Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-01-2018, 22:08   #131
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
They're trying to build a prison
They're trying to build a prison
They're trying to build a prison
for you and me

Oh, baby, you and me.




Billy i JJ

“Potwierdzone. W waszej sprawie interweniował Wydział Zabójstw, twierdząc że potrzebuje was na wolności do pomocy w schwytaniu Melomana. Rozprawa wstępna odbędzie się jutro o godzinie 14. Poprowadzi ją sędzia Velasquez. Całkiem prawdopodobne, że wyjdziecie bez kaucji.”

– wiadomość nie mogła być lepsza. Otrzymali ją jeszcze poprzedniego wieczora, od adwokata, na którego normalnie nie byłoby ich stać.
Sami z wnętrza celi nie mogli zdziałać zbyt wiele, lecz niespodziewanie okazało się, że ich przyjaciele i znajomi są w stanie zrobić zaskakująco dużo, żeby pomóc Billy’emu i JJ-owi.

Póki co jednak zdążyli zaliczyć w Areszcie Ahmeda jeszcze kilka wątpliwych atrakcji:
Ciągły zgiełk holowizji, rozmów oraz kłótni z sąsiednich cel, w tym dwie bójki o dostęp do terminala (jednego delikwenta wyniesiono na noszach), plus okazjonalne okrzyki Prorokini Shanice.
Prysznic z zimną wodą (dopłata za ciepłą wynosiła jedyne dziesięć E$, lecz ostatnie pieniądze z konta Billy’ego wydali na szczoteczki do zębów) oraz ręcznikami, od których można się było z powrotem ubrudzić.
Połowicznie zarwaną noc, bo piętro wyżej ktoś kto wykupił celę lux urządzał imprezę z muzyką i panienkami.
Oraz śniadanie niemal identyczne jak kolacja, z dodatkiem napoju kawo-podobnego.

Od dziesiątej rano niektórych aresztantów zaczęto wyprowadzać na rozprawy. Nie wożono ich jednak nigdzie. Wracali do cel średnio po piętnastu minutach. Obcykany z aresztami Billy powiedział JJ-owi co to oznacza: rozprawy wstępne odbywały się przez VR. Oszczędność czasu i pieniędzy, brak ryzyka ucieczki więźnia przy transporcie. Niczym ekspresowa brama świętego Piotra, gdzie segregowano zastępy grzeszników: raj oddalenia zarzutów, czyściec zwolnienia za kaucją, piekło przedłużonego aresztu. Tu przypominało to bardziej segregację społecznych odpadów. Ze „znajomych” zabrano na razie Prorokinię Shanice. Już nie wróciła.

Ostatnią atrakcją na jaką się załapali była przebieżka po spacerniaku w samo południe. Mimo lejącego się z nieba żaru, była to przynajmniej okazja do rozprostowania kości. Na mały dziedziniec budynku, przykryty siatką ekranującą, wyprowadzano aresztantów w kilkunastoosobowych grupach.
Razem z nimi wyszli mieszkańcy dwóch innych cel, w tym Tyrese – Murzyn z gangu Pytonów. Bujał się tanecznym krokiem, prykając palcami, wyraźnie zadowolony.
- Cieszcie się świeżym powietrzem biedni frajerzy! – wołał śpiewnie do wszystkich wokół. – Bo zaraz wrócicie na cuchnący dołek. Ja za godzinę stąd spierdalaaam!
Strażnik w rogu dziedzińca przyglądał mu się ze znudzeniem.
Za to Billy’emu i JJ-owi przyglądał się facet, który wyglądał jakby mógł jedną ręką dojebać wszystkim tutaj i wziąć na klatę serię z automatu. Ponad dwa metry wzrostu, niewiele mniej szerokości i kanciasty ryj tak brzydki, że mógłby grać potwora Frankensteina. Po dłuższej chwili marszcząc czoło podszedł do nich.
- Hej – rzucił basowym głosem i poznali, że to ten, który jako jedyny odważył się pyskować Tyrese’owi i którego gangster się bał. – Wy jesteście ci z holowizji, nie? Muzycy. W czwartek spotkałem waszego kumpla w Insomnii, tam gdzie dojebał temu rudemu Pacyfikatorowi. Mnie tamci też wkurwili, bo dobierali się do mojej przyjaciółki Rosie. Sam chciałem jebnąć jednemu, ale Rosie mnie powstrzymała a potem dostałem taserem. Więc powiedzcie ziomkowi, że mogę nawet kurwa zeznawać na jego korzyść.





Scena była owalnym tarasem nad głównym wejściem do centrum handlowego. Wychodziło się na nią z pierwszego poziomu galerii, dawniej musiał się tu mieścić ogródek restauracyjny lub coś podobnego. Taras znajdował się na wysokości czterech metrów – dość wysoko jak na scenę koncertową, ale i tak nikt nie miał stać tuż pod nią. Od placu przed Alamo odgradzał wejście krąg dwumetrowych barykad z mebli, palet, gruzu, złomu, prefabrykatów i wszystkiego co było pod ręką. Ogołocono w tym celu cała okolicę, która przedstawiała teraz sobą nieco postapokaliptyczny krajobraz.
W głowie Liz Delayne rozgrywała się jej własna, prywatna apokalipsa. John opuścił Alamo nad ranem, tylnym wyjściem, z cudzą twarzą na holomasce. Przyjechał po niego samochód z przyciemnionymi szybami. Obejrzał się na nią, uniósł lekko dłoń na pożegnanie i wsiadł.
Jego odejście być może oznaczało dla Liz większe szanse na kupienie przez sąd jej wersji wydarzeń, ale wokalistka była wyraźnie przygaszona.

Szum medialny wokół zespołu trochę przycichł, ale tylko trochę. Za to zaczęli odczuwać inne jego efekty w postaci raportu sprzedaży ze Spotify i VRradio. W ciągu ostatniej doby sprzedali tyle kopii płyty i poszczególnych utworów co od jej wydania. Lawinowo skoczyły też tantiemy. Na ich konta miały niebawem wpłynąć tysiące Eurodolarów. Największą popularnością cieszyło się oczywiście "Holophone Love".

Przed południem Bob przywiózł im skrzynkę piwa z Warsaw a Chrisowi i Liz trochę rzeczy, nie musieli już więc wszystkiego pożyczać. Później Gaultier pokazał im scenę. Nie było jeszcze sprzętu nagłaśniającego ani reflektorów, ale niebawem miał przywieźć je Rasco. Okazało się, że koncert w Alamo otrzymał wsparcie z dość nieoczekiwanej strony. Niewidzialny Klub udostępnił im swój sprzęt, nie tylko na dziś, ale i na jutro, choć przecież jego niewidzialny szef musiał się liczyć z możliwością jego całkowitego zniszczenia.
Dzisiejszy support Mass Æffect: punkowcy z Kill The Man i ghoststyler Schizo, mieli przyjechać za trzy godziny, koło siedemnastej. Billy i JJ, jeśli wszystko dobrze pójdzie dotrą niewiele wcześniej. Gaultier i Marco mieli dużo na głowie i na razie zostawili ich samych.
Na razie stali więc na scenie, wyobrażając sobie siebie w obiektywach kamer wszystkich holowizji i wypełniający plac tłum: dziś trudny do oszacowania, ale jutro mający sięgnąć nawet kilkunastu tysięcy ludzi.

If you want to be a hero well just follow me





Howl

Dust devil swept you away
Whirling playful dancing about you
What’s left of you is
Ash and urn and this silent horizon



Colma była najspokojniejszym z przedmieść San Francisco. Prawdopodobnie dlatego, że wszyscy z dwóch milionów jej mieszkańców byli martwi. Howl czytała kiedyś historię tego miejsca. Colmę założono jako oddzielne administracyjnie miasto dla dusz, wielką nekropolię wielkiego San Franscisco. Jakieś sto lat temu w największej operacji ekshumacyjnej w dziejach przeniesiono tu kilkaset tysięcy zwłok z likwidowanych miejskich cmentarzy. Od tamtej pory Colma rozrosła się i obecnie składała się z kilkunastu cmentarzy niemal wszystkich popularnych w Kalifornii wyznań, ze scientologią włącznie.

Pierwszym co uderzało wszystkie zmysły była cisza oraz ogromna otwarta przestrzeń: od Daly City aż po wzgórza o porośniętych antenami szczytach jedynymi budynkami były świątynie, zakłady pogrzebowe i krematoria. Ziemia w Bay Area była droga i tylko zamożniejszych było stać na tradycyjny pochówek, który uboższym zastępowały wirtualne cmentarze, tak jak życie zastępowały im wirtualne światy. Rodzina Didi była jednak najwyraźniej konserwatywna i w tym przypadku nie liczyła się z kosztami.

Hills of Eternity było typowym protestanckim cmentarzem. Nekropolitarny minimalizm: równe rzędy prostych białych nagrobków na przystrzyżonej trawie.
Przed skromnym białym kościołem stało już zaparkowanych kilkanaście pojazdów. Wśród zgromadzonych przed wejściem ubranych na czarno ludzi Howl rozpoznała Simona, Morganę i paru dalszych znajomych, głównie muzyków.
Dziennikarzy nie było – dla świata Didi była nikim, jednym z wielu mało znanych muzyków, świat poznał ją tylko i wyłącznie jako ofiarę psychopaty. Temat jej śmierci przebrzmiał już medialnie, znudził się zblazowanym widzom, domagającym się co dzień nowej porcji sensacji i okropieństw.
Tymczasem pod kościół podjechał kolejny samochód i wysiadła z niego... Paris. Owszem, znała Simona i Didi (to przez nich Howl ją poznała), ale była ich bardzo odległą znajomą. Ubrana w nieco zbyt krótką czarną sukienkę skierowała się na obcasach ku wejściu do kościoła.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 13-01-2018 o 22:16.
Bounty jest offline  
Stary 25-01-2018, 12:31   #132
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Chris, Anastazja
(retro, sobota późna noc)

