Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-05-2022, 22:32   #131
Interlokutor-Degenerat
 
Bardiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Bardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputację
Obiad wyglądał na całkiem smaczny. Tyle, że Bryanowi nie smakował. Nie czuł smaku, odkąd zobaczył z daleka wyłowione ciało Todda. Cały czas miał przed oczami jak pakują jego najlepszego kumpla w czarny worek…Nie mógł już dłużej wysiedzieć. Z trudem zjadł połowę. Podziękował i zdawkowo pożegnał się z Bartem oraz Aną. Czuł, że musi czym prędzej wyjść. Czuł, że chce zrobić cokolwiek.

Nie mając pomysłu co właściwie uczynić, wskoczył na rower i udał się w stronę domu. Hale nie widział go na miejscu zbrodni. Przynajmniej tak powtarzał sobie w myślach. A nawet jeśli widział, to co z tego? Niech przyjdzie po niego. Wtedy przynajmniej Bryan będzie miał okazję pomścić kumpla i zrobić to, na co nie starczyło mu odwagi tragicznego wieczora. Powinien przecież coś zrobić! Powinno być oko za oko, śmierć za śmierć. Hale nie wydawał się tak straszny, kiedy nie znajdował się w pobliżu. Bryan snuł wizję jak dusi szeryfa gołymi łapskami, aż oczy wypływają mu na wierzch. Tak bardzo chciałby zrobić coś, co uciszyłoby ogromne poczucie winy.

Zajechał do domu. Może grzebanie pod maską samochodu choć na chwilę wyciszy umysł…
 
Bardiel jest offline  
Stary 18-05-2022, 16:35   #132
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
MARK FITZGERALD, WIKVAYA SINGELTON i DARYLL SINGELTON

Szybko okazało się, że na wypis w dniu dzisiejszym Wikvayi nie mają co liczyć. Niedziela. Zbyt duże ryzyko. Konsylium lekarzy. Mądre słowa, które przywiązały dziewczynę na jeszcze co najmniej jedną noc i kawałek dnia w szpitalu. I nie pomogły żadne groźby, prośby i inne formy nacisku.

Tak naprawdę blokada proceduralno - formalna była jednym z czynników. Drugim, chociaż Wikvaya za nic nie przyznałaby się reszcie "śledczych" był fakt, że nie czuła się najlepiej. Bolało ją, była osłabiona i nawet ten krótki zryw energii wyczerpał ją niemiłosiernie. Ani się obejrzała, a znalazła się w łóżku i odpłynęła.

Mark i Daryll może i nalegali by, aby Wikvaya wróciła do nich, ale interweniował jej ojciec. Indianin o surowej, przystojnej twarzy, pilnował pokoju córki, niczym wierny strażnik.

- Musi odpoczywać. Jutro będzie w domu. A ty - spojrzał na Darylla - jesteś już w wieku, w którym mężczyzna sam musi zajmować się swoimi sprawami. Idź i zrób to, co zrobiłbyś, gdyby Wikvaya była z tobą. Twoja siostra już szybuje na skrzydłach swojej wielkości. Ty nie jesteś mojej krwi, ale cieszę się, że jesteś w moim życiu. Rozwiń swoje skrzydła i wznieś się wysoko. Pokonałeś śmierć, czym więc będzie dla ciebie stawienie czoła jej posłańcowi.

Słowa wypowiadane w iście indiańskim stylu przypomniały Daryllowi te nieliczne dnie, które spędzali w rezerwacie, gdzie mieszkał Haviowi. Trudno było mu zrozumieć te wszystkie indiańskie tradycje, zwyczaje, religie. Dla Wii to była świętość, bowiem często powtarzała, że tradycja natywnych amerykanów wyraźnie mówi, że ich "krwi" jest dziecko, które ma Indiańskiego ojca.

Zostawili więc Wikwayę, aby odpoczęła i pojechali samochodem Marka na farmę Macrumów, aby porozmawiać z seniorką rodziny dziwaków.

MARK FITZGERALD i DARYLL SINGELTON

Ze szpitala do domostwa Macrumow jechało się kwadrans, ale tym razem droga zajęła im dwa razy więcej czasu, bo musieli podjechać jeszcze pod sklep przy stacji paliw na wylotówce i kupić solidne latarki. Ten wydatek byłby naprawdę sporym wyzwaniem dla Darylla, ale obecność Marka Fitzgeralda i jego kieszonkowego zdecydowanie ułatwiła sprawę.

Gdy dotarli na miejsce słońce zbliżało się powoli do wierzchołków najwyższych szczytów na zachodzie. Brama wjazdowa, zbudowana z drewnianych pali i siatki, była zamknięta, ale ich obecność nie pozostała niezauważona.

Na spotkanie wyszedł im Anton. Brodaty, starszy już mężczyzna będący synem seniorki i ojcem braci Macrumów.

Nieco zdziwiony zerknął kim są pasażerowie samochodu, i upewniwszy się do ich tożsamości, otworzył bramę i wpuścił na swój teren. Nie fatygował się, aby zamknąć furtę gdy przejechali, pozostawiając farmę otwartą na asfaltową szosę, do której dochodziła żwirowa dojazdówka.

- To ty - powitał Darylla. - Zgubiłeś coś?

Daryll wyjaśnił powody ich wizyty.

- Chcecie pogadać z moją matką - zaśmiał się siwobrody Anton Macrum. - To może być ciekawe. Zapraszam zatem. Właśnie mamy zamiar coś zjeść. Jest pora obiadu. Możesz nam dotrzymać towarzystwa. Obaj możecie. Wiesz, że twoja matka - Macrum skierował spojrzenie swoim ciemnych, ponurych oczu na Marka - swojego czasu była częstym gościem przy naszym stole. Ale potem szczęśliwe dni minęły. Tak się układa. Chodźcie.

Gdy wysiedli z samochodu stary Macrum zaprowadził ich do podupadającego budynku farmy. Pachniało w niej smażonym mięsem i czymś jeszcze. Czymś dziwnym, nieokreślonym, czego żaden z nich nie potrafił skojarzyć z niczym, co znali.

- Gdybyście chcieli skorzystać, kibel jest tam - wskazał drzwi tuż obok wejścia do kuchni. Zobaczyli w niej Davida Macruma, który akurat wykładał kawał smakowicie wyglądającej pieczeni na wielki talerz stojący na środku dużego stołu.

- Synu. Podaj dwa dodatkowe nakrycia. Mamy gości na obiedzie.

Po chwili Mark i Daryll siedzieli, czując się bardzo niezręcznie, przy stole razem z całą rodziną Macrumów. Poza Antonem i Davidem przy stole siedziała jeszcze stara, wysuszona, wyglądająca niczym wychudzony sęp, kobieta. To z nią chcieli porozmawiać. Siwe włosy, pomarszczona twarz i oczy podobne do oczu syna. Oczy patrzące przytomnie i jakoś tak …. złowrogo.

- Znam was - powiedziała stara patrząc na Marka i Darylla. - Znam was. Topiliście się. jak inni. Topiliście się.

David spojrzał na babcię z ponurą miną. Postawił przed seniorką talerz czegoś gęstego i rozmemłanego - jak owsianka lub coś podobnego. W tym czasie jego ojciec ukroił dwa spore kawałki mięsa i nałożył na talerze Marka i Darylla.

- Sarnina. Weśta sobie ziemniaki i kukurydzę - wskazał na dodatki leżące na stole.

- Jedz babciu - David podał starej kobiecie łyżkę, którą ta zanurzyła w brei. Seniorka skoncentrowała swoje skupione spojrzenie na zawartości naczynia i zaczęła kręcić w misce zawijasy swoją łyżką.

- Tonęli. Jak inni. Wszyscy tonęli.

- Chcieliście porozmawiać z moją matką - Anton skinął głową na kobietę jednocześnie pakując sobie do ust kawałek pieczystego. - Proszę bardzo.

WIKVAYA SINGELTON

Kiedy Wii się obudziła, chłopaków już nie było. Ale za to był jej ojciec.

Hawiovi siedział niemal bez ruchu i przyglądał się córce. Jego poważna twarz była niczym wykuta ze spiżu lub w kamieniu.

Kiedy zorientował się, że się ocknęła posłał jej spojrzenie wyrażające troskę.

- Kiedy spałaś, był tutaj lekarz. Rozmawiałem z nim. Jutro przed południem będę mógł cię stąd zabrać. Chciałbym, abyś odzyskała siły z ludźmi z plemienia. Ci tutaj - jego głowa wykonała nieznaczny ruch oznaczający zarówno lekarzy, jak i mieszkańców Twin Oaks - niewiele wiedzą o świecie i prawdzie. Byłem też u twojej matki. Czuje się lepiej i prosiła, abym zaprowadził cię do niej. Ale najpierw musisz to wypić.

Wlał do plastikowego kubka szpitalnego zawartość małego naczynka, którą nosił na rzemieniu pod szyją.

- To ziołowa nalewka. Dobra na krew. Dobra dla tych, którzy chorują. Smakuje paskudnie, ale dzięki niej szybciej odzyskasz siły. Wypij.

Podał jej naczynie.

Zioła smakowały faktycznie obrzydliwie, ale jakoś dała radę je przełknąć. Wiedziała, że w tych sprawach ojcu zawsze może ufać.

Po jakimś czasie była gotowa udać się na spotkanie z matką.

Debra leżała blada. Nie wyglądała najlepiej. Nawet gorzej niż przed kilkoma godzinami. Na widok Wikvayi i jej ojca blady cień uśmiechu pojawił się na jej spoconej, posiniałej twarzy.

