|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
14-02-2019, 15:17 | #181 |
Reputacja: 1 | Rozwój sytuacji po ubiciu Legata Malpais był... niespodziewany. Zarówno zmartwychwstanie ich towarzysza Harrisa, jak i cały ten bunt, który zaskutkował obaleniem Otyłego Pana, jak nazywali Marcusa niewolnicy. Kto by przypuszczał, że Otyły Pan wykaże się tak wielką bezczelnością, aby uprowadzać żonę jednemu z centurionów gwałtem i przemocą? Najwyraźniej częścią jego szaleństwa była niezachwiana pewność siebie. Nic to. Nic to. Byli wolni. Stracili White'a, Fenga, Key'a i Barry'ego, ale większość z nich przetrwała i teraz mogła cieszyć się pewną wolnością. Pewną, bo gdzie teraz pójść i nie wejść pod noże legionowych asasynów? To że zabójcy zostaną wysłani było pewne. Jeżeli nie przez któregoś z centurionów to przez samego Cezara, kiedy dotrą do niego wieści o wydarzeniach w Malpais. Utangisila nauczył się dość o Legionie, aby być tego całkowicie pewien. - Pójście gdziekolwiek poza pustynią i dalej do Teksasu to pewne użeranie się ze skrytobójcami Legionu. - rzekł Utang - Tam.. - wskazał na mapie drogę do Teksasu - Nie spodziewają się, że tam pójdziemy. A jak już wyruszą to pustynia zrówna ich z nami. Nie będą mieli pomocy tak jak my jej mieć nie będziemy. Nie będą mieli uszu i oczu, tak jak my nie będziemy ich mieli. Będziemy równi wobec pustyni i Śmierci. Pozostając tutaj będziemy zawsze zmagać się z okolicą. - Choć to niesłychane żyją tam, na pustyni, ludzie. Można znaleźć wodę i żywność. Trzeba jednak się bardzo dobrze przygotować na wielkie trudności. Ostatnio edytowane przez Stalowy : 14-02-2019 o 23:56. |
16-02-2019, 20:33 | #182 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Od początku wiedział, że to nie może się dobrze skończyć... Tylko że spodziewał się śmierci, najlepiej w walce, w miarę szybko i bezboleśnie, żeby nie musiał rozpamiętywać tego wszystkiego co się stało. Los jednak po raz kolejny puścił mu pierda prosto w twarz. Ryzykowali życie, kilku z nich nawet je straciło, sami załatwili całkiem sporo skurwieli z Legionu, a potem trafili z powrotem do pierdla, gdzie mieli oczekiwać na egzekucję. Cała ta przelana krew zdała się na nic. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz mieli jedną, wspólną celę. No i jedna osoba nie trafiła tu razem z nimi. Pierwszej nocy na próżno próbował zasnąć. Męczył się strasznie, co chwila zmieniając pozycję. Inni zresztą też długo nie spali, trwały rozmowy, adrenalina wciąż pulsowała im w żyłach. W końcu jednak po kolei zasnęli. Wszyscy... Wszyscy prócz Billy'ego. Nie wiedział która mogła być godzina, gdy uznał, że nie może już wytrzymać leżenia na pryczy. Gdyby mógł, poszedłby na jakiś spacer, gdyby miał, wypiłby jakąś flaszkę. Ponieważ jednak obie te opcje były nieosiągalne, zadowolił się siedziskiem w kącie celi i rozmyślaniem o wydarzeniach minionego dnia. Śmierć Barry'ego coś w nim zmieniła. Niby nie było to nic nowego w jego życiu niewolnika, kolejna bezsensowna ofiara Legionu. Znów poczuł bezsilność, tak jak wiele razy po bitwie o Cottonwood, czy później we Forcie. Zdał sobie jednak sprawę, że tym razem nie był bezsilny. Miał broń, walczących towarzyszy, mógł coś zmienić. Wreszcie mógł odpłacić pięknym za nadobne. Przez kolejne minuty doskonale rozumiał tych, którzy od początku chcieli zabić legata. Popędził wraz z nimi, przyłożył rękę do śmierci grubasa, a gdy ten padał zakrwawiony na ziemię, Sticky poczuł... Nic. Nie poczuł niczego. Żadnej radości, ulgi, dumy. Po prostu pustkę. Nie żałował tego gnoja, nie żałował, że był jednym z tych, którzy władowali w jego tłustą dupę kilka gram ołowiu, wiedział że facet na wszystko zasłużył, tylko... Nie potrafił się cieszyć jego śmiercią. Od tego momentu wszystko miało już być dobrze, ucieczka, happy end i w ogóle. Wskazywała nawet na to niespodzianka w stylu zmartwychwstałego Wade'a Harrisa. Wszyscy przecierali oczy ze zdziwienia, tylko jedna Laura zareagowała w miarę przytomnie, rzucając mu się na szyję. Billy po raz pierwszy tamtego dnia poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku, ale wtedy jeszcze się tym nie przejął. Znacznie gorzej było, gdy dziewczyna to samo zrobiła z przywódcą legionistów. To już wmurowało sanitariusza w ziemię. Niby wiedział o tym, że ma męża, ale nigdy nie pytał o żadne szczegóły. Z góry założył, że facet zmusił ją do tego, że to pewnie jakiś podstarzały, tłusty bogacz, który nie może, albo nie musi zabiegać o ożenek z damą z wysokiego rodu, a że się lubi od czasu do czasu zabawić, to na targu niewolników znalazł sobie młódkę, żeby mu dogadzała. Prawda okazała się jednak niemal dokładnie odwrotna, a Sticky nie potrafił jej zaakceptować. Drugiej nocy zmęczenie dało o sobie znać i sanitariusz zasnął po jakiejś godzinie leżenia. Niestety, jak zwykle w takiej sytuacji, odwiedziły go twarze umarłych. Najpierw kumple z dzieciństwa: Hickup, Clemenceu, Fatty i Japs. Potem polegli na Cottonwood: żołnierz, którego zastrzelili na jego oczach, smarkacz, który chciał zabić Utanga, napastnik, przed którym Billy'ego uratowała Igła, ta dziewczyna, której pomógł w popełnieniu samobójstwa, sanitariusz Myers, sierżant Taylor, Wilson, który skonał od ran. Tym razem zabrakło wśród nich Harrisa, ale na krzyżu zastąpił go Marius, legionista z Fortu, a zaraz po nim kolejne ofiary tamtego miejsca: Martha, Julia, ich dzieci, dwunastolatka z zagrody. A potem, niemal się tego spodziewał: Barry leży bez ducha, cały we krwi, Łazik z tym swoim kikutem i pustym wzrokiem wpatrzonym w niebo, Key z flakami wypływającymi na wierzch... Poderwał się i usiadł na pryczy. Ledwie powstrzymał się przed krzykiem. Nie budząc nikogo ponownie zajął miejsce w kącie i tak przesiedział do rana, drżąc na całym ciele. Apetyt zupełnie mu nie dopisywał tego dnia, jadł jakieś niewielkie ilości, ale większość porcji zostawała w misce. Pod wieczór poczuł tak duży ucisk na żołądku, że nie wytrzymał. Pochylił się nad wiadrem na nieczystości i wpychając sobie dwa palce do gardła, zmusił się do wymiotów. Trochę pomogło. Największy pożytek z tego był jednak taki, że chociaż na chwilę przestał rozmyślać o tym wszystkim co się stało. Wkrótce jednak twarze martwych kolegów wróciły, a on nie potrafił znieść ich widoku. Wiedział, że Barry zginął tylko dlatego, że on, sanitariusz, zamiast pilnować chłopaków w pierwszej linii, trzymał się tyłów. Przez to, gdy Jinx był ranny, a Igła zszywała jego i Lucky'ego, Sticky nie zdążył dobiec do potrzebującego. A Łazik i Key? Przecież trzymał się z tyłu z tego samego powodu, dla którego opuścił tą dwójkę. Powinien być z nimi, może by to coś dało, może pomógł by chociaż jednemu z nich? A tak wybrał pogoń za spódniczką, która... Zresztą, nie chciał o tym myśleć! Trzeciej nocy znów udało mu się zasnąć. O dziwo nie przyśniła mu się kolejna parada starych i świeżych trupów. Tym razem sen mógł nawet uchodzić za przyjemny. Ładna dziewczyna skakała, śmiała się, no super. Tylko, że był to nie kto inny jak Laura, o której Billy starał się nie myśleć. Po kolejnym nocnym przebudzeniu nie mógł jej jednak wyrzucić z głowy. Znów usiadł w swoim kąciku i żałował, że nie ma choć kropli alkoholu. Tego dnia w ogóle nie tknął jedzenia, co zwróciło na niego uwagę Igły, a potem także kilku innych współwięźniów. Próbowali go przekonać do tego, że jeść trzeba, ale on trwał w swoim uporze i miał zamiar trwać dalej, choćby tylko po to żeby zrobić im na złość. Wściekał się bowiem, że wtrącają się w nieswoje sprawy. Wszyscy zgodnie uznali go za płaczka, jęczącego po Cyrus, a on nie potrafiąc się przed nimi przyznać do winy za śmierć Barry'ego, Łazika i Keya, nie wyprowadzał ich z błędu. Nie był to zresztą taki znowu błąd, bo mieli w tej sprawie sporo racji. Trudno było mu się pogodzić z tym, że Laura to teraz Liwia. Podczas wizyt pary małżonków nie odezwał się ani razu, nawet nie opuścił swojego kąta, w którym spędzał czas nawet, gdy więźniowie byli sami. Przesiadywał tak całe dnie, pogrążony w czarnych myślach, odcinając się od reszty świata. W końcu jednak dotarło do niego, że okazał się zwykłym frajerem, jak ten rusek z opowieści rudowłosej, a w zasadzie nawet gorzej od niego. Bo niby co takiego łączyło go z Cyrus? Te kilka dni w podróży do Flagstaff, kiedy łkała za oficjalnie martwym Harrisem? Co to niby miało być? Znał przypadki dłuższych pobytów w burdelu. Zresztą on sam też nie wtedy się w niej zadurzył. To wszystko przez tą cholerną obietnicę. Pozwoliła mu przetrwać we Forcie, ale jednocześnie utrwalała w nim obraz Laury i tych kilku dni, aż wkrótce czuł jakby przeżyli razem całe pół roku. Dla niej jednak nie było to tak ważne. Ale czemu miałoby być? Trafiła pod opiekę bogatego przystojniaka, który najwyraźniej dbał o nią, jak o prawdziwą żonę. Musiał ją pewnie rozpieszczać różnymi dobrami, pewnie miała własną służbę, poznała życie, którego do tej pory znać nie mogła. Jakim sposobem, przez sześć miesięcy takiego luksusu, w jej głowie mogła chociaż pozostać pamięć o chuderlawym sanitariuszu, który pewnie dawno gryzł już glebę? Tak, to nie o to miał do niej pretensje. Nie mógł jej darować tego, że związała się z jednym z nich. Z tych krwiożerczych, lubujących się w przemocy i cudzym cierpieniu potworów, którzy zamienili w koszmar życie tak wielu osób. Wszyscy oni są skurwielami, którzy zasługują tylko na śmierć w cierpieniu. Gdy tak myślał przed oczami stanęła mu twarz Mariusa, legionisty który uratował mu życie... * * * * * Nie było tak źle, jak być mogło... Śniadanie było całkiem smaczne, Billy nawet trochę żałował, że nie zostaną na obiedzie. Teraz znajdowali się na środku placu, gdzie przed chwilą odczytano im wyrok o banicji i za chwilę mieli opuścić pieprzone Malpais już na zawsze. Niektórzy, w tym Sticky, kończyli pakowanie plecaków, upewniając się, że wszystko jest na miejscu. Otaczała ich eskorta, która miała wyprowadzić z miasta, to co zostało z Drużyny B. W pewnym momencie sanitariusz kątem oka dostrzegł parę zgrabnych nóg, stojących tuż obok niego. Nie podniósł jednak wzroku, udając że czegoś zawzięcie szuka w swojej torbie. Nie uszło jego uwadze, że zanim podeszła do niego, zamieniła słowo z każdym z jego towarzyszy, zaczynając od Harrisa. To mu uprzytomniło, że nawet nie licząc centuriona, to nie on prowadził w wyścigu do jej serca. O dziwo na tą myśl jedynie uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. - Billy... - usłyszał jej głos. Tego już nie mógł zignorować. Zapiął torbę, wstał i spojrzał na jej twarz, na której chyba po raz pierwszy zobaczył autentyczny smutek. Nie żal, nie rozpacz, jak wtedy po ukrzyżowaniu Harrisa, ale smutek. - Słuchaj... - zaczęła, ale on nie dał jej dokończyć. - W porządku - powiedział uśmiechając się. - Mongoidalny ryj przegrywa z takim ciachem, to jasne - sam się zdziwił jak lekko potrafi o tym mówić. - I nie rób tutaj scen, bo ten cholerny skrzypek jeszcze nie dotarł. Parsknęła śmiechem, na co on zareagował jeszcze szerszym bananem na twarzy. Zrobiła ruch, jak gdyby chciała go objąć, ale on szybko cofnął się o krok. - Co to to nie. Teraz masz męża - powiedział, nieudolnie udając oburzenie. - Wtedy w zbrojowni ci to nie przeszkadzało. - Wtedy na to nie patrzył, a co ważniejsze, jeszcze nie rządził tym miastem, które chciałbym opuścić z głową w jednym kawałku, jeśli pozwolisz - wyciągnął w jej stronę dłoń, którą ona po chwili uścisnęła. - Tylko nie daj się tam zabić, pamiętaj o obietnicy. - Trzymaj się. Podniósł z ziemi torbę oraz plecak, odwrócił się i ruszył za resztą kompanii, nie odwracając się ani razu. Poczuł dziwną ulgę, że zostawia to wszystko za sobą. Malpais, Legion, Liwię, złożoną jej obietnicę. Nic z tych rzeczy już nigdy nie wpłynie na jego życie. Nigdy. |
17-02-2019, 23:02 | #183 | |
Reputacja: 1 |
| |
17-02-2019, 23:53 | #184 |
Reputacja: 1 | Pogadanka Tytusa to przerobiony cytat z kapitana Bomby, odc 57. Krzyk rozniósł się echem po więziennej celi. Jinx natychmiast się obudził, gotowy do działania. Gdzie ranny? W co dostał? Jak dawno? Wróć… nie był w Kanionie, to Malapis. Ale jedno, co łączyło te dwa miejsca, to Strzyga. Dopadła Sticky’ego. Następnego dnia Jinx podszedł do kompana i wyłożył mu swoje sposoby na walkę z nocnymi koszmarami. -Sticky, też miałem koszmary. W Kanionie nazywaliśmy to Strzygą. Stworem, który przychodzi w nocy i próbuje udusić. Dopadała każdego. Moja rada – nie myśl za dużo. Skoncentruj się na każdej rzeczy, którą wykonujesz. Na każdej. Glównie na tych najbanalniejszych, które wykonujesz automatycznie. Jak pozwalasz, żeby mózg pracował za ciebie podczas jedzenia czy chodzenia, to masz czas na myślenie o błędach przeszłości, zrypanej teraźniejszości i o tym co może się złego stać w przyszłości. Koncentrując się na chwili obecnej, rozpraszasz negatywne myśli. Skup się na tym, jak twoje stopy czują podłogę, jak smakuje jedzenie, jakich wrażeń dostarcza chodzenie, jaki ton głosu maja ludzie. Zwracaj uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Zajmij czymś umysł. Inaczej Strzyga wróci. Jinx miał nadzieję, że to pomoże. Kilka miesięcy wcześniej… Wszystkie koty siedziały wyprostowane na krzesłach i wpatrywały się w kapitana Tytusa. Tego wieczora mogli mu zadawać dowolne pytania. Głównie były to prośby o informacje o wojsku, ale gdy te tematy się wyczerpały, zaczął się szereg nieco głupszych pytań. -Panie kapitanie, czy prowadził pan kiedyś po pijaku? -Nie zaprzeczam. -A co by pan zrobił, gdyby się pan dowiedział, że pańska siorka opierdala kiełbachy legionistom? -Jeżeli jeszcze raz zadasz mi kiedyś to kretyńskie pytanie, wiedząc, że nie mam siostry, to przysięgam, a resztę tępych chujów biorę na świadków, że upierdolę ci łeb jak kretoszczurowi! Ale dzisiaj mam dobry humor i odpowiem ci na to pytanie: Jeżeli się kochają, to chuj z nimi. Obecnie. Kochali się. Nic dodać nic ująć… ~Jeszcze tylko wpierdol i wolność!~ pomyślał Vernon krótko przed chłostą. -To co? Do Texasu? |
17-02-2019, 23:55 | #185 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Loucipher : 20-02-2019 o 07:45. Powód: Usunięcie spornej części posta. |
18-02-2019, 22:19 | #186 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
19-02-2019, 16:06 | #187 |
Reputacja: 1 | Drużyna B Chłopaki dłuższą chwilę siedzieli nad mapą. Wpierw ustalili, że Teksas będzie najlepszym miejscem na podróż. Ktoś mógłby powiedzieć, że dotknęło ich zbiorowe szaleństwo - wszak większy kawał (czy nawet całość?) Texasu i rejonów Midwest / Great Plains było istnym "Wastelandem Wastelandów", targanym przez większość roku potężnymi, pustynnymi cyklonami. Nie było żadnych faktów, żadnych "twardych" informacji o tym, co było po drugiej stronie... i czy w ogóle była jakaś druga strona. Plotki głosiły, że dawne Bractwo Stali z Zachodniego Wybrzeża posłało za tą kurzawę aż trzy ekspedycje, budując w tym celu nawet wielkie sterowce. Ktoś mógłby powiedzieć, że to był głupi ruch - o losach tych ekspedycji nie słyszano już nigdy, a lwia część technologii, zasobów i ludzi przepadła razem z nimi... co bezpośrednio przyczyniło się do sromotnej klęski Bractwa w wojnie z NCR. Były też inne ploty. O armii okrutnych rajdersów z rejonów dawnej Louisiany. O supermutantach, które migrowały do Texasu i Midwest po klęsce Mistrza. O rajdach plemion i rajdersów z New Mexico i Arizony, które podobno naprzykrzały się jakimś Teksańczykom w czasach, kiedy pogoda była lepsza (i na długo przed tym, jak Legion Cezara podbił te plemiona). O potworach, jakie nie widziano nigdzie indziej. O plemionach szalonych, barbarzyńskich nomadów grasujących po pustyni. Wreszcie o samej grozie Pustyni Teksańskiej, o Morzu Wydm i o ich bezdrożach, cyklonach i burzach piaskowych. Inne kierunki jednak odpadły dość szybko. Meksyk był zasłonięty podobnym Morzem Wydm, co Teksas (ba, był częścią tej olbrzymiej pustyni) i nie było żadnej pewności co do czegokolwiek po drugiej stronie - bo nikt się tam nie pchał. Jedyne pogłoski traktowały o gangach rajdersów, którzy byli jeszcze gorsi niźli ci z dawnych Zjednoczonych Stanów Ameryki. Colorado... jedyna łatwa droga prowadziła obok Santa Fe na północ, prosto do Dog City - dawnego Denver. Miasta "dzikich ruin", w dodatku zajętego przez Legion. Próba przedarcia się do ziem NCR czy na Pustkowie Mojave była równie beznadziejna - oznaczałaby przejście praktycznie przez całą Arizonę, serce Legionu, może nawet zahaczając o Flagstaff. Utah było niewiele lepszym kierunkiem - oprócz opowieści o relatywnie niskim poziomie radiacji i zniszczeń oraz o obecności przyjaznych tubylców z miasta New Canaan (dawnego Ogden), to był cholernie daleko, też trzeba by było przejść kawał "imperium" legionistów, a na miejscu było sporo plemion dzikusów - z czego niektóre zachowywały się jak bandy raidersów. Ponadto był jeszcze jeden argument. Harris o nim wspomniał. Nie ufał Legionowi. Uważał, że ktoś pośle za nimi grupę asasynów - specjalnie szkolonych, elitarnych legionistów. W wiadomym celu. Ich ekipa narobiła za dużo szumu tu i ówdzie. Nawet, jeśli Tales nie posłałby ich w tajemnicy przed żoną, to równie dobrze mogliby to zrobić Valerius, Dracus, albo ktoś inny. Ci ludzie znali ziemie Legionu jak własną kieszeń, byli u siebie i mieli ludność po swojej stronie. Nikt nie odważyłby się pomóc banitom (jeśli wieści by się rozeszły... a pewnie się rozejdą). Nikt by po nich nie płakał, nie mścił się i nie dochodził sprawiedliwości. Nawet Tales. Dlatego Texas był jedynym rozsądnym kierunkiem - był najbliżej i prowadził z dala od ziem Legionu. Ponadto, jak zauważył Utangisila, groza pustyni równie mocno dotknęłaby ścigających, co ściganych. A opowieści o absolutnej morderczości można było sobie wsadzić gdzieś... wszak potwory i ludzcy nomadzi jakoś na tych wydmach żyli. Nie mogło być tak źle... prawda? Ustalili też, że miasto-twierdza Malpais de facto było położone obok skrzyżowania międzystanowej czterdziestki a lokalnej drogi numer pięćdziesiąt trzy - między doszczętnie ogołoconymi, zanikającymi pod pustynią ruinami mieścin Milan, Grants i San Rafael. Nie mogli cofnąć się za bardzo na zachód. Byli wciąż obserwowani przez zwiadowców Legionu. Mogli iść na południe, na "twarde" Pustkowie, gdzie zaraz na zachód był dawny park El Malpais... ale to miejsce było owiane złą sławą. Złowieszcze, czarne skały ponoć pełne były paskudnich critters, które zapuszczały się wszędzie wokół. Wyglądało na to, że Teksas był im pisany. Może zostawiając ich tak daleko na wschód od miasta i skał, w sercu Pustkowi, Legion "mimowolnie" skazywał ich na śmierć. A przynajmniej we własnym mniemaniu. Powrót równał się śmierci, przedarcie przez El Malpais czy Pustkowia to samo, Pustynia Teksańska pewnie też. Niemniej jednak wybór był oczywisty. Zeszli z wzniesienia, wracając na trakt, którym przybyli z zachodu. Szli dalej międzystanową czterdziestką na wschód. Harris wspomniał, że droga ta okazyjnie była używana do handlu. Bardzo okazyjnie. Mało która karawana była w stanie przedrzeć się przez Morze Wydm, już nie mówiąc o jakiś tam podróżnikach. Ta wyraźna kreska na mapie w rzeczywistości była zachowana w koszmarnym stanie, dużo gorzej niż nawet jezdnie Mojave czy Kalifornii. Pozasypywana czarnym żwirem lub wydmami piasku, tylko co jakiś czas dawała o sobie znać pordzewiałą barierką czy plamą spękanego, czy nawet pokruszonego asfaltu. Ale była. Wcześniej ten rejon miał sporo więcej dróg, zaczynających się od wioski McCartys. Były tu nawet pola uprawne i sporo gospodarstw rozsianych po całym rejonie. Teraz wszystko było przysypane piachem i żwirem. Wyglądało jak każdy inny Wasteland... Tego dnia nie zaszli już zbyt daleko. Już i tak cholerni skurwiele w spódniczkach prowadzili ich przez blisko dwadzieścia kilosów. Pogoda była jednak dobra (czyli panowało zachmurzenie, a jednocześnie nie sypało piachem w mordę), a na horyzoncie nie było żadnych niespodzianek, więc wykorzystali to by odejść od Malpais najdalej, jak mogli. Jeszcze dziesięć kilosów nim mieli dosyć. Według mapy i oceny otoczenia, byli jakieś pół km od skraju Flower Mountain, w ruinach punktu obsługi podróżnych. W większości był - jakżeby inaczej - częściowo zasypany piachem. Ale jeden kawałek jakimś cudem ostał się przed nawałnicą (albo po prostu dmuchało za mocno). Stacja paliw. Wojownicy sprawdzili miejscówę. Była "czysta", o dziwo. Nie było też świeżych śladów bytowania kogo lub czegokolwiek. Wydawała się być dobrym miejscem na popas. Nie to, żeby mieli luksus wyboru... Archibald Brufford To była pechowa wyprawa. Bardzo pechowa. Gizmo wpadł na kolejny "wspaniały" pomysł - zorganizował "wielką karawanę". Sześciu handlarzy (w tym Gizmo i jego "Spluwy i Gnaty"), dwanaście braminów... i tylko dziesięciu pomocników/strażników (w tym Archibald Brufford, będący kolegą Gizma). Wyruszyli z ich Dog City, ich domu. Odwiedzili najpierw Boulder (skąd raczej trzeba było szybko czmychać), potem poszli na południe międzystanową dwudziestką piątką. Na początku szło nieźle. Wyprawa przynosiła niezłe kokosy w Colorado Springs i Pueblo. To była rubież ziemi Legionu, więc wszyscy kupowali. Broń, amunicja, pancerze, materiały wybuchowe - wszystko schodziło jak woda. I wtedy właśnie do łba Gizma uderzyła woda sodowa. Zostawił część towaru, nakupował za to żywności i wody. Miał ambitny plan dostarczenia ich do miasta-twierdzy Malpais, po drodze zahaczając o możliwych klientów w Santa Fe i Albuquerque. Większości handlarzy z ekipy ten pomysł się nie spodobał. Albo mieli dosyć, albo nazwali Gizma wariatem. Tym bardziej, że Gizmo chwalił się, jakoby "znał tamtejszego legata". Z "wielkiej karawany" został tylko jeden inny handlarz - rupieciarz o ksywie Tinker. Za to strażników została większość, w tym Archibald. Gizmo dobrze płacił. Problemy już zaczęły się przed Santa Fe. Pogoda była wietrzna. W okolicy Morza Wydm groziło to burzą piaskową. Ale parli dalej. Gizmo nie odpuszczał, a sakwę z kapslami miał głęboką. Samo Santa Fe było już kompletną katastrofą. Prawie całe miasto było zasypane, wręcz pogrążone w wydmach. Jedynie szczyty szkieletów po budynkach i słupach krzywo wystawały spod gór piachu. Wtedy też pogoda popsuła się, z godziny na godzinę sprowadzając coraz cięższą burzę. Szybko się pogubili, a Bruffordowi ledwo udało się skryć w jednej z tych wystających ruin. Jakimś cudem go nie zasypało. Przeżył. Ale po całej reszcie nie było ani śladu... podobnie jak po jego pękatej torbie z kapslami od Gizma. Szukał jej kilka godzin, ale po takiej nawałnicy nie można byłoby odnaleźć stada braminów, co mówiąc o byle torebce. Wiedział, że musi uciekać... ale nie wiedział gdzie. Rozpacz go o mało co nie przygniotła. Obrał jeden z kierunków, starając się uciec jak najdalej od Morza Wydm. Wędrował tak przez kilka dni, praktycznie zużywszy wszystkie pozostałe zapasy. Chudnął w oczach, a Słońce i desperacja mieszały mu w głowie. Wreszcie, najpierw wyszedł z tej piaszczystej ziemi śmierci na "normalne" Pustkowie. Niewiele lepsze, ale przynajmniej nie groził mu tutaj pylisty sztorm (raczej...), a i gdzieniegdzie widać było coś innego niż wydmy. Wreszcie, na ostatkach sił, dotarł... dokądś. Jakaś przedwojenna wioska. "Cubero, New Mexico". Dużo jednak po niej nie zostało... W jednej z ruin znalazł coś, jakieś "jedzenie" i "wodę", porzucone przez kogoś. Ledwo utrzymał to w żołądku... ale dało mu siłę jeszcze na ten dzień, albo dwa, albo trzy. Może. Nic więcej w tych ruinach nie było... ale nieco dalej widział jakąś górę, a obok niej resztki jakiejś asfaltówki i plac z jakimiś ruinami budynków i wrakami samochodów. Lulu Baxter Siedziała na tej cholernej górze już ponad rok. Trzynaście jebanych miesięcy. Wszystko zaczęło się, kiedy ten śmieszny Legion Cezara przybył do Dog City. Było to parę lat temu, jeszcze nie za czasów Lulu. Stada dzikich psów, te pojebane dzikusy z plemienia Hangdogs i inni tubylcy trzymali tych pseudo-Rzymian z dala. Na początku. Potem przybył ten ich rzeźnik, "legat" o imieniu Lanius, którego nazywają "Monstrum ze Wschodu". A wraz z nim cała armia. Pobili i złamali Hangdogs, a potem część z nich wcielili do Legionu, a resztę zabili. Innych rozpędzili na cztery wiatry. W zasadzie to postępowali jak każda inna banda rajdersów, a Baxter mogła by do nich dołączyć - gdyby nie fakt, że byli trochę za bardzo restrykcyjni. Nie można było chlać, ćpać, robić co się podoba... I nie lubili kobiet, traktując je jak bydło. Kobieta nie miała tam nawet szans na to, by się wybić albo osiągnąć status siły, jak u rajdersów. A Lulu nie uśmiechało się być klaczą rozpłodową dla jakichś pojebanych oblechów. Nie miała zamiaru skończyć jako niewolnica. I wielu innych ludzi z Colorado myślało podobnie. Zbierali się w Grand Junction. Resztki zbiegów z dzikich plemion, gangi rajdersów, paru lokalsów nie chcących płacić Legionowi "daniny" i ograniczać swoich interesów w imię tego, co pierdolił jakiś frajer ze szczotką na łbie. Zebrali się pod przewodnictwem Wrednego Eda. Niebywały kolo. Stary i szpetny jak noc, ale miał gadane - bo jakby nie miał, to by nie zebrał ludzi z trzech "światów" i nie trzymał ich w kupie, i to nawet bez wzajemnych mordów, gwałtów i grabieży. Ale był chujowym dowódcą. Kiedy Legion przez te kilka lat zabezpieczył rubież i ogarnął co mógł ogarnąć z Denver i Boulder oraz wcielił Colorado Springs i Pueblo, to wziął się i za nich. Góry mogły kryć ich tylko przez jakiś czas, a ten obsrany skurwiel Lanius był zbyt uparty i za cwany. Wreszcie "Wredna Armia" poszła w rozsypkę. Grand Junction zostało wzięte praktycznie z marszu. Ed i wielu innych salwowało się ucieczką. I tak wszystkich wyłapano i skończyli na krzyżach, stosach palonych opon albo z łbami zatkniętymi na piki. Prawie wszystkich. Niektórzy, jak Lulu Baxter, zdołali uciec. Z torbami pełnymi zrabowanych zapasów i jednym w miarę żwawym braminem spieprzyła tak daleko, jak mogła, jakimś cudem umykając tym cholernym skautom. Wreszcie wlazła na jakąś jebaną górę, "Flower Mountain", i... cóż, została. Zaczynał się "sezon" na te turbo-cyklony. Prawie cały Midwest, kawał Colorado, Texas... wszystko pokryło się tumanem fruwającego piachu. Nie mogła wyściubić nosa dalej niż na te ruiny wiosek na zachodzie. I tak sobie żyła przez ten rok, odchodząc powoli od zmysłów. Nie było tutaj nikogo. Było za to towarzystwo "zwierzątek". Mnóstwo stworów czmychało przed tą kurzawą i część z nich chciała najeść się Lulu do syta. Spała z bronią w ręku i z otwartymi oczyma, zakrytymi goglami. Krowę straciła w drugim miesiącu - obskoczyły ją srebrne gekony. Sporo mięsa poszło na zmarnowanie, bo Baxter jakoś nigdy nie miała okazji porządnie nauczyć się sztuki przetrwania. Ale wciąż miała torby z prowiantem i wodą, grzebała też po ruinach. Trafiła się jej nawet jakaś karawana, którą dopadły przerośnięte modliszki, a później ze dwóch zwiadowców z tego jebanego Legionu. Nie można było wybrzydzać, tylko strzelać, dobijać i grabić. Jak to Raider. Ostatnio pogoda się poprawiła. Nieprzerwane miesiące wiatru, piasku, walki o życie i powolnego wariowania. Ze dwa tygodnie temu wszystko ustało. Mogła zszabrować okolicę. I nie było nic do szabrowania. Z niepokojem zdała sobie sprawę, że kończyła jej się woda i prowiant. Wielkie niegdyś torby i juki sflaczały jak pęknięte baloniki. Za to pod koniec jednego dnia, zastanawiając się, czy się zastrzelić czy udać na Pustkowie aby ją dorwał Legion czy potwory (czy ci jebani nomadzi), chyba coś jej się przywidziało. Grupa... podróżników? Widziała ze szczytu zapyloną, popękaną lornetką (a raczej wciąż "sprawną" połową), jak zajmowali teren tej starej stacji paliw w dawnym punkcie obsługi podróżnych. Byli obładowani sprzętem, zapasami i bronią. I nieźle zmęczeni, najwidoczniej szli szybkim tempem od świtu.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 19-02-2019 o 18:16. |
20-02-2019, 20:33 | #188 |
Reputacja: 1 | Lulu i Sticky za potrzebą cz.1 [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QzcpUdBw7gs[/MEDIA]
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR Ostatnio edytowane przez Amduat : 20-02-2019 o 20:35. |
20-02-2019, 20:47 | #189 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Lulu i Sticky za potrzebą cz.2 Billy zaśmiał się serdecznie. Pomimo trudnych początków ich znajomości, polubił dziewczynę. Było w niej coś znajomego, coś co przypominało mu dom. Tak, świetnie by się wpasowała w ulice Reno. Nawet jeśli brakowało jej niektórych klepek, ale kto tam miał ich komplet? - Jedyny wart uwagi łup jest tam - wskazał na zachód. - Dzień szybkiego marszu stąd. Co prawda znaczna część posiadłości wyleciała w cholerę, ale coś na pewno zostało. Jeśli potrafisz się przedrzeć przez kilka kohort zbrojnego luda, nie możesz zmarnować takiej okazji - znów zaśmiał się głośno, po czym przechylił podarowaną mu manierkę i pociągnął z niej zdrowo. Napój bogów… - Więcej nie mam, uważaj - musiała skomentować, ale bez złości. Prędzej z rozbawieniem, patrząc jak ciągnie trunek z wprawą rasowego opoja. Serce samo rosło od patrzenia. Chłopaki też lubili dać w palnik… kiedyś. - Nie przechylaj za mocno. W środku jest pająk. Jeśli go połkniesz to się zatrujesz bo jadowity jak diabli… ale poprawia smak berbeluchy - dodała tonem informacji. Turystycznej. Sanitariusz mało się nie udławił na wieść o śmiertelnym niebezpieczeństwie spoczywającym na dnie naczynia. Zakaszlał tylko głośno, gdy część specyfiku dostała się nie w tą dziurkę, co trzeba. Oddalił manierkę od twarzy i mrużąc jedno oko starał się wypatrzeć co jest w środku, ale w ciemności nie miał na to najmniejszych szans. - Mówisz serio? - spytał głupio. - Słyszałem o samogonie pędzonym na ogonach gekonów, albo na wielkich modliszkach, ale żeby na pająku? - raz jeszcze zajrzał do środka, chociaż wiedział, że to bezcelowe. Kobieta po raz kolejny rozłożyła bezradnie ręce. - Kto wybrzydza ten nie pije - rzuciła mądrością życiową, ledwo powstrzymując śmiech i zachowując względną powagę - Mieliśmy w bandzie jednego takiego świra z Pustkowi. Wychowany w podobnie zadupnej norze jak ta tutaj. Od niego to przejęłam, myślałeś że dlaczego ma taki malinowy posmak? Skąd ja bym ci tu kurwa maliny wytrzasnęła? Ogonówka jest paskudna, jak kwas z akumulatora, pająkówka lepsza - dodała tonem eksperta. Billy wyciągnął rękę z manierką, by oddać Lulu jej własność, ale gdy ona po nią sięgnęła, cofnął rękę. Wpatrzył się w naczynie, jak gdyby podziwiał jakieś wyjątkowe dzieło sztuki, poruszył bezgłośnie ustami, a na koniec wzruszył ramionami i łyknął raz jeszcze. - Chyba jestem bardziej spragniony niż myślałem. Kobieta odwróciła głowę w bok, memlając coś pod nosem. Kręciła przy tym karkiem, zgrzytnęła też raz zębami. Wydawało się że z kimś rozmawia i to nie z Billym. - Tak, za długo… - przyznała w pewnym momencie, przenosząc uwagę na towarzysza - Będą cię szukać, ci twoi. Wkrótce. Minęło za długo. Zatrzymaj manierkę, na dobry sen - zmieniła pozycję z siadu do kucek, garbiąc przy tym plecy i naciągając kaptur na łeb - Szczanie tyle nie trwa. - Nie widziałaś mojego sprzętu, to nie wiesz ile może trwać - zażartował. - Gdybyś zmieniła zdanie to propozycja jest wciąż aktualna - sanitariusz wciąż siedział opierając się o wyschnięte drzewo. - A właśnie że widziałam - wycelowała palec w środek jego piersi, błyskając zębami spod kaptura - Patrzyłam ci przez ramię, czy nic nie kombinujesz. Rozmiar nie ma znaczenia, technika się liczy, tak ludzie gadają, ale kto by ich słuchał - domamrotała, zerkając na czaszki. - Ludzie są głupi - uznał Billy. - Technika liczy się u kobiet, u facetów… - wzniósł zaciśniętą pięść w górę. - Wiem co mówię - łyknął z manierki. - Co teraz? Mam zamknąć oczy i policzyć do stu żeby nie zobaczyć w którą stronę odchodzisz? Chyba dotknęła drażliwego tematu, jak każdy dotyczący męskiego przyrodzenia i jego właściciela. - Jak nie technika to… bazujesz na rozmiarze? Myślisz, że źle widziałam? - wydęła wargi - To pokaż, a potem idź do swoich, nie odwracając się...tylko tym razem zapnij najpierw rozporek. - Niestety tego widoku nie rozdaję za darmo - odrzekł uśmiechnięty sanitariusz. - Raczej masz kompleksy i się wstydzisz - blondyna widziała sprawę kompletnie inaczej. - Skoro tak mówisz - westchnął. - A ty masz jakieś kompleksy? - Daj spokój, niczego nowego nie zobaczę. Co tak łatwo poddajesz pole? - postukała palcami o piach - Kompleksy są dla słabeuszy, po co mi one? Ty też się ich lepiej pozbądź, szkoda życia. Chcesz przejść przez to co ci zostało skupiając się na minusach? Lepsze plusy… no chyba że mówimy o teście na HIV. - HIV, a co to takiego? Jakiś rodzaj testu ciążowego? Jest taki specjalny napar, który rozwiązuje problem, wiele razy widziałem jak się go robi. - Nie wiem - przyznała z rozbrajającą szczerością - Stary Ed miał takie powiedzenie, podobno jakaś choroba, tyle wiedział. Tym się zajmujesz? Wyskrobujesz kobiety wieszakiem popodaniu znieczulającej berbeluchy? - Nie, po prostu w moim domu napatrzyłem się na takie zabiegi - o dziwo uznał to wspomnienie za całkiem przyjemne. - Moja specjalizacja jest inna, chociaż w pewnym sensie zbliżona do tego fachu. - Do skrobania kobiet wieszakiem? - pytanie Baxter nie zawierało ironii. Przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę, rozglądając się po okolicy. Powinna już dawno się zebrać, wracać na bezpieczny teren. Zamiast tego ciągnęła rozmowę z kimś kogo lepiej byłoby… -Czym się w takim razie zajmujesz, kiedy nie uciekasz akurat przed Legionem? - rzuciła nowym pytaniem wciąż pozostając w miejscu. - Łatam tych, których Legion podziurawił - odpowiedział Billy, a po chwili zdrowo mu się odbiło. - Konował - dedukcja przebiegła szybko i w miarę trafnie. Chłop wydawał się w porządku, albo dobrze udawał. Dał jednak żarcie, a to sporo na tych pustkowiach - A pozostali? - Oni lubią dziurawić legionistów - padła krótka odpowiedź. - Pilnujesz języka, po co? - zaśmiała się szczekliwie - Ja jestem jedna, was większa grupa. Trochę zaufania jeśli chcesz abym z wami poszła na wschód. Góra nie jest taka zła, lepsza niż rzucanie się w ciemno na minę. Albo wieszak - dodała, zagryzając wyciągniętym z kieszeni sucharem. Sticky uśmiechnął się. Z każdą chwilą lubił ją coraz bardziej. - Nie wiedziałem, że wciąż rozważasz dołączenie do nas - rzekł na usprawiedliwienie. - Jednak jeśli chciałaś poznać odpowiedzi, nie oferując żadnych w zamian, to nie powinnaś chować pistoletu do kabury. Jeśli chodzi o mnie, możesz pytać o co chcesz, odpowiem na wszystko, jeśli odwdzięczysz się tym samym. Ale jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o pozostałych to jest na to tylko jeden sposób. Sama ich zapytaj. - Przecież ci powiedziałam co tu robię, wolisz jak ktoś celuje do ciebie z broni niż dawał wódkę? - Zawiesiła wzrok na sypiącym się budynku - Jak to sobie wyobrażasz? Mam wejść tam, pomachać, usiąść w kółeczku trzymając się za ręce i opowiedzieć historie życia? Chyba rzeczywiście masz coś z głową - prychnęła żując przy tym zapamiętale. - Wódkę wolę od wszystkiego - odpowiedział. - Chociaż jak tak pomyśleć, to kulka we łbie jest skuteczniejszym sposobem na zamartwianie się. Ale na razie nie skorzystam. A jak wyobrażałaś sobie ewentualne dołączenie? Objawisz się w środku dnia i powiesz “oto jestem”, czy też potrafisz się tak dobrze maskować, że nikt się nie zorientuje, że jesteś pośród nas? - uśmiech nie znikał z jego twarzy, trudno było wywnioskować czy mówi poważnie, czy też żartuje. Może on sam też tego nie wiedział? - Myślałam że wpakuję ci się do plecaka, przy okazji wyżerając zapasy… i nie trzeba będzie łazić na własnych nogach. Pełen luksus. To co, mam tam wejść teraz i rzucić “kochanie wróciłam? Gdzie kurwa ten jebany obiad, leszczu? Miałeś cały dzień żeby coś garnąć, a ty znowu zaćpałeś mordę”? - Jesteś dorosła, możesz robić co chcesz, ale gdybym miał coś doradzić, to proponowałbym puścić mnie przodem, inaczej zamiast chętnych uśmiechów może cię przywitać salwa z wszelkiego rodzaju pukawek. Chociaż nie, na uśmiechy nie licz tak czy inaczej. - Zawsze mogę cię zabrać jako jeńca - znalazła alternatywę, całkiem poważną i rozważną - Zabiorę do jaskini, dam szczotkę do czyszczenia dywanu. Jesli jesteś konowałem musisz sporo dla nich znaczyć. Dziwne że puszczają cię samopas. Chyba że już nas obserwują. - uśmiechnęła się pod nosem - Zawsze się znajdzie taki co czystym przypadkiem akurat podejdzie do okna kiedy dzieje się coś co go kurwa nie dotyczy, inaczej by się posrał z frustracji. - Możesz - Billy pogłaskał trzymaną na kolanach strzelbę - spróbować, ale nim napiszesz list z żądaniem bajecznego okupu w postaci rocznych zapasów żywności dla pułku wojska, wiedz że w grupie jest jeszcze dwóch konowałów. Nie dostaniesz za mnie złamanego kapsla - uśmiechnął się szerzej. - Potrzebujesz stymulacji? - wskazała ruchem brody na mizianą spluwę - Dotyku solidnego sprzętu? A może się czymś denerwujesz, co? Chciałam cię zaprosić do siebie, ale widzę nie preferujesz towarzystwa kobiet. Przyznaj, że do nich podchodzisz tylko z wieszakiem. - I z nożem w rękawie i z pistoletem w bucie. Z wami nigdy nie wiadomo - łyknął z manierki raz jeszcze. - Uuuu, złe wspomnienia? - Baxter się rozpromieniła szczerą, niewymuszoną uciechą - Podbijałeś do laski, a ta ci dorobiły nowy otwór w żopsku… albo puściła w samych skarpetkach i jeszcze nasłała chłoptasia. Stąd ta paranoiczna ostrożność? - podrapała się po nosie obgryzionym kawałkiem sucharka - Chcesz mi ożenić kosę, po to ci kumple? Aby ktoś trzymał jak będziesz mnie rżnąć od gardła po rów? - końcówka wyszła jej dość cynicznie. - Naprawdę myślisz, że po to tylko marnowałbym dwie paczki sucharów? - uśmiech na chwilę zniknął z jego twarzy, ale zaraz pojawił się z powrotem. - Co do paranoicznej ostrożności… Cecha wrodzona. Tam skąd pochodzę, albo jesteś paranoikiem, albo sztywniakiem. A co do laski, to hajtnęła się z kolesiem, który najchętniej widziałby mnie na krzyżu - sam się zdziwił jak lekko potrafi o tym mówić, chyba się wstawił. - Jeszcze jakieś urocze pytanka? - spytał łagodnym tonem. - To zła kobieta musiała być - skiwtowała po dłuższej chwili - Co nie zmienia faktu że za bycie sztywniakiem-paranoikiem powinni dawać jakieś ulgi podatkowe, albo dofinansowanie. Rękę czy tam rentę… i inne żółte papiery - pochyliła się, opierając dłonie o piach przez co zawisła twarzą tuż nad twarzą medyka tak że czuła na skórze wydychane przez niego powietrze - Czujesz się niekomfortowo? Chcesz zadać jakieś urocze pytanko? - Tylko jedno - oznajmił, a następnie niemal szeptem powiedział: - Co ty właściwie chcesz osiągnąć? - Szczęście, wieczny dobrobyt i dorobić się własnej plantacji, żeby móc przesiadywać wieczorami na gangu wilii i pić piwo - odpowiedziała równie cicho, przybliżając łeb że prawie zetknęli się nosami - Ewentualnie, od biedy, wystarczy żeby nikt więcej do mnie nie strzelał, co jest mało prawdopodobne, ale pomarzyć można. Od tego jeszcze nikt nie utył. - Muszę cię zmartwić, nie mam ani plantacji, ani wilii, ani nawet piwa - uśmiech powoli znikał z jego twarzy. - Ale miałem na myśli tu i teraz. Głowa w kapturze przekrzywiła się, aż chrupnął kark. Wróciła na poprzednią pozycję, pocierając nosem o drugi nos, powolnymi ruchami. Przez resztę ciała Lulu przeszedł dreszcz. Żywy, ciepły człowiek, stuprocentowo prawdziwy. - No i co z tego? Też ich nie mam - szepnęła ochryple, sunąc nosem aż do męskiego ucha i w dół, ku żuchwie. Węszyła przy tym chciwie, łowiąc prawie zapomniany zapach. Wreszcie wysunęła język i przejechała nim po policzku rozmówcy od kącika ust aż po kącik oka lewej strony twarzy - Teraz rozmawiamy, dawno tego nie robiłam. Chyba jakoś tak to leciało. - Każda twoja rozmowa się tak kończy? - on też dawno tego nie robił, prawie zapomniał jak to jest. Obóz w Modoc, szkolenie, Mojave Outpost, Cottonwood, Flagstaff, Fort, Malpais… Ile to już czasu minęło? - Może jednak nie powinnaś poznawać reszty? - Boisz się że ich sprowadzę na złą drogę? - zaśmiała się, pocierając policzkiem o jego policzek i mrużąc z przyjemności oczy. Kości nie były tak przyjemnie miękkie - Elementy wywrotowe należy trzymać z dala od prawych i sprawiedliwych obywateli? - złapała zębami płatek sterczącego ucha, skubiąc lekko - Rozmawiam… pierwszy raz. Od trzynastu miesięcy… Sue, John i Otto się nie liczą, chodzi o… kogoś z krwi. Nie kości. - Albo oni ciebie - sięgnął dłońmi do jej bioder i przysunął bliżej siebie, sadzając ją na swoich udach. - Ale najbardziej martwi mnie to, że rano nie będą mieli siły maszerować. “Kurwa, stary, w co ty się znowu pakujesz? Mało ci?” spytał sam siebie. “No co? To nic poważnego” odpowiedział. “Och, doprawdy?” padło kolejne pytanie. “Doprawdy” zapewnił. - Oni czy ty? - rozsiadła się wygodnie, uciszając mamroczące potępiająco za uchem towarzystwo. Co jej szkodziło? Już się wkopała, a przerywanie w połowie nie wyglądało zdrowo. Nic się nie stanie, zintegrują się i każde pójdzie w swoją stronę. Żadna filozofia… ponoć. - Właśnie powiedziałeś że mnie tam zajadą, jeśli pójdę się przywitać… niezła reklama - parsknęła, oplatając go nogami i krzyżując je w kostkach za jego plecami. Dla równowagi ramionami oplotła go za szyję, wpijając się w gadające usta. Z początku nieśmiało, badawczo… aż do momentu, gdy rozzuchwaliła się na tyle by przycisnąć go do siebie i wzmocnić badanie organoleptyczne do momentu przypominajacego chęć zjedzenia drugiej strony, zamiast całowania. Nie wiedzieć kiedy jego ręce powędrowały wyżej. Jedna spoczęła na jej szyi, druga na plecach, obie zaś przycisnęły jej ciało do jego, tworząc nierozerwalny węzeł. Poddał się jej całkowicie, oddał jej inicjatywę, a sam czerpał tylko dziką przyjemność. Przypomniał sobie tamten postój na drodze z Cottonwood do Flagstaff z Laurą, ale teraz było inaczej. Teraz nie miał wyrzutów sumienia, teraz nie chciał ich mieć, wiedział że tym razem się nie cofnie. Jeśli wszystko znów miało skończyć się tak samo, a znając przewrotność losu Sticky’ego, tak właśnie będzie, to przynajmniej skorzysta z okazji. Czując lekkie ugryzienie odruchowo cofnął głowę. - Powiedziałem, że to ty zajedziesz ich - wysapał. - A ja zawsze jestem zmęczony w drodze - nie czekając na odpowiedź wpił się w jej usta ponownie. Nie zdążyła odpowiedzieć, nie dał jej szansy. Smak, zapach i gorąco topiły myśli, sprawiając że mózg się wyłączał, a górę przejmowały odruchy. Dotyk burzył krew, wprawiał serce w rytm równie szalony jak to, co właśnie Baxter wyprawiała, na wyścigi całując gościa poznanego kwadrans wcześniej i szarpiąc za jego ubranie aby je zdjąć. Gdzieś w bok poleciał oderwany guzik, bo po co je rozpinać. - Nie musisz wstawać - mruknęła przerywając pocałunek po to aby ściągnąć mu przez głowę koszulę. Ledwo to zrobiła, zabrała się za swoje ubranie, odrzucając płaszcz na bok aby dało się na nim położyć. Kamienisty teren źle oddziaływał na skórę pleców. Nie przeszkadzał jej, skupił się na podziwianiu otwierającego się przed nim widoku. Gdy tylko pozbyła się koszulki jego ręce znów znalazły się na jej ciele, pilnie studiując nowopoznane terytorium. Przysunął się do jej szyi i obsypał ją pocałunkami, a nawet kilkoma delikatnymi ugryzieniami. Potem zaczął schodzić niżej. - Podobno nie jadasz ludzi - sapnęła przez urywany oddech czując podgryzienia. Odpowiedziała na nie głośniejszym pomrukiem, wbijając paznokcie w jego plecy. Pociągnęła go za sobą, kładąc się na płaszczu i wpijając się wygłodniale w rozchylone wargi. Dłońmi na zmianę szarpała za swoje spodnie, to za spodnie wesołka, aż zjechały poniżej bioder i tam się zatrzymały. Gorzej było z jej ubraniem, operowane samymi nogami buty nie chciały przejść przez nogawki. Wyszarpała jeden i na tym zakończyła, bo zabrakło cierpliwości. Dawała się dotykać i sama odpowiadała na pieszczoty zachłannymi ruchami dłoni, ust i języka. Pędzili jak na złamanie karku, jakby dokądś się spieszyli, ale czy to mogło dziwić skoro poznali się ledwie kilkanaście minut wcześniej? Pozwolił jej ogołocić się również z dolnej połowy odzieży, pomógł jej to samo zrobić ze swoją. Jednocześnie pochylony nad nią, nieustannie pieścił jej ciało swoimi wargami i dłońmi, które wędrowały od góry do dołu i z powrotem, jak gdyby nie mogły się nasycić, a chciały spróbować wszystkiego naraz. Wreszcie wszedł w nią, a jej cichy jęk stłumił długim pocałunkiem. Miarowymi ruchami zaczął dążyć w stronę wielkiego finału. Skrzypienie resztek ubrań i sprzetu wpierw powolne, przyspieszało, tak jak przyspieszały oddechy. W tle rozchodził się klekot czaszek uwiązanych do spodni, ale to nie było ważne. Nie dało się myśleć, gdy zmysły bombardowały tak przyjemne bodźce. Kobieta szorowała plecami po kurtce, próbując pamiętać o zachowaniu ciszy. Chwytała twarz, szyję i ramiona kochanka dłońmi, błądząc po nich na ślepo, a złączone usta tłumiły coraz głośniejsze pojękiwania. Szybko, na wariata, bez zbędnych wstępów - tak jak lubiła. Każdy ruch bioder medyka ku dołowi kwitowała zadowolonym pomrukiem, w pewnej chwili zakleszczając go nogami w pół. Robiło się gorąco, coraz goręcej aż do momentu gdy ciało na dole wygięło się w rozedgrany łuk, wciągając spazmatycznie powietrze i orząc paznokciami po wszystkim co było w zasięgu. Głęboko oddychał leżąc na jej nagim ciele. Odgarnął z jej czoła mokre od potu kosmyki, a potem pocałował raz jeszcze. Gdy oderwał się od słodkich ust, głowę położył pod jej brodą i zastygł w bezruchu, jeśli nie liczyć unoszonych oddechem ramion. Wpatrywał się gdzieś na bok, w ciemność, a tysiące myśli, które dotąd trzymane były z daleka przez rosnące podniecenie, galopowały teraz przez jego głowę, rozrywając zwoje mózgowe nie gorzej niż paznokcie Lulu jego plecy. - No i co? - spytał. - Rozmiar czy technika? Na odpowiedź musiał trochę poczekać, blondynka leżała sflaczała na plecach, rozleniwiona i wzięcie się w garść nie było jej priorytetem. Mechanicznym ruchem głaskała go po głowie i plecach, tym razem delikatnie, ciesząc się z błogiej nicości pośrodku pustki, z oddychajacym ciężarem na piersi. - Suchary - odpowiedziała nieobecnie, uśmiechając się w noc - Masz niezłe suchary. - Mówisz o jedzeniu, czy o żartach? [i]- A masz jeszcze jedzenie? - spytała z rozbawieniem, podkładając ramię pod głowę i coś się nie kwapiąc aby wstawać - Serio myślisz że tam zajeżdżę twoich kumpli? Bez przesady… zresztą jak tam, będziesz jutro w stanie maszerować, czy zostajesz na dłużej? - Dzisiaj rano nie byłem w stanie maszerować, a jakoś pokonałem te trzydzieści kilometrów - oznajmił. - Musiałabyś się jeszcze sporo napocić, by mnie tu zatrzymać - podniósł głowę i spojrzał na nią. - A i tak byś nie został - powiedziała bez wyrzutu, za to z nostalgią - Tu nie ma sensu zostawać, jest tylko głód, śmierć i ciągły wiatr. Samotność, pustka, ból dupy egyzstencjalny. Pójdę z tobą… z wami. Za wami, na razie. Jeżeli będziesz pamiętał o sucharach. - Nie da się o nich zapomnieć - stwierdził z udawanym żalem. - Jeden dzień, a już mam ich dosyć - uśmiechnął się. - Dobrze, że dziś nieco urozmaiciłem dietę - przejechał jej palcem po policzku. - Gustujesz w padlinie? Warto zapamiętać - zmrużyła oczy, mocniej zaciskając uda wokół jego pasa - Któraś konkretna świeżość preferowana, czy jak leci i co się nawinie? - Nie wybrzydzam, ale gdy mi coś zasmakuje potrafię się tym zajadać na okrągło - złożył krótki pocałunek na czubku jej brody. - Chyba mnie podrywasz - Lulu zadumała się, albo nieźle blefowała. Obecność drugiego ciała działała drażniąco, ciężko szło ją zignorować, nie żeby miała zostać zignorowana. - Ale to jeszcze muszę się upewnić - po prostym stwierdzeniu do głosu znów doszły usta i języki, przejmując władanie nad rozumem za pomocą tego co w życiu najprzyjemniejsze. * * * * * W końcu zdołali się od siebie oderwać i podnieść na nogi. W ciemności niełatwo było znaleźć brakujące części garderoby, ale po paru minutach oboje przywdziali komplet swoich strojów. Billy największe problemy miał ze znalezieniem swojego "nowego" kapelusza, który został rzucony gdzieś na bok, nawet nie pamiętał kiedy. Sprawdził jeszcze raz czy na pewno wziął wszystko: nóż, pistolet, strzelba, to było najważniejsze. Tą ostatnią przewiesił sobie przez ramię, a następnie wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. Chwyciła ją z pewnymi oporami, co nie uszło jego uwadze. Przyciągnął ją do siebie, objął w pasie i pocałował czule w czoło. - To co, idziemy? - zapytał. Kiwnęła głową, więc ruszyli w stronę stacji, z której dobywało się światło. Minęli stare, pordzewiałe dystrybutory i podeszli pod drzwi. Sticky pokazał dziewczynie żeby się zatrzymała i poczekała. Uśmiechnął się przy tym do niej. Sam wszedł do budynku, rozejrzał się po swoich towarzyszach i powiedział, starając się być głośniejszym od toczących się rozmów: - Nie zgadniecie co znalazłem na zewnątrz. Odwrócił się i wyciągnął do Lulu rękę w geście zapraszającym ją do środka. Ta trochę nieśmiało przekroczyła próg, stając w świetle pod uważnym wzrokiem członków drużyny B. - Nazywa się Lulu i mieszka tu. Dobrze zna okolicę i wyznaje się na miejscowej pogodzie, tornadach i takich tam sprawach - przedstawił ją. |
22-02-2019, 13:28 | #190 |
Reputacja: 1 |
|