- Najebać się… - rzucił Chris i sięgnął po butelkę gdy Marco i Rosalie wyszli. - Ty królowo to masz czasem świetne pomysły. - Pociągnął dwa łyki i podał wódkę skrzypaczce. - Taki dzień trzeba zalać, nie ma innej drogi.
De Sade przyjęła z westchnieniem butelkę i klapnęła na tyłek obok Sully’ego. Pociągnęła solidnego łyka, którego przełknęła krzywiąc się lekko, lecz nawet nie pokasłując.
- W takich chwilach mam ochotę złapać na ciebie focha za to, że zamiast pocić się ze sterczącą anteną na samą myśl, że zostałeś ze mną sam na sam, ty wolisz zapijać mordę. - Powiedziała z wyrzutem, po czym dodała - Na szczęście dla ciebie też mam wieczór pijackiej mordy. - I na dowód tego twierdzenia pociągnęła kolejny łyk z butelki, po czym oddała naczynie mężczyźnie.
- A co mi przyjdzie z tej anteny, gdy ty pojudzisz, poprowokujesz, rozpalisz, a i tak postawiłaś sobie blok na sex z kumplami z bandu? - Chris roześmiał się i szturchnął ją lekko, po czym sam wychylił z butelki.
Prychnęła.
- Panie i panowie, Chris O’Sullivan oto postanowił respektować dla odmiany czyjeś zasady. Oklaski za poświęcenie! - Powiedziała, machając teatralnie ramionami, po czym zgarbiła się na kanapie i już normalnym głosem skomentowała. - Jakoś nigdy ci nie zależało, żeby tę zasadę złamać.
Trudno powiedzieć czy słowa te były wyrzutem, czy tylko stwierdzeniem faktu.
- Eeeee, ale… - Perkusista zrobił głupią minę. - Zależeć zależało, ale t twoje zasady, to ty je musisz łamać - Zmierzwił jej czuprynę dłonią, podając butelkę.
Zaśmiała się odbierając wódkę i pociągając kolejnego łyka. W tym tempie można było spodziewać się, że Vandelopa niedługo będzie napruta.
- Wiesz... nigdy nie robiłam tego w trakcie więziennych odwiedzin, a wszystko wskazuje na to, że zmierzasz prostą drogą do odsiadki w kiciu. - Rzekła, a jej rozbawienie szybko się ulotniło. - Wszystko się ostatnio jebie... Powiesz mi o co ten cały dym z Liz i jej fagasem?
Pokręcił głową.
- Wszystkiego nie mogę, to jej i jego sprawy. W każdym razie będzie bezpieczniejsza gdy on się ulotni. A skoro nie robiłaś w trakcie odwiedzin - zmienił temat, a raczej powrócił do poprzedniego - to też szansa na pionierskie doświadczenia. - Poruszył brwiami.
Skrzypaczka po kolejnym łyku ognistej wody zacisnęła usta w ciupek i spojrzała przeszywająco na mężczyznę. Podała mu butelkę.
- No właśnie... wciąż nie wiem czy my... tego... a ty mi nie chcesz powiedzieć.
- Bo byliśmy napruci i skoksowani jak szpadle - uśmiechnął się do siebie. - Sam nie za wiele pamiętam… - Mimowolnie zerknął niżej. - No… trochę tam pamiętam, ale niewiele. Jeszcze nie byłaś w bandzie.
Przez chwilę patrzyła na niego uważnie, po czym wstała i otworzyła kolejną butelkę alkoholu, mimo że ta pierwsza była wciąż jeszcze pełna.
- Podpuszczasz mnie. Pierdol się SillyBoy. Jak będzie trzeba podpiszę kontrakt i obciągnę temu całemu Silverowi, żebyś ty nie szedł do paki i nie miał szans na pionierskie doświadczenia. - Rzuciła, by następnie przyssać się do nowej butelki.
- Wiesz, jakbym trafił do pierdla, to można byłoby uznać, że moje członkowstwo w zespole jest ‘w zawieszeniu’. A pionierskie doświadczenia nie są złe. - Uśmiechnął się niewinnie.
Tymczasem Anastazja wróciła na swoje miejsce i wyciągnęła nogi wzdłuż kanapy, opierając stopy o uda perkusisty.
- Tylko, że wtedy to już nie bylibyśmy my. Musi być odpowiednia ilość patologii żeby ten zespół funkcjonował. I każdy z nas wnosi swoje trzy grosze. Nie ma bandu bez Liz, bez Billy’ego, bez JJ-a, nawet bez Howl... - dodała z szelmowskim uśmiechem.
- Aye - zgodził się sięgając dłonią ku jednej stopie i masując ją. - Ilość zjebów w bandzie musi się zgadzać. Ale koniecznie przez Silvera? Może się jakoś dogadam z Pacyfami, ja zrobię kilku z nich loda. - Był chyba sceptycznie nastawiony do tego pomysłu.
Anastazja zachichotała, znów popijając z butelki. Była już chyba nieco wstawiona, bo zaczęła stopami bawić się, a właściwie droczyć z perkusistą, uciekając od czasu do czasu jego dłoniom i pełznąc w stronę krocza.
- Twój wybór, wiesz, że... - Urwała i uśmiechnęła się szerzej - Hmmm, podobała ci się ostatnio ta butelka, nie? Może zagramy w coś? Na przykład kto kogo bardziej zszokuje czymś z własnego życia, czego to drugie raczej nie wie... - próbowała wyjaśnić prosto, ale chyba sama nieco się zamotała - W sensie, że ty rzucasz coś o czym raczej nie wiedziałam a co mnie powinno wgnieść w fotel, a potem ja mówię tobie coś takiego i na koniec oceniamy kto kogo bardziej zaorał. Kto wygra ten... - zastanowiła się - Masz pomysł na nagrodę?
- Nie wiem, czy mam tu jakiekolwiek szanse - mruknął gładząc jej łydkę. - Hm… nagroda. Może… niespodzianka? Kto wygra powie jaką chce nagrodę dopiero po, byle do wykonania w tym pokoju. Nie będę dymał po Alamo w poszukiwaniu fantów - roześmiał się na taki możliwy wariant gdyby przegrał. Zabrał jej butelke i sam łyknął.
- Nie będziesz dymał? Trzymam za słowo. - Zaśmiała się trochę za głośno Vandelopa, po czym z kocim uśmiechem spojrzała na Chrisa - No dobra... to pierwsza bomba dla ciebie. Apropo obciągania. Robiłam dobrze twojemu bratu. Z połykiem.
- Zdziwiłbym się gdyby nie próbował cię przelecieć… ale tak… no wiesz, praca, czy z własnej chęci?
De Sade chyba liczyła na większy efekt, bo wydawała się teraz naburmuszona. Zabrała butelkę i dopiero po solidnym łyku odpowiedziała.
- Ciężko powiedzieć. Na pewno nie z przymusu, bo ładny chłopak i nieźle obdarzony, choć trochę gwałtowny... - chyba na moment odpłynęła we wspominkach, bo dopiero po kolejnym pociągnięciu z butelki odparła - Podpięłabym to pod budowanie dobrego pijaru. Czaisz o co chodzi?
- Mhm, ale… kurwa… Przecież to dzieciak. On ma dopiero - Sully zmrużył oczy. - … o cholera, piętnaście lat - dodał jakby zaszokowany tym odkryciem.
- O, to chyba policzę ci za bombę, bo myślałam, że siedemnaście. W sensie sam tak mówi. - Vandelopa nie wyglądała jednak na specjalnie przejętą. - Teraz dzieciaki szybciej dorastają. Ja w jego wieku... zresztą, sam wiesz. - Machnęła olewczo ręką.
- Aha, wiem - uciął temat i w końcu znów pochwycił jej stopę. - Hm… w sumie nie wiem czy to bomba, ale jak pracowałem w korpo, to wmieszałem się w fightklub. Nielegalne walki na czarno, międzykorporacyjne ustawki. Myśleliśmy, że góra nic nie wie, rozładowanie się po pracy w tym kurewskim gównie. Były zrzuty, inwesting w cyberware. Potem się dowiedziałem, że to wentyl bezpieczeństwa i zarząd pewnie odpalał na takie wydatki. Zapewne ware jaki mam jest za kasę korpo - Skrzywił się.
- Srogo. Teraz wiem skąd ta słabość do dostawania po mordzie. Sentymenty cię biorą, ot co. - Skomentowała Anastazja, zmieniając pozycję i bezczelnie ryjąc się na kolana perkusisty. - Ta runda jest twoja, więc zaczynaj kolejną. - Zarządziła, sadowiąc się wygodniej.
Sully objął ją gładząc lekko biodro skrzypaczki. Zastanowił sie nad tym co powiedzieć i przeszło mu przez myśl, że nie wie co powiedzieć. Nie żeby miał nudne życie, ale akurat Anastazji wiele rzeczy by nie ruszyło.
- Ta lala z Niewidzialnego co mi ją nagrałaś. Czasem otwieram kanał sense net w czasie rżnięcia, Lamia Wymazuje twarze. Otworzyłem wtedy kanał, potem ktoś mi puścił info, że ona też streamowała.
De Sade zachichotała i trudno było zgadnąć czy to pod wpływem wyznania, czy dotyku. Był to chichot już mocno wstawionej laski.
- Jak ci nie wyjdzie z zespołem, możesz zostać pornogwiazdą. Dasz mi namiary na nagranie? Chętnie porównam który z braci jest lepiej wyposażony. - zapytała rozbawiona.
- Pornogwiazda mówisz…? Niegłupie w sumie. - Sully nie ciągnął tematu ewentualnego porównywania go z bratem. Dość ostentacyjnie zignorował to, a Anastazja pociągnęła kolejny solidny łyk z butelki.
- Widziałam go Chris. Widziałam Melomana. - Powiedziała ściszonym głosem. - Dwa razy. Był w Alamo. I był w Niewidzialnym. I patrzył na mnie. Na mnie, czujesz? Za każdym razem. - w jej głosie przebrzmiewało coś na kształt dumy.
- Ale… - Chris wyglądał na lekko wstrząśniętego i jakby nie bardzo wierzył. - Ale skąd… jak…? W sensie… Skąd wiesz, że to był on?!
Vandelopa oparła spoufale głowę o jego ramię i odpowiedziała szeptem, prosto do ucha perkusisty.
- Oczy. Zdradzają go oczy. Jest wściekły... czuć od niego taką zimną, skostniałą wściekłość. Wiesz... to taki typ co to nie krzyczy głośno, ale... w sobie. Wszyscy mają go za dobrego sąsiada, a on po cichu w piwnicy rozpierdala małe kotki siekierą, bo kiedyś jeden naszczał mu na buta.
- Anastazjo, ale przecież… - Pogładził ją po ramieniu. - Nie możesz mieć pewności… gdzie go widziałaś?
- Mmm coś czuję, że wygram to wyzwanie... - musnęła wargami szyję Chrisa, po czym jakby nigdy nic wróciła do opowieści - Pierwszy raz w Alamo. Byliśmy sam na sam... może nawet chciał mnie wtedy dopaść, ale zamiast zachowywać się jak wystraszone dziewcze, za którym ktoś idzie stanęłam i obejrzałam się. Wtedy zobaczyłam jego oczy i... miał koszulkę z Lenonem. Ten sam motyw co przy trupie, którego potem znaleziono. No a drugi raz w Niewidzialnym. Tam był w tłumie. Stał i patrzył na mnie. Inni szaleli, a on tylko stał i emanował tą swoją zimną wściekłością... Ech, miałam kisiel w majtkach. - Powiedziała i znów pociągnęła łyk wódki.
- Czemuś nic nie powiedziała? - Perkusista był lekko wstrząśnięty, wygranie tej rundy przez skrzypaczkę nie ulegało żadnej wątpliwości.
Wzruszyła ramionami.
- Żeby teraz wygrać nagrodę. - Zaśmiała się.
- Żebyśmy skurwiela dopadli, byłoby jak dla mnie zdecydowanie fajniej.
Reakcja Chrisa wyraźnie nie spodobała się skrzypaczce. Odsunęła się naburmuszona.
- Od tego są gliny. My gramy koncerty a nie polujemy na seryjnych killerów. Doprawdy nie rozumiem czemu wszyscy się tak spinają... więcej osób ginie w wypadkach samochodowych niż za sprawą jednego psychola.
- Szkoda jednak Fist, poza tym jeżeli ten zjeb jest na wolności, to następna możesz być na przykład ty. No jak dla mnie jest o co się spinać. - Upił parę łyków, też zaczął się wstawiać.
De Sade tymczasem chwiejnie wstała i poszła po kolejną butelkę. Widać jeszcze miała dość zdrowego rozsądku, bo w ostatniej chwili rozmyśliła się i zamiast wódki wzięła piwo. Chociaż czy nie był to gorszy wybór?
- No i? - zapytała, wracając - Na coś trzeba umrzeć. Wolę zejść za sprawą killera, który ma jakiś tam polot i własny styl, niż jak większość szarej masy paść na jakąś chorobę czy jeszcze gorzej ze starości. Tak przynajmniej narodzi się jakaś legenda, a ja... cóż, będę czuć jakby kostucha przyszła po mnie osobiście. To takie wyróżnienie…
- Kwestia gustu - Sully mruknął patrząc na Vandelopę. - Ja na przykład wolałbym zdechnąć zaruchawszy się na śmierć, a nie gdy ktoś wyżyna mi na ciele jakieś teksty Kelly Familly, Marcon, albo Green Leaf. - Rzucił najbardziej zjebane według siebie zespoły z lat 90 tych zeszłego wieku, oraz trzydziestych i czterdziestych tego. - Co kto lubi. Ale… jak zobaczysz go następnym razem, to dasz znać co?
Skrzypaczka zastanowiła się.
- Ok. Ale najpierw go zaliczę. - Rzekła z rozbrajającym uśmiechem.
- A potem ja jego. Wygrałaś - kiwnął głową zapalając papierosa.
- Masz jeszcze jedną próbę. Walkower? - zapytała z takim uśmiechem, że można było się domyślić, iż doskonale wie czego zażąda w ramach nagrody.
- Twoja kolej by zacząć. - Nawet jeżeli zamierzał się poddać, nie mógł odmówić sobie możliwości poznania jakiegoś srogiego wyskoku przyjaciółki.
- Ooo jest w tobie duch. Duch żarcia, które zjadłeś. - Znów się zaśmiała, po czym zmrużyła oczy jak kot.
- Odnoście tej mojej zasady, by nie ruchać się z nikim z bandu, ostatnio... w sumie byłam gotowa zawiesić tę zasadę. Wydarzenia co prawda nie sprzyjały, więc nic z tego nie wyszło, ale... pewnie gdyby była okazja, to bym się skusiła. - Wyznała, bawiąc się zamknięciem puszki piwa.
- Mocne - zmrużył oczy. - Poddaję się.
- I nawet nie będziesz zgadywał o kogo chodzi? - czerwonowłosa wydawała się lekko rozczarowana.
- Nie - odpowiedział przyciągając ją ku sobie.
Nie opierała się. Ale też nie zachęcała go. Wyraźnie Vandelopa chciała zobaczyć co jej kumpel z zespołu planuje.
- Jaką chcesz nagrodę? - spytał usadawiając ją sobie na kolanach i zbliżając usta do jej ramienia.
- A jak myślisz? - zapytała zmysłowym szeptem, odchylając się na chwilę, by zdjąć z siebie krótki top. Następnie powoli zsunęła jedno, a potem drugie ramiączko stanika. Nie odpowiedział, a zamiast tego pochylił się i przywarł ustami do jej dekoltu, jego dłoń zaczęła gmerać przy zapięciu na plecach skrzypaczki.
Zamruczała, zarzucając perkusiście ręce na ramiona i oplatając palcami jego kark. Gdyby był trzeźwy, pewnie wypatrywałby jakiejś zasadzki, ale pita na szybko wódka radośnie szumiała mu w głowie, toteż po prostu zdjął jej stanik i zaczął całować piersi Anastazji z półprzymkniętymi z zadowolenia oczyma. De Sade pozwoliła mu na to, delikatnie ugniatając jego kark dłońmi i przyjemnie smyrając. Po chwili jednak oderwała jedną dłoń, by złapać podbródek mężczyzny i delikatnie, acz stanowczo zwrócić jego oczy ku swoim oczom - tym właściwym.
- Chcę masażu. Całego ciała. Bez ciuchów. I bez świństw. - Wyraziła życzenie z niewinnym uśmieszkiem.
- Bez świństw. Noż ja jebie… tyle w temacie anten… - W jego spojrzeniu widać było nutę zawodu. - Twoje życzenie jest rozkazem, królowo - dodał z lekkim westchnieniem i ściągnął koszulkę.
Zadowolona z siebie Anastazja przyglądała mu się, nie zważając na swoją półnagość.
- Do rosołu. - Podkreśliła, po czym zapytała:
- Wolisz bym sama się rozebrała, czyyyy mam ci to zostawić? - najwyraźniej zamierzała go dręczyć przez resztę nocy.
- Pacyfy mnie jeszcze nie dorwały, mam jeszcze sprawne łapy - odpowiedział z lekkim uśmiechem rozpinając jej szorty i ściągając je z Vandelopy.
By mu to ułatwić położyła się na plecach na kanapie i znów zaczęła zaczepiać mężczyznę bosymi stopami.
- Nie jesteś jeszcze nagi... - poskarżyła się z pijacką nutą melancholii w głosie.
- Przeciez widzę, że serce Ci pęknie z tego powodu - odpowiedział zdejmując zaraz własne spodnie, a po nich bieliznę. Antena jak to antena w takie sytuacji podkręcona była na pełny odbiór, ale Sully się nie osłaniał specjalnie.
- Kładź się - wskazał na dywan.
Skrzypaczka początkowo nie zareagowała, przyglądając mu się z miną koneserki. Szczególnie jej uwaga była zwrócona na kwestię narzędzia transmisyjnego.
- Mam pytanie... - Zaczęła mówić, podnosząc się z kanapy. Niestety, wypity alkohol utrudniał jej tę czynność.
- Mhm…? - mruknął nie mniej skupiony na niej i pewnych rejonach jej ciała. Ponieważ jednak nie zaoferował jej pomocy, Vandelopa mało eleganckim ruchem po prostu skulała się z kanapy na ziemię. Tam z trudem stanęła na czworakach i Chris mógł pożałować, że nie ściągnął jej też majtek, gdy przez chwilę wypinała się do niego tyłem.
- Oboje mamy duchy... - mówiła skrzypaczka, przemieszczając się na dywan - Też moglibyśmy się nagrywać. Nawet... po kryjomu. A jednak nic sobie z tego nie robisz. Tak mi... ufasz? Czy masz po prostu wyjebane? - Zapytała, kładąc się na wznak na miękkim podłożu, opierając głowę o futerał skrzypiec.
Zszedł z kanapy i uklęknął za nią namyślając się przy tym co odpowiedzieć. Dłonią chwycił za materiał majtek skrzypaczki i zaczął je z niej zsuwać.
- Myślę, że po trochu jedno i drugie - powiedział w roztargnieniu bo skupiał się na odsłanianych widokach. - Myślę, że nie przegiełabyś pały robiąc coś… - urwał gdy majteczki zawędrowały do połowy ud - zbyt srogiego, a mi też po prawdzie zwisa czy kto widzi mnie nago.
- Nie zwisa. - Poprawiła go, nawet nie odwracając ku niemu twarz. Za to uniosła biodra, by mógł zsunąć do końca jej bieliznę.
- No w niektórych aspektach wręcz przeciwnie… - mruknął zaczynając zażyczony sobie przez nią masaż.
Od ud.
- A ty? Nie robisz sobie z tego nic, że ja mogę streamować Sense/Netem? - spytał ugniatając jędrną skórę.
- Wolę ci ufać. - Odpowiedziała krótko, wyraźnie się rozluźniając.

Sully nie skomentował tego kontynuując ugniatanie jej ciała. Choć miało być bez świństw, to w trakcie tego masażu na próbę robił przelotne dotyki w takich miejscach i w taki sposób, że zaczęło się to ocierać o bandę.
Anastazja nie przeszkadzała mu w tym, nawet gdy delikatnie wsunął dłoń między jej uda, na przewidywaną ‘zjebkę’ będąc przygotowanym z linią obrony pt. “Miał być masaż CAŁEGO ciała” - ale i tu nie zaprotestowała ani ruchem, ani dobitnym “zabierz łapy”. Z drugiej strony nie wychodziła mu naprzeciw.
Chris zdał sobie sprawę, że Anastazja po prostu usnęła.

- No żesz do kur… - mruknął zawiedziony.
Rozłożył kanapę i stał tak przez chwilę, w końcu zbliżył się do dziewczyny i wziął ją na ręce, a potem złożył na kanapie i okrył przygotowanym przez Marco kocem.
Po chwili uśmiechnął się do siebie.
Patrząc na minę Sully’ego i błysk w oku, można było być pewnym, że kombinuje nad zrobieniem komuś dowcipu.
Powoli wślizgnął się pod koc.
Zastanawiał się co Ann pomyśli sobie jak przebudzi się rano, naga, mając go obok siebie również bez skrawka ciuchów.
Niedługo potem sam usnął.


Anastazja budziła się powoli. Chociaż zwykle po pijackiej imprezie chciała spać, spać i jeszcze raz spać teraz coś jej w tym przeszkadzało. Raz po raz koło ucha rozlegał się dźwięk świszczącego powietrza. Niezadowolona z wybudzenia skrzypaczka otworzyła jedno oko, by zlokalizować i zneutralizować owo źródło dźwięku. Niestety... okazało się ono całkiem żywe i tym samym trudne do wyeliminowania. Chris chrapał bowiem w najlepsze, trzymając swoją twarz tuż przy jej twarzy. Dziewczyna spróbowała się poruszyć, lecz coś jej w tym przeszkadzało. Noga perkusisty oplatała jej własne udo. Czuła dotyk nagiej skóry...
To skutecznie wybudziło Anastazję, która nie namyślając się dłużej spojrzała pod okrywający ich dwoje koc.
- Nie... - jęknęła cicho. Starała sobie przypomnieć wydarzenia ostatniego wieczoru, ale po tym jak Sully zaczął masować jej w trakcie rozmowy stopy wszystko wydawało się rozmyte. Pamiętała kilka scen, jednak ciężko było jej ułożyć je chronologicznie. Najgorsze, że wspomnienia wydawały się dość jednoznaczne - błądzące po jej piersiach usta kolegi z zespołu. To, że zdejmował z niej szorty... I coś jeszcze... leżała na dywanie, wypinając przed nim pośladki.
- Nie... nie... nie... - mamrotała coraz bardziej gorączkowo. W przebłysku inteligencji zwróciła się do swojego ducha:
- Maya, masz nagranie z poprzedniej nocy?
- Nie. Kazałaś wyłączyć wszystkie kanały. Zostawiłam tylko alert na telefony w sytuacjach kryzysowych.
Jako że skrzypaczka od dawna szastała swoją prywatnością w sieci, ta informacja wydała się jeszcze bardziej podejrzana.
- Nie,nie, nie, nie, nie... - powtarzała teraz jak mantrę, próbując się uwolnić z uścisku Chrisa.
Te próby chyba go przebudziły bo pochrapywanie ustało i lekko uchylił powieki. I trwał tak chwilę jakby zastanawiał się kim jest, gdzie jest i co tu właściwie robi. Czemu jest w łóżku z nagą kobietą i czemu jest nią Anastazja.
- Emmmmmpmmmm… - wybełkotał coś i ziewnął. - Jak ci się spało skarbie - spytał na powrót przymykając oczy.
Czerwonowłosa zdębiała, a po chwili z wściekłością wyrwała się z uścisku Chrisa.
- Nie. - Powtórzyła dobitnie. - Jaja sobie robisz. - wywarczała stając nago obok kanapy.
Znów otworzył oczy i znów ziewnął.
Spojrzał na nią i zachichotał przecierając twarz.
- Do niczego nie doszło - powiedział w końcu. - Usnęłaś w czasie masażu jaki sobie zażyczyłaś, to położyłem cię spać.
Vandelopa patrzyła przez chwilę na niego z wojowniczą miną, po czym z westchnieniem przysiadła obok i zaczęła się powoli ubierać.
- Pojeb. - Skwitowała krótko.
- A tam - skwitował podnosząc się i też zbierając swe ciuchy. - Minę miałaś epicką.
- Nie zmienia to faktu, że znów nie poruchałeś. - Odgryzła się, choć w jej głosie dało wyczuć się rozbawienie. - Dobra, ty pewnie będziesz grzebał przy holo, nie? Ja mogę iść upolować nam coś na śniadanie, moja samico.
- Przed snem zerżnąłem poduszkę na której spałaś - odpowiedział zaczepką na zaczepkę. - Poluj, poluj. Wciąż pamiętam, że jak chłopaki dziś wyjdą to gotujesz w samym fartuszku. - Wciągnął spodnie i zaczął zakładać koszulkę. - Będę w razie czego użerał się z Lamią w tamtej kanciapie - Wskazał na oślep pokoik, w którym wczoraj rozmawiał z Liz.
- To trochę zabawne, że jarasz się fartuszkiem, gdy cały wieczór gapiłeś się na mój goły zadek, ale słowo się rzekło. Nie cofam. - Powiedziała Anastazja nim sama wyszła z vip-roomu.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 30-01-2018, 21:31   #133
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Sobotnia noc