- Zostaw nas - poprosiła mężczyznę i gdy zostały same wskazała córce miejsce obok niej.

Długo zbierała się w sobie.

- Bill nie żyje - powiedziała w końcu, nie patrząc córce w oczy. - Chłopaki chcieli się zemścić. Glen to wymyślił. Frank go poparł. A my, reszta, pomogliśmy go zwabić na River Top. Ja nie wiedziałam, że mu to zrobią. Inni też chyba nie. Glen miał nóż. Frank i Tom też. Użyli ich. A Bill próbował uciekać i spadł … Gdybym mogła cofnąć czas. Glen kazał nam siedzieć cicho. Mówił, że taki ćwierćinteligent, jak Bill, nie zapłaciłby tyle ile powinien. Za Lucy i za swojego brata. Że trafiłby do zakładu, gdzie miałby jedzenie, leki… Źle zrobiliśmy. Ale nie mów nikomu, proszę. Nikomu. Ja… nie wiem, czy z tego wyjdę. Lekarze mówią… wdała się jakaś infekcja, część … tam w środku … wymaga poważniejszych działań. Muszą mnie przewieźć do szpitala stanowego, gdzie mają lepszych chirurgów. Inaczej… mogę umrzeć. A nie chcę, bo mam jeszcze ciebie i Darylla…

Mówiła powoli. Słowo po słowie. A to zwierzenie kosztowało ja nie tylko dużo wysiłku woli, ale też sił. Gdy skończyła opadła na poduszkę i westchnęła ciężko, jak ktoś, kto właśnie zrzucił z duszy ogromny głaz.


BART SPINELI i ANASTASIA BIANCO

Bart i Ann spędzili jeszcze trochę czasu nad książkami. Czy też raczej Ann spędziła, a Bart starał się być pomocny, chociaż średnio mu to wychodziło.

Tak się skupili na swoich zadaniach, że nawet nie zauważyli kiedy wyszedł Bryan. Pocieszające było jednak to, że Bryan wspomniał coś, że przenocuje u Barta i jego babci dzisiaj. A może osiłek nie chciał im przeszkadzać? Może widział coś, czego oboje jeszcze nie dostrzegali?

Jakiś czas później pojawił się ojciec Barta, aby podziękować za pomoc przy pochówku. Miał dziesięć dolarów dla Bryana za jego pomoc.

- Słyszeliście już najnowsze wieści - zagaił, chyba zaskoczony obecnością dziewczyny u syna. - Ten biedny chłopak, którego dzisiaj wyciągnięto z samochodu został zastrzelony. Znajomy z posterunku mówi, że to porachunki przestępcze. Dwaj podejrzani to Dean i Daniel. Starsi od was, ale tutejsi. Zawsze było z nimi sporo problemów, ale żeby zabójstwo. Ponoć chodzi o jakieś sprawy narkotykowe i śmierć tej biednej Jessici, córki szeryfa. Do czego to doszło, żeby w naszym małym, spokojnym Twin Oaks dochodziło do porachunków przestępczych. Jak w jakimś Chicago czy innym Los Angeles. Dla was, młodych, życie tutaj to pewnie takie mieszkanie w sennym dołku.

Westchnął ciężko.

- No w każdym razie chciałem tylko powiedzieć, żebyście na siebie uważali, a jak koleżanka będzie wracała do domu, to koniecznie ją odwieź lub odprowadź. A teraz nie przeszkadzam.

Kiedy ojciec Barta wyszedł, mogli wrócić do swoich poszukiwań. Ale, podobnie jak w czytelni, wszystko to, co znajdowali było zbyt ogólne, zbyt mało precyzyjne więc przyszedł w końcu czas na plan B, czyli plan "bongos", ale ze skrętem i papierem. Bart przezornie odczekał, aż ojciec wyjdzie, a potem zaczął "seans".

Dym w płucach, dym w głowie. Dłonie pracujące nad sztalugą. Uniesienie, emocje, euforia, napad śmiechu. Jeden. Potem kolejny.

Proces twórczy pobudzony konopiami płynął na własnych falach, a "zjarany" Bart malował to, co w danym momencie wypływało z niego, z jego wnętrza. Nie czuł się specjalnie inaczej, niż przy innych tego typu akcjach, które zdarzało mu się już popełniać. Nie za bardzo kojarzył, co wychodzi spod jego pędzla.

Za to Anastasia mogła podziwiać Barta podczas pracy. Było to dziwne doświadczenie, bo chłopak "odleciał". Wiedziała, że zdaje sobie sprawy z jej obecności, bo co jakiś czas zerkał na nią, gdy zaczął tworzyć, ale były to zerknięcia ukradkowe, trochę nieobecne, jakby umysł Barta wędrował gdzieś, na jakiś niedostępnych dla Ann. A spod jego dłoni wychodziło malowidło, które coraz bardziej ukazywały coś dziwnego, onirycznego i niepokojącego.

Gdy po godzinie fala narkotycznego pobudzenie zaczęła zmieniać się w leniwe, ciepłe oszołomienie, malowidło zostało skończone. Nie było doskonałe, bo w godzinę nic doskonałego nie dało się przecież stworzyć. Ale było … ciekawe.

Przedstawiało jakąś ciemną plamę o poszarpanych, nierównych krawędziach i konturach. Z tej ciemnej plamy patrzyły na nich wyraźnie czerwone ślepia. Złe, paskudne, okrutne, nieludzkie oczy przyczajonego czegoś w ciemnościach? Nad tą ciemną plamą Bart naszkicował kilka twarzy. Nie mieli pojęcia, czyje to twarz, ale jedna z nich przypominała Ann twarz jej ojca ze zdjęć z czasów jego młodości, które nie tak dawno oglądała, a Bartowi inna z twarzy przypominała twarz jego macochy. Pod spodem narysował buzię Mary i jakiejś dziewczyny, które pochwyciły macki wysuwające się z plamy czerni. Były tam też twarze Bryana, Marka, Annastasi, Darylla i Wikwayi, a także twarz Barta. Do tego sporo czerwieni. Rozbryzgów czerwonych kropli na całym arkuszu. I znaki. Glify, które nie tak dawno temu oglądali w książkach, które pokazał im Singelton i też te bardziej znane z popkultury - pentagramy i pentakle.

A na samym dole, czerwoną farbą, Bart napisał jedno zdanie.

NIE CHCĘ!

I drugie, mniejsze.

TO NIE JA!


BRYAN CHASE

Frank Chase jego pojawienie się w warsztacie kompletnie zignorował. Może dlatego, że był już nieźle zrobiony w to niedzielne popołudnie. Aby uspokoić myśli Bryan wyszedł na podwórze, gdzie pod zadaszonym warsztatem stał samochód z otworzona maską. Lista rzeczy do sprawdzenia była tuż obok i aby zapomnieć o całym otaczającym go gównie, Bryan zajął się pracą.

To uspokajało, pozwalało chociaż na moment zapomnieć do czasu, aż zorientował się, że na podwórze, gdzie mieli warsztat, spokojnym krokiem wchodzi … szeryf Hale.

- Cześć Bryan - spokojny głos szeryfa brzmiał naturalnie, ale jego oczy patrzyły czujnie, a postawa kojarzyła się chłopakowi z polującym drapieżnikiem.

- Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci twojego przyjaciela, Todda. Podejrzani to Daniel i Dean. Twoi koleżkowie. Świadkowie mówią, że ostatnio widziano cię z jednym z nich, że wyglądaliście na zaprzyjaźnionych. Nawet zapłacił za twoje jedzenie w knajpce.

Zatrzymał wzrok na posiniaczonej po bójce z Markiem twarzy Bryana.

- Gdzie byłeś wczorajszej nocy? Jesteś, byłeś, najlepszym przyjacielem Todda. Twoje zeznania mogą bardzo ułatwić moje działania.

Oczy szeryfa wpatrywały się w Bryana, a ten wiedział, że jeśli zdradzi się, że jeśli szeryf złapie go na kłamstwie, pozna się na oszustwie, to on, Bryan, znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie. Coś takiego było we wzroku Hale'a, że Chase junior wyczuwał, jak wyczuwają to pewnie ofiary, że stoi przed nim drapieżnik. Żądny krwi i nie mający nic do stracenia. Pewny siebie zabójca.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline  
Stary 02-06-2022, 11:49   #133
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację

Słabo cedzone słowa Debry Singelton uderzały w wizję świata Wi jak zbierane, na zaporze, kamienie. Młoda Indianka kolejno zderzała się z nimi, wyraz po wyrazie, kolekcjonując coraz dotkliwsze sińce na duszy i zgarniając wciąż nowe rany na wierze we współczesną cywilizację. Słuchając matki z trudem przełykała łzy własnej racji - Bill Macrum nie żył i zabili go zwykli, przestraszeni, mściwi ludzie. "Przyjaciele". Dziewczyna potrzebowała chwili żeby uspokoić głos. Po niej, sama równie cicho i powoli zaczęła mówić dokładnie obserwując każdy gest matki:

- Glen Hale…

- Frank Chase…

- Tom McBride…

- i my… Debra Marshall…

- Carol Bredock…

- David Bianco…

- Nick Spineli ?

- Allison Oubre?

- Jack Falls?

- Kto jeszcze był z wami tamtej nocy na River Top?

Wikvaya mówiła, ale słowa trafiały w pustę, której nie zapełniał nawet żal. Znała imiona i nazwiska ówczesnych rówieśników Debry, którzy wciąż mieszkali w Twin Oaks, bo bycie popularną i rozpoznawalną miało tą zaletę, że nie tylko znano ciebie, ale i ty znałaś bardzo dobrze, bardzo wiele osób.

- Nie pamiętam - odparła w końcu matka. V wiedziała, że nie chce zdradzać nikogo, kogo obecności już nie potwierdziła.

Skoro Debra milczała to jej pierworodna też nie miała dużo do powiedzenia. Ciężka cisza wisiała nad nimi jak burzowe chmury, w ostatnich tygodniach, nad miasteczkiem. Przelewając na nie swoje własne cierpienie Wi odważyła się znów spróbować nawiązać kontakt... Posprzątać chociaż jakiś bałagan w swojej głowie:

- Mamo, ja wiem, że nie chciałaś niczyjej krzywdy. Przepraszam, ale… Muszę zapytać po tych wszystkich latach… Czy Ty… wróciłaś do Twin Oaks i zostawiłaś Hawoi, bo czułaś się odpowiedzialna za to wszystko? Zobowiązana pilnować waszej wspólnie-stworzonej tajemnicy?

- To skomplikowane - wyszeptała mama, a córka straciła nadzieję. Mimo to nie mogła zostawić jej samej. Nie mogła zostawić brata bez rodziny:

- Nic nie jest łatwe, zwłaszcza teraz. Wytrzymaj dla nas. Daryll nie dałby rady stracić kolejnej bliskiej mu osoby, a ja bez Ciebie nie będę miała żadnego powodu by nie powiedzieć prawdy rodzinie Billa. Zasługują na to. Byli dla nas dobrzy, kiedy my potrzebowaliśmy opieki. Anton nas odwiedził, w przeciwieństwie do Fallsa… który był tylko tam gdzie byłaś ty... jakbyśmy my nie mieli dla niego żadnego znaczenia.

Przez chwilę jeszcze patrzyła w twarz rodzicielki mając nadzieję, że zobaczy w niej chociaż tyle, ile widziała w czasie ostatniej rozmowy z nią, Daryllem i Markiem. Nic takiego nie miało miejsca. Matka zamknęła oczy i chyba z wysiłku zasnęła. Wi nie zobaczyła nic i niezrozumiała dlaczego taki wielki ciężar musiał się stać śmiertelną tajemnicą. Ich tajemnicą.

Pocałowała śpiąca kobietę w czoło i ułożyła jej delikatnie włosy na poduszce. Złamana kolejną niesprawiedliwością losu z dużym trudem, bo na drżących z niewykrzyczanych emocji nogach, wróciła do siebie. Liczyła na to, że może Hawoi jeszcze nie śpi. Nie szukała go jednak specjalnie. Słaba, smutna i mała ,krok za krokiem, zmierzała do swojego łóżka by odpocząć zanim będzie musiała podjąć decyzję co robić dalej. Teraz nie umiała niczego. Jej własna matka przywiązała do szyi dziecka ciężar… który mógł z łatwością dorosła osobę wciągnąć w czarną toń rozpaczy i utopić w niepokoju rozszarpaną bezsilnością duszę.

Prawdziwa La Llarona...
*
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."
rudaad jest offline  
Stary 03-06-2022, 15:07   #134
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Daryll & Mark cz.I

Daryll siedząc w towarzystwie Macrumów skurczył się w krześle i gapił w talerz. Nie wiedzieć czemu poczuł się jak bohater „Teksańskiej masakry piłą motorową”, zaproszony na kolację przez rodzinę kanibali, co było głupotą, niemniej obecność zdziwaczałego Davida i staruszki przytłaczała. O wiele łatwiej by to zniósł gdyby miał przy sobie Wii, jej ojciec jednak dobitne wytłumaczył chłopakowi, że czas odciąć pępowinę od siostry i samemu stawić czoło światu.

Nie jest to takie proste, gdy obok może siedzieć morderca biegający po Twin Oaks w masce wilka i przebiegła wiedźma udająca starczą demencję. Gdyby nie Mark, chłopak szybko by pewnie podziękował za gościnę i się ulotnił.
Młody Singelton nie tknął mięsa skupiając na ziemniakach i kukurydzy. W końcu wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę, na której wyrysował symbol. Wyprostował papier i położył go przed seniorką. Staruszka bredziła coś o topielcach, ale na razie Singelton nie wnikał w temat.

- Może nam pani powiedzieć co to za symbol? Co on oznacza? – zapytał ostrożnie.
Babcia nawet nie spojrzała na kartkę.

Zanurzyła łyżkę w swojej brei, problem jednak polegał na tym, że zanurzyła ją drugą stroną, tak że nie udało jej się nabrać zawartości do łyżki. Uniosła ja jednak do bezzębnych ust w połowie drogi orientując się, że coś jest nie tak. David Macrum pośpieszył babci z pomocą. Ujął jej dłoń, obrócił łyżkę w palcach i pomógł nabrać gęstej papki. Seniorka rodziny uniosła łyżkę do buzi, ale nim wpakowała sobie ją do ust, połowa zawartości znalazła się na niej i na stole. Nie przejęła się jednak i z zadowoleniem mlaskała i ciamkała, ale nie odpowiedziała na pytanie. Nawet nie spojrzała na kartkę.

Mark miał nadzieję, że nigdy nie znajdzie się w takim stanie umysłowym i był pełen podziwu dla Davida za cierpliwość, z jaką odnosił się do staruszki.
- Co to znaczy? - spytał, po czym namalował symbol na stole, wykorzystując znajdującą się tam papkę.

Starucha spojrzała na niego, a na jej twarzy pojawił się dziwny uśmiech.
- Bill? - zamrugała powiekami a zamglony wzrok zatrzymał się na Marku. - Bill? Ale z ciebie przystojny kawaler.

Daryll czuł, że rozmowa ze staruszką nie ma większego sensu. Skoro pan Anton nie był w stanie wyciągnąć od matki żadnych informacji, dlaczego im miałoby się udać. Bardziej Singeltona interesowało, co kryje się w głowie kobiety. Czy rzeczywiście postradała rozum? A może za tym dość przytomnym, złowrogim spojrzeniem kryło się coś więcej? Żeby to ustalić, musiał ją sprowokować, wybić choć na chwilę z roli.
- Skoro o tym mowa. Ja i Mark widzieliśmy przedwczoraj Billego w górach…
Daryll zrobił wymowną pauzę. Za chwilę zamierzał dokończyć drugą część, zdania, ale przez ten jeden krótki moment trwający kilka sekund uważnie przyglądał się reakcji staruszki szukając odznak zrozumienia, śladów przebiegłej inteligencji.
-…znaczy się, kogoś kto nosił jego maskę wilka – sprostował, by nie narażać siebie i kolegi na gniew rodziny.

Spojrzenie Antona Macruma powędrowało na Darylla. Było twarde i podejrzliwe, jakby ojciec Billa zastanawiał się, w jaką chorą grę przyszli tutaj grać. David za to spojrzał z nienawiścią, tak dziką, że Daryll miał wrażenie, że brat Billa rzuci się zaraz na niego. Wzrok babci pozostał zmącony mgiełką zapomnienia, ale twarz staruszki wykrzywił grymas odrazy.
- Tak. Maska Billa. Paskudny prezent. Paskudny. Bill nie powinien jej nakładać. Mówiłam mu. Tyle razy mu mówiłam. Zawołajcie go do domu.
- Babciu - David przemawiał łagodnie, niemal czule, ale spojrzenie, jakim obdarzył gości było zupełnie inne - złowrogie i ostrzegawcze. - Babciu. Przecież wiesz, że Bill nie żyje. Od wielu, wielu lat.
- Nie żyje? - zdziwiła się staruszka. - Niemożliwe. Przecież wczoraj z nim rozmawiałam. A może przedwczoraj. Pytał mnie o coś.
Chwilę później znów wlepiła wzrok w zawartość talerza.

***

Już po wyjściu z domu Macrumów, gdy szli z Markiem do samochodu, Daryll wciąż bił się z myślami. W końcu zatrzymał się i zwrócił do kolegi.
- Nie chcę cię w to mieszać Mark, ale chyba powinieneś wiedzieć...na wypadek gdyby coś mi się stało. Jutro idę do domu Fallsa. Dość już mam tego prania brudów i tajemnic. Nie umiem gadać z ludźmi. Jeśli to ten skurwiel zaatakował moją mamę i siostrę, dowiem się tego po swojemu.
Singelton uznał, że powinien też o swoich planach powiedzieć Wii. Nie wiedział, czy siostra będzie próbowała go zatrzymać. O ile ją znał, prędzej wymusi na nim, żeby stać się wspólnikiem zbrodni. Już raz złamali prawo, włamując się do pokoju Gunna. Tyle, że użyli zapasowych kluczy i jako pracownicy pensjonatu mieli alibi. Włamanie do domu gliniarza to już nie przelewki, lecz realna groźba spędzenia najbliższych lat w kryminale. Daryll nie wiedział jeszcze jak się do tego zabierze, musiał polegać na własnym instynkcie i wiedzy wyniesionej z filmów i telewizji. Gdzieś duchu czuł, że tego pożałuje, ale nie zamierzał się wycofać.
Kiedy już znalazł się w samochodzie Fizgeralda, poprosił by ten podrzucił go do szpitala. Noc zamierzał spędzić przy siostrze i mamie.
I latarką Barneya włożoną za pasek spodni.
Miał przeczucie, że po zmierzchu Wilk kolejny raz wyjdzie na żer.
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 03-06-2022, 17:56   #135
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Daryll & Mark (cz. 2)

Mark uważał słowa staruszki za zwykłe bredzenie, spowodowane demencją, ale zawsze była szansa, że babcia powie coś, co naprowadzi ich na jakiś trop.
- Czy Bill był w masce, gdy przyszedł porozmawiać? - spytał.
- Ta maska to był prezent? Kto mu ją dał panie Macrum? – zainteresował się chłopak zwracając do Antona w czasie gdy Mark ciągnął seniorkę za język.
- Bill to dobry chłopak. Dobry chłopiec. Grzeczny i cichy - odpowiedziała staruszka próbując napełnić łyżkę, ponownie nie tą stroną, co należy. - Bawi się w szopie. Lubi tam się bawić.
David spojrzał na Marka. Jego ciemne oczy pociemniały jeszcze bardziej. Wyraźnie nie podobało mu się ich zachowanie i to, że pytają jego babcię o rzeczy z przeszłości.
- A co ci do tego? - Anton najwyraźniej podzielał poglądy syna, bo ton jego głosu zmienił się z neutralnej uprzejmości do z trudem maskowanej, ale zauważalnej, niechęci. - To było ponad dwadzieścia lat temu. Ja już o tej cholernej masce zapomniałem. Nie wiem czy dał mu ją brat, czy któryś z jego kolegów, a może któraś z dziewuch, co tu wtedy przyłaziły do chłopaków. Wiem, że miastowe gadają, że ktoś w takiej wilczej masce zamordował tę biedną dziewuchę od Mac'Bridgów. I że dziabnął twoją matkę i siostrę. Ale, powiem ci to prosto z mostu, bo mnie denerwują te pytania. Taką cholerną maskę można kupić wszędzie. Guma i inne gówno. W każdym cholernym sklepie przed dniami przebierańców. A teraz, jeśli macie niepokoić moją matkę, to może lepiej będzie poczekać aż zje. Jej umysł nie bardzo wie, który mamy dzisiaj rok. A o tych strasznych wydarzeniach zapomniała. I akurat ich lepiej aby sobie nigdy nie przypomniała. Straciła wtedy dwóch wnuków, a ja, dwóch synów. Na pewno chcecie nas wypytywać o tamte czasy? Co jeszcze? Może powiecie, że Bill wrócił i znów szaleje wokół miasteczka, a my ukrywamy go na naszej farmie lub w lasach obok niej. Uwierz mi, młodzieńcze, już to przerabiałem wtedy, gdy Bill zaginął, a policja nie wierzyła, że nie mamy z tym nic wspólnego. Odpowiem wam to co im wtedy. Nie wierzę, że to zrobił Bill. Myślę, że to był ktoś inny. Ktoś, kto wykorzystał pewne … hmmm…. słabości mojego syna. Posłużył się nim. A Bill mu przeszkadzał, więc się go jakoś pozbył i ukrył ciało. Ten chłopak nie poradziłby sobie w górach. Był jak duże dziecko. Miał swoje wady, ale nie zabiłby nikogo, a już na pewno nie swojego brata i dziewczynę, w której się podkochiwał, jak pół miasteczka jej rówieśników zresztą. Więc przestańcie męczyć moją matkę, jedzcie, cieszcie się obiadem, a pogadajcie ze mną. Davida wtedy nie było w mieście. Służył i bronił ojczyzny.
- Przepraszam panie Macrum – odpowiedział szczerze Daryll, ścisnęło go w gardle – Nie mam pojęcia co się stało tamtej nocy gdy zginął Sam i jego dziewczyna, ale wiem jedno…to przez tą maskę zrobiono z Billego mordercę. Świadkowie widzieli kogoś, kto uciekał w niej z miejsca zbrodni. Ale ma pan rację, to wcale nie musiał być pana syn! Dlatego zapytałem kto mu ją dał. Bo może to był prawdziwy zbrodniarz? Ktoś kto zabrał panu synów, a teraz próbuje dalej szargać imię Billego podszywając się pod niego. Zabił naszą koleżankę ze szkoły i poluje na nas. Gdyby pan sobie to przypomniał, moglibyśmy dorwać tego skurwysyna. Pomścić nasze rodziny. Czy jest jakaś osoba, która przychodzi panu do głowy w pierwszej kolejności? Od kogo mógł dostać tą maskę? Hale? Albo… ktoś od Fallsów?
- Nie wiem. Bill miał kilkanascie dni wcześniej urodziny. Dostał wtedy dużo prezentów. A chłopaki mieli sporo znajomych i przyjaciół, więc i Billa odwiedzało sporo ludzi. Tutaj, kiedyś, w sadzie i na podwórku buszowała kupa małolatów. Aż człowieka czasami złość brała na te wrzaski i popalanie fajek za stodołą.
- Szkoda - powiedział Mark. - Przedtem przyniosła wiele szkody, teraz nie jest lepiej, chociaż nie wiemy, kto za tym stoi. Czy Bill, nosząc maskę, był... - Mark przez moment zastanawiał się nad doborem słów - ...inny? Miał gorszy charakter? Nietypowo się zachowywał? I czy - zmienił temat - może pan coś powiedzieć o Jacku Fallsie?
- Bill? - zamyślił się Anton. - Bill generalnie był specyficzny. Kiedy zakładał maskę to się wygłupiał. Lubił nas straszyć. A my lubiliśmy udawać, że się boimy. Wtedy Bill warczał, udawał zwierzaka. Trochę nieporadnie. A co do szeryfa. To dupek. Ale nasz dupek. Jest w porządku. Cieszę się, że wyszedł na ludzi, bo nie zapowiadał się tak. Jego staruszek. Cóż. Powiedzieć, że pił i miał ciężką rękę to nie powiedzieć nic.
Singelton próbował poukładać sobie w głowie wszystko co usłyszał od Antona i jego matki. Przy stole siedziała, jeszcze jedna osoba, która do tej pory się nie udzielała, rzucając nastolatkom gniewne spojrzenia. Daryll przełamał strach i zwrócił się w końcu do Davida.
- A pan panie Macrum? Co pan myśli o tym wszystkim? Podejrzewa pan kim może być przebieraniec, który lata w masce Billego?
- W masce Billego? - Wtrącił się Anton. - Policja ją wtedy wzioła i nigdy jej nie oddali.
Daryllowi krew odpłynęła z twarzy jakby znów białaczka wróciła z całą swoją niszczycielską siłą, spojrzał najpierw na Marka a potem znow na Antona.
- Czyli…przez te wszystkie lata…była w policyjnym depozycie…?
Czy było to pytanie, czy stwierdzenie? Może jedno i drugie.
- Policja, czyli Falls... - Mark spojrzał na Darylla.
Singelton odpowiedział koledze skinieniem. Myśleli o tym samym. Chłopak brał pod uwagę winę gliniarza, obok Davida był przecież ich głównym podejrzanym, ale informacja o masce go zmroziła. Jack Falls jest Wilkiem. Jack Falls to morderca.. Przypomniał sobie wspólny posiłek, gdy Falls odwiedził rodzeństwo w pensjonacie. Czy poczciwy, uczynny gliniarz podkochujacy się skrycie w Debrze Singelton to kolejna z masek? Wiele wskazywało na to, że tak.
- Masz jeszcze jakieś pytania Mark? - spytał w końcu.
- Tylko o te symbole - odparł zagadnięty. - I o ostatnią wizytę Billy'ego. Ale nie wiem, czy uzyskamy jakąś odpowiedź...
Spojrzał na babkę.
Staruszka memłała niewprawnie łyżką w jedzeniu całkowicie nie zauważając niczego wokół niej.
- Panie Macrum - Mark zwrócił się do najstarszego z mężczyzn - gdyby się pan czegoś dowiedział na temat znaczenia tych symboli, to byśmy byli wdzięczni za informacje.
Stary mężczyzna spojrzał na chłopaka mniej więcej tak, jakby ten był nie do końca sprawny na umyśle. Widać było, że albo doskonale udawał, że znaczki to nie "jego bajka" albo rzeczywiście nic o tym nie wiedział. On zajmował się owcami i hodowlą jagniąt, a nie symbolami. Ale pokiwał głową, jakby przyjął do wiadomości propozycję Marka.*
Singelton nie zdążył uprzedzić Marka, że nie ma co liczyć na wyjaśnienia starego Macruma. Anton wiedział tyle co oni, albo nawet mniej. Gdyby było inaczej, nie prosiłby Darylla o przysługę. Przepytywanie staruszki też okazało bezcelowe, seniorka rodu chyba rzeczywiście cierpiała na demencję, choć chłopaka zastanawiało dlaczego zorganizowała Billemu pośmiertny ołtarzyk, skoro uważa, że wnuk żyje a nawet ją odwiedza. Nie miał siły tego roztrząsać, ponieważ nawiedził go i opętał obraz gliniarza-mordercy. Bynajmniej nie Hale’a a jego podwładnego. Niemal wszedł w skórę Barta i jego oczami widział moment, gdy Jack Falls siedzi w radiowozie i przymierza maskę wilka. Daryll już wiedział co musi zrobić. Ojciec Wi miał rację. Daryll pokonał śmierć, a teraz musi stawić czoło jej posłańcowi. Koniec z przepytywaniem. Czas w końcu zapolować.
Tak na poważnie.
 
Kerm jest offline  
Stary 03-06-2022, 22:25   #136
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
To był wielki haj, dobry mocny towar. Chłopak doszedł do siebie dopiero kilka godzin później. Niewiele pamiętał z rysowania, tylko kreślone ręką ślady.
Kto nie chciał? I kto nie był kim? Jedyne w czym się upewnił, to że natchnienie nie wyszło tylko z jego ujaranej łepetyny. Skąd miał wiedzieć jak wyglądał ojciec Any w młodości? I kim były inne twarze, których nie rozpoznawał? Wytworem podświadomości? Musiał porozmawiać ze starymi. A z ich reakcji może coś więcej się dowie. Może nawet mu powiedzą? Pewnie wywoływali duchy i przywołali jakiegoś demona, który opętał kogoś, kogo oni musieli zabić a potem nie móc nikomu o tym powiedzieć. Czy ojciec też mógłby być w to wplątany jak zdawała się być Allison? Jeżeli nie i jeżeli mu nie powiedziała nic, to znaczy, że tajemnica była cholernie istotna, że strach nawet dwadzieścia lat później dorosłym ludziom sznurował usta…

Ana… nawet nie pamiętał o czym z nią rozmawiał, kiedy się obudził… Ciekawe jakie ona miała przemyślenia?


***


Młody Spineli upewnił się, że w zasięgu słuchu nie ma rodzeństwa.

- Musimy poważnie porozmawiać - Bart usiadł przy kuchennym stole rękoma zapraszając wszystkich do zajęcia krzeseł.

- Co tym razem przeskrobałeś? - spojrzenie ojca było niemal oskarżające.

- Tym razem nie ja. - odrzekł Bart z rozbrajającą szczerością. - Mamo? Ty może nawet więcej od taty możesz na ten temat powiedzieć. To wy przeskrobaliście grubo kilka dekad temu, kiedy byliście w moim wieku… podwójne morderstwo, maska wilka, niepełnosprawny chłopiec, okultyzm? Zapalają się lampki już? - Spineli mówił bez ogródek, ale spokojnie. - Takich rzeczy nie zapomina się przecież, tak?

Ojciec patrzył na niego, jakby był niespełna rozumu, ale macocha… w jej oczach, przez chwilę, zamigotały jakieś emocje, które jednak szybko chwyciła w ryzy.

- Bart - kiedy ojciec zwracał się do syna po imieniu, oznaczało to, że jest poirytowany. - Nie wiem, co brałeś, ale zastanawiam się, gdzie popełniłem błąd wychowawczy. Chyba za bardzo przymykałem oczy na twoje wybryki.
Spojrzał na żonę.

- Bart jest spięty. Wrażliwy z niego chłopak, przecież wiesz, a w miasteczku dzieją się teraz złe rzeczy. Nic dziwnego, że swoje przerażenie przekuwa w konfabulacje psychotyczne. No i te wszystkie … używki, których zdecydowanie nadużywa. Może powinniśmy rzeczywiście w końcu coś z tym zrobić.

- No tak. - Bart podniósł ręce imitując poddanie się bez walki. - Ja mam halucynacje. Faktycznie. Chyba musicie sobie szczerze wyjaśnić kilka spraw z przeszłości. - spojrzał na macochę i na ojca, który mógł nie być wtajemniczonym w prawdziwe wydarzenia z liceum i z politowaniem pokiwał głową. - Bo to co kiedyś mogłaś brać za niemożliwe halucynacje i próby ułożenia sobie w głowie, aby pasowało do normalności, teraz już drugi raz się nie uda. - Spineli nie zrażał się graniem przez rodziców kartą jego nieodpowiedzialności i niedorzeczności brzmienia wypowiadających słów. - Zło, które przywołaliście wtedy, teraz wróciło i znowu zabija z tą samą maską. Tym razem nikt nie zwali tego na kozła ofiarnego. A w niebezpieczeństwie są nie tylko wszyscy, którzy wtedy bawili się w haloweenowe wywoływanie duchów, ale ich dzieci też. Więc możesz mamo racjonalizować, że ja mi odbija ze stresu i palenia zioła, tylko skąd wiem o twojej tajemnicy i kto brał w tym udział? Teraz ten demon zagraża mojemu rodzeństwu i twoim dzieciom. Więc dlaczego dalej boisz się o tym rozmawiać? - uniósł brwi spokojnie czekając na odpowiedź.

- Bart - ojciec zmrużył oczy, wyraźnie zdenerwowany jego słowami. - Co ty za brednie wygadujesz?!

Nawet macocha wydawała się być mocno zdziwiona jego tyradą. Miała taką minę, jakby próbowała usilnie dopatrywać się sensu w jego słowach. Znał ją. Wiedział, że chce coś powiedzieć. Coś niemiłego, albo takiego, po czym zostaną szramy na ich wzajemnej relacji. relacji, w której zawsze starała się grać rolę tej wyluzowanej, serdecznej "drugiej mamy".

- Bart - powiedziała w końcu, bardzo starannie i powoli dobierając słowa. - O czym ty mówisz. Jakie seanse okultystyczne? Jakie zło? Jakiego kozła ofiarnego? Naprawdę próbuję zrozumieć, co chcesz mi zakomunikować, ale … wybacz… to jakieś brednie, zupełnie inny poziom świadomości, niż reprezentuje sobą ogół. Wiesz o tym, prawda?

Nastolatek dzisiaj naprzeciw rodziców czując się jakby grał w pokera, w którym chodziło o grubą stawkę. Bardzo chciał wierzyć, że starzy mówią prawdę, że nie należy żadne z nich do żadnego tajnego kultu w miasteczku, że jest jak być powinno i że jako dorośli w dorosły sposób rozwiążą problemy. Nie miał w zasadzie nic do stracenia.

- Dobra. - Bart wzruszył ramionami. - Więc zacznijmy od samego początku…

Po tych słowach Spineli zaczął opowieść na luzie wyłuszczając wszystko czego do tej pory się dowiedział. Starał trzymać się głównego nurtu zbaczając w dygresje, kiedy to było konieczne. Jedną z nich była również historia morderstw szeryfa. Na koniec przyniósł z przedpokoju rysunek, który powstał tego dnia. Patrzył na niego sam zastanawiając się kogo przypomina twarz drugiej dziewczyny porwanej przez demona obok Mary.

Rodzice, z każdym jego słowem robili coraz bardziej poważne miny popatrując po sobie co jakiś czas.

- Uważasz, że szeryf Hale zabił właśnie trzy osoby? - Ojciec nie wytrzymał pierwszy. - Wiesz, jakiej wagi są te oskarżenia? I wiesz, jak są wiarygodne, szczególnie przy tych wszystkich … bredniach… okultystycznych, które właśnie nam zaprezentowałeś?

Spojrzał na żonę.

- Czy cokolwiek, co powiedział mój syn, ma twoim zdaniem sens.
Jeżeli Bart liczył na to, że macocha weźmie jego stronę, pomylił się bardzo poważnie.

- Niestety nie. Ale uważam, że te urojenia paranoidalne mogę być efektem zażycia czegoś, czego nikt zażywać nie powinien. Wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy specjalistów. Myślę, że zamiast do szkoły, jutro powinieneś udać się z którymś z nas do kliniki uzależnień. I to nie jest sugestia. Przymykaliśmy oczy na twoje wybryki. problemy w szkole, problemy z koncentracją a nawet z prawem. Ale to … Posłuchaj sam siebie. Może i późno, ale udzielimy ci pomocy. Nawet zamkniemy w klinice odwykowej siłą, jeśli to będzie konieczne.

- Wiedziałem, że jesteś wrażliwy, synu - wtrącił się ojciec. - Że nie każdy może pracować w zakładzie pogrzebowym. Dlatego pozwoliłem ci na te całe zielsko. Ale widzę, że popełniłem błąd. Ta praca wprowadziła twoją wrażliwą naturę w dziurę. Potrzebujesz pomocy. Allison ma rację. Idź, odpocznij. A rano zobaczymy co dalej.

Widać było, że mają zamiar zakończyć tę rozmowę.

- To jest oczywiste, że potrzebuję pomocy. - Bart westchnął i sapnąwszy popatrzył z politowaniem to na jedno, to na drugie. - Ale nie takiej. Allison nie ma racji. A dziadek też by jej nie uwierzył. A Hale… - popatrzył na ojca poważniej. - Odstrzeli Bryana jeśli popełnisz błąd. - urwał banana z kiści. - I zacznij trzymać shotguna przy łóżku. Singieltonowa gdyby miała spluwę, może nie dałaby siebie i córki poharatać.

- Muszę się zbierać na nabożeństwo popołudniowe - ojciec spojrzał na syna. - Ale wieczorem wrócimy do tej rozmowy. A teraz idź i odeśpij piątkową imprezę, bo nadal jesteś zmęczony.

- Dziadek mawiał, że nie można wierzyć w Boga i nie wierzyć w istnienie Szatana. Skoro… dla ciebie tato… okultyzm… opętanie… i duchy nieczyste… to brednie… to jaki sens chodzenia na nabożeństwo popołudniowe? - Bart w najlepsze zajadał banana i mówił z pełnymi ustami robiąc przerwy na połykanie i popijanie wody z cytryną.

- To nie to samo, synu - ojciec wstał i zamierzał wyjść.

Bart wsparty łokciem na stole, odwróconemu plecami ojcu, machnięciem nadgarstka wykonał znak krzyża. Na drogę!

Odczuwał rozeźlenie, ale satysfakcji nie chciał dać Allison, aby dać po sobie poznać. Nie uwierzył jej ani troszeczkę. Ani ciut ciut. Nosiła tajemnicę i próbowała namówić ojca, żeby go zamknąć na odwyku… Chciała go zwyczajnie zastraszyć! Tak! Żeby nie drążył tematu. Ożesz wy… Bart westchnął i ziewnął udając bardziej śpiącego niż nim był.

- Ciekawe kto zginie następny? - rzucił w przestrzeń kuchni, w której wciąż była macocha. - Ja spadam.

Zabrał rysunek i wyszedł z domu. Schodząc po stopniach werandy, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej nie czuł się jak u siebie. Z kieszeni wyjął zgaszonego kipa obstawki i zaciągnął się głęboko ziołem. Wypuścił dym w lewo, w prawo, potem znowu w lewo i niespiesznie szurając trampkami o asfalt przeszedł na drugą stronę uliczki do zaparkowanego karawana.

Oparł ręce na kierownicy zastanawiając się co robić. Poczeka, aż ojciec wyjedzie z garażu swoim szarym pickupem i wtedy potoczy się za nim w bezpiecznej odległości, aby stary nie wiedział, że jest śledzony. Ciekawe czy pojedzie prosto do kościoła. A może od razu na plebanię? Czy jeszcze gdzieś indziej?

Bart, nie licząc tych nabożeństw, które musiał, dawno nie był w kościele z własnej inicjatywy. Czy był w nastroju do modlitwy? Ciekawe o czym kaznodzieja będzie prawił kiedy z każdym dniem coraz więcej dusz z parafii ubywa.

A poza tym… wylał na jezdnie resztkę rozgazowanej sody i zakręcił butelkę… woda święcona może się przydać w nocy.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 03-06-2022 o 22:33.
Campo Viejo jest offline  
Stary 07-06-2022, 18:50   #137
Interlokutor-Degenerat
 
Bardiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Bardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputację
Szeryf zjawił się w momencie, kiedy Bryan miał właśnie wykreślić z listy kolejną zrobioną rzecz. Długopis wyślizgnął się z dłoni chłopaka, gdy tylko usłyszał znajomy głos. Głos, którego nie chciał słyszeć już nigdy w życiu.
- Dobry… - wymamrotał osiłek, schylając się po pisadło i unikając wzroku szeryfa. Nie potrafił grać. W szkolnych przedstawieniach mógł w najlepszym wypadku otrzymać rolę drzewa lub kolumny.
- Tak, ja… Kumplowaliśmy się. A z Danem i Deanem to…
Cholerny długopis! Znowu wypadł z ręki! Tym razem nie przez zaskoczenie, lecz z powodu intensywnie pocącej się dłoni. Bryan ponownie schylił się po przedmiot.
- W sensie, że z Toddem się kumplowałem. Dan postawił mi jedzenie, bo mu furę naprawiłem i był zadowolony.
Bryan nieśmiało spojrzał w oczy szeryfa, ale szybko tego pożałował. Drapieżny wzrok Hale’a spowodował jeszcze większą niepewność. Młody Chase czym prędzej otworzył maskę pobliskiego samochodu, aby do niego zajrzeć. Był już naprawiony, ale lepiej sprawdzić po raz trzeci, niż spoglądać w te bezlitosne ślepia i pocić się ze strachu.
- Wczoraj spałem. Bo mnie łeb bolał.
- A te zadrapania i sińce? - oczy szeryfa przewiercały go na wylot. Czujne, zwężone ślepia drapieżnika, który zwęszył krew, podjął trop. Tak przynajmniej wydawało się Bryanowi.
- Solówę miałem. Nie ma o czym gadać - mruknął Bryan, stukając w coś śrubokrętem. Niespodziewanie uświadomił sobie, że to narzędzie może służyć nie tylko do przykręcania śrub… Przez myśl przeszło mu wbicie narzędzia prosto w bebech szeryfa. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści…
- No tak - Hale tak łatwo nie odpuszczał. - Masz niezły temperament. Jak twój ojczulek. Te wszystkie skargi na ciebie. Wymuszenia. Drobne próby łamania prawa.
Szeryf przeniósł wzrok na ręce Bryana. Na śrubokręt. Nie uśmiechnął się, ale jego oczy zdawały się zwęzić jeszcze bardziej.
- Dean i Daniel. Nie wiesz, gdzie mogli się podziać? Masz jakieś pomysły, gdzie mogli się zaszyć? Gdzie zazwyczaj chodziłeś ze swoimi starszymi kumplami, co Chase?
Bryan znów gdzieś postukał, trzymając ciasny uchwyt na śrubokręcie.
- Znałem ich z siłowni. I głównie tam się widzieliśmy. Skąd mam wiedzieć gdzie są?
Chłopak wysilił się na wzruszenie ramionami. Wiedział, że szeryf i tak tylko pozoruje poszukiwania. Obaj przecież doskonale wiedzieli, że Daniel i Dean wąchali kwiatki od spodu…
- Todd to był mój najlepszy ziomek, nie? No to chyba wiadomo, że jakbym wiedział gdzie są tamci to bym ich nie ukrywał. Sam chciałbym wiedzieć gdzie są. Chętnie dorwałbym kutasa, który załatwił Todda.
Ostatnie zdanie było przekonujące, gdyż nie musiał go odgrywać.
- Rozumiem. To na razie wszystko - szeryf zamierzał chyba odejść.

Bryan nie zatrzymywał przedstawiciela “prawa”. Dłoń chłopaka zaciskała się na rękojeści śrubokręta do tego stopnia, że aż zbielały kłykcie. Reszta ciała nie drgnęła jednak. Chłopak wpatrywał się uporczywie w silnik samochodu, tocząc wewnętrzną walkę. Musiał wykorzystać całą silną wolę, aby powstrzymać się przed szarżą. Miał ochotę dopaść Hale’a i dźgać śrubokrętem raz za razem. Wyobrażał sobie jak wściekle dziurawi brzuch szeryfa… Na fantazjach jednak musiało się zakończyć.
- Nie dziś - mruknął pod nosem. - Nie teraz…
 
Bardiel jest offline  
Stary 15-06-2022, 10:12   #138
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
Ana była zawiedziona, że nie znalazła nic w książkach. Ciężko było jej zrozumieć, że tak ważnych elementów nie ma nigdzie zapisanych. A niby od kogo miałaby zaczerpnąć tak nietypową wiedzę? Nie odważyłaby się pójść do babki Macrumów i pytać o symbole, która ta sama namalowała. Na pewno nie sama, ani nie z jedną osobą, może w grupie?

Kiedy Bart jarał zielsko, Ann jedynie wdychała opary. Nie miała ani humoru, ani ochoty, na to, co zawsze chłopak sobą reprezentował. Lubiła go, ale uważała, że przesadza. Wydawało jej się, że próbuje ukryć wewnątrz siebie i za kłębami tego dymu, swoją prawdziwą naturę, ból, niepewność, smutek, wrażliwość... Aby zagłuszyć swój płacz, śmieje się. Teraz, w trakcie malowania, dostrzegła to wszystko w jego mimice. Nie był już wyluzowanym i zabawnym Bartem, był kimś... bardziej przerażonym, skupionym, nostalgicznym? To, co wyszło spod pędzla, budziło niepokój, ale też dawało pole do popisu kreatywności i nowej analizy. W głowie Ann jednak nie narodziła się żadna nowa myśl. Ot...

- Dzieci płacą za grzechy swoich bliskich, a wina przechodzi z pokolenia na pokolenie - powiedziała na głos, jakby znudzona. Nie poczuła, że dowiedziała się właśnie czegoś nowego.

- To chyba klątwa, niby one tak działają, jakby... Przeklina się cały ród. - dodała jeszcze.

Bart nie omieszkał dzieła przedstawić rodzicom. Wdał się z nimi w dyskusję. Ana stała schowana w pokoju obok, przytulona plecami do ściany tuż obok wejścia do kuchni. I słuchała. Bart źle to rozegrał, ale wątpiła, aby poniósł tego konsekwencje. I dobrze. Dorośli byli naprawdę głupi.

Chłopak wyszedł zły, wsiadł do karawany. Pewnie myślał, że Anastasia po prostu sobie poszła, zostawiła go z tym syfem, gdyż nie towarzyszyła mu, kiedy pokazywał obraz rodzinie. Ta jednak po wszystkim wymknęła się z jego domu i skradając się, niezauważenie, weszła do auta od strony pasażera, siadając obok chłopaka

- Niezłe show odwaliłeś - skomentowała bezemocjonalnie, choć po chwili jakby kącik jej ust drgnął w ledwie zauważalnym uśmiechu - Nie musisz przede mną się ukrywać. Chyba jestem tą "dziwną dziewczyną", która potrafi zrozumieć, że nie każdy w szkole jest duszą towarzystwa i kwintesencją dobrego poczucia humoru. Możesz być sobą

Bianco nie wiedziała w sumie, po co to powiedziała. Możliwe, że miała wrażenie, że w jakiś sposób Bart przestanie odczuwać samotność w swoich skołatanych emocjach, a to pomoże mu klarownie myśleć. Teraz by im się to przydało, szczególnie gdy było widać po Anie, że się wypaliła i stała nieco bardziej depresyjna.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 15-06-2022, 16:49   #139
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Długi weekend powoli dobiegał końca. Im ciemniej się robiło, im bliżej szczytów gór na zachodzie zbliżała się blada, skryta za chmurami, tarcza słońca, tym bardziej pustoszały ulice miasteczka.

