przyjrzy się temu miejscu, nie zobaczy nic oprócz poruszonej ziemi. Martin nie chciał, aby ktokolwiek zastanawiał się co oznaczają te znaczki i dla kogo były przeznaczone. Po tej operacji pochylił się i podniósł mały kamień, który niedawno przeleciał nad jego głową. Mały, szary i pospolity jak tysiące innych, ale dla Bartnika był zapowiedzią zmian. Sam się sobie dziwiąc Remi schował go szybko do kieszeni. Oby przyniósł mu szczęście. Nagle zaskoczony mężczyzna podniósł głowę. Jakiś dźwięk zwrócił jego uwagę. Zapewne gdyby akurat nie stał w ciszy, pewnie w ogóle by go nie usłyszał. Mężczyzna porównałby go do echa jakiegoś dalekiego wystrzału, który zdawał się dochodzić z drugiego końca miasteczka. Przez kilka chwil nadstawiał uszu, ale kiedy nie usłyszał wołania o pomoc, uznał, że chyba nic się nikomu nie stało. Łuny pożaru też nie było widać, więc wszystko było jak trzeba. To zdarzenie pomogło mu jednak częściowo wyrwać się z zadumy. Remi stwierdziwszy, że nie ma już tu nic do roboty, ruszył w drogę. Pomimo, że zaczynała się wiosna, był już późny wieczór i temperatura spadała szybko.Nogi same niosły Bartnika do domu, kiedy on wciąż wracał myślami do jutrzejszego spotkania. Czy powinien powiedzieć ojcu o tym powrocie Adama? Staruszek nigdy nie wspominał słowem o młodszym synu, jednak musiałby mieć serce z kamienia, aby nie zastanawiać się nad jego losem. Z drugiej strony licho wie, dlaczego właściwie młodszy z braci powrócił do Szuwar. Gdyby chciał po prostu odwiedzić rodzinę, przyjechałby do ich domu. Po co te tajemnice? Remi Nie chciał, aby Luc przeżył zawód. Chociaż trzymał się dziarsko, jego syn wciąż pamiętał jak kiedyś przybiła go śmierć syna i żony. Nie miał pojęcia jak zniósłby kolejne rozczarowanie, gdyby okazało się, że jego syn ma jakieś szemrane sprawki. Gdy Bartnik wkraczał na podwórze wiedział już, że nie powie ojcu ani słowa, zanim nie dowie się czegoś więcej. I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu rozmyślał o planach na następny dzień.
__________________ Hmmm? Ostatnio edytowane przez Kostka : 02-07-2016 o 09:23. |
02-07-2016, 10:51 | #20 |
Reputacja: 1 | Theseusowi udało się jakimś cudem wydobyć z ciasnej kabiny, bez potknięcia się w tych ciemnościach. Stojąc już na bruku, wyciągnął dłoń w stronę kobiety, by pomóc jej z opuszczeniem dyliżansu. Następnie trzymając ją pod rękę, zaprowadził aż pod same drzwi karczmy, która była przewidziana na ich noc.
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |