Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-02-2019, 15:17   #181
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Rozwój sytuacji po ubiciu Legata Malpais był... niespodziewany. Zarówno zmartwychwstanie ich towarzysza Harrisa, jak i cały ten bunt, który zaskutkował obaleniem Otyłego Pana, jak nazywali Marcusa niewolnicy.
Kto by przypuszczał, że Otyły Pan wykaże się tak wielką bezczelnością, aby uprowadzać żonę jednemu z centurionów gwałtem i przemocą?
Najwyraźniej częścią jego szaleństwa była niezachwiana pewność siebie.
Nic to. Nic to.
Byli wolni. Stracili White'a, Fenga, Key'a i Barry'ego, ale większość z nich przetrwała i teraz mogła cieszyć się pewną wolnością.

Pewną, bo gdzie teraz pójść i nie wejść pod noże legionowych asasynów?
To że zabójcy zostaną wysłani było pewne. Jeżeli nie przez któregoś z centurionów to przez samego Cezara, kiedy dotrą do niego wieści o wydarzeniach w Malpais. Utangisila nauczył się dość o Legionie, aby być tego całkowicie pewien.

- Pójście gdziekolwiek poza pustynią i dalej do Teksasu to pewne użeranie się ze skrytobójcami Legionu. - rzekł Utang

- Tam.. - wskazał na mapie drogę do Teksasu - Nie spodziewają się, że tam pójdziemy. A jak już wyruszą to pustynia zrówna ich z nami. Nie będą mieli pomocy tak jak my jej mieć nie będziemy. Nie będą mieli uszu i oczu, tak jak my nie będziemy ich mieli. Będziemy równi wobec pustyni i Śmierci. Pozostając tutaj będziemy zawsze zmagać się z okolicą.

- Choć to niesłychane żyją tam, na pustyni, ludzie. Można znaleźć wodę i żywność. Trzeba jednak się bardzo dobrze przygotować na wielkie trudności.
 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 14-02-2019 o 23:56.
Stalowy jest offline  
Stary 16-02-2019, 20:33   #182
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Od początku wiedział, że to nie może się dobrze skończyć...

Tylko że spodziewał się śmierci, najlepiej w walce, w miarę szybko i bezboleśnie, żeby nie musiał rozpamiętywać tego wszystkiego co się stało. Los jednak po raz kolejny puścił mu pierda prosto w twarz. Ryzykowali życie, kilku z nich nawet je straciło, sami załatwili całkiem sporo skurwieli z Legionu, a potem trafili z powrotem do pierdla, gdzie mieli oczekiwać na egzekucję. Cała ta przelana krew zdała się na nic. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz mieli jedną, wspólną celę. No i jedna osoba nie trafiła tu razem z nimi.

Pierwszej nocy na próżno próbował zasnąć. Męczył się strasznie, co chwila zmieniając pozycję. Inni zresztą też długo nie spali, trwały rozmowy, adrenalina wciąż pulsowała im w żyłach. W końcu jednak po kolei zasnęli. Wszyscy... Wszyscy prócz Billy'ego.

Nie wiedział która mogła być godzina, gdy uznał, że nie może już wytrzymać leżenia na pryczy. Gdyby mógł, poszedłby na jakiś spacer, gdyby miał, wypiłby jakąś flaszkę. Ponieważ jednak obie te opcje były nieosiągalne, zadowolił się siedziskiem w kącie celi i rozmyślaniem o wydarzeniach minionego dnia.

Śmierć Barry'ego coś w nim zmieniła. Niby nie było to nic nowego w jego życiu niewolnika, kolejna bezsensowna ofiara Legionu. Znów poczuł bezsilność, tak jak wiele razy po bitwie o Cottonwood, czy później we Forcie. Zdał sobie jednak sprawę, że tym razem nie był bezsilny. Miał broń, walczących towarzyszy, mógł coś zmienić. Wreszcie mógł odpłacić pięknym za nadobne. Przez kolejne minuty doskonale rozumiał tych, którzy od początku chcieli zabić legata. Popędził wraz z nimi, przyłożył rękę do śmierci grubasa, a gdy ten padał zakrwawiony na ziemię, Sticky poczuł... Nic. Nie poczuł niczego. Żadnej radości, ulgi, dumy. Po prostu pustkę. Nie żałował tego gnoja, nie żałował, że był jednym z tych, którzy władowali w jego tłustą dupę kilka gram ołowiu, wiedział że facet na wszystko zasłużył, tylko... Nie potrafił się cieszyć jego śmiercią.

Od tego momentu wszystko miało już być dobrze, ucieczka, happy end i w ogóle. Wskazywała nawet na to niespodzianka w stylu zmartwychwstałego Wade'a Harrisa. Wszyscy przecierali oczy ze zdziwienia, tylko jedna Laura zareagowała w miarę przytomnie, rzucając mu się na szyję. Billy po raz pierwszy tamtego dnia poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku, ale wtedy jeszcze się tym nie przejął. Znacznie gorzej było, gdy dziewczyna to samo zrobiła z przywódcą legionistów. To już wmurowało sanitariusza w ziemię.

Niby wiedział o tym, że ma męża, ale nigdy nie pytał o żadne szczegóły. Z góry założył, że facet zmusił ją do tego, że to pewnie jakiś podstarzały, tłusty bogacz, który nie może, albo nie musi zabiegać o ożenek z damą z wysokiego rodu, a że się lubi od czasu do czasu zabawić, to na targu niewolników znalazł sobie młódkę, żeby mu dogadzała. Prawda okazała się jednak niemal dokładnie odwrotna, a Sticky nie potrafił jej zaakceptować.

Drugiej nocy zmęczenie dało o sobie znać i sanitariusz zasnął po jakiejś godzinie leżenia. Niestety, jak zwykle w takiej sytuacji, odwiedziły go twarze umarłych. Najpierw kumple z dzieciństwa: Hickup, Clemenceu, Fatty i Japs. Potem polegli na Cottonwood: żołnierz, którego zastrzelili na jego oczach, smarkacz, który chciał zabić Utanga, napastnik, przed którym Billy'ego uratowała Igła, ta dziewczyna, której pomógł w popełnieniu samobójstwa, sanitariusz Myers, sierżant Taylor, Wilson, który skonał od ran. Tym razem zabrakło wśród nich Harrisa, ale na krzyżu zastąpił go Marius, legionista z Fortu, a zaraz po nim kolejne ofiary tamtego miejsca: Martha, Julia, ich dzieci, dwunastolatka z zagrody. A potem, niemal się tego spodziewał: Barry leży bez ducha, cały we krwi, Łazik z tym swoim kikutem i pustym wzrokiem wpatrzonym w niebo, Key z flakami wypływającymi na wierzch...

Poderwał się i usiadł na pryczy. Ledwie powstrzymał się przed krzykiem. Nie budząc nikogo ponownie zajął miejsce w kącie i tak przesiedział do rana, drżąc na całym ciele. Apetyt zupełnie mu nie dopisywał tego dnia, jadł jakieś niewielkie ilości, ale większość porcji zostawała w misce. Pod wieczór poczuł tak duży ucisk na żołądku, że nie wytrzymał. Pochylił się nad wiadrem na nieczystości i wpychając sobie dwa palce do gardła, zmusił się do wymiotów. Trochę pomogło.

Największy pożytek z tego był jednak taki, że chociaż na chwilę przestał rozmyślać o tym wszystkim co się stało. Wkrótce jednak twarze martwych kolegów wróciły, a on nie potrafił znieść ich widoku. Wiedział, że Barry zginął tylko dlatego, że on, sanitariusz, zamiast pilnować chłopaków w pierwszej linii, trzymał się tyłów. Przez to, gdy Jinx był ranny, a Igła zszywała jego i Lucky'ego, Sticky nie zdążył dobiec do potrzebującego. A Łazik i Key? Przecież trzymał się z tyłu z tego samego powodu, dla którego opuścił tą dwójkę. Powinien być z nimi, może by to coś dało, może pomógł by chociaż jednemu z nich? A tak wybrał pogoń za spódniczką, która... Zresztą, nie chciał o tym myśleć!

Trzeciej nocy znów udało mu się zasnąć. O dziwo nie przyśniła mu się kolejna parada starych i świeżych trupów. Tym razem sen mógł nawet uchodzić za przyjemny. Ładna dziewczyna skakała, śmiała się, no super. Tylko, że był to nie kto inny jak Laura, o której Billy starał się nie myśleć. Po kolejnym nocnym przebudzeniu nie mógł jej jednak wyrzucić z głowy. Znów usiadł w swoim kąciku i żałował, że nie ma choć kropli alkoholu.

Tego dnia w ogóle nie tknął jedzenia, co zwróciło na niego uwagę Igły, a potem także kilku innych współwięźniów. Próbowali go przekonać do tego, że jeść trzeba, ale on trwał w swoim uporze i miał zamiar trwać dalej, choćby tylko po to żeby zrobić im na złość. Wściekał się bowiem, że wtrącają się w nieswoje sprawy. Wszyscy zgodnie uznali go za płaczka, jęczącego po Cyrus, a on nie potrafiąc się przed nimi przyznać do winy za śmierć Barry'ego, Łazika i Keya, nie wyprowadzał ich z błędu.

Nie był to zresztą taki znowu błąd, bo mieli w tej sprawie sporo racji. Trudno było mu się pogodzić z tym, że Laura to teraz Liwia. Podczas wizyt pary małżonków nie odezwał się ani razu, nawet nie opuścił swojego kąta, w którym spędzał czas nawet, gdy więźniowie byli sami. Przesiadywał tak całe dnie, pogrążony w czarnych myślach, odcinając się od reszty świata.

W końcu jednak dotarło do niego, że okazał się zwykłym frajerem, jak ten rusek z opowieści rudowłosej, a w zasadzie nawet gorzej od niego. Bo niby co takiego łączyło go z Cyrus? Te kilka dni w podróży do Flagstaff, kiedy łkała za oficjalnie martwym Harrisem? Co to niby miało być? Znał przypadki dłuższych pobytów w burdelu. Zresztą on sam też nie wtedy się w niej zadurzył. To wszystko przez tą cholerną obietnicę. Pozwoliła mu przetrwać we Forcie, ale jednocześnie utrwalała w nim obraz Laury i tych kilku dni, aż wkrótce czuł jakby przeżyli razem całe pół roku.

Dla niej jednak nie było to tak ważne. Ale czemu miałoby być? Trafiła pod opiekę bogatego przystojniaka, który najwyraźniej dbał o nią, jak o prawdziwą żonę. Musiał ją pewnie rozpieszczać różnymi dobrami, pewnie miała własną służbę, poznała życie, którego do tej pory znać nie mogła. Jakim sposobem, przez sześć miesięcy takiego luksusu, w jej głowie mogła chociaż pozostać pamięć o chuderlawym sanitariuszu, który pewnie dawno gryzł już glebę? Tak, to nie o to miał do niej pretensje. Nie mógł jej darować tego, że związała się z jednym z nich. Z tych krwiożerczych, lubujących się w przemocy i cudzym cierpieniu potworów, którzy zamienili w koszmar życie tak wielu osób. Wszyscy oni są skurwielami, którzy zasługują tylko na śmierć w cierpieniu.

Gdy tak myślał przed oczami stanęła mu twarz Mariusa, legionisty który uratował mu życie...

* * * * *

Nie było tak źle, jak być mogło...

Śniadanie było całkiem smaczne, Billy nawet trochę żałował, że nie zostaną na obiedzie. Teraz znajdowali się na środku placu, gdzie przed chwilą odczytano im wyrok o banicji i za chwilę mieli opuścić pieprzone Malpais już na zawsze. Niektórzy, w tym Sticky, kończyli pakowanie plecaków, upewniając się, że wszystko jest na miejscu. Otaczała ich eskorta, która miała wyprowadzić z miasta, to co zostało z Drużyny B.

W pewnym momencie sanitariusz kątem oka dostrzegł parę zgrabnych nóg, stojących tuż obok niego. Nie podniósł jednak wzroku, udając że czegoś zawzięcie szuka w swojej torbie. Nie uszło jego uwadze, że zanim podeszła do niego, zamieniła słowo z każdym z jego towarzyszy, zaczynając od Harrisa. To mu uprzytomniło, że nawet nie licząc centuriona, to nie on prowadził w wyścigu do jej serca. O dziwo na tą myśl jedynie uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.

- Billy... - usłyszał jej głos.

Tego już nie mógł zignorować. Zapiął torbę, wstał i spojrzał na jej twarz, na której chyba po raz pierwszy zobaczył autentyczny smutek. Nie żal, nie rozpacz, jak wtedy po ukrzyżowaniu Harrisa, ale smutek.

- Słuchaj... - zaczęła, ale on nie dał jej dokończyć.

- W porządku - powiedział uśmiechając się. - Mongoidalny ryj przegrywa z takim ciachem, to jasne - sam się zdziwił jak lekko potrafi o tym mówić. - I nie rób tutaj scen, bo ten cholerny skrzypek jeszcze nie dotarł.

Parsknęła śmiechem, na co on zareagował jeszcze szerszym bananem na twarzy. Zrobiła ruch, jak gdyby chciała go objąć, ale on szybko cofnął się o krok.

- Co to to nie. Teraz masz męża - powiedział, nieudolnie udając oburzenie.

- Wtedy w zbrojowni ci to nie przeszkadzało.

- Wtedy na to nie patrzył, a co ważniejsze, jeszcze nie rządził tym miastem, które chciałbym opuścić z głową w jednym kawałku, jeśli pozwolisz - wyciągnął w jej stronę dłoń, którą ona po chwili uścisnęła.

- Tylko nie daj się tam zabić, pamiętaj o obietnicy.

- Trzymaj się.

Podniósł z ziemi torbę oraz plecak, odwrócił się i ruszył za resztą kompanii, nie odwracając się ani razu. Poczuł dziwną ulgę, że zostawia to wszystko za sobą. Malpais, Legion, Liwię, złożoną jej obietnicę. Nic z tych rzeczy już nigdy nie wpłynie na jego życie. Nigdy.
 
Col Frost jest offline  
Stary 17-02-2019, 23:02   #183
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację

Igła straciła kontrolę nad tym co się działo. Łatała Luckiego niemal w amoku, z trudem widząc przez spływające z oczu łzy. To była jej wina.. Czemu zwlekała? Powinna być z nimi cały czas. Ręce odruchowo zakładały opatrunek, starając się połapać porozrywane ciało. Za szybko… nie zdąży. Musiała zdążyć. Patrzyła jak oddech Maxa się stabilizuje, już zaciskała supeł, gdy obok niej osunął się MJ. Za szybko… za szybko… poderwała się i ruszyła dalej. Kolejny szew, kolejny opatrunek… zerkała w stronę Luckiego upewniając się, że nie dzieje się mu nic złego.

Ktoś podniósł ją za ramię. Nie zdążyła zawiązać… ale nie było czasu. Wybuchy zdawały się dochodzić do niej ze wszystkich stron. Wystrzały, krzyki. Kurczowo ściskała w dłoni strzelbę, biegnąc za resztą. Kiedy zamknęła torbę lekarską? Nie była pewna. Wyprowadzono ją na dziedziniec i wiedziała, że musi biec dalej. Trzymała się blisko MJ’a i Luckiego. Bała się, że nie pozszywała ich wystarczająco sprawnie, że coś może się im stać. Gdy zostali otoczeni niemal przywarła do mężczyzn, nie wiedząc co ma robić. Czy to był już ich koniec? Nie chciała… nie chciała by coś im się stało. Chciała ich bronić… bronić za wszelką cenę.

Poczuła jak ktoś przemknął obok niej, chwilę potem był okrzyk Cyrus i nagle… Nagle wszystko się skończyło. Potem były baty, sądy… ale żyli, byli razem i panował względny spokój.



Pogawędka w więzieniu
Igła, Max, MJ, Sticky, Utang, MG


Sticky, jak każdego dnia od czasu bitwy, siedział w kącie na wymoszczonym przez siebie siedzisku. Za główny i jedyny “budulec” posłużył mu tradycyjnie koc, który ściągnął z własnej pryczy. Jego część spoczywała na podłodze, pod tyłkiem sanitariusza, a reszta chroniła przed zimnem oparte o ścianę plecy. Nogi Billy podciągnął pod siebie, a na kolanach oparł obie ręce. Czasami tylko je z nich zdejmował, by wykonać ruch przypominający masaż nadgarstków. Generalnie przedstawiał dość żałosny widok. Odkąd ich ponownie zamknęli, nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Choć kładł się równo ze wszystkimi, gdy inni się budzili, on już siedział na swoim miejscu w kącie. Nie odzywał się prawie wcale, a jadł jeszcze mniej. Tego dnia nawet nie zaszczycił spojrzeniem swojej miski. Jego oczy wpatrzone były w ciemny sufit.
Igła powoli zjadła swój posiłek. Nadal była wymęczona po ostatnich walkach. Tyle śmierci… tyle ran. Czy naprawdę było warto? Westchnęła ciężko i odstawiła pustą miskę. Dobrze, że chociaż pozwolono się im przebrać. Mając na sobie całkiem nieźle pasujące spodnie i koszulkę na ramiączkach, czuła się dużo lepiej niż w za dużym, zakrwawionym stroju legionisty. Zaskoczona zobaczyła, że jedna miska nadal jest nieruszona, a Kitty znów siedzi w swoim kącie. Zgarnęła jego jedzenie i podeszła do mężczyzny.
- Powinieneś jeść by mieć siły. - Postawiła obok niego miskę i przysiadła się obok. - Nie wiadomo co nas dalej czeka.
Max spojrzał w ich stronę i pokiwał głową, zgadzając się z Igłą - trzeba się zmusić. Nie możesz opaść z sił. Dasz im kolejny powód, aby Cię męczyli - zauważył.
Billy zwrócił spojrzenie swoich zapuchniętych oczu na oboje towarzyszy. Milczał przez dłuższą, ale wreszcie powiedział:
- I tak zaraz wszystko wyrzygam - odtrącił postawioną przy nim miskę. - Lepiej się czuję z pustym żołądkiem - znów oparł głowę o ścianę i powrócił do podziwiania sufitu.
- Myślę, że jak będziesz jadł powoli, powinno być dobrze. - Igła zawahała się i przysunęła nieco bardziej do Kittiego. - Co się dzieje? To przez Cyrus?
Sanitariusz nie odpowiedział od razu. Gapił się jeszcze przez jakiś czas w najwyraźniej wyjątkowo interesującą cegłę, potem głęboko odetchnął i dopiero się odezwał:
- Pieprzyć to - wzruszył ramionami. - Chce się zabawiać z tymi rzeźnikami, chce być jedną z nich, jej wybór. Między nami i tak niczego nie było.
- Chyba była dosyć blisko z tamtym legionistą… - Natalie ostrożnie położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. - Jednak nawet jeśli… nadal się tym zamartwiasz, prawda?
- A niby dlaczego? - Sticky prychnął. - Nieźle się ustawiła. Nie budzi się codziennie w brudnej celi i nie musi się zastanawiać czy uda jej się dotrwać do zachodu słońca. Od czasu do czasu da dupy tamtemu mięśniakowi, może komuś jeszcze, a w zamian dostanie ciepłą michę z czymś lepszym niż ta breja, którą nam tu serwują, miękkie łóżko, jakieś lepsze fatałaszki,czy biżuterię, a to czy jej mężulek zabije dzisiaj dziesięciu, czy tylko pięciu niewolników ma w głębokim poważaniu. Żyć, nie umierać - w ostatnim zdaniu zabrzmiała ironia.
Igła westchnęła cicho. Wątpiła by ta decyzja była dla Lucy taka prosta… wątpiła by Cyrus miała wybór. Jej samej nie dano nigdy wyboru.
- Więc co się dzieje? Jesteś sanitariuszem… wiesz, że potrzebujesz sił. - Wskazała na miskę z jedzeniem.
Billy uśmiechnął się, ale nie był to ciepły uśmiech, raczej taki łączący ironię z lekką dawką obłędu.
- Sanitariuszem… - powiedział kpiąco. - Najwyraźniej marny ze mnie sanitariusz.
Znów oderwał wzrok od sufitu, ale tylko po to żeby spojrzeć na swoje dłonie. Obie wyraźnie drżały. Lewą zacisnął w pięść i włożył w prawą, a następnie obie przycisnął do piersi. Po paru sekundach przyjrzał im się raz jeszcze. Na próbę poruszał palcami, wszystko wyglądało dobrze, więc wrócił do pierwotnej pozycji.
- Igła, słuchaj… - zaczął zmienionym głosem. - Doceniam co chcesz zrobić, ale nie jest twoim pacjentem. Idź, zobacz co z innymi, może ktoś potrzebuje zmiany opatrunku. Możesz zabrać jakieś z mojej torby, żaden mi się nie przydał - zawiesił na chwilę głos. - Weź moją miskę, rozdaj innym. Nie będę dzisiaj jadł, może jutro…
- Przeżyjesz. - dołączył do rozmowy Wade Harris - Ciebie na krzyżu nie wieszali. I podejrzewam, że nie powieszą. Cyrus lepiej przysłuży nam się u mięśniaka, niż w pierdlu razem z nami. Jak nie dajesz rady bez niej, to zwal sobie i daj radę.
Uśmiechnął się w nieco wymuszony, zmęczony sposób, dalej zajmując się swoją pracą - czyszczeniem pancerza. Bo akurat jego mu nie zabrali, o dziwo.
- Nie ta, to inna. - próbował to powiedzieć mocnym, cwaniackim głosem, ale gdzieś w połowie mu się załamał, aż chrząknął - Najważniejsze teraz, to przeżyć. Więc w razie czego nie rzucaj się z piąstkami na tego Talesa. Nie bierz przykładu ze mnie, z tego co odjebałem wtedy po Cottonwood. Nie warto. A ja drugi raz za Jezusa robić nie mam zamiaru.
Igła zawahała się patrząc na miskę Kittiego.
- To twoje jedzenie… może zjesz później. - Zerknęła na torbę drugiego sanitariusza, zastanawiając się nad czymś. - Widziałam Barrego… żadne z nas nie byłoby w stanie go uratować. - Podniosła się i wzięła torbę mężczyzny. - Zmienię chłopakom opatrunki.
- Dzięki - rzucił za nią ściszonym głosem, jak gdyby sam nie był do końca pewien czy faktycznie chce to powiedzieć. Dla Wade’a miał inną, niewerbalną odpowiedź. Uśmiechnął się szeroko i pokazał mu środkowy palec. - Jeszcze do końca mnie nie popieprzyło - mruknął pod nosem, odnosząc się do wzmianki Harrisa o rzuceniu się na centuriona. Następnie znów oparł głowę o ścianę i zadowolony z faktu, że znów został sam na sam ze swoimi myślami, zapadł w typowy ostatnio dla niego, letarg.

Igła podeszła do Maxa.
- Zmienię ci opatrunki, dobrze? - Przycupnęła obok mężczyzny. - Zobaczymy jak to wszystko się goi.
Max kiwnął głową do Igły - Dzięki. Nieźle mnie przytkało. Już myślałem, że mnie załatwił - oderwał lepiącą się od krwi kamizelkę od opatrunku, sycząc z bólu - Kitty, daj spokój z Cyrus. Odpuść. To był jej wybór. Podobało jej się tam i została. Możesz to zaakceptować, albo zrobić coś głupiego wbrew jej. Być może ci się uda, ale zafundujesz jej to, od czego chcesz ją uchronić. Od bycia w niewoli, tylko wtedy ty będziesz nadzorcą. Dobry z ciebie gość. Bierz miskę, i wcinaj. Nabierz sił - doradził Max, co jakiś czas zaciskając zęby z bólu i mrużąc oczy, kiedy Igła zmieniała opatrunek, podrażniając ranę - Szlag by to, jeszcze kilka cali gdybym wbiegł, dostałbym prosto przez kręgosłup - mruknął próbując gadulstwem poprawić samopoczucie.
Natalie przytaknęła, starała się polewać wodą bandaże, co by łatwiej odchodziły od nadal świeżych ran, ale niewiele to pomagało. Pospiesznie zakładane szwy zahaczały o prowizoryczne opatrunki. Musiała zdjąć wszystko i obmyć rany by nie wdało się zakażenie.
- Proszę… staraj się nie ruszać. - Powiedziała przysuwając się bardziej do mężczyzny by zaprzeć się o niego ramieniem i utrudnić jego ciału odskakiwanie, gdy musiała oderwać bandaż. - Powinieneś bardziej uważać.
Billy zignorowałby uwagę Maxa, ale słysząc swoje nazwisko aż się zjeżył. Jak on nie cierpiał, gdy ktoś go używał:
- Możecie się ode mnie odwalić?! - krzyk niezbyt mu wyszedł, nie miał siły, by krzyczeć. Ograniczył się więc do głośnego mówienia. - Przestańcie, z łaski swojej, zajmować się moją głową, bo i tak nie macie pojęcia co w niej siedzi. Powtarzam, wali mnie to gdzie jest i co robi E… znaczy ta cała Liwia. A jak wam przeszkadza moje żarcie to je sobie zjedzcie, albo wylejcie do wiadra na gówno.
- Sticky, weź się uspokój, dobra? - warknął MJ, cierpliwie czekający w kolejce, aż Igła skończy opatrywać Mandersona. - Rozpamiętywanie przeszłości nic ci nie da. Ja też straciłem ludzi, na których mi zależało. Dwa razy. - urwał na chwilę. - Gdybym się tym zagryzał, już dawno byłbym sześć stóp pod piachem. Wystarczy mi, że jeden z odpowiedzialnych za to skurwysynów gryzie ziemię, a ja przyłożyłem do tego rękę. Teraz trzeba wziąć się w garść i wymyślić, jak wydostać się z tego pierdla, oraz dokąd pójść, jak już stąd wyjdziemy.
- A czy ja wam w tym przeszkadzam? Myślcie sobie - odparł sanitariusz.
- Pójść daleko. Daleko gdzie nas nie dościgną. - rzekł Utang leżąc spokojnie na pryczy na plecach wykonując ćwiczenia oddechowe - A wydostać się bez pomocy nie zdołamy. Lecz nie traktują nas źle. Gdybyśmy byli spisani na stracenie… bylibyśmy w gorszym stanie.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, Utang - odparł MJ.
Igła zdjęła z Maxa ostatni bandaż i obejrzała się na pozostałych.
- Nie sprzeczajcie się, to nie ma sensu… chyba i tak mamy dość wrogów. - Wydobyła z torby Kittiego alkohol do odkażania i niepewnie zerknęła na Luckiego. - Będzie bolało.
Max potwierdził kiwnięciem głowy, zamykając oczy i zaciskając zęby.
Natalie przytrzymując, na tyle na ile była w stanie, mężczyznę, zaczęła oblewać jego rany alkoholem, odsłaniała zakładane na szybko szwy. Nie było źle… biorąc pod uwagę tempo w jakim je zakładała.
- Brzmi jak plan - Max podsumował krótkie i rzeczowe stwierdzenie Utanga, sycząc czasem z bólu.
- To w którą stronę proponujecie iść? - zapytał MJ, patrząc na Utanga i Lucky’ego.
-Wschód, północ, każdy kierunek dobry, byle dalej od tego ich żałosnego….Imperium - mruknął Manderson.
- Jeden szew puścił. - Natali odstawiła butelkę z alkoholem i zaczęła osuszać rany. - Ale na szczęście nic nie ropieje. Poprawię. - Sięgnęła do torby i zabrała się za nawlekanie igły. - Niepewnie zerknęła na Maxa. - Myślisz… że nie będziesz się wyrywał? To szew na plecach… może się położysz?
- Jeszcze koktajl z mutowocka i byłaby bajka - uśmiechnął się układając na brzuchu, i pozwalając medyczce na wszystko, czego potrzebowała aby zająć się raną.
Igła zawahała się. Pomysł był dobry, tak pewnie uda się jej upilnować by się nie ruszał tylko… wzięła głęboki oddech. To Max. Wszystko będzie dobrze. Chłopaki akceptowali ją mimo, że… bo pewnie słyszeli gdzie trafiła… ale to nie ważne.
Usiadła okrakiem na plecach mężczyzny. Odgarnęła na ramię włosy by nie wpadały do rany i oparła się łokciem między łopatkami.
- Przepraszam… - odezwała się tuż przy uchu mężczyzny. - To nie zajmie długo. - Zabrała się za szybkie zakładanie szwu starając się powstrzymać bezwarunkowe odruchy ciała Luckiego.[/i]
Ten nie bronił się specjalnie długo. Nawet zaczął sobie pomrukiwać, niczym kocur, przymykając oczy, jakby znajdował się nie w celi legionu, a w środku NCR, wylegując się na słoneczku po suto zastawionym posiłku.
Igła zawiązała szew i przez chwilę wpatrywała się w leżącego Maxa. Jej dłoń odruchowo wędrowała wzdłuż starych szwów jakby je sprawdzając. Powinna wstać, zabandażować go i opatrzyć MJ. Tylko czemu zrobiło się jej tak ciepło? To… to pewnie przez tamtą tresurę. Niechętnie wstała z mężczyzny.
- Założę czysty opatrunek i sprawdzimy za dwa lub trzy dni jak się będzie goiło.

Natalie opatrzyła do końca Maxa i ruszyła do kolejnego swojego pacjenta. Po chwili przycupnęła obok MJ’a.
-Tobie też zmienimy opatrunki, dobrze? - Spokojnie zaczekała aż mężczyzna zdejmie górną część ubrania i dodała szeptem. -Myślę, że Sticky potrzebuje chwili… to trudne gdy ginie twój pacjent.
MJ skinął głową patrząc na pochylającą się nad nim sanitariuszkę, po czym wyciągnął ku niej przestrzeloną kończynę.
- Postaram się mu nie dogryzać... - zawahał się - przynajmniej na razie. - Oczami wskazał Igle miejsce obandażowane na szybko opatrunkiem tuż po bitwie. Nawet dla niego było jasne, że pobrudzony pyłem i krwią bandaż gwałtownie domagał się zmiany. Mężczyzna zacisnął zęby, szykując się na ból, jaki poczuje, gdy Igła zacznie zrywać przyschnięty do rany bandaż.
Natalie ostrożnie zaczęła zalewać zaschnięte bandaże wodą, ostrożnie odrywając je od ran i wykonywanych na szybko szwów.
- Musicie z Maxem bardziej na siebie uważać. - Powiedziała krzywiąc się na widok jednej z ran. Po chwili dodała mrucząc bardziej do siebie niż do pacjenta. - Będzie trzeba dobrze odkazić…
MJ cierpliwie czekał, aż woda rozmiękczy opatrunek, choć wzmianka o odkażaniu nie wróżyła niczego dobrego. Alkohol MJ wolałby teraz spożywać, niż czuć go na podziurawionej kulami skórze. Z drugiej strony wiedział, że to konieczne, więc akceptował to z rezygnacją człowieka, który wie, że nie ma innego wyjścia.
Igła musiała pociągnąć mocniej zrywając jakiś świeży strup. Szybko przyłożyła do niewielkiej ran świeży kawałek materiału.
- Dobra, tego nie będzie trzeba szyć. - Na ziemi wylądowały brudne opatrunki, a Natalie sięgnęła po alkohol do odkażania ran. -W ogóle nie powinniście mu dogryzać… jesteśmy w tym razem i… musimy się wspierać. - Mruknęła powoli polewając rany alkoholem i przyglądając się, powoli wychodzącym spod zaschniętej krwi, szwom.*
MJ skrzywił się i zasyczał, gdy alkohol wżarł się w odsłonięte rany.
- A on nas wspiera? - sarknął - Tylko się nad sobą rozczula. Każdy z nas kogoś stracił, każdy z nas widział śmierć, każdy z nas musiał ją zadać. - znów syknął z bólu. - Ale każdy z nas robi co może, by wyrwać się z tej matni i robić dalej swoje. Więc może on też niech spróbuje? - spojrzał pytająco na sanitariuszkę.
- Niektórzy… są … słabsi. - Natalie ostrożnie oczyszczała szew z drobinek, które dostały się pod nić. Na szczęście wyglądało na to, że trzymał się dobrze. - Może to nieodpowiednie porównanie, ale… to trochę tak jak z leczeniem… pomagam wam, choć wiem że ty czy Max… nie bylibyście w stanie zrobić tego samego, ale… pomagacie mi w innych momentach. - Uśmiechnęła się ciepło do MJ’a. - Dlatego jesteśmy drużyną, prawda?
MJ skinął głową, dostrzegając mądrość słów pochylonej nad nim kobiety.
- To prawda - przyznał. - Żaden z nas nie dorównuje ci w sztuce leczenia. Powiem wręcz, że zajmujesz się nami niemal jak... - urwał na chwilę - ...jak matka. - utkwił w Igle spojrzenie swoich ciemnych oczu.
Natalie zaśmiała się cicho i odstawiła na bok butelkę z alkoholem.
- Myślę, że Jinx czy Sticky są równie dobrzy lub nawet lepsi. - Z pomocą czystej ścierki zaczęła osuszać ciało mężczyzny, zerkając w kierunku kłopotliwej rany. - Ja… jesteście dla mnie jak rodzina… bracia. Zrobię wszystko by nie stała się wam krzywda.
MJ popatrzył na Igłę z wdzięcznością.
- Dziękuję. Zapamiętam, co powiedziałaś... i też będę się starał traktować nas wszystkich jak rodzinę. Też będę o was walczyć z całych sił, i pilnować, by nic i nikt nas nie zaskoczył. - odpowiedział. - Mam nadzieję, że z Billym też wszystko będzie OK. Zajrzyj później do niego, dobra?
- To zaboli. - Rozchyliła niepokojącą ją ranę i polała alkoholem wprost na krwawiące ciało.
MJ przewrócił oczami i mało nie zawył, gdy struga alkoholu trafiła prosto w niczym nie osłoniętą tkankę, paląc jak struga ciekłego metalu. Świat zawirował mu przed oczami i dobrą chwilę trwało, nim zamroczone bólem oczy odzyskały zdolność ostrego widzenia.
Igła zdążyła założyć świeży okład i zabrała się za nakładanie nowych bandaży.
-Billy potrzebuje czasu. - Powiedziała spokojnie, owijając MJ’a opatrunkiem. - Też zdarzyło mi się tracić pacjentów… tego nie można wygadać. To czas uspokaja dłonie. Pozwala znów chwycić przyrządy.
MJ pokiwał głową z namysłem, szczęśliwy, że opatrywanie dobiega końca, a on to przeżył i nadal może jasno i logicznie myśleć.
- Mam nadzieję, że nie będziecie musieli zbyt często siegać po wasze “przyrządy”... i tracić pacjentów. - spojrzał na Igłę nieco smutno. - Już dość naszych towarzyszy odeszło, prawda?
Natalie przytaknęła i odsunęła się od mężczyzny dając mu się ubrać.
- Za dużo. - Powiedziała słabym głosem i zabrała się za chowanie resztek opatrunków do torby. Wszystko mogło się przydać.
- Też tak uważam. - odparł MJ, patrząc na zbierającą swoje rzeczy sanitariuszkę. - Dzięki za pomoc. Uważaj na siebie.
- Wystarczy, że wy na mnie uważacie. - Natalie uśmiechnęła się do mężczyzny i zamknęła torbę. -Odpocznij.
MJ skinął głową, raz jeszcze uśmiechnął się do sanitariuszki i zatopił się w rozmyślaniach.



Igła odrobinę z niedowierzaniem przyjmowała ekwipunek. Wypuszczano ich? Patrzyła na pozostałych. Na to jak pakują sprzęt, jak zakładają nowe ubrania i pancerze. Sama przebrała się, chowając się nieco z boku i starając się ukryć swoje ciało. Wiedziała, że większość siniaków już zeszła, ale nie chciała by chłopacy z drużyny widzieli ją. Nerwowo zapinała pancerz czując jak policzki palą, a potem… Potem ruszyła za nimi. Tak jak zawsze. Może wzięła na siebie zbyt dużo, ale nie chciała by czegokolwiek im zabrakło. Wypchała torbę lekarską na tyle na ile tylko pozwolili jej legioniści.

Chwilę potem bardzo starała się tego nie żałować podążając za chłopakami z drużyny. Została ich tylko siódemka… tak mało. Czuła smutek i ukłucie w klatce piersiowej. Stracili tylu ludzi bezpowrotnie. Cieszyła się chociaż, że Cyrus żyła i chyba… chyba istniała szansa na to, że będzie szczęśliwa z tamtym mężczyzną. Niestety jej brak wywoływał w Natalie kolejny stres. Została sama. W sensie… była jedyną kobietą w tej grupie. Patrzyła na chłopaków nieco nerwowo, zastanawiając się jak sobie poradzi. Nawet w burdelu były inne dziewczyny i zawsze… chociaż… jak się wymyje! Panika narastała. Jak zrobi siusiu… a co jeśli… Na szczęście chłopcy byli w porządku. Żaden z nich nigdy nie chciał jej “wykorzystać”. Więc chyba mogła się czuć bezpiecznie, prawda?

Cytat:
Natalie. Samiec to samiec. Ci tutaj są milutcy. - Głos Kate poniósł się po rozległej sali wypełnionej w większości nieprzytomnymi, rannymi żołnierzami. - Ale samce już takie są, że polują. Zabiją cię, a potem zerżną, albo odwrotnie. Nie cackaj się z nimi.
Zadrżała. Nie mogła tak myśleć. To… to była jej rodzina. Jej bracia. Odruchowo podniosła wzrok na Maxa. To byli jej bracia, prawda?

Stanęła z boku czekając jaką podejmą decyzję. Ona tylko chciała być z nimi. Być obok. Oczywiście wolała uniknąć walk i zbliżania się do Denver, ale… przede wszystkim chciała im pomóc. Przycupnęła przysłuchując się temu jak mężczyźni podejmują decyzję i przyglądając się otaczającym ich krajobrazie. Było… pięknie. Może był to ostatni raz gdy mogła się cieszyć takim widokiem, więc uśmiechnęła się do niego, wtulając głowę w ciężki plecak.
 
Aiko jest offline  
Stary 17-02-2019, 23:53   #184
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Pogadanka Tytusa to przerobiony cytat z kapitana Bomby, odc 57.

Krzyk rozniósł się echem po więziennej celi. Jinx natychmiast się obudził, gotowy do działania. Gdzie ranny? W co dostał? Jak dawno? Wróć… nie był w Kanionie, to Malapis. Ale jedno, co łączyło te dwa miejsca, to Strzyga. Dopadła Sticky’ego.
Następnego dnia Jinx podszedł do kompana i wyłożył mu swoje sposoby na walkę z nocnymi koszmarami.
-Sticky, też miałem koszmary. W Kanionie nazywaliśmy to Strzygą. Stworem, który przychodzi w nocy i próbuje udusić. Dopadała każdego. Moja rada – nie myśl za dużo. Skoncentruj się na każdej rzeczy, którą wykonujesz. Na każdej. Glównie na tych najbanalniejszych, które wykonujesz automatycznie. Jak pozwalasz, żeby mózg pracował za ciebie podczas jedzenia czy chodzenia, to masz czas na myślenie o błędach przeszłości, zrypanej teraźniejszości i o tym co może się złego stać w przyszłości. Koncentrując się na chwili obecnej, rozpraszasz negatywne myśli. Skup się na tym, jak twoje stopy czują podłogę, jak smakuje jedzenie, jakich wrażeń dostarcza chodzenie, jaki ton głosu maja ludzie. Zwracaj uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Zajmij czymś umysł. Inaczej Strzyga wróci.
Jinx miał nadzieję, że to pomoże.

Wszyscy dowiedzieli się, że Lucy Cyrrus opuszcza drużynę, NCR i zostaje w legionie u boku swojego męża. Jinx na początku wkurzył się niezmiernie. No bo jak to… Do legionu Cezara? Z NCR? Toż to zdrada. Ale potem przypomniała mu się anegdota kapitana Tytusa, którą ten dowódca o niezmierzonej mądrości, istna skarbnica wiedzy raczył był przedstawić zgrai NCRowych kotów podczas Boot campu. A zrobił to z taką finezją i kulturą osobistą, że udowodnił wszem i wobec, że marnuje się jako wojskowy i powinien wykładać etykę w szkole dla dżentelmenów.

Kilka miesięcy wcześniej…

Wszystkie koty siedziały wyprostowane na krzesłach i wpatrywały się w kapitana Tytusa. Tego wieczora mogli mu zadawać dowolne pytania. Głównie były to prośby o informacje o wojsku, ale gdy te tematy się wyczerpały, zaczął się szereg nieco głupszych pytań.
-Panie kapitanie, czy prowadził pan kiedyś po pijaku?
-Nie zaprzeczam.
-A co by pan zrobił, gdyby się pan dowiedział, że pańska siorka opierdala kiełbachy legionistom?
-Jeżeli jeszcze raz zadasz mi kiedyś to kretyńskie pytanie, wiedząc, że nie mam siostry, to przysięgam, a resztę tępych chujów biorę na świadków, że upierdolę ci łeb jak kretoszczurowi! Ale dzisiaj mam dobry humor i odpowiem ci na to pytanie: Jeżeli się kochają, to chuj z nimi.


Obecnie.

Kochali się. Nic dodać nic ująć…

Motłoch zgromadzony na placu wiwatował w zachwycie. Tłuszcza ludzka już czuła krew, którą będzie można podziwiać podczas batożenia członków drużyny B. Jinx spojrzał po bezdennie tępych, nienawistnych twarzach ludzi stojących najbliżej. Ktoś napluł mu w oko. Inny rzucił zgniłym mutowocem. Ktoś kopnął w nerki, inny strzelił w pysk. Strażnik jakoś odpędził ciżbę i wpakował Jinxa na pieniek. Kat trzasnął na próbę batem.
~Jeszcze tylko wpierdol i wolność!~ pomyślał Vernon krótko przed chłostą.

Solidne lekarskie ubranie. Broń. Lekarska torba. Namiot, menażka, bielizna, dodatkowy bukłak na wodę, tabletki odkażające, opatrunki i medykamenty, lornetka, sól (2 kilo), śpiwór+ koc, kapelusz, okulary przeciwsłoneczne. Jinx pakował cały szpej do plecaka.
-To co? Do Texasu?
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 17-02-2019, 23:55   #185
Konto usunięte
 
Loucipher's Avatar
 
Reputacja: 1 Loucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputacjęLoucipher ma wspaniałą reputację
*** Gabinet Marcusa z Malpais, ostatnie chwile walki ***

Wizg rykoszetu poraził uszy Martina potępieńczym jękiem. Już widział, że jego snajperskie umiejętności tym razem go zawiodły. Pocisk odbił się od boku hełmu tamtego i poleciał gdzieś w wypełnioną dymem, pyłem i bitewnym zgiełkiem przestrzeń hacjendy.

Zaraz potem przyszła odpowiedź... i to taka, że powietrze z płuc MJa gwałtownie wybrało się na spacer. Przeszło przez jego gardło i krtań jak burza piaskowa przez wioskę, wygrywając na strunach głosowych harmoniczną, acz lekko charczącą symfonię zaskoczenia, bólu i przerażenia.

Dopiero po chwili mózg MJa włączył zapasowe układy odpowiedzialne za trzeźwe myślenie i ocenił sytuację na chłodno. Przestrzelona lewa ręka. Bolało jak diabli, ale z tym da się żyć. Trochę trudniej było celować z bardzo nieporęcznej do strzelania jedną ręką broni. Ale mózg słał ponaglające sygnały, zmuszając Martina do skupienia wzroku na wciąż majaczącej w przejściu sylwetce w pancerzu legionisty.

Grzechot peemu po lewej stronie. Ogłuszający jazgot. Framuga zniknęła w kurzawie rykoszetów i snopach iskier krzesanych przez uderzające w pancerz pociski. To Lucky. Mimo odniesionych ran zdążył przeładować... i jednym ściągnięciem spustu na full auto wywalić w weterana Legionu cały pieprzony magazynek.

MJ, opierając lewą rękę o lufę broni, prawą gwałtownie zamieszał lewarem, przeładowując karabin. Potem zaparł się o broń, mieląc piętrowe przekleństwa, by znieść szarpiący go ból. Strzał. Kolejne spazmatyczne machnięcie lewarem. Drugi strzał. MJ wyraźnie zobaczył, jak oba pociski sięgnęły celu, wybijając dziury w boku legionisty.

Tamten, uderzony istną nawałą ognia, cofnął się... do miejsca, gdzie za nim była już tylko niska, wykonana z gipsu i marmuru balustrada galeryjki. A za nią... nic. Jego nogi błysnęły w powietrzu, gdy reszta sylwetki zniknęła za balustradą. A potem rozległ się tylko ogłuszający huk i metaliczny łomot, jakby ktoś na złomowisku w Junktown podniósł jeden z leżących tam wraków pojazdów i z całej siły cisnął nim o pustynię.

Twarz MJa wyszczerzyła się w uśmiechu. Ale żeś pierdolnął, skurwysynu, pomyślał.
Odwrócił głowę. Obok niego wciąż trwała kanonada. Pistolet Sticky'ego i karabinek Laury wciąż pluły ogniem w otyłego, rozlazłego faceta wciąż siedzącego za dużym, rzeźbionym biurkiem. Z drugiej strony dołączył do nich Jinx, którego przeciwnik, sikając krwią z urwanego kikuta ręki, właśnie znikał w dziurze w podłodze, prowadzącej piętro niżej do jadalni. Otyłym, trzęsącym się jak galareta ciałem Marcusa wstrząsały trafienia kolejnych pocisków z którejś z grzejących do niego luf.

Ale stary skurwiel nie miał jeszcze zamiaru umierać. Chociaż wydawało się, że ma już dość, gdy lufy czworga strzelców zamilkły z braku amunicji, nie wiadomo jakim cudem ożył, gdy zbrojny w krórki obrzyn Utang zbliżył się, by upewnić się, że legat nie żyje. Błysnęły krótkie szpony na grubych upierścienionych palcach, trafiony pancerz zajęczał giętą i rozrywaną blachą. Ale wojownika z Arroyo nic nie mogło powstrzymać. Gdy tylko Marcus opuścił ręce, Utang walnął go na odlew z obu pięści. Jedna, ze szponami, rozryła cielsko Marcusa, rozcinając brzuch. Druga, z wbudowaną loftką od śrutówki, wbiła się w żuchwę Marcusa... i wystrzeliła.

Ciało legata dosłownie eksplodowało. Głowa zakwitła fontanną biało-szaro-czerwonych rozbryzgów, gdy krew, odłamki kości i masy mózgowej legata bryznęły z pękającej jak dynia czaszki. Dołem wylała się istna mozaika różnokolorowych barw, gdy jelita, żołądek, wątroba i inne narządy wewnętrzne opuściły nabrzmiałe cielsko wylewając się przez rozcięty na pół brzuch przy akompaniamencie miękkiego, mdlącego plusku i straszliwego fetoru. Nawet w słynnej zagrodzie dla bydła w Broken Hills tak nie jebało.
MJ opuścił broń, nie będąc jej już w stanie utrzymać. Żołądek wywrócił się na lewą stronę i gwałtownie pozbył się resztek tej niejadalnej berbeluchy, którą nakarmiono ich na obiad. MJ spazmatycznie trzymał się kolby opartego o ziemię karabinu, dokładając swój mały wkład do potoku obrzydliwości płynącego po podłodze gabinetu legata i skapującego leniwie przez wybity świetlik do pokoju poniżej.

*** Korytarz hacjendy, chwilę później ***

Kolejne cztery sylwetki w pancerzach legionistów, które MJ ujrzał w antresoli, nie robiły już na nim wrażenia. Dwóch chroniło się za kolumnami, błyskając zza nich wystrzałami, dwóch kolejnych wspinało się na schody... sądząc po tym, jak to robili, byli już na ostatnich nogach. Należało tylko im pomóc.

MJ podniósł do oczu lewar i wziął na cel legionistę biegnącego na drużynę B z paskudnie wyglądającym pazurem. Odczekał, aż tamten wychyli się znad szczytu schodów, wziął go w celownik... i nacisnął spust. Tamten zamarł przez chwilę w bezruchu, po czym popchnęły go wystrzelone przez Sticky'ego pociski. Sturlał się po schodach jak bezwładna laleczka. Drugi, zbrojny w pałkę, właśnie ginął, rozcięty na pół przez coraz groźniejszego Utanga. Ten dziki chłopak stawał się istną maszyną do zabijania. Ci na dole, ostrzeliwujący się z krótkiej broni, również nie mieli szans. Nawała ogniowa drużyny B... plus coś, co MJowi kazało wrócić do pamiętnej bitwy o Cottonwood Cove. Tam wtedy też słyszał podobny jednostajny łoskot.

Miarowy, jednostajny, metaliczny łomot archaicznego automatycznego erkaemu M60, pamiętającego zamierzchłe czasy przed wojną. MJ pamiętał tylko jednego człowieka, który w jego obecności strzelał z takiej broni.

Ale to nie mógł być Wade Harris.

Moment później MJ miał dowiedzieć się, że nie tylko mógł to być Wade Harris, ale że... to był Wade Harris. We własnej, ukrzyżowanej i przywróconej cudem do życia osobie. Krępa sylwetka kaprala stała przed Martinem - i resztą osłupiałych członków drużyny B - z zawiadiackim grymasem, który MJ tak dobrze zapamiętał, trzymając swój nieodłączny, wciąż jeszcze dymiący erkaem, z którego Harris kosił niegdyś zastępy atakujących Cottonwood Cove legionistów z równą nonszalancją, jak teraz wyczyścił tych, którzy stali drużynie B na drodze. Laura Cyrus wisiała na nim jak naszyjnik, jakby chciała się z nim stopić w jedno i stać się częścią jego ciała. MJ uśmiechnął się pod nosem. Zawsze miała słabość do niego, to również pamiętał aż nazbyt dobrze. Stara miłość nie rdzewieje, taka z niej wierna cizia.

*** Dziedziniec hacjendy, pięć minut później. ***

Długo sobie nie pożyłeś, pomyślał MJ patrząc na zastygłe w pośmiertnym skurczu zwłoki Robina White'a. Drużynowy saper wyglądał niezwykle spokojnie leżąc bez życia pod ścianą wejścia, tam, gdzie go znaleźli. Obok niego leżało dwóch rozwleczonych po dziedzińcu wartowników. Przynajmniej nie odszedł bez walki.

Harris poprowadził ich drogą, która zdawała się bezpieczna, z dala od trwających wszędzie chaotycznych walk, wybuchów, eksplozji, kłębów dymu. Wydawała się wieść na wolność, za bramę tego żałosnego zbiorowiska półzamkniętych struktur, jakie miało nieszczęście istnieć na tym wypalonym przez słońce wulkanicznym pustkowiu.

- Stać, buntownicy! - okrzyk wydany przez postać w błyszczącym mundurze centuriona osadził drużynę w miejscu. Ale na krótko. Dawni towarzysze broni spod Cottonwood Cove unieśli broń. Tamten również uniósł długą, błyszczącą błękitną poświatą lancę plazmowej spawarki i zaczął po łacinie pokrzykiwać na otaczających go gwardzistów.

- Pierdol się. - wycedził Wade. A potem machnął ręką. W stronę centuriona poleciał odbezpieczony plazmowy granat. Nim tamten zdążył zareagować, olbrzymia, zielonkawa eksplozja zmiotła i jego, i połowę jego świty. MJ skrzywił się, widząc, jak gwardziści centuriona wypływają świecącą, galaretowatą breją pomiędzy zjonizowanych pancerzy, a sam centurion, rozerwany sprzężeniem zwrotnym wywołanym przez eksplozję granatu i równie gwałtowną odpowiedź jego własnej lancy, zmienia się w porozrywany strzęp mięsa z pourywanymi kończynami i jak podkowa ciśnięta ręką pijanego kowala leci zakrzywionym łukiem jakieś kilkanaście jardów w bok.

- Wiejemy, nie ma czasu! - okrzyk Wade'a przywołał drużynę do porządku. Znów biegli, znów zmierzali w stronę zbawczej bramy kompleksu.

Nie dobiegli.

Ogłuszający huk eksplozji, ryk płomieni, huk powietrza... poczucie uderzenia w piersi, jakby jakaś nienazwana siła uniosła MJa z ziemi i cisnęła nim przez całą szerokość obozu w Malpais. Bolesne uderzenie, gdy jego ciało w końcu znalazło coś, o co mogło z całym impetem gruchnąć i się na tym rozpłaszczyć. Ból. Ciemność.

* * * Pustkowia, dziewięć dni później * * *

Drużyna B stała na wysokim wzgórzu, górującym nad okolicą. Eskortujący ich legioniści zrobili w tył zwrot i odmaszerowali w stronę ledwo widocznego na horyzoncie obozowiska w Malpais. MJ obserwował ich przez lornetkę dopóki nie zniknęli z pola jego widzenia. Zanim to jednak nastąpiło, bystre oko zwiadowcy wyłapało, że kilka sylwetek odłączyło się od wracających do Malpais żołnierzy legionu i zniknęło wśród skał i załamań terenu. Należało liczyć się z tym, że niektórzy z nich mogą tu wrócić i spróbować dokończyć porachunki z wygnańcami.

- Niektórzy legioniści odłączyli się od konwoju. - rzucił MJ spod szkieł lornetki. - Mogą chcieć tu wrócić. Musimy się mieć na baczności.

Harris, studiujący mapę Nowego Meksyku, oderwał wzrok od mapy i popatrzył na MJa.
- Słyszeliście go, ludzie. Pilnować zadów, żeby ich nam nie odstrzelili.
Zebrani skwitowali rewelacje MJa i komentarz Harrisa niespokojnym pomrukiem. Wiedzieli już, że są zdani na siebie, na nieprzyjaznym terenie.
- A dokąd w ogóle idziemy? - ktoś z drużyny wystrzelił pytaniem.
- Mamy kilka opcji - odparł Harris, patrząc na mapę. - Najbardziej oczywista to powrót do Malpais, ale to oczywiście nie wchodzi w grę - nie po to stamtąd wialiśmy, by teraz tam wracać. jeśli nas tam odkryją, trafimy na krzyż... uwierzcie mi, nie chcecie tam trafić.
Jakoś nikt nie miał ochoty kwestionować prawdziwości słów Wade’a. Wszyscy wiedzieli, przez co przeszedł.
- Możemy pokręcić się gdzieś tutaj, ale wcześniej czy poźniej wytropią nas zwiadowcy Talesa albo któregoś z jego kolesi... - ciągnął dalej Wade. - Wtedy również nas wyłapią i ukrzyżują.
Zebrani popatrzyli po sobie. To też nie była dobra opcja.
- Najlepsza opcja - ciągnął Harris - to zbierać dupy w troki i iść stąd, gdzie nas oczy poniosą. - Harris w kilku któtkich, żołnierskich słowach streścił możliwe kierunki o to, co się za nimi kryło.
Wybuchła burzliwa dyskusja. Większość zebranych optowała za kierunkiem teksańskim, niektórzy proponowali lekkie odchylenia od tego kursu. Wydawało się zatem, że kolejnym celem wędrówki dawnej drużyny B - lub tego, co z niej zostało - będzie właśnie Teksas.

Ale Pustkowie - jak zwykle zresztą - zapewne miało wobec wygnańców swoje własne plany.
 

Ostatnio edytowane przez Loucipher : 20-02-2019 o 07:45. Powód: Usunięcie spornej części posta.
Loucipher jest offline  
Stary 18-02-2019, 22:19   #186
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Max miał mieszane uczucia. Byli wolni. Ale czy koszt nie był czasem za wysoki? Historia to wredna suka, lubiąca płatać figle. Można było powiedzieć, że połknęła ich i wysrała chwilę później.

Wszystko poszło nie tak. Ucieczka z Malpais i zabicie Legata Marcusa miało rozpocząć długą, i być może uciążliwą wojnę o schedę po legacie. Miało osłabić Legion dając im dostatecznie dużo rozrywki, by pogrążyli się w wewnętrznych walkach. Pustkowie, to pustkowie które wcześniej zasadniczo mu zwisało, w tej chwili stało po drugiej stronie barykady. Nieważne, czy łazili po nim raidersi, czy radskorpiony. Czy handlarze jetem, czy cwaniaki z New Vegas. Mogłyby ujść nawet twardogłowe dupki z Bractwa Stali. Tymczasem okazało się już po fakcie, że całą tą draką jedynie ustabilizowali region. To jakby dziwka wpierw dawała Ci zniżkę na numerek, a potem wręczała ci dzieciaka na utrzymanie. Harris jako bonus do tego numerku to już była perwersja.

Wade Harris. Max pamiętał kaprala, a jakże. Drużyna B przegrała już pod nim jedną bitwę i jego deklarację o tym, że Drużyna B nie istnieje przyjął jednocześnie z ulgą, a w międzyczasie chciał roześmiać mu się w twarz. W Cottonwood Cove radzili sobie nieźle. Na arenie i w niewoli tym bardziej. Wade Harris się nie liczył, a w dodatku się mylił. Drużyna B wciąż istniała, jak długo przynajmniej kilku z nich trzymało się razem. W siedzibie legata, w strzelaninie w jego gabinecie, i w korytarzach przed stanowili w końcu pełnoprawną drużynę. Rzadki dar, móc polegać na kimś innym niż sobie.
Biczowanie prawie nie bolało. Rany się zagoją, lub zszyje je Igła. Lub Sticky. Z każdym uderzeniem Max wspominał twarze towarzyszy, którzy naprawdę odeszli. Lucy. Dla niego zawsze była Lucy, nie jakąś Liwią. Key. Pocieszny pysk. Max stwierdził, że gdyby znalazł to, co po nim pozostało, może nawet mógłby go poskładać do kupy. Jednak te legionowe ścierwa posprzątały ulice i nic nie można było już odnaleźć. Łazik. Porządny gość, choć miał swoją wizję ucieczki i nie zgadzał się na szaleńczą eskapadę z więzienia. Czy miał rację? Tego już nie da się stwierdzić. Barry. Porządna śmierć w boju. Odważny do końca. To było kosztowne, ale każdy wiedział, na co się pisze.

Drużyna B znów działała. Igła jak zwykle wprawnie cerowała wszystkim plecy. Sticky wpadł chyba w jakąś depresję po stracie Lucy. Jakoś wcześniej nie zauważył, aby mieli się ku sobie, ale właściwie nie chciał wpieprzać się w nie swoje sprawy. MJ okazał się jednak wprawnym strzelcem, tak jak Jinx. Utang wręcz lepił się od juchy legionu i Max nie mógł się nadziwić jego brutalności.Wszystko to mogło się niebawem przydać bo szykowała się powtórka z rozrywki. „Mamy wprawę” pomyślał mrużąc oczy i patrząc na kolejną kratę i oceniając, na ile zachował sił by się z nią pomocować.
Tymczasem w końcu mógł ubrać się jak człowiek i nie chodził już z gołym brzuchem wystającym spod kamizelki i w połatanych spodniach, załatwiając sobie stary, jeszcze przedwojenny kombinezon mechanika, na który nałożył jakieś lekkie, acz wytrzymałe, metalowe płyty. Na głowę założył obdrapany, ale sprawny hełm bojowy. Maxa zdziwiło, skąd mają tyle dobrych gratów i ciuchów, a potem zrozumiał, że legion ma swoje pancerze, cichy szyją lub przerabiają, więc zostają im tego ścierwa całe stosy. Głownie po podbijanych watahach raidersów, lub wolnych szczepów tribali i jakichś luźnych osad. Max nie zakładałby się, że gdyby lepiej pogrzebać w stercie gratów, do której ich zaproszono wygrzebaliby może coś mocniejszego niż metalowe pancerze. Dobrze, że zachowali swoje giwery i nieco sprzętu.

Wygnanie. Z dwojga złego lepiej umrzeć na własnych nogach, niż na krzyżu, jako trofeum legionu. Max miał przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Póki człowiek oddycha, i pełznie do przodu, pełznie do przodu i żyje. Była jeszcze jego misja, a tych ohydnych zwierzaków pełno było na pustyni. Max nie wahał się ani chwili, kiedy zerknął na mapę Wade`a.
- Co powiecie na Texas? Znam dobry sposób na pieczonego kretoszczura. A jest tam ich tyle, że nie przejemy... - mruknął uśmiechając się do reszty towarzyszy.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 19-02-2019, 16:06   #187
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Drużyna B

Chłopaki dłuższą chwilę siedzieli nad mapą. Wpierw ustalili, że Teksas będzie najlepszym miejscem na podróż. Ktoś mógłby powiedzieć, że dotknęło ich zbiorowe szaleństwo - wszak większy kawał (czy nawet całość?) Texasu i rejonów Midwest / Great Plains było istnym "Wastelandem Wastelandów", targanym przez większość roku potężnymi, pustynnymi cyklonami. Nie było żadnych faktów, żadnych "twardych" informacji o tym, co było po drugiej stronie... i czy w ogóle była jakaś druga strona. Plotki głosiły, że dawne Bractwo Stali z Zachodniego Wybrzeża posłało za tą kurzawę aż trzy ekspedycje, budując w tym celu nawet wielkie sterowce. Ktoś mógłby powiedzieć, że to był głupi ruch - o losach tych ekspedycji nie słyszano już nigdy, a lwia część technologii, zasobów i ludzi przepadła razem z nimi... co bezpośrednio przyczyniło się do sromotnej klęski Bractwa w wojnie z NCR.

Były też inne ploty. O armii okrutnych rajdersów z rejonów dawnej Louisiany. O supermutantach, które migrowały do Texasu i Midwest po klęsce Mistrza. O rajdach plemion i rajdersów z New Mexico i Arizony, które podobno naprzykrzały się jakimś Teksańczykom w czasach, kiedy pogoda była lepsza (i na długo przed tym, jak Legion Cezara podbił te plemiona). O potworach, jakie nie widziano nigdzie indziej. O plemionach szalonych, barbarzyńskich nomadów grasujących po pustyni. Wreszcie o samej grozie Pustyni Teksańskiej, o Morzu Wydm i o ich bezdrożach, cyklonach i burzach piaskowych.

Inne kierunki jednak odpadły dość szybko. Meksyk był zasłonięty podobnym Morzem Wydm, co Teksas (ba, był częścią tej olbrzymiej pustyni) i nie było żadnej pewności co do czegokolwiek po drugiej stronie - bo nikt się tam nie pchał. Jedyne pogłoski traktowały o gangach rajdersów, którzy byli jeszcze gorsi niźli ci z dawnych Zjednoczonych Stanów Ameryki. Colorado... jedyna łatwa droga prowadziła obok Santa Fe na północ, prosto do Dog City - dawnego Denver. Miasta "dzikich ruin", w dodatku zajętego przez Legion. Próba przedarcia się do ziem NCR czy na Pustkowie Mojave była równie beznadziejna - oznaczałaby przejście praktycznie przez całą Arizonę, serce Legionu, może nawet zahaczając o Flagstaff. Utah było niewiele lepszym kierunkiem - oprócz opowieści o relatywnie niskim poziomie radiacji i zniszczeń oraz o obecności przyjaznych tubylców z miasta New Canaan (dawnego Ogden), to był cholernie daleko, też trzeba by było przejść kawał "imperium" legionistów, a na miejscu było sporo plemion dzikusów - z czego niektóre zachowywały się jak bandy raidersów.

Ponadto był jeszcze jeden argument. Harris o nim wspomniał. Nie ufał Legionowi. Uważał, że ktoś pośle za nimi grupę asasynów - specjalnie szkolonych, elitarnych legionistów. W wiadomym celu. Ich ekipa narobiła za dużo szumu tu i ówdzie. Nawet, jeśli Tales nie posłałby ich w tajemnicy przed żoną, to równie dobrze mogliby to zrobić Valerius, Dracus, albo ktoś inny. Ci ludzie znali ziemie Legionu jak własną kieszeń, byli u siebie i mieli ludność po swojej stronie. Nikt nie odważyłby się pomóc banitom (jeśli wieści by się rozeszły... a pewnie się rozejdą). Nikt by po nich nie płakał, nie mścił się i nie dochodził sprawiedliwości. Nawet Tales. Dlatego Texas był jedynym rozsądnym kierunkiem - był najbliżej i prowadził z dala od ziem Legionu. Ponadto, jak zauważył Utangisila, groza pustyni równie mocno dotknęłaby ścigających, co ściganych. A opowieści o absolutnej morderczości można było sobie wsadzić gdzieś... wszak potwory i ludzcy nomadzi jakoś na tych wydmach żyli. Nie mogło być tak źle... prawda?

Ustalili też, że miasto-twierdza Malpais de facto było położone obok skrzyżowania międzystanowej czterdziestki a lokalnej drogi numer pięćdziesiąt trzy - między doszczętnie ogołoconymi, zanikającymi pod pustynią ruinami mieścin Milan, Grants i San Rafael. Nie mogli cofnąć się za bardzo na zachód. Byli wciąż obserwowani przez zwiadowców Legionu. Mogli iść na południe, na "twarde" Pustkowie, gdzie zaraz na zachód był dawny park El Malpais... ale to miejsce było owiane złą sławą. Złowieszcze, czarne skały ponoć pełne były paskudnich critters, które zapuszczały się wszędzie wokół. Wyglądało na to, że Teksas był im pisany. Może zostawiając ich tak daleko na wschód od miasta i skał, w sercu Pustkowi, Legion "mimowolnie" skazywał ich na śmierć. A przynajmniej we własnym mniemaniu. Powrót równał się śmierci, przedarcie przez El Malpais czy Pustkowia to samo, Pustynia Teksańska pewnie też. Niemniej jednak wybór był oczywisty. Zeszli z wzniesienia, wracając na trakt, którym przybyli z zachodu.

Szli dalej międzystanową czterdziestką na wschód. Harris wspomniał, że droga ta okazyjnie była używana do handlu. Bardzo okazyjnie. Mało która karawana była w stanie przedrzeć się przez Morze Wydm, już nie mówiąc o jakiś tam podróżnikach. Ta wyraźna kreska na mapie w rzeczywistości była zachowana w koszmarnym stanie, dużo gorzej niż nawet jezdnie Mojave czy Kalifornii. Pozasypywana czarnym żwirem lub wydmami piasku, tylko co jakiś czas dawała o sobie znać pordzewiałą barierką czy plamą spękanego, czy nawet pokruszonego asfaltu. Ale była. Wcześniej ten rejon miał sporo więcej dróg, zaczynających się od wioski McCartys. Były tu nawet pola uprawne i sporo gospodarstw rozsianych po całym rejonie. Teraz wszystko było przysypane piachem i żwirem. Wyglądało jak każdy inny Wasteland...

Tego dnia nie zaszli już zbyt daleko. Już i tak cholerni skurwiele w spódniczkach prowadzili ich przez blisko dwadzieścia kilosów. Pogoda była jednak dobra (czyli panowało zachmurzenie, a jednocześnie nie sypało piachem w mordę), a na horyzoncie nie było żadnych niespodzianek, więc wykorzystali to by odejść od Malpais najdalej, jak mogli. Jeszcze dziesięć kilosów nim mieli dosyć. Według mapy i oceny otoczenia, byli jakieś pół km od skraju Flower Mountain, w ruinach punktu obsługi podróżnych. W większości był - jakżeby inaczej - częściowo zasypany piachem. Ale jeden kawałek jakimś cudem ostał się przed nawałnicą (albo po prostu dmuchało za mocno). Stacja paliw.



Wojownicy sprawdzili miejscówę. Była "czysta", o dziwo. Nie było też świeżych śladów bytowania kogo lub czegokolwiek. Wydawała się być dobrym miejscem na popas. Nie to, żeby mieli luksus wyboru...


Archibald Brufford

To była pechowa wyprawa. Bardzo pechowa. Gizmo wpadł na kolejny "wspaniały" pomysł - zorganizował "wielką karawanę". Sześciu handlarzy (w tym Gizmo i jego "Spluwy i Gnaty"), dwanaście braminów... i tylko dziesięciu pomocników/strażników (w tym Archibald Brufford, będący kolegą Gizma). Wyruszyli z ich Dog City, ich domu. Odwiedzili najpierw Boulder (skąd raczej trzeba było szybko czmychać), potem poszli na południe międzystanową dwudziestką piątką. Na początku szło nieźle. Wyprawa przynosiła niezłe kokosy w Colorado Springs i Pueblo. To była rubież ziemi Legionu, więc wszyscy kupowali. Broń, amunicja, pancerze, materiały wybuchowe - wszystko schodziło jak woda. I wtedy właśnie do łba Gizma uderzyła woda sodowa. Zostawił część towaru, nakupował za to żywności i wody. Miał ambitny plan dostarczenia ich do miasta-twierdzy Malpais, po drodze zahaczając o możliwych klientów w Santa Fe i Albuquerque. Większości handlarzy z ekipy ten pomysł się nie spodobał. Albo mieli dosyć, albo nazwali Gizma wariatem. Tym bardziej, że Gizmo chwalił się, jakoby "znał tamtejszego legata". Z "wielkiej karawany" został tylko jeden inny handlarz - rupieciarz o ksywie Tinker. Za to strażników została większość, w tym Archibald. Gizmo dobrze płacił.

Problemy już zaczęły się przed Santa Fe. Pogoda była wietrzna. W okolicy Morza Wydm groziło to burzą piaskową. Ale parli dalej. Gizmo nie odpuszczał, a sakwę z kapslami miał głęboką.

Samo Santa Fe było już kompletną katastrofą. Prawie całe miasto było zasypane, wręcz pogrążone w wydmach. Jedynie szczyty szkieletów po budynkach i słupach krzywo wystawały spod gór piachu. Wtedy też pogoda popsuła się, z godziny na godzinę sprowadzając coraz cięższą burzę. Szybko się pogubili, a Bruffordowi ledwo udało się skryć w jednej z tych wystających ruin. Jakimś cudem go nie zasypało. Przeżył. Ale po całej reszcie nie było ani śladu... podobnie jak po jego pękatej torbie z kapslami od Gizma. Szukał jej kilka godzin, ale po takiej nawałnicy nie można byłoby odnaleźć stada braminów, co mówiąc o byle torebce.

Wiedział, że musi uciekać... ale nie wiedział gdzie. Rozpacz go o mało co nie przygniotła. Obrał jeden z kierunków, starając się uciec jak najdalej od Morza Wydm. Wędrował tak przez kilka dni, praktycznie zużywszy wszystkie pozostałe zapasy. Chudnął w oczach, a Słońce i desperacja mieszały mu w głowie. Wreszcie, najpierw wyszedł z tej piaszczystej ziemi śmierci na "normalne" Pustkowie. Niewiele lepsze, ale przynajmniej nie groził mu tutaj pylisty sztorm (raczej...), a i gdzieniegdzie widać było coś innego niż wydmy. Wreszcie, na ostatkach sił, dotarł... dokądś. Jakaś przedwojenna wioska. "Cubero, New Mexico". Dużo jednak po niej nie zostało... W jednej z ruin znalazł coś, jakieś "jedzenie" i "wodę", porzucone przez kogoś. Ledwo utrzymał to w żołądku... ale dało mu siłę jeszcze na ten dzień, albo dwa, albo trzy. Może. Nic więcej w tych ruinach nie było... ale nieco dalej widział jakąś górę, a obok niej resztki jakiejś asfaltówki i plac z jakimiś ruinami budynków i wrakami samochodów.


Lulu Baxter

Siedziała na tej cholernej górze już ponad rok. Trzynaście jebanych miesięcy.

Wszystko zaczęło się, kiedy ten śmieszny Legion Cezara przybył do Dog City. Było to parę lat temu, jeszcze nie za czasów Lulu. Stada dzikich psów, te pojebane dzikusy z plemienia Hangdogs i inni tubylcy trzymali tych pseudo-Rzymian z dala. Na początku. Potem przybył ten ich rzeźnik, "legat" o imieniu Lanius, którego nazywają "Monstrum ze Wschodu". A wraz z nim cała armia. Pobili i złamali Hangdogs, a potem część z nich wcielili do Legionu, a resztę zabili. Innych rozpędzili na cztery wiatry. W zasadzie to postępowali jak każda inna banda rajdersów, a Baxter mogła by do nich dołączyć - gdyby nie fakt, że byli trochę za bardzo restrykcyjni. Nie można było chlać, ćpać, robić co się podoba... I nie lubili kobiet, traktując je jak bydło. Kobieta nie miała tam nawet szans na to, by się wybić albo osiągnąć status siły, jak u rajdersów. A Lulu nie uśmiechało się być klaczą rozpłodową dla jakichś pojebanych oblechów. Nie miała zamiaru skończyć jako niewolnica. I wielu innych ludzi z Colorado myślało podobnie. Zbierali się w Grand Junction. Resztki zbiegów z dzikich plemion, gangi rajdersów, paru lokalsów nie chcących płacić Legionowi "daniny" i ograniczać swoich interesów w imię tego, co pierdolił jakiś frajer ze szczotką na łbie. Zebrali się pod przewodnictwem Wrednego Eda. Niebywały kolo. Stary i szpetny jak noc, ale miał gadane - bo jakby nie miał, to by nie zebrał ludzi z trzech "światów" i nie trzymał ich w kupie, i to nawet bez wzajemnych mordów, gwałtów i grabieży. Ale był chujowym dowódcą.

Kiedy Legion przez te kilka lat zabezpieczył rubież i ogarnął co mógł ogarnąć z Denver i Boulder oraz wcielił Colorado Springs i Pueblo, to wziął się i za nich. Góry mogły kryć ich tylko przez jakiś czas, a ten obsrany skurwiel Lanius był zbyt uparty i za cwany. Wreszcie "Wredna Armia" poszła w rozsypkę. Grand Junction zostało wzięte praktycznie z marszu. Ed i wielu innych salwowało się ucieczką. I tak wszystkich wyłapano i skończyli na krzyżach, stosach palonych opon albo z łbami zatkniętymi na piki.

Prawie wszystkich. Niektórzy, jak Lulu Baxter, zdołali uciec. Z torbami pełnymi zrabowanych zapasów i jednym w miarę żwawym braminem spieprzyła tak daleko, jak mogła, jakimś cudem umykając tym cholernym skautom. Wreszcie wlazła na jakąś jebaną górę, "Flower Mountain", i... cóż, została. Zaczynał się "sezon" na te turbo-cyklony. Prawie cały Midwest, kawał Colorado, Texas... wszystko pokryło się tumanem fruwającego piachu. Nie mogła wyściubić nosa dalej niż na te ruiny wiosek na zachodzie.

I tak sobie żyła przez ten rok, odchodząc powoli od zmysłów. Nie było tutaj nikogo. Było za to towarzystwo "zwierzątek". Mnóstwo stworów czmychało przed tą kurzawą i część z nich chciała najeść się Lulu do syta. Spała z bronią w ręku i z otwartymi oczyma, zakrytymi goglami. Krowę straciła w drugim miesiącu - obskoczyły ją srebrne gekony. Sporo mięsa poszło na zmarnowanie, bo Baxter jakoś nigdy nie miała okazji porządnie nauczyć się sztuki przetrwania. Ale wciąż miała torby z prowiantem i wodą, grzebała też po ruinach. Trafiła się jej nawet jakaś karawana, którą dopadły przerośnięte modliszki, a później ze dwóch zwiadowców z tego jebanego Legionu. Nie można było wybrzydzać, tylko strzelać, dobijać i grabić. Jak to Raider.

Ostatnio pogoda się poprawiła. Nieprzerwane miesiące wiatru, piasku, walki o życie i powolnego wariowania. Ze dwa tygodnie temu wszystko ustało. Mogła zszabrować okolicę. I nie było nic do szabrowania. Z niepokojem zdała sobie sprawę, że kończyła jej się woda i prowiant. Wielkie niegdyś torby i juki sflaczały jak pęknięte baloniki.

Za to pod koniec jednego dnia, zastanawiając się, czy się zastrzelić czy udać na Pustkowie aby ją dorwał Legion czy potwory (czy ci jebani nomadzi), chyba coś jej się przywidziało. Grupa... podróżników? Widziała ze szczytu zapyloną, popękaną lornetką (a raczej wciąż "sprawną" połową), jak zajmowali teren tej starej stacji paliw w dawnym punkcie obsługi podróżnych. Byli obładowani sprzętem, zapasami i bronią. I nieźle zmęczeni, najwidoczniej szli szybkim tempem od świtu.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 19-02-2019 o 18:16.
Micas jest offline  
Stary 20-02-2019, 20:33   #188
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Lulu i Sticky za potrzebą cz.1

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QzcpUdBw7gs[/MEDIA]
Nagłe poruszenie przy stacji benzynowej wyprowadzało z równowagi. Okolica się zmieniała, świat się zmieniał - do tej pory bezpieczny azyl przestawał takim być. To już nie była para zagubionych legionistów, albo ledwo żywa karawana chwilę przed marnym końcem w szponach modliszek. Tym razem obcych było więcej, wydawali się też uzbrojeni i raczej nie zgubili się przypadkowo, o czym świadczył szybki, pewny krok jakim przemierzali szare piaski. Wiedzieli gdzie lezą, przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Mogli polować, albo czegoś szukać. Lub kogoś. Tyle dobrego, że nie wyglądali na typowych legionistów, a Baxter nie przypominała sobie, by w ostatnim czasie ktoś poza nimi chciał ją zutylizować. Pamięć ludzka bywała jednak zawodna, rok izolacji robił swoje.

Siedząc na grzędzie wysoko wśród górskich kamieni, osłonięta starym kocem, obserwowała jak krzątają się w ruinach, sprawdzając teren. Ludzie, tacy prawdziwi. Byli… żywi? Czy to kolejna drobna paranoja, podsycana coraz głębszym i rozleglejszym pierdolcem?
- Mają zapasy - John zwrócił blondynce uwagę na dość istotny szczegół, a ona przytaknęła w ciszy. Potrzebowali żarcia, ich własne się kończyło. Tak samo jak woda, prochy… wszystko się im kończyło.
- Myślicie że ktoś ich wysłał? - spytała nie odrywając oka od powiększanego lornetką widoku - Może szukają Eda, albo którego z chłopaków?
- Może się zgubili - Sue jak zwykle wyleciała ze zbędną empatią, co reszta solidarnie wyśmiała. To była cholerna, pieprzona pustynia opanowana przez tornada. Tutaj nikt się nie gubił bez celu od którego zależało przysłowiowe być albo nie być.
- Sprawdzimy - Baxter zadecydowała, powoli i ostrożnie wycofując się znad krawędzi. Zmrok zapadał szybko, ciemność sprzyjała przyjacielskim wizytom. Zanim zwlekła się ze swojej góry szarówka przeszła w pierwsze wieczorne mroki. Przekradała się ostrożnie od cienia do cienia. Od kamienia do uschniętego krzaka i większego kawałka gruzu, póki budynek nie zrobił się bliski na trzy setki metrów. Wtedy zamarła płasko w piachu, widząc poruszenie przed lokalem.

Ledwie po przybyciu na starą stację i upewnieniu się, że w jej pobliżu nie czekają na nich żadnego niespodzianki, Billy padł jak długi ze zmęczenia. Nawet nie pomyślał o kolacji, a twarda podłoga, od której oddzielał go tylko koc, w ogóle mu nie przeszkadzała. Niestety znów nie było mu dane porządnie wypocząć. Ledwie zamknął powieki znów nawiedził go jego dyżurny sen. W ostatnim czasie nawiedzał go nad wyraz często. Sanitariusz tak do tego przywykł, że wręcz sam się z nich wybudzał, byle tylko po raz kolejny nie oglądać zakrwawionych twarzy.

Usiadł i rozejrzał się. Nie wszyscy jeszcze spali, widać było dość wcześnie, chociaż na zewnątrz panował już mrok. Przetarł zmęczone oczy i wiedząc, że dzisiaj już nie zaśnie, podniósł się na nogi. Porozciągał się chwilę, ziewnął przeraźliwie i wówczas poczuł, że jego fizjologia ma do niego pewną sprawę.

- Idę na stronę - rzucił do pozostałych i wymaszerował na zewnątrz.

Wiedział, że nie powinien za bardzo oddalać się od budynku zajętego przez byłą drużynę B, ale miał już tak serdecznie dosyć odlewania i srania do wiadra na oczach wszystkich, że dla chwili całkowitej prywatności był chętny zaryzykować. Zresztą co niby miałoby go spotkać na tym zadupiu? Podszedł do jakiegoś kusząco wyglądającego, dawno wyschniętego na wiór, krzaczka, odchylił poły płaszcza i zabrał się za rozpinanie rozporka. Ach, zdobycze cywilizacji. Rozporek, coś czego nie miał od pół roku...

Zamieszanie okazało się pojedynczym typem, jego widok zmieszał przyczajoną za kamieniami kobietę. Człowiek, chyba prawdziwy. Ile to już nie widziała człowieka z tak bliska?
- Długo - John mruknął jej do ucha - Ostatnio ten frajer bez włosów, co leżał pod braminem.
- No, ale on się nie liczy bo był martwy
- tym razem odezwał się Otto, a reszta zgodnie westchnęła.
- Nie martwy, żył jeszcze. Weź sklej się zamiast gadać głupoty - Sue ofuknęła go ostro.
- Pierdolicie wszyscy, ostatni był ten mięśniak przepołowiony na pół. Ten co miał flachę w kieszeni…
- Zamknijcie się
- Baxter syknęła cicho, potrząsając głową aby odzyskać spokój ducha. Całe życie z debilami, nawet tutaj nie szło się od nich uwolnić.
- Czy on… szcza? - Sue wydawała się zafascynowana, widok rzeczywiście do codziennych nie należal, przynajmniej w ich okolicy, ale to dobrze. Obcy był zajęty, nie miał broni w rękach, ani nie wyszedł na patrol. Pełzanie w piachu zyskało nowy cel, osamotniony w terenie pełnym niebezpieczeństw. Podkradła się, a będąc parę kroków za mężczyzną, podniosła się i stąpajac ostrożnie pokonała ostatnie metry, łapiąc go od tyłu za wolną rękę aby unieruchomić za plecami.
- Ani kurwa drgnij - syknęła mu do ucha, dotykając jego grdyki długimi ostrzami przymocowanymi do rękawicy - Kim jesteś, co tu robisz?

Nagłe szarpnięcie do tyłu tak zaskoczyło Billy’ego, że mało co nie obsikał sobie spodni. Czym był cienki przedmiot, dotykający jego szyi, nie musiał się domyślać. Co zabawne, jedyne co mu przychodziło w tym momencie do głowy, to że nie mógł liczyć nawet na dzień spokoju. Jeden, kurwa, dzień, czy to tak wiele?
- Eee… szczam - rzucił krótko nie wiedząc za bardzo co może powiedzieć.

Kobieta sapnęła, nacisk żelastwa na szyi się wzmocnił. Pochyliła kark, obwąchując tył głowy obcego. Pachniał dobrze, jak człowiek. Potem, kurzem, dawno nie pranymi ubraniami. Dobre, swojskie zapachy przechylający szalę pytania o jego realność bardziej na plus.
- Widzę - burknęła - Dlaczego szczasz tutaj? Kto cię przysłał, Legion? - warknęła ostrzej przy nazwie.

- Legion? - gdyby nie nacisk na jego szyję, odetchnął by teraz z ulgą. Był pewny, że to wysłannik Talesa, albo innego centuriońskiego dupka. - Czy ja wyglądam na praktykanta noszenia krótkich sukienek i miłośnika drewnianych krzyży? A szczam tutaj bez konkretnego powodu, ale jeśli darzysz ten krzaczek jakimś większym sentymentem, chętnie zmienię miejsce. Tylko bądź tak dobra i odłóż ten nóż, co?
Billy sam się sobie dziwił, że wciąż potrafi zachować spokój, a nawet żartować. Może zdążył już przywyknąć do nadstawiania karku? A może ma już wszystkiego dość i perspektywa skończenia z podciętym gardłem gdzieś pośrodku niczego, nie wydaje mu się znowu taka najgorsza?

- Nie - padło krótkie zaprzeczenie, prosto do jego ucha. Po nim nastąpiła krótka chwila ciszy, gdy napastniczka trawiła informacje. Znowu potrząsnęła głową. Mógł udawać, kłamać. Albo gadał prawdę.
- Co to robisz? - powtórzyła, prychając zirytowana - Tutaj, na tym zadupiu, koło mojej góry. I nie chodzi o szczanie, nie leć ze mną w chuja. Kim jesteś? Kim są twoi kumple? Dlaczego tu jesteście? Szukacie czegoś, albo kogoś?

- Twojej góry? - Sticky bezmyślnie powtórzył. - Nie wiedzieliśmy, że to czyjaś góra, okej? Po prostu tędy przechodzimy, stacja wydawała się dobrym miejscem na nocleg, a jutro już nas tu nie będzie.

- Odpowiadaj na wszystkie pytania i nie kręć - blondyna przewróciła oczami, choć on nie mógł tego zobaczyć - Nikt cię nie uczył że się nie odpowiada pytaniem na pytanie?

- Jedna moja znajoma twierdziła, że nie da się inaczej odpowiedzieć - czując zwiększony nacisk na szyję dodał szybko: - Dobra, dobra, powiem wszystko, spokojnie. Mógłbym tylko najpierw zapiąć spodnie? Głupio się czuje stojąc z fujarą na wierzchu, wiatr też nie poprawia mojego komfortu.

Prychiecie tym razem Baxter wydała z siebie nawet wesołe. Rzeczywiście, stali przyklejeni do siebie, z flagą dyndającą na powietrzu.
- Masz wolną rękę, poradzisz sobie - odpowiedziała w napływie nagłego humoru - Tylko sobie nie wal, bo uznam że jesteś zwyrolem. Nie wypada się onanizować przy ludziach.

- Nie martw się, walę tylko kielichy - Billy zaczął gmerać w wiadomym miejscu. Poszło mu dość sprawnie, ale udawał, że musi się z tym bardziej pomęczyć, a wszystko po to żeby jego rozmówczyni nie dziwił ciągły ruch ręki. Bowiem po zabezpieczeniu spodni przed spadnięciem, jego dłoń powoli zaczęła przesuwać się w lewo, gdzie pod połą płaszcza schowany był jego pistolet. - To co chciałaś wiedzieć? Nie spamiętałem wszystkich pytań.

- Ja pierdolę - westchnęła, żałując że wylazła zza kamieni. Chyba jednak jej odwalało, ale za dawno nie miała okazji do podobnych wyczynów. I kto tu wychodził na zwyrola?
- Kim jesteście i co tu robicie - powtórzyła zwięźle, aby nie musieć się powtarzać. Nienawidziła się powtarzać - Tu albo się kogoś ściga, albo przed kimś chowa. Nie ma trzeciej opcji… chyba - zawahała się, a potem sapnęła ciężko, zabierając ostrza i zwalniając uścisk. Cofnęła się też trzy kroki do tyłu.
- Odpowiadaj i nie odwracaj się - poradziła - Łapy na widoku.

Dłoń zastygła na rękojeści broni. Jeśli dziewczyna odeszła do tyłu, na nic mu się nie przyda, nie może w nią celować na ślepo. Kurwa! Puścił pistolet i wyciągnął rękę na prawo, by była widoczna. Z lewą zrobił podobnie.
- Przed nikim się nie chowamy, nie mamy na to czasu. Spierdalamy jak najdalej stąd. Nikogo nie ścigamy, bo nikogo tu nie znamy. Jesteśmy z daleka, nie wyobrażasz sobie nawet z jak dalekiego daleka.

- No tak, bo w końcu skoro jestem babą muszę być głupia i nieogarnięta, nie? - spytała ironicznie, wpatrując się w sylwetkę przed sobą. Czyli nie przybyli po nią, tyle dobrego. Gorzej się przedstawiała cała reszta - Nie mów że jesteś jednym z tych typów którzy pałują się nad sobą, latarenkami mądrości wszelakiej co to z plebsem muszą egzystować na tym nie najlepszym ze światów. Wkurwiający są - splunęła w piach - Przed kim uciekacie?

- Przed małymi skrzatami, które odcinają palce za obgryzanie paznokci - rzucił z ironią. - A jak myślisz? Przed kim tu można uciekać?

- Nie wiem, ty mi powiedz - odparowała wesoło co zlało się z dźwiękiem odbezpieczanej broni ale dalej nic poza tym się nie stało - Jestem ciekawa kogo mi sprowadzacie do domu. Ktoś tu przyjdzie za wami, a ja nie lubię gości. Więc śmieszku? Komu narobiliście na wykładzinę?

- Być może nikt tu nie przyjdzie, ale wolimy nie ryzykować - powiedział cicho Sticky. - Legion ma ważniejsze rzeczy do roboty niż ściganie nas - przegrał tą batalię.

Nastała chwila ciszy, zakłócana tylko przez wyjący potępieńczo wiatr. Baxter przymknęła oczy, czując się wyjątkowo zmęczona.
- I tak mieliśmy stąd odejść - Otto zauważył choć głos miał zrezygnowany - Przyprowadzenie tych zjebów pod nasze drzwi to chyba odpowiednia motywacja aby wreszcie ruszyć dupę, nie?
- I nie ma już huraganów - Sue też dołożyła swoje, a blondynka potarła pulsujące skronie.
- Tornada… nie huragany - burknęła niechętnie. Wzdygnęła się zaraz, przypominając sobie że ma obcego obok. Przełknęła ślinę - Za co was ścigają?

- Byliśmy niewolnikami - odpowiedział zgodnie z prawdą, jednocześnie pomijając prawdziwy powód. - A z tymi huraganami to o co chodzi?

- Jak masz na imię? - spytała udając że nie dosłyszała ostatniego. Gapiła się jednak inaczej na oponenta, a raczej jego plecy. Niewolnictwo ssało, czy nie dlatego siedziała tutaj zamiast w cywilizowanych rejonach? - Nie mogę cię nazywać Onan, albo Lejek. To był naprawdę niezły krzaczek zanim go nie oszczałeś i… możesz się odwrócić. Jeśli chcesz - dokończyła zrezygnowanym tonem.

Billy odwrócił się powoli. Widząc przed sobą urodziwą blondynkę nie potrafił powstrzymać się od lekkiego uśmiechu. Zawsze to lepszy widok niż ciągnąca się po horyzont pustynia. A przynajmniej był dopóki sanitariusz nie spostrzegł, że dziewczyna ma do pasa przyczepione trzy czaszki, najprawdopodobniej ludzkie.
- Wołają na mnie Sticky - odpowiedział. - A co, chcesz wiedzieć co napisać na moim grobie czy po prostu lubisz znać imię kolesia, którego masz zamiar rozwalić?

- Do wszystkich jesteś tak negatywnie nastawiony? - zmarszczyła czoło, zakładając ręce na piersi - Gdybyś miał być martwy to byś już był. Nie jesteś, więc jaki problem? Będziesz to teraz rozpamiętywał aż się zrobi widno? - zasypała go garścią szybkich pytań, uśmiechając się pod nosem. Miała ich jeszcze z setkę, ale po kolei - Poza tym daj spokój. Groby są przereklamowane, każdy w okolicy widzi że ktoś tam leży. Lepsze nieoznakowane doły, problem mniejszy, mniej pytań i zwracania uwagi. Poza tym gekony też muszą coś jeść, a lepsze zwłoki niż ja - wzruszyła ramionami - No to Sticky… - powoli sięgnęła za pazuchę i wyjęła manierkę. Odkręciła korek zębami, następnie upiła solidny łyk patrząc mu śmiało w twarz.
- Za spotkanie - z tym samym uśmiechem podała poczęstunek.

Billy nieufnie odebrał manierkę i zbliżając ją do twarzy powąchał. Nie mógł w to uwierzyć, najprawdziwsza gorzała! Chyba jakiś bimber, ale nie z mutowoca. Zresztą nieważne z czego. Sanitariusz przyłożył naczynie do ust i pociągnął z niego zdrowo. Rozkoszny, palący smak rozlał mu się po gardle. Przyssał się do manierki, nie mogąc przestać. Niemal czuł jak wszystkie troski go opuszczają i chociaż zdawał sobie sprawę, że wkrótce powrócą, teraz nie miało to żadnego znaczenia. Dopiero po dłuższej chwili zdołał się oderwać, na koniec oblizując wargi. Manierka znacznie straciła na wadze.
- Dzięki - z pewnym wahaniem zwrócił dziewczynie jej własność. - Wybacz moją pochopną ocenę, ale skradający się do mnie od tyłu ludzie, którzy grożą mi poderżnięciem gardła i noszą czaszki jak trofea, tak na mnie działają. Co, w takim razie, zamierzasz zrobić?

- Wybaczam - rzuciła wspaniałomyślnie, chowając butelkę z powrotem na miejsce. Wyszczerzyła się też szeroko, klepiąc po kolei czaszki przy pasie.
- To Otto, to Sue… a to John. Ja jestem Lulu - przedstawiła ich, reszta zaszmerała powitaniami w końcu kultura zobowiązywała. Ostatnie pytanie trochę zbiło ją z pantałyku. Popatrzyła na horyzont, otrząsając się jak pies po kąpieli - Nie trofea, znajomi. Kumple. Mieszkamy tu już… dość długo. Dawno nie widziałam nikogo obcego, przynajmniej takiego który by nie krwawił. Ty szczaleś, może być - wymamrotała ciszej i dodała - Jestem głodna.

Wzmiankę o znajomych Billy skomentował krótkim “aha”. Wolał nie dochodzić, coś mu mówiło, że nie chciał wiedzieć. Gdy pojawiła się informacja o głodzie, w pierwszej chwili miał zamiar ją zignorować, ale już po chwili wiedział, że jego cholerne sumienie mu na to nie pozwoli. Powiedziała to w jakiś taki sposób, że nie potrafił puścić tego mimo uszu. Najwyraźniej zgotowany przez nią poczęstunek zdołał go zmiękczyć. Powolnym ruchem, tak by nie prowokować dziewczyny, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej paczkę sucharów. Zawsze nosił ze dwie przy sobie, na wypadek, gdyby przymusowo musiał się rozstać z plecakiem, który teraz znajdował się na stacji.
- Chyba wypada odwdzięczyć się za poczęstunek - powiedział wyciągając rękę. - Żaden rarytas, ale żołądek wypełnia.

Kobieta wciągnęła nagle powietrze, zaraz się ogarnęła już bez niecierpliwości przyjmując paczkę. Zważyła ją w dłoni, obróciła parę razy i potrząsnęła przy uchu.
- Z takimi sucharami kabareciarzem nie zostaniesz - zaśmiała się krótko, rozrywając opakowanie i błyskawicznie pochłaniając całość. Kucnęła przy tym, przybierając pozę pakującego policzki chomika. Błyskawicznie poruszała szczęką, aż przełknęła i zapakowała resztę do ust, powtarzając proces. Zrobiło się jej cieplej, nieznośne ssanie w żołądku zmalało. Dało się też oddychać trochę lżej. Nie korciło też aby zabrać nowego znajomego na grilla.
- A ty co zamierzasz? - spytała, wylizując okruszki co do ostatniego - Co wy zamierzacie dalej?

Sanitariusz zdjął z ramienia strzelbę, którą zawiesił na znalezionym sznurku i usiadł na przeciwko dziewczyny, opierając się plecami o pień dawno martwego drzewa. Na pytanie blondynki odpowiedział wzruszeniem ramion.
- Tak jak ci mówiłem. Spieprzamy stąd najdalej jak się da.

Blondynka poruszyła się nerwowo gdy zaczął manewry z bronią, położyła dłoń na kaburze i spięła się, ale kiedy nie zrobił niczego głupiego, uspokoiła się, wracając do wydziobywania okruszków z klapy pancerza i rękawa.
- Dobry pomysł, tak zróbcie - mruknęła przy tym, spoglądając na niego ukradkiem i udając że wcale nie - Teraz dobry czas, koniec sezonu burzowego. Jest cicho… tak cicho - popatrzyła w bok, na budynek stacji benzynowej - Jacy oni są? Tacy jak ty?

- Ja wiem? Zależy co masz na myśli - odpowiedział tajemniczo. - Nie noszą swoich kumpli na paskach, więc na pewno nie są tacy jak ty. Nie wieszają ludzi na krzyżach, więc nie są tacy jak pieprzeni legioniści. Ale też pewnie żaden nie poczęstował by cię sucharami, no może prócz Igły, więc chyba nie są tacy jak ja. A co z tobą, wracasz do władania górą?

- Nie władam, tylko wynajmuję - zadumała się, przechodząc z kucek do siadu po turecku. Patrzyła już na niego jawnie, nachylając się w jego stronę i przekrzywiając kark raz w lewo, raz w prawo.
- Też chcę stąd odejść, od tego wiatru idzie zwariować - przyznała nagle dość ponurym tonem. Podniosła dłoń i po chwili wahania wyciągnęła ją ostrożnie aż dotknęła opuszkami nadgarstka towarzysza.
- Ciepłe… - dodała uśmiechając się nostalgicznie.

- Taa… - Billy powoli zdawał się rozumieć dziewczynę. - Masz pomysł dokąd chciałabyś się udać? Dobrze znasz okolicę?

- Tą bliską… tak. Też tu utknęłam, przez tornada - odpowiedziała wpatrując się w swoją dłoń, macającą coraz śmielej drugą dłoń - Gdzieś daleko, gdzie nie ma Legionu i wiatru. Ale przede wszystkim Legionu. Chowanie jest męczące, nie ma co jeść. Nie da się spać, wszędzie coś się czai. Gekony, modliszki… wody mało. - wzruszyła ramionami - Tylko kości dużo. Coraz więcej.

Billy nie cofał dłoni, czuł że dziewczyna tego potrzebuje, zresztą jeśli miał zamiar zadać jej to pytanie, nie mógł tego teraz zrobić. Czuł, że wybiega przed szereg, że najpierw powinien się skonsultować z pozostałymi, że pewnie części z nich, jeśli nie większości, nie spodoba się ten pomysł. Ale czy pierwszy raz robił coś głupiego?
- Zmierzamy na wschód - powiedział. - Nie wiem co tam jest, ale Legionu raczej nie ma. Przydałby się ktoś wiedzący coś o okolicy.

- Okolicy… a potem, dalej? - zmarszczyła czoło oplatając jego nadgarstek palcami i ściskając. Nie znikał, był realny… dobrze. Miła odmiana - Kula w łeb? Czy nożem po gardle? Drugie tańsze, nie traci się zapasów… a tu nie ma z czego uzupełnić. Czasem przychodzą patrole, ale rzadko. Bardzo rzadko i nie starcza na długo. Wschód brzmi… jak wschód. Lepiej niż tam wracać do… nich. Nie chcę być niewolnikiem. Nikt z nas nie chciał, woleliśmy wolność - drugą dłonią pogłaskała czaszki przy pasie - Twoim się to nie spodoba… ale dzięki. Za propozycję. To… chyba… - zagryzła wargę, mrużąc oczy - Miłe.

- Masz rację, nie spodoba im się to - Billy pokiwał głową. - Ale nie przypominam sobie sytuacji, w której ich opinia miałaby dla mnie większe znaczenie. Zresztą zrobisz jak będziesz chciała. Na przykład nikt ci nie zabroni iść przypadkowo w tym samym kierunku co my, a jak czasami nie zjem kolacji, nic mi się nie stanie. Te suchary bardzo szybko się przejadają.

Brzmiało dobrze, nawet za bardzo. Lulu stężała, szczerząc zęby jakby miała go zamiar ugryźć.
- Nic nie jest za darmo, co za to chcesz? Albo podstęp… po co? Co ci da pomoc nam? Tarcza? Lubicie ludzkie mięso i to pułapka?

- Nie wiem, nigdy nie jadłem - wyjaśnił Sticky, który głowił się jak wytłumaczyć komuś normalnemu… no, komuś o normalnej moralności, własny tok myślenia. - Co mi da pomoc? Nic mi nie da - powiedział po prostu.

- Dlaczego więc chcesz pomóc? - Lulu gapiła się na niego jak na wyjątkowo intrygujący okaz gekona, majtającego ogonem tuż przy jej kolanach. Takiego gotowego do ataku, albo badające teren, ciężko zgadnąć - Chcesz jeszcze wódki?

- Chorego pytają, zdrowemu dają - odpowiedział powiedzonkiem z Reno, uśmiechając się na samo wspomnienie rodzinnego miasta. - Nie wiem czy potrafię ci to wyjaśnić tak żebyś zrozumiała. Sam tego nie rozumiem. Taki już jestem, ciężki, nieuleczalny frajer - puścił jej oko.

- Uważasz że jestem głupia? - zjeżyła się, zabierając rękę. Jasne, przecież nic nie zakuma co się do niej mówi, eh - Spróbuj - dodała spokojniej, rzucając krótkie spojrzenie na budynek stacji - Masz jeszcze żarcie?

- Mam, ale muszę oszczędzać, by starczyło na drogę - rozłożył ręce. - Jeśli ty jesteś głupia, to ja tym bardziej, skoro sam siebie nie potrafię zrozumieć. Jak to powiedzieć najlepiej? - zamyślił się. - Czytałaś komiksy o Grognaku Barbarzyńcy? - spytał całkiem poważnym tonem. - Grognak to był taki napakowany koleś, któremu nikt nie mógł sprostać. Facet mógł zostać władcą wszystkiego, po prostu nie było na niego mocnych. A jednak miał różnego rodzaju dziwne pomysły w stylu uratowania kogoś z rąk piratów, nie zrzucania z tronu króla, gdy była ku temu okazja, nie palenia wiosek i takie tam. Był chory na głowę. I ja mam podobną przypadłość. Po prostu raz na jakiś czas przychodzą mi do głowy chore pomysły w stylu wypuszczenia na wolność jeńca, albo nakarmienia głodnego - wskazał na Lulu. - Masz - rzucił w jej stronę drugą paczkę sucharków, które wyciągnął z kieszeni.*

Poczęstunek wywołał poruszenie, najpierw rąk Baxter, potem szczęk. Przeżuła połowę, zapijając wódką z manierki którą odrzuciła Sticky’emu.
- Nigdy nie lubiłam Grognaka, co za frajer lata w samej przepasce na biodrach. Weź w tym przetrwaj zimę, albo idź do walki - zaśmiała się krótko, przełykając pospiesznie - Wolałam Srebrnego Fantoma, to dopiero konkret! Koleś z zajebistą spluwą, stylowy. Rozwałkę też prowadził porządną. - drugą połowę sucharów schowała do kieszeni na potem, przyklepując z czułością. Żarcie dobra rzecz. Lepiej je mieć niż nie mieć, wiadomo - Dlatego zostałeś niewolnikiem? Wypuściłeś nie tego co potrzeba, a tamtym pajacom w skórzanych miniówach to się nie spodobało? Z tego powodu tu jesteście? - pokazała okrężym ruchem ręki okoliczne zadupie - Aby spierdalać w podobne rejony… tego zwykli turyści nie robią.

- Wybacz, tajne przez poufne - znów wzruszył ramionami. - Musiałabyś zostać członkiem naszej grupy, by się dowiedzieć, a jak widzę nie masz na to ochoty. Szkoda… - zrobił krótką pauzę. - Opowiedz lepiej jak się zostaje lokatorem góry na zadupiu.

- Wybacz mordo, tajne przez poufne - odbiła tym samym tekstem, rozkladając bezradnie ręce - Musiałbyś iść ze mną do dziupli i odpowiednio ułożyć buty na wycieraczce, a potem odkurzyć mi dywan. Ale widzę chyba nie masz na to ochoty - zrobiła dość ponurą minę.

- Serio masz dywan? I wycieraczkę? - Billy teatralnie udał zdziwienie. - To się ustawiłaś, same luksusy - ciągnął tym samym tonem. - Aż poważnie rozważam propozycję, by się zaciągnąć na służbę u szlachetnej panny, ale jest jeden problem. Wychowałem się w domu z dwudziestoma kobietami. Nie umiem odkurzać.

- A co myślałeś, że po dwójce saneczkuję na piachu żeby dupsko doszlifować? - spytała z konsternacją, udawaną albo nie. - Nawet na najgorszym wygwizdowie da się jakoś urządzić… i wiesz gdzie jakaś szlachetna panna mieszka? - ożywiła się - Dawaj, skroimy jej chatę i wytniemy na balet. W cywilizacji znajdzie się jakiś paser. Zawsze tam są - pokiwała głową święcie przekonana o tym co mówi - Nauczysz się, nigdy nie jest za późno na naukę. Dwie ręce masz, łeb też. Tylko nie ma odkurzacza, trzeba szczotą zasuwać, ale skórę łatwo się trzepie. Zobaczysz.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 20-02-2019 o 20:35.
Amduat jest offline  
Stary 20-02-2019, 20:47   #189
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Lulu i Sticky za potrzebą cz.2

Billy zaśmiał się serdecznie. Pomimo trudnych początków ich znajomości, polubił dziewczynę. Było w niej coś znajomego, coś co przypominało mu dom. Tak, świetnie by się wpasowała w ulice Reno. Nawet jeśli brakowało jej niektórych klepek, ale kto tam miał ich komplet?
- Jedyny wart uwagi łup jest tam - wskazał na zachód. - Dzień szybkiego marszu stąd. Co prawda znaczna część posiadłości wyleciała w cholerę, ale coś na pewno zostało. Jeśli potrafisz się przedrzeć przez kilka kohort zbrojnego luda, nie możesz zmarnować takiej okazji - znów zaśmiał się głośno, po czym przechylił podarowaną mu manierkę i pociągnął z niej zdrowo. Napój bogów…

- Więcej nie mam, uważaj - musiała skomentować, ale bez złości. Prędzej z rozbawieniem, patrząc jak ciągnie trunek z wprawą rasowego opoja. Serce samo rosło od patrzenia. Chłopaki też lubili dać w palnik… kiedyś.
- Nie przechylaj za mocno. W środku jest pająk. Jeśli go połkniesz to się zatrujesz bo jadowity jak diabli… ale poprawia smak berbeluchy - dodała tonem informacji. Turystycznej.

Sanitariusz mało się nie udławił na wieść o śmiertelnym niebezpieczeństwie spoczywającym na dnie naczynia. Zakaszlał tylko głośno, gdy część specyfiku dostała się nie w tą dziurkę, co trzeba. Oddalił manierkę od twarzy i mrużąc jedno oko starał się wypatrzeć co jest w środku, ale w ciemności nie miał na to najmniejszych szans.
- Mówisz serio? - spytał głupio. - Słyszałem o samogonie pędzonym na ogonach gekonów, albo na wielkich modliszkach, ale żeby na pająku? - raz jeszcze zajrzał do środka, chociaż wiedział, że to bezcelowe.

Kobieta po raz kolejny rozłożyła bezradnie ręce.
- Kto wybrzydza ten nie pije - rzuciła mądrością życiową, ledwo powstrzymując śmiech i zachowując względną powagę - Mieliśmy w bandzie jednego takiego świra z Pustkowi. Wychowany w podobnie zadupnej norze jak ta tutaj. Od niego to przejęłam, myślałeś że dlaczego ma taki malinowy posmak? Skąd ja bym ci tu kurwa maliny wytrzasnęła? Ogonówka jest paskudna, jak kwas z akumulatora, pająkówka lepsza - dodała tonem eksperta.

Billy wyciągnął rękę z manierką, by oddać Lulu jej własność, ale gdy ona po nią sięgnęła, cofnął rękę. Wpatrzył się w naczynie, jak gdyby podziwiał jakieś wyjątkowe dzieło sztuki, poruszył bezgłośnie ustami, a na koniec wzruszył ramionami i łyknął raz jeszcze.
- Chyba jestem bardziej spragniony niż myślałem.

Kobieta odwróciła głowę w bok, memlając coś pod nosem. Kręciła przy tym karkiem, zgrzytnęła też raz zębami. Wydawało się że z kimś rozmawia i to nie z Billym.
- Tak, za długo… - przyznała w pewnym momencie, przenosząc uwagę na towarzysza - Będą cię szukać, ci twoi. Wkrótce. Minęło za długo. Zatrzymaj manierkę, na dobry sen - zmieniła pozycję z siadu do kucek, garbiąc przy tym plecy i naciągając kaptur na łeb - Szczanie tyle nie trwa.

- Nie widziałaś mojego sprzętu, to nie wiesz ile może trwać - zażartował. - Gdybyś zmieniła zdanie to propozycja jest wciąż aktualna - sanitariusz wciąż siedział opierając się o wyschnięte drzewo.

- A właśnie że widziałam - wycelowała palec w środek jego piersi, błyskając zębami spod kaptura - Patrzyłam ci przez ramię, czy nic nie kombinujesz. Rozmiar nie ma znaczenia, technika się liczy, tak ludzie gadają, ale kto by ich słuchał - domamrotała, zerkając na czaszki.

- Ludzie są głupi - uznał Billy. - Technika liczy się u kobiet, u facetów… - wzniósł zaciśniętą pięść w górę. - Wiem co mówię - łyknął z manierki. - Co teraz? Mam zamknąć oczy i policzyć do stu żeby nie zobaczyć w którą stronę odchodzisz?

Chyba dotknęła drażliwego tematu, jak każdy dotyczący męskiego przyrodzenia i jego właściciela.
- Jak nie technika to… bazujesz na rozmiarze? Myślisz, że źle widziałam? - wydęła wargi - To pokaż, a potem idź do swoich, nie odwracając się...tylko tym razem zapnij najpierw rozporek.

- Niestety tego widoku nie rozdaję za darmo - odrzekł uśmiechnięty sanitariusz.

- Raczej masz kompleksy i się wstydzisz - blondyna widziała sprawę kompletnie inaczej.

- Skoro tak mówisz - westchnął. - A ty masz jakieś kompleksy?

- Daj spokój, niczego nowego nie zobaczę. Co tak łatwo poddajesz pole? - postukała palcami o piach - Kompleksy są dla słabeuszy, po co mi one? Ty też się ich lepiej pozbądź, szkoda życia. Chcesz przejść przez to co ci zostało skupiając się na minusach? Lepsze plusy… no chyba że mówimy o teście na HIV.

- HIV, a co to takiego? Jakiś rodzaj testu ciążowego? Jest taki specjalny napar, który rozwiązuje problem, wiele razy widziałem jak się go robi.

- Nie wiem - przyznała z rozbrajającą szczerością - Stary Ed miał takie powiedzenie, podobno jakaś choroba, tyle wiedział. Tym się zajmujesz? Wyskrobujesz kobiety wieszakiem popodaniu znieczulającej berbeluchy?

- Nie, po prostu w moim domu napatrzyłem się na takie zabiegi - o dziwo uznał to wspomnienie za całkiem przyjemne. - Moja specjalizacja jest inna, chociaż w pewnym sensie zbliżona do tego fachu.

- Do skrobania kobiet wieszakiem? - pytanie Baxter nie zawierało ironii. Przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę, rozglądając się po okolicy. Powinna już dawno się zebrać, wracać na bezpieczny teren. Zamiast tego ciągnęła rozmowę z kimś kogo lepiej byłoby…
-Czym się w takim razie zajmujesz, kiedy nie uciekasz akurat przed Legionem? - rzuciła nowym pytaniem wciąż pozostając w miejscu.

- Łatam tych, których Legion podziurawił - odpowiedział Billy, a po chwili zdrowo mu się odbiło.

- Konował - dedukcja przebiegła szybko i w miarę trafnie. Chłop wydawał się w porządku, albo dobrze udawał. Dał jednak żarcie, a to sporo na tych pustkowiach - A pozostali?

- Oni lubią dziurawić legionistów - padła krótka odpowiedź.

- Pilnujesz języka, po co? - zaśmiała się szczekliwie - Ja jestem jedna, was większa grupa. Trochę zaufania jeśli chcesz abym z wami poszła na wschód. Góra nie jest taka zła, lepsza niż rzucanie się w ciemno na minę. Albo wieszak - dodała, zagryzając wyciągniętym z kieszeni sucharem.

Sticky uśmiechnął się. Z każdą chwilą lubił ją coraz bardziej.
- Nie wiedziałem, że wciąż rozważasz dołączenie do nas - rzekł na usprawiedliwienie. - Jednak jeśli chciałaś poznać odpowiedzi, nie oferując żadnych w zamian, to nie powinnaś chować pistoletu do kabury. Jeśli chodzi o mnie, możesz pytać o co chcesz, odpowiem na wszystko, jeśli odwdzięczysz się tym samym. Ale jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o pozostałych to jest na to tylko jeden sposób. Sama ich zapytaj.

- Przecież ci powiedziałam co tu robię, wolisz jak ktoś celuje do ciebie z broni niż dawał wódkę? - Zawiesiła wzrok na sypiącym się budynku - Jak to sobie wyobrażasz? Mam wejść tam, pomachać, usiąść w kółeczku trzymając się za ręce i opowiedzieć historie życia? Chyba rzeczywiście masz coś z głową - prychnęła żując przy tym zapamiętale.

- Wódkę wolę od wszystkiego - odpowiedział. - Chociaż jak tak pomyśleć, to kulka we łbie jest skuteczniejszym sposobem na zamartwianie się. Ale na razie nie skorzystam. A jak wyobrażałaś sobie ewentualne dołączenie? Objawisz się w środku dnia i powiesz “oto jestem”, czy też potrafisz się tak dobrze maskować, że nikt się nie zorientuje, że jesteś pośród nas? - uśmiech nie znikał z jego twarzy, trudno było wywnioskować czy mówi poważnie, czy też żartuje. Może on sam też tego nie wiedział?

- Myślałam że wpakuję ci się do plecaka, przy okazji wyżerając zapasy… i nie trzeba będzie łazić na własnych nogach. Pełen luksus. To co, mam tam wejść teraz i rzucić “kochanie wróciłam? Gdzie kurwa ten jebany obiad, leszczu? Miałeś cały dzień żeby coś garnąć, a ty znowu zaćpałeś mordę”?

- Jesteś dorosła, możesz robić co chcesz, ale gdybym miał coś doradzić, to proponowałbym puścić mnie przodem, inaczej zamiast chętnych uśmiechów może cię przywitać salwa z wszelkiego rodzaju pukawek. Chociaż nie, na uśmiechy nie licz tak czy inaczej.

- Zawsze mogę cię zabrać jako jeńca - znalazła alternatywę, całkiem poważną i rozważną - Zabiorę do jaskini, dam szczotkę do czyszczenia dywanu. Jesli jesteś konowałem musisz sporo dla nich znaczyć. Dziwne że puszczają cię samopas. Chyba że już nas obserwują. - uśmiechnęła się pod nosem - Zawsze się znajdzie taki co czystym przypadkiem akurat podejdzie do okna kiedy dzieje się coś co go kurwa nie dotyczy, inaczej by się posrał z frustracji.

- Możesz - Billy pogłaskał trzymaną na kolanach strzelbę - spróbować, ale nim napiszesz list z żądaniem bajecznego okupu w postaci rocznych zapasów żywności dla pułku wojska, wiedz że w grupie jest jeszcze dwóch konowałów. Nie dostaniesz za mnie złamanego kapsla - uśmiechnął się szerzej.

- Potrzebujesz stymulacji? - wskazała ruchem brody na mizianą spluwę - Dotyku solidnego sprzętu? A może się czymś denerwujesz, co? Chciałam cię zaprosić do siebie, ale widzę nie preferujesz towarzystwa kobiet. Przyznaj, że do nich podchodzisz tylko z wieszakiem.

- I z nożem w rękawie i z pistoletem w bucie. Z wami nigdy nie wiadomo - łyknął z manierki raz jeszcze.

- Uuuu, złe wspomnienia? - Baxter się rozpromieniła szczerą, niewymuszoną uciechą - Podbijałeś do laski, a ta ci dorobiły nowy otwór w żopsku… albo puściła w samych skarpetkach i jeszcze nasłała chłoptasia. Stąd ta paranoiczna ostrożność? - podrapała się po nosie obgryzionym kawałkiem sucharka - Chcesz mi ożenić kosę, po to ci kumple? Aby ktoś trzymał jak będziesz mnie rżnąć od gardła po rów? - końcówka wyszła jej dość cynicznie.

- Naprawdę myślisz, że po to tylko marnowałbym dwie paczki sucharów? - uśmiech na chwilę zniknął z jego twarzy, ale zaraz pojawił się z powrotem. - Co do paranoicznej ostrożności… Cecha wrodzona. Tam skąd pochodzę, albo jesteś paranoikiem, albo sztywniakiem. A co do laski, to hajtnęła się z kolesiem, który najchętniej widziałby mnie na krzyżu - sam się zdziwił jak lekko potrafi o tym mówić, chyba się wstawił. - Jeszcze jakieś urocze pytanka? - spytał łagodnym tonem.

- To zła kobieta musiała być - skiwtowała po dłuższej chwili - Co nie zmienia faktu że za bycie sztywniakiem-paranoikiem powinni dawać jakieś ulgi podatkowe, albo dofinansowanie. Rękę czy tam rentę… i inne żółte papiery - pochyliła się, opierając dłonie o piach przez co zawisła twarzą tuż nad twarzą medyka tak że czuła na skórze wydychane przez niego powietrze - Czujesz się niekomfortowo? Chcesz zadać jakieś urocze pytanko?

- Tylko jedno - oznajmił, a następnie niemal szeptem powiedział: - Co ty właściwie chcesz osiągnąć?

- Szczęście, wieczny dobrobyt i dorobić się własnej plantacji, żeby móc przesiadywać wieczorami na gangu wilii i pić piwo - odpowiedziała równie cicho, przybliżając łeb że prawie zetknęli się nosami - Ewentualnie, od biedy, wystarczy żeby nikt więcej do mnie nie strzelał, co jest mało prawdopodobne, ale pomarzyć można. Od tego jeszcze nikt nie utył.

- Muszę cię zmartwić, nie mam ani plantacji, ani wilii, ani nawet piwa - uśmiech powoli znikał z jego twarzy. - Ale miałem na myśli tu i teraz.

Głowa w kapturze przekrzywiła się, aż chrupnął kark. Wróciła na poprzednią pozycję, pocierając nosem o drugi nos, powolnymi ruchami. Przez resztę ciała Lulu przeszedł dreszcz. Żywy, ciepły człowiek, stuprocentowo prawdziwy.
- No i co z tego? Też ich nie mam - szepnęła ochryple, sunąc nosem aż do męskiego ucha i w dół, ku żuchwie. Węszyła przy tym chciwie, łowiąc prawie zapomniany zapach. Wreszcie wysunęła język i przejechała nim po policzku rozmówcy od kącika ust aż po kącik oka lewej strony twarzy - Teraz rozmawiamy, dawno tego nie robiłam. Chyba jakoś tak to leciało.

- Każda twoja rozmowa się tak kończy? - on też dawno tego nie robił, prawie zapomniał jak to jest. Obóz w Modoc, szkolenie, Mojave Outpost, Cottonwood, Flagstaff, Fort, Malpais… Ile to już czasu minęło? - Może jednak nie powinnaś poznawać reszty?

- Boisz się że ich sprowadzę na złą drogę? - zaśmiała się, pocierając policzkiem o jego policzek i mrużąc z przyjemności oczy. Kości nie były tak przyjemnie miękkie - Elementy wywrotowe należy trzymać z dala od prawych i sprawiedliwych obywateli? - złapała zębami płatek sterczącego ucha, skubiąc lekko - Rozmawiam… pierwszy raz. Od trzynastu miesięcy… Sue, John i Otto się nie liczą, chodzi o… kogoś z krwi. Nie kości.

- Albo oni ciebie - sięgnął dłońmi do jej bioder i przysunął bliżej siebie, sadzając ją na swoich udach. - Ale najbardziej martwi mnie to, że rano nie będą mieli siły maszerować.
“Kurwa, stary, w co ty się znowu pakujesz? Mało ci?” spytał sam siebie. “No co? To nic poważnego” odpowiedział. “Och, doprawdy?” padło kolejne pytanie. “Doprawdy” zapewnił.

- Oni czy ty? - rozsiadła się wygodnie, uciszając mamroczące potępiająco za uchem towarzystwo. Co jej szkodziło? Już się wkopała, a przerywanie w połowie nie wyglądało zdrowo. Nic się nie stanie, zintegrują się i każde pójdzie w swoją stronę. Żadna filozofia… ponoć.
- Właśnie powiedziałeś że mnie tam zajadą, jeśli pójdę się przywitać… niezła reklama - parsknęła, oplatając go nogami i krzyżując je w kostkach za jego plecami. Dla równowagi ramionami oplotła go za szyję, wpijając się w gadające usta. Z początku nieśmiało, badawczo… aż do momentu, gdy rozzuchwaliła się na tyle by przycisnąć go do siebie i wzmocnić badanie organoleptyczne do momentu przypominajacego chęć zjedzenia drugiej strony, zamiast całowania.

Nie wiedzieć kiedy jego ręce powędrowały wyżej. Jedna spoczęła na jej szyi, druga na plecach, obie zaś przycisnęły jej ciało do jego, tworząc nierozerwalny węzeł. Poddał się jej całkowicie, oddał jej inicjatywę, a sam czerpał tylko dziką przyjemność. Przypomniał sobie tamten postój na drodze z Cottonwood do Flagstaff z Laurą, ale teraz było inaczej. Teraz nie miał wyrzutów sumienia, teraz nie chciał ich mieć, wiedział że tym razem się nie cofnie. Jeśli wszystko znów miało skończyć się tak samo, a znając przewrotność losu Sticky’ego, tak właśnie będzie, to przynajmniej skorzysta z okazji.
Czując lekkie ugryzienie odruchowo cofnął głowę.
- Powiedziałem, że to ty zajedziesz ich - wysapał. - A ja zawsze jestem zmęczony w drodze - nie czekając na odpowiedź wpił się w jej usta ponownie.

Nie zdążyła odpowiedzieć, nie dał jej szansy. Smak, zapach i gorąco topiły myśli, sprawiając że mózg się wyłączał, a górę przejmowały odruchy. Dotyk burzył krew, wprawiał serce w rytm równie szalony jak to, co właśnie Baxter wyprawiała, na wyścigi całując gościa poznanego kwadrans wcześniej i szarpiąc za jego ubranie aby je zdjąć. Gdzieś w bok poleciał oderwany guzik, bo po co je rozpinać.
- Nie musisz wstawać - mruknęła przerywając pocałunek po to aby ściągnąć mu przez głowę koszulę. Ledwo to zrobiła, zabrała się za swoje ubranie, odrzucając płaszcz na bok aby dało się na nim położyć. Kamienisty teren źle oddziaływał na skórę pleców.

Nie przeszkadzał jej, skupił się na podziwianiu otwierającego się przed nim widoku. Gdy tylko pozbyła się koszulki jego ręce znów znalazły się na jej ciele, pilnie studiując nowopoznane terytorium. Przysunął się do jej szyi i obsypał ją pocałunkami, a nawet kilkoma delikatnymi ugryzieniami. Potem zaczął schodzić niżej.

- Podobno nie jadasz ludzi - sapnęła przez urywany oddech czując podgryzienia. Odpowiedziała na nie głośniejszym pomrukiem, wbijając paznokcie w jego plecy. Pociągnęła go za sobą, kładąc się na płaszczu i wpijając się wygłodniale w rozchylone wargi. Dłońmi na zmianę szarpała za swoje spodnie, to za spodnie wesołka, aż zjechały poniżej bioder i tam się zatrzymały. Gorzej było z jej ubraniem, operowane samymi nogami buty nie chciały przejść przez nogawki. Wyszarpała jeden i na tym zakończyła, bo zabrakło cierpliwości. Dawała się dotykać i sama odpowiadała na pieszczoty zachłannymi ruchami dłoni, ust i języka.

Pędzili jak na złamanie karku, jakby dokądś się spieszyli, ale czy to mogło dziwić skoro poznali się ledwie kilkanaście minut wcześniej? Pozwolił jej ogołocić się również z dolnej połowy odzieży, pomógł jej to samo zrobić ze swoją. Jednocześnie pochylony nad nią, nieustannie pieścił jej ciało swoimi wargami i dłońmi, które wędrowały od góry do dołu i z powrotem, jak gdyby nie mogły się nasycić, a chciały spróbować wszystkiego naraz. Wreszcie wszedł w nią, a jej cichy jęk stłumił długim pocałunkiem. Miarowymi ruchami zaczął dążyć w stronę wielkiego finału.

Skrzypienie resztek ubrań i sprzetu wpierw powolne, przyspieszało, tak jak przyspieszały oddechy. W tle rozchodził się klekot czaszek uwiązanych do spodni, ale to nie było ważne. Nie dało się myśleć, gdy zmysły bombardowały tak przyjemne bodźce. Kobieta szorowała plecami po kurtce, próbując pamiętać o zachowaniu ciszy. Chwytała twarz, szyję i ramiona kochanka dłońmi, błądząc po nich na ślepo, a złączone usta tłumiły coraz głośniejsze pojękiwania. Szybko, na wariata, bez zbędnych wstępów - tak jak lubiła. Każdy ruch bioder medyka ku dołowi kwitowała zadowolonym pomrukiem, w pewnej chwili zakleszczając go nogami w pół. Robiło się gorąco, coraz goręcej aż do momentu gdy ciało na dole wygięło się w rozedgrany łuk, wciągając spazmatycznie powietrze i orząc paznokciami po wszystkim co było w zasięgu.

Głęboko oddychał leżąc na jej nagim ciele. Odgarnął z jej czoła mokre od potu kosmyki, a potem pocałował raz jeszcze. Gdy oderwał się od słodkich ust, głowę położył pod jej brodą i zastygł w bezruchu, jeśli nie liczyć unoszonych oddechem ramion. Wpatrywał się gdzieś na bok, w ciemność, a tysiące myśli, które dotąd trzymane były z daleka przez rosnące podniecenie, galopowały teraz przez jego głowę, rozrywając zwoje mózgowe nie gorzej niż paznokcie Lulu jego plecy.
- No i co? - spytał. - Rozmiar czy technika?

Na odpowiedź musiał trochę poczekać, blondynka leżała sflaczała na plecach, rozleniwiona i wzięcie się w garść nie było jej priorytetem. Mechanicznym ruchem głaskała go po głowie i plecach, tym razem delikatnie, ciesząc się z błogiej nicości pośrodku pustki, z oddychajacym ciężarem na piersi.
- Suchary - odpowiedziała nieobecnie, uśmiechając się w noc - Masz niezłe suchary.

- Mówisz o jedzeniu, czy o żartach?

[i]- A masz jeszcze jedzenie? - spytała z rozbawieniem, podkładając ramię pod głowę i coś się nie kwapiąc aby wstawać - Serio myślisz że tam zajeżdżę twoich kumpli? Bez przesady… zresztą jak tam, będziesz jutro w stanie maszerować, czy zostajesz na dłużej?

- Dzisiaj rano nie byłem w stanie maszerować, a jakoś pokonałem te trzydzieści kilometrów - oznajmił. - Musiałabyś się jeszcze sporo napocić, by mnie tu zatrzymać - podniósł głowę i spojrzał na nią.

- A i tak byś nie został - powiedziała bez wyrzutu, za to z nostalgią - Tu nie ma sensu zostawać, jest tylko głód, śmierć i ciągły wiatr. Samotność, pustka, ból dupy egyzstencjalny. Pójdę z tobą… z wami. Za wami, na razie. Jeżeli będziesz pamiętał o sucharach.

- Nie da się o nich zapomnieć - stwierdził z udawanym żalem. - Jeden dzień, a już mam ich dosyć - uśmiechnął się. - Dobrze, że dziś nieco urozmaiciłem dietę - przejechał jej palcem po policzku.

- Gustujesz w padlinie? Warto zapamiętać - zmrużyła oczy, mocniej zaciskając uda wokół jego pasa - Któraś konkretna świeżość preferowana, czy jak leci i co się nawinie?

- Nie wybrzydzam, ale gdy mi coś zasmakuje potrafię się tym zajadać na okrągło - złożył krótki pocałunek na czubku jej brody.

- Chyba mnie podrywasz - Lulu zadumała się, albo nieźle blefowała. Obecność drugiego ciała działała drażniąco, ciężko szło ją zignorować, nie żeby miała zostać zignorowana.
- Ale to jeszcze muszę się upewnić - po prostym stwierdzeniu do głosu znów doszły usta i języki, przejmując władanie nad rozumem za pomocą tego co w życiu najprzyjemniejsze.

* * * * *

W końcu zdołali się od siebie oderwać i podnieść na nogi. W ciemności niełatwo było znaleźć brakujące części garderoby, ale po paru minutach oboje przywdziali komplet swoich strojów. Billy największe problemy miał ze znalezieniem swojego "nowego" kapelusza, który został rzucony gdzieś na bok, nawet nie pamiętał kiedy. Sprawdził jeszcze raz czy na pewno wziął wszystko: nóż, pistolet, strzelba, to było najważniejsze. Tą ostatnią przewiesił sobie przez ramię, a następnie wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. Chwyciła ją z pewnymi oporami, co nie uszło jego uwadze. Przyciągnął ją do siebie, objął w pasie i pocałował czule w czoło.

- To co, idziemy? - zapytał.

Kiwnęła głową, więc ruszyli w stronę stacji, z której dobywało się światło. Minęli stare, pordzewiałe dystrybutory i podeszli pod drzwi. Sticky pokazał dziewczynie żeby się zatrzymała i poczekała. Uśmiechnął się przy tym do niej. Sam wszedł do budynku, rozejrzał się po swoich towarzyszach i powiedział, starając się być głośniejszym od toczących się rozmów:

- Nie zgadniecie co znalazłem na zewnątrz.

Odwrócił się i wyciągnął do Lulu rękę w geście zapraszającym ją do środka. Ta trochę nieśmiało przekroczyła próg, stając w świetle pod uważnym wzrokiem członków drużyny B.

- Nazywa się Lulu i mieszka tu. Dobrze zna okolicę i wyznaje się na miejscowej pogodzie, tornadach i takich tam sprawach - przedstawił ją.
 
Col Frost jest offline  
Stary 22-02-2019, 13:28   #190
 
Aiko's Avatar
 
Reputacja: 1 Aiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputacjęAiko ma wspaniałą reputację

NOWE LOKUM CZĘŚĆ 1
Igła, Max, MJ, Sticky


Igła z trudem zdjęła plecak z pleców stając tuż przed stacją. Czuła jak koszulka lepi się jej do pleców i marzyła tylko o kąpieli… choćby obmyciu się... Oparła się o plecak, starając się złapać oddech i patrząc na swoich towarzyszy.
- Więc… zostajemy tutaj? - W jej głosie pojawiła się nutka nadziei. Wątpiła by gdzieś w okolicy była bieżąca woda, lub nawet jakiś zbiornik, ale sam fakt, że będzie mogła na chwilę odłożyć ekwipunek i odetchnąć poprawiał jej nastrój.
- Jedno jest pewne - odpowiedział Billy. - Ja się stąd nigdzie nie ruszam. Przynajmniej do rana.
Pot spływał mu po twarzy, plecach, rękach i cholera wie gdzie jeszcze. Mięśnie paliły wściekłym bólem, zgłaszając w ten sposób protest przeciwko dalszej drodze. Sanitariusz myślał tylko o jednym, rozłożyć w jakimś kącie koc, walnąć się na nim i zasnąć kamiennym snem. Może nawet nie budząc się w środku nocy?
- A kto ci każe się ruszać? - prychnął MJ, zdejmując z siebie ciężki, wypełniony prowiantem i ekwipunkiem plecak. Solidne pasy przerzucone przez ramiona boleśnie poszorowały po skórze, gdy plecak twardo wylądował tuż za piętami chudego zwiadowcy. - W zasadzie to mógłbyś sobie kojo ogarnąć, a potem leż, ile dusza zapragnie. Nat, pomożesz mi? - Martin zerknął na Igłę.
Natalie przytaknęła z uśmiechem.
- Pewnie dobrze byłoby coś ugotować, wszyscy muszą być potwornie głodni po tym marszu. - Podniosła plecak i ruszyła z nim do stacji. Gdy już znalazła się obok Mj’a odezwała się cicho. - Jutro pewnie też czeka nas marsz, prawda?
MJ skinął głową.
- Z pewnością - przytaknął. - Do Teksasu daleka droga. Nie tylko jutro, ale jeszcze wiele dni drogi przed nami.
Igła westchnęła ciężko rozkładając swoje rzeczy.
-Prowiantu nie ma dużo… będzie trzeba go racjonować. - Natalie rozejrzała się po stacji.
-Jeśli jest tu woda, można by zostać dzień czy dwa. Jeśli nie ma, przenocujemy, a potem trzeba ruszać. Może się rozejrzyjmy? - zaproponował Max.
- Dobry pomysł. - skwitował MJ.
Max dziarsko ruszył w kierunku zdewastowanego budynku, z lufą broni skierowaną do jego wnętrza. Jego kroki mlaskały po jakichś resztkach dywanu, czy może wykładziny, której śladowe ilości wciąż zaśmiecały podłogę. Gumowe wycieraczki kruszyły się pod jego butami. Szelest spod okna, nagłe obrócenie broni, która chłodziła przyjemnie policzek
“Igła”. Opuścił broń i pomógł dziewczynie wejść do środka - Przytulnie tu - mruknął rozglądając się po pomieszczeniu, będącym najpewniej czymś w rodzaju warsztatu samochodowego, jakie często były w budynkach stacji. Widział takie reklamowe strony w jakimś czasopiśmie, jeszcze w NCR. “Co to jest...reklama…” starał sobie przypomnieć Max, ale to było wieki temu. A przynajmniej tak się wydawało. Max podszedł do kiedyś czerwonej, a teraz niemal czarnej od rdzy szafki z narzędziami i otwierał po kolei każdą szufladę, z mechanicznym jękiem protestującą przeciwko jego napaści. Butelka, kopnięta przez przypadek jego butem potoczyła się w kąt, dzwoniąc wśród sterty innych śmieci. Puszek, butelek, pustych konserw.
- Trochę.. inaczej wyobrażam sobie przytulne miejsce. - Natalie rozejrzała się z zaciekawieniem po wnętrzu. Wyglądało… strasznie. - Brudno.
- Brudno? - zaśmiał się Max - interesujące stwierdzenie - spojrzał się ciekawie [i] - chociaż faktycznie. Medycy lubią czystość - pokiwał głową i przeszedł nieco dalej, zgarniając butelki w jedną, nieco bardziej zbitą kupę i przetrząsając inne szafki, wygarniając jakieś części do maszyn, najpewniej samochodów, jakieś elektryczne drobiazgi, które szybciutko zaczął albo wywalać za siebie, albo od razu ładował do kamizelki - Gdzieś tu powinno być biuro. Takie miejsce, gdzie siedział zarządca stacji. Zabawne….wszystkie stacje były jednej firmy...a nie widziałem tu tej fikuśnej rakietki przed stacją. Może rozkradli? - Max skończył przetrząsanie i przeszedł do pomieszczenia dalej. Te było największe. Metalowe półki, poobrywane i leżące na podłodze w fantazyjnych zawijasach kiedyś pewnie uginały się od towaru. W tej chwili jedynie zapewniały lichą osłonę. Igła pomału weszła za mężczyzną podążając mniej więcej jego drogą i starając się na nic nie nadepnąć. To miejsce odrobinę przypominało jej opuszczone budynki w Denver. Na samo wspomnienie wzdrygnęła się nieco.
- Tak… a raczej… różni sanitariusze mają różnie… ja widziałam co potrafi zrobić zakażenie. - Wzdrygnęła się. - Wolę… mieć czysto tam gdzie opatruję.
- Można je przesunąć pod okno. Zabezpieczą przed wiatrem a przy okazji uprzątną tak, abyś miała miejsce na ewentualne zabiegi. Przydałaby się prycza, albo łóżko - stwierdził, taksując wzrokiem szeroką ladę, kasy sklepowe i szafki, najpewniej też kiedyś wypełnione narzędziami i chemią samochodową.
- Ktoś chyba mógłby to przestrzelić prawda? - Obejrzała się niepewnie na okna. - Czy w takich miejscach nie ma ludzi? W sensie… na pustkowiach.
- Mógłby, ale to musiałby być dobry strzał. Większość broni to mały kaliber. Dobra broń może to przebić, ale i tak zakrzywić może tor lotu pocisku. Fizyka - wyjaśnił.
- Ach… ja… staram się mieć zawsze czysty strzał - Jej wzrok przesunął się po podłodze szukając czegokolwiek co mogłoby pomóc jej by ewentualnym leczeniu chorych. Niestety… większość rzeczy bardziej nadawała się do zrobienia krzywdy i to bardzo szkodliwej… Zardzewiałe puszki, brudne szkło… infekcja gwarantowana. Jeśli na ziemi leżał jakiś materiał to raczej były tu brudne ścinki szmat… ale może gdyby dało radę je przeprać i wygotować? Tyle, że nie mieli zbyt wiele wody. Dogoniła Maxa nieco szybszym tempem. - Mamy… za mało wody.
- Wiem. Może będzie tu działający kran, ale woda może być i tak zanieczyszczona - potwierdził słowa Igły i ruszył do ostatniego pomieszczenia - Jest biuro - popatrzył na niewielkie pomieszczenie z resztkami obrotowego fotela, stojącego przed metalowym biurkiem. Na jednej ze ścian znajdowała się otwarta apteczka, niestety pusta i dawno rozszabrowana. Resztki komputera zainteresowały Maa, który sięgnął ręką w rozbity kineskop, badając, czy jakaś część nie nadaje się do użytku. Na ścianach wisiały drewniane wieszadła do narzędzi, a za apteczką zorganizowano coś, co mogło być punktem pierwszej pomocy - Zerkniesz? - uśmiechnął się Max dalej grzebiąc się przy elektronice
- Wiesz… taką wodę, można by przecedzić przez gazę i zagotować… może do picia by się niezbyt nadawała, ale chociaż… kąpiel.... - Ostatnie słowo dodała niemal szeptem ruszając w stronę wskazaną przez Luckiego, ale zatrzymała się zerkając co ten robi. - Znasz się na tym?
- Na elektronice? Odrobinkę. Na aktywacji wody też - uśmiechnął się - pracowałem w NCR w placówce medycznej, potem w laboratorium - patrzył na nią z miną niewiniątka i wzruszył ramionami - tak jakoś...to wojo wyszło. Lepiej płacili a w laboratorium byłem potrzebny do noszenia skrzynek. Ale co się naczytałem, to moje. Szlag! - zaklął - nie ma nic. Szkoda, że nie działa.
- Och… ja po prostu chciałam być ze swoimi pacjentami nim trafią do szpitala. - Natalie uśmiechnęła się. - Na polu bitwy jeszcze zazwyczaj mogę pomóc… w szpitalu mogłam zazwyczaj już tylko skrócić męczarnie. - Podeszła do wyważonych drzwi do pomieszczenia. W środku był tylko niewielki lufcik, który ktoś zasłonił dyktą, więc było dosyć ciemno. Może ktoś tu spał… na pewno było bezpieczniej niż na sali sprzedażowej. - Mieliście tam książki? Dużo? - Obejrzała się na Maxa wahając się czy chce wchodzić do ciemnego pomieszczenia.
- Sporo. Głównie na holodyskach. Chemia, fizyka, geografia, historia...no i było mnóstwo czasu wolnego. Laboranci do najbardziej zorganizowanych ludzi nie należą - zaśmiał się i podszedł do Igły, otwierając pomieszczenie na oścież - o...toaleta! - ucieszył się - może znajdziemy wodę? - popatrzył z nadzieją na kran nad umywalką, sedes z o dziwo nietkniętym dolnopłukiem, i niewielkie prysznic, zadeptany jednak buciorami i urwany tak, że z sufitu zwisała jedynie pogięta rura. Sprawdził kurki, odkręcając jeden z nich. Otworzył też spłuczkę toalety - Pusto. A w rurach nie ma ciśnienia. Nic nie poleci, a pewnie też rury zardzewiały - mruknął smutno - Jutro trzeba zwiewać stąd. Nic tu po nas. Ale warto zogranizować nocleg
Igła wzięła głębszy wdech i pomału weszła do ciasnego pomieszczenia odruchowo krzyżując ręce na piersi i zaciskając mocno dłonie na ramionach. Rozejrzała się po niewielkiej przestrzeni.
- Może… - Spojrzała niepewnie na zalegających na sprzętach kurz i powoli przesunęła wzrokiem po podłodze szukając jakichkolwiek śladów wilgoci. Ostrożnie podeszła do szafki. Zabrudzoną dyktę na pewno kiedyś osłaniało lustro, którego fragmenty było widać gdzieniegdzie na podłodze. Drżącą dłonią sięgnęła do szafki. W środku leżało kilka pusty kartonowych pudełek i jakiś kubek… rozerwana torebka po strzykawce. Zrezygnowana patrzyła na swoje znalezisko. - Może… nada się na rozpałkę. - Odkręciła kurek, ale z rury nic nie poleciało.
Max w tym czasie wyciągał kolejne kartony i skrzynki z pustych szaf - nada się. To też. Zdaje się, że jest tu tego pełno. Przynajmniej dziś będzie ciepło w nocy. Może sprawdzimy pięterko? - mrugnął do Igły i popatrzył w górę, na popękany sufit, przez który przesączały się promienie słońca - gdzieś na zewnątrz może być drabina serwisowa.
Igła przytaknęła.
- MJ miał się rozejrzeć po najbliższej okolicy… - Natalie szybkim krokiem opuściła pomieszczenie i odetchnęła. - Nic tu nie ma prawda? W tym bałaganie ciężko będzie nawet rozłożyć koce.
- Sprawdzimy dach. Najpewniej będzie czystszy niż reszta pomieszczeń. Butelki i puszki można uprzątnąć i rozsypać dokoła stacji. Będą ostrzegać jak coś zechce się podkraść. Kartony i skrzynie na opał - Max popatrzył na opony - jeśli damy radę wtaszczyć to na dach, a dach będzie odpowiedni, możemy zrobić sobie całkiem przyjemne stanowisko na dachu, z dala od syfu i niebezpieczeństwa - Max wskazywał na każdy element “dekoracji” w miarę jak wyjaśniał dziewczynie swój plan - jeśli obmiecie się podłogę w tej dużej sali z kasami, to na ladzie da się kogoś położyć i masz w miarę dużo miejsca by podłubać w jakimś rannym, jak zajdzie potrzeba - Max podszedł do okien stacji - zasłonimy je półkami od wewnątrz, a od zewnątrz - Max chwilę mocował się z zamkiem metalowej żąluzji - Można….je...opuścić… - poczerwieniał z wysiłku - Poczekam z tym na Utanga - sapnął i podszedł do metalowej drabiny serwisowej, prowadzącej na dach budynku - Ha, wiedziałem, że coś takiego tu jest! - po czym zaczął wdrapywać się do góry.
Igła rozejrzała się po kartonach i podeszła do jednego z nich. Z zaciekawieniem zajrzała do środka i zobaczyła coś co mogłoby być garnkami.. w kolejnym.. śmieci… kurz.. gruz.. jakieś kawałki metalu, które kiedyś mogły być jakimiś zawieszkami.
- W niektórych coś jeszcze jest… - Obejrzała się ale zobaczyła tylko nogi Maxa znikające na dachu. Rozejrzała się po nagle niepokojąco pustym pomieszczeniu i szybko podbiegła do drabinki by dołączyć do mężczyzny na dachu. Powoli wdrapała się na górę. Gdy tylko wynurzyła się na krótką chwilę oślepiło ją słońce. - Chyba widziałam w jednym pudle garnki. - Skończyła swoją wypowiedź, rozglądając się za Maxem.
 
Aiko jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172