Wraz z rosnącymi cieniami rósł też strach. Lęk mieszkańców przed tym, co czaiło się w mrokach. Co wychodziło na polowanie po zmroku.

Tylko nieliczni domyślali się prawdy. Tylko nieliczni z kilkunasto tysięcznej społeczności Twin Oaks znali fragmenty mrocznej historii. Lub wydawało im się, że je znają.

Powoli zapalały się światła w domach. Rodziny zasiadały do wspólnych kolacji. Szykowały się do odpoczynku. Jasne, żółtawe latarnie na głównych ulicach rozświetlały asfalt. W bocznych uliczkach nie było źródeł światła, poza blaskiem padającym z jeszcze nie zasłoniętych okien.

Zegary tykały. Powoli niedziela przechodziła w zapomnienie. Od jutra kolejny, zwykły dzień. Kolejny tydzień. Chociaż to, co działo się w Twin Oaks, trudno było nazwać normalnością, to jednak dla młodych ludzi zaczynała się szkoła.

Ale to było jutro. A dzisiaj, w nocy …

Dzisiaj w nocy mogło wydarzyć się coś, co znów zagra kolejny akord zła do trwającej symfonii mordu i terroru.

MARK FITZGERALD

Gdy robiło się ciemno, musiał wrócić do domu. Był zmęczony. Bardzo zmęczony. W zasadzie od imprezy nie miał czasu dobrze odpocząć. Ciągle coś się działo. Ciągle gdzieś jeździł, chodził, załatwiał.

W domu powitał go ojciec, jak zawsze w gabinecie, jak niemal zawsze przy telefonie, jak zawsze załatwiający jakieś mega-ważne sprawy Twin Oaks. A do tego jeszcze przecież elekcja. Pojawienie się kontrkandydata, który wszystkie mroczne i krwawe wydarzenia w miasteczku traktował jako swoją szansę dopieczenia obecnemu burmistrzowi.

Matka też była nieswoja. Jakby czymś wystraszona. Na twarzy, co Mark zauważył z niepokojem i troską, miała świeżego siniaka. Ale wiedział, że gdyby zapytał skąd się tam wziął, odpowiedziałaby wymijająco, albo nie odpowiedziała wcale. Jednego Mark był jednak pewien. To nie była wina ojca. Nawet, jeżeli ich małżeństwo było obecnie bardziej grą pozorów, niż faktycznym, szczęśliwym związkiem, to było to małżeństwo fasadowe - na pokaz dla miasteczka. Ambicje polityczne ojca oddaliły go od matki. A może to ona przestała zaspokajać oczekiwania ojca.

Zmęczenie przyszło nagle, gdy zjadł kolację i siadł, aby chwilę pooglądać swój ulubiony program w TV. Mark nawet nie wiedział kiedy zasnął


WIKVAYA SINGELTON

To, że nie była jeszcze w pełni sił, Wii zrozumiała, kiedy cała ta krzątanina i bieganina po szpitalu dosłownie odebrała jej resztke energii. Wróciła do łóżka, świadoma obecności ojca i czując się przez to nieco bezpieczniejsza zasnęła.

A potem spała, śniła, budziła się i znów zasypiała, nieświadoma faktu, że w tym samym czasie karetka na sygnale zabrała jej matkę do Billings. Nie zdawała sobie sprawy z rozterek, jakie towarzyszyły wtedy jej ojcu, gdy decydował, czy zostawić córkę i pojechać za kobietą, która wydała ją na świat, czy zostać przy Wii. Kiedy się jednak budziła, tata był tam, na krześle. Nieruchomy, silny i spokojny.

Na zewnątrz padał deszcz. Wikvaya słyszała jego szum, słyszała jak uderzał o szyby. Słyszała, jak siły natury i szalejące w nich duchy, szepczą czyjeś imię, ale jak bardzo by się nie starała, jak bardzo nie skupiała, nie była w stanie go zrozumieć.

DARYLL SINGELTON

Daryll dotarł do szpitala. Też padał z nóg. Gonił resztkami sił, zarówno fizycznych jak i psychicznych. Sprawa, w której się zanurzył, nieco go przerastała. Ale miał cel. Chciał zapolować na Wilka. Miał przeczucie, być może pewność, kto nim jest. No i miał niecodziennych sojuszników. Osoby, po których raczej tego by się nie spodziewał. Mark, Bart a nawet Bryan. Łączyła ich wspólna tajemnica. Wspólne sekrety. Chociaż dzieliło ich tak wiele.

W szpitalu nie zastał już matki. Gdy on próbował wyjaśnić tajemnice z przeszłości, zabrano ją do szpitala w Billings. Ale była Wii oraz jej ojciec. Najwyraźniej Hawiovi zamierzał spędzić tutaj noc, tak jak Daryll. Szpital w Twin Oaks miał średnie warunki ku temu, by goście zostali na noc, ale Daryll wiedział, że jakoś sobie poradzą. A obecność dorosłego, chociaż nie przyznałby się do tego głośno, dodawała mu otuchy i pewności siebie.

Był tak zmęczony, że zasnął na krześle i nie widział tego, jak na twarzy patrzącego na niego Indianina przez chwile pojawia się złowrogi, niemal okrutny grymas, i jak jego oczy lśnią dzikim, wilczym poblaskiem.

BART SPINELI

Bart "uzbrojony" w wodę święconą i w poczucie tego, że ma rację, wrócił do babci. Śledzenie ojca nic nie dało. Okazało się, że staruszek rzeczywiście pojechał do kościoła, a po mszy wrócił do domu. Chwila czekania w aucie upewniła Spineliego, że jego ojciec już nie zamierzał się nigdzie ruszać. Kiedy Bart dotarł do babci było już na tyle późno, że seniorka szykowała dla nich kolację. Zjedli ją razem, a podczas posiłku babcia wypytywała go, chyba dość dociekliwie, o młodą Ann. Chyba Bianco wzbudziła sympatię starszej pani.

Ledwie pamiętał, co oglądali wieczorem, tak był zmęczony. W końcu musiał się poddać i po wieczornych ablucjach, ułożył się na spoczynek. Zasnął niemal natychmiast, jak tylko jego głowa dotknęła poduszki.

ANASTASIA BIANCO

Anastasia wróciła do domu wieczorem. Odrobiła lekcje, co - ze względu na dziwne rozproszenie jej uwagi - zajęło jej nieco więcej czasu, niż zazwyczaj.

Ojciec, co przyjęła z ulgą, wrócił do domu z tajemniczego spotkania. Ale nie rozmawiał z nikim. Zamknął się w gabinecie, na klucz, co robił tylko wtedy, gdy pracował nad czymś ważnym i nie chciał, aby cokolwiek go rozpraszało. Gdy spędzała czas z mamą, obie słyszały stukania klawiszy maszyny do pisania dochodzące z pokoju.

Nie pamiętała o czym rozmawiały z mamą. Była jakby nieco … zagubiona? Zmęczona.

W końcu położyła się spać, wiedząc, że trzeba będzie jutro iść rano do szkoły. Nawet śmierć szalejąca po Twin Oaks nie doprowadziła jeszcze do przerwania wrześniowej rutyny.


BRYAN CHASE

Ojciec był mocno nie w sosie. Bryan to widział. Frank pił więcej, niż zazwyczaj w niedzielę. Oglądał jakieś powtórki programów sportowych i nie odzywał się ani słowem. Ewentualne próby podjęcia rozmowy przez syna zbywał albo milczeniem, albo gniewnym warknięciem. Niemal zwierzęcym.

W takim stanie lepiej było starego nie denerwować.

- Wychodzę - warknął Frank Chase, zakładając kurtkę.

W niedzielę ojciec rzadko opuszczał dom, ale kiedy to robił, znaczyło to, że zamierza się upić w jednym z dwóch swoich ulubionych barów. Być może wdać się w bójkę. A to oznaczało jakieś problemy w ich problematycznej rodzinie. I oznaczało, że Bryan ma się "nie wpierdalać" jak to kiedyś dobitnie wyraził ojciec.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline  
Stary 15-06-2022, 16:58   #140
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Noc z niedzieli na poniedziałek nie była spokojna. O nie!

MARK FITZGERALD

Mark śnił. To był popieprzony sen. Był w nim sam w lesie. Wszędzie wokół ciemne drzewa i skały mokre od deszczu. A on kręcił się po tym lesie nawołując kogoś po imieniu. Był boso i każdy krok po skałach kaleczył mu stopy. Czuł zimno spływające po ciele, sztywniejące mięśnie i drobne rany. A potem ktoś go ganiał. Wilko-człek. Z nożem. Z pazurami. Z wrzaskiem i krzykiem, który zmroził mu krew w żyłach. Aż w końcu zepchnął go na jakąś skałę, i Mark nie miał gdzie uciekać.

- Jestem bliżej niż myślisz - powiedział wilko-człek wyciągając w jego stronę nóż ociekający krwią, a wokół nich szalała ulewa. A potem zdjął maskę i Mark ujrzał … twarz swojego ojca.

- Wstawaj - szarpnięcie za ramię wyrwało go ze snu i Mark ujrzał swojego ojca, faktycznie pochylającego się nad nim. - Zaśpisz do szkoły.