Rosalie wyobraziła sobie Olivera robiącego porządek z perkusistą i zaniosła się krótkim, szczerym śmiechem. Opuszczając pokój zamachała dłonią na pożegnanie i zamknęła za sobą drzwi.
- Jeszcze nie zaczynasz żałować, że poprosiliście ich o zagranie koncertu? - rzuciła Marco pytające spojrzenie.

- Dlaczego? - wzruszył ramionami, nakrytymi szarymi pagonami niby-wojskowej bluzy. - Jeszcze go nie zagrali a już nagłośnili sprawę Alamo lepiej niż wszyscy aktywiści. A ty nie żałujesz jeszcze, że się w to wszystko wmieszałaś, zamiast spieprzać stąd jak najdalej i zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu? - spojrzał na nią unosząc wesoło brew, kiedy wchodzili schodami na rozległy dach galerii. Choć była sobotnia noc różne jego zakątki obsadzało zaledwie kilka niewielkich grupek imprezowiczów. Większość mieszkańców była zbyt zmęczona fortyfikowaniem Alamo w myśl idei “mój dom - moja twierdza”. Niebo było czyste i gwiaździste, choć gwiazdy były ledwo widoczne wobec blasku miasta. Noc równie ciepła jak poprzednie przyniosła jednak powiewy chłodniejszego wiatru, będącego być może zwiastunem zmiany pogody.

- Spokojne miejsce mówisz - powtórzyła i uśmiechnęła się. Spojrzała w niebo i przyglądała się czemuś lekko nieobecnym, rozmarzonym wzrokiem. - Jak już opuści się spokojne miejsce to niełatwo wrócić, wiesz? - powiedziała wciąż patrząc w jeden punkcik. - Chyba nikt z mieszkańców Alamo nie znalazł się tu ot tak po prostu, bo chciał... - Oderwała wzrok od nieba i zerknęła na grupkę kilku młodych dziewczyn, które podawały sobie sporego blanta i rozmawiały o czymś rozemocjonowanymi, choć cichymi głosami.
- A ty - zerknęła na niego nagle, jak czujny pies, słyszący niespodziewany dźwięk - dlaczego się w to wszystko angażujesz? Nie wolałbyś być w jakimś spokojniejszym miejscu? - powtórzyła jego słowa gdy dochodzili do jednej z krawędzi płaskiego dachu.

- Nikt nie znalazł się tu ot tak po prostu - siadając na krawędzi podjął grę powtórzeń. - Po tym jak odszedłem z armii, byłem awaryjnym kierowcą kolumn tirów. Awaryjnym, to znaczy, że ten drogowy pociąg, kilkanaście wielkich ciężarówek, prowadziła AI a ja byłem tylko na wszelki wypadek. I po to, żeby było kogo obwinić w razie wypadku, bo AI ciężko pozwać. - westchnął otwierając piwo. - Całe tygodnie biernego gapienia się na drogę, kilka dni przerwy i od nowa. Aż moją AI ktoś zhakował, konkurencja albo dla zabawy. Nie miałem nawet szansy zareagować. Mój drogowy pociąg wykoleił się na pustyni w Nevadzie, ledwo przeżyłem a towar rozgrabili nomadzi. Ubezpieczenie nie pokryło kosztów leczenia, straciłem pracę, zapożyczyłem się a i tak wylądowałem na bruku. To było krótko po trzęsieniu ziemi i jakoś tak naturalnie trafiłem tutaj. Alamo to mój dom, może tylko wypożyczony, ale dom. I pierwsze miejsce gdzie czuję, że robię coś pożytecznego, dla ludzi.
Zamilkł, pociągając łyk piwa, po czym spojrzał na nią.
- A ty czemu opuściłaś swoje spokojne miejsce? Jeśli wolno spytać?

Rosalie stała obok siedzącego mężczyzny i słuchała go uważnie