WIKVAYA SINGELTON

Wikwaya śniła. W tym śnie unosiła się w rzece, jak już kiedyś to robiła w innym śnie, nie tak dawno temu. Czuła ból zranionego ciała! Czuła zimno i ostre skały szarpiące jej mięśnie, tnące ciało do kości. Rzeka, którą płynęła, zmieniła się w szkarłatną strugę. Była głęboka, rwąca, rozszalała i dzika. A ona nie miała szansy wygrać z tym żywiołem i mimo, że walczyła, w panice i w przerażeniu, rzeka pociągnęła ją martwą, gdzieś w czeluście piekielne.
Nie. Nie martwą! Poranioną, połamaną, okaleczoną, ale …
Coś skoczyło na nią. Z Ciemności, przez wielkie c, takiej niekończącej się ciemności, będącej sercem samego zła.
- Jesteś moja! - warkot rozdarł na strzępy jej myśli, jej czaszkę i jej duszę.
Wii obudziła się z przeraźliwym krzykiem.

W bladym brzasku dnia widziała swojego ojca rozmawiającego z lekarzem na korytarzu. Przez przeszkloną szybę spojrzał w jej stronę, a jego oczy przez chwile wydawały się lśnić jakimś nienaturalnym kolorem.
I wtedy obok niej, na krześle, z krzykiem przerażenia obudził się jej brat.

DARYLL SINGELTON

Daryll też śnił. Też był w lesie. Na polowaniu. Biegł, na czworakach, węsząc i warcząc, niczym zwierzę. Miał futro, miał kły, miał pazury.

A potem przez ciemne, deszczowe chmury, przebił się blask księżyca i zobaczył ją.
Wyglądała dokładnie jak w szpitalu. W dzień, w którym widział ją po raz ostatnim, nim rak zabrał ją z tego świata.

Czekała na niego. Z uśmiechem na bladej, wymęczonej chorobą twarzy. A on podszedł, gdy wyciągnęła do niego rękę. Rękę nadal pokłutą przez szpitalne igły.

- Żyj. Nie daj się pożreć Wilkowi.

Powiedziała, ale nie był to jej głos. Tylko głos jakiejś kobiety.

- Żyj i ratuj życie.

Teraz już nie był wilkiem, lecz sobą. Tylko odrobinę młodszym. Za sobą poczuł czyjąś obecność. A potem, kierowany impulsem, odwrócił się i zobaczył czarną postać w masce.

Wilk!

A potem, nim zdążył zareagować, Wilk zdjął maskę i Daryll zobaczył swoje własne odbicie. W lustrze. Widział swoje ręce. Były całe we krwi. Znikał z nich nóż. Widział rzekę i matkę, swoją matkę, osuwającą się powoli po skarpie przy ich pensjonacie. I mocne światło, które przegoniło go z miejsca. Skoczył w bok, przypominając sobie moment, gdy ostrze noża przebijało ciało matki.
Wilk!

Widział mężczyznę, którego uratował w lesie. Stał przy nim, pomiędzy drzewami i trzymał w rękach maskę wilka. A potem wyciągnął ją w stronę Darylla śmiejąc się, niczym szaleniec.

Ale ręce Darylla nie sięgnęły po maskę. Miał je zajęte. Trzymał w nich bijące serce. Serce ociekające krwią. Wylewającą się z żył. I serce przemówiło do niego, głosem Debry.

- Nie martw się. To nie byłeś ty.

A kiedy spojrzał na dół, na swoją dłoń, ujrzał, że serce ociekające czerwienią, ma teraz twarz jego matki. I to było za dużo. Obudził się z wrzaskiem uświadamiając sobie, że właśnie spadł z krzesła w szpitalu.

BRYAN CHASE

Bryan nie pamiętał, kiedy i gdzie zasnął, ale musiał śnić.

Szedł ulicą. Ale domy były na niej dziwne. Stare, opuszczone, z powybijanymi oknami. I wszystkie wyglądały jak pensjonat "Niedźwiedź i sowa".

Pod nogami chrzęściło szkło. Bryan miał nagie stopy więc kaleczył się na ostrych kawałkach, ale nie zważał na to, tylko szedł przed siebie.

Do Todda.

Rudzielec stał na końcu ulicy i ciskał kamieniami w szyby pensjonatu. Śmiał się przy tym i wrzeszczał.

- Daryll ciągnie fiuty, a Wigwam - jego siostra - ma cipę w poprzek!

Głos Todda niósł się po ciemnej ulicy. Wbrew sobie Bryan podszedł do przyjaciela, który odwrócił się w jego stronę. W jego głowie widać było wielką dziurę. Blade oczy patrzyły prosto na Chase'a.

- Zostawiłeś mnie - wyszeptał Todd płaczliwym głosem. - Zostawiłeś na pewną śmierć.

To był sen. Cholerny koszmar.

Todd uśmiechnął się, a na twarz, z dziury w czaszce, spłynęła mu gęsta, niemal czarna, krew.

- Ale nie gniewam się - powiedział trup. - Nie gniewam. Bo on tutaj jest. Idzie po was. Idzie po wszystkich. I będzie zabijał, rósł, sycił się, karmił wami wszystkimi. Tak jak mną.

I wtedy na środku ulicy pojawiła się postać. Falująca czerń z wilczą maską zamiast twarzy. Powoli, z nożem w ręce, postać ruszyła w stronę Bryana. A ten stał, bo nie mógł się ruszyć. Nie mógł się ruszyć, bo nadspodziewanie silne ręce Todda przytrzymywały go w miejscu, chociaż Bryan szarpał się dziko, z całych sił i rozpaczliwie.

Czarna postać Wilka podeszła do niego. Nie spiesząc się. Wyciągnęła rękę z nożem w jego stronę, ale nie wbiła ostrza. Zamiast tego zastukała nim w czaszkę Bryana, która zawdzięczała, niczym pusta.

I ten dźwięk wyrwał go ze snu, gdy zorientował się, że faktycznie go słyszy. Dobiegający zza drzwi.
Był w swoim mieszkaniu. Zasnął gdzieś, gdzie siedział, a teraz, skołowaciały i oszołomiony realistycznym koszmarem, zdawał sobie sprawę, że ktoś jest pod drzwiami. Słabe stukanie i bolesny jęk dochodziły stłumione przez drzwi. Ktoś chyba bełkotał jego imię.

Świtało.

BART SPINELI

Barta obudziło uczucie, że nie jest sam w swoim pokoju. Przez chwilę leżał, wsłuchując się w odgłosy padającego deszczu i skrzypienie mebli. A potem usłyszał szept przy swoim uchu.

- Bart.

Czyjeś ręce przytrzymały go przy łóżku. Docisnęły do materaca. Unieruchomiły, chociaż był tak przerażony, że nie miał sił walczyć.

Jego pokój rozświetlił dziwny poblask. Światło rozmyte i rozmigotane, jakby dochodzące gdzieś z głębin, spod wody. I w tym świetle Bart zobaczył stojącą postać. Kogoś w wilczej masce. Kogoś, za kim tłoczyły się inne sylwetki i postacie. Rozmazane. Rozmigotane. Rozmyte. Niewyraźne.

- Bart.

Po raz trzeci powtórzyła zjawa i sięgnęła do twarzy ściągając maskę. I Bart ujrzał twarz Darylla Singeltona. Z krzywym, okrutnym uśmiechem. Z żółtymi, demonicznymi oczami. Z zębami, które wyglądały jak kły drapieżnika.

Daryll uśmiechnął się, a potem, na oczach oniemiałego ze zgrozy Barta wbił sobie samemu nóż w pierś i krojąc, szarpiąc i tnąc, wydobył w strugach krwi serce. Pulsujące, rozlewające wokół krew serce. Serce na którym Bart ujrzał twarze. Zniekształcone, próbując wyrwać się na wolność przez mięsistą strukturę organu.

A potem Daryll zawył. Zawył przeciągle, rytmicznie, jak wilk, aby potem jego wycie przemieniło się w zawodzenie … sygnału jakiegoś pojazdu uprzywilejowanego, przejeżdżającego pod domem.

Było już jasno. Musiał wstawać do szkoły. A to wszystko, krew, Daryll i inne dziwadła, były tylko wytworem jego udręczonego umysłu.


ANASTASIA BIANCO

Anastasia też śniła. We śnie schodziła po schodach do gabinetu ojca. Wabiona stukotem maszyny do pisania, niczym ćma przez światło.

To, że śni, Ann uświadomiła sobie, gdy weszła do pracowni rodzica.

Wszystko było w niej dziwne. Ociekało krwią. ściany, meble, podłoga pokryta była strumykami czerwieni. Ojciec też tam był. Wisiał na suficie, z twarzą siną od zadzierzgniętej pętli. Jego wybałuszone oczy wpatrywały się w Ann z martwotą, w której jednak czaiło się coś więcej. Coś złowrogiego. Złośliwego.

Czując wstręt Anastasia przeszła przez przesiąknięty krwią dywan. Jej stopy grzęzły w ciepławej, czerwonawej cieczy. Czuła jej zapach. Intensywny, żelazisty.

I wtedy go ujrzała.

Postać w masce stojącą w rogu. Wilcza paszcza wpatrywała się w nią, jak w jagnię do pożarcia.

- Zasługujecie na śmierć. Wszyscy.

Wyszeptał Wilk, a jego szept Ann słyszała tuż koło ucha.

- Będę jadł. Jadł, aż nie zostanie nikt w tym przeklętym mieście.

Wilk zdjął maskę i ujrzała twarz szeryfa Hale'a. Całą we krwi i szyderczo uśmiechniętą.

A potem budzik uwolnił ją od tego koszmaru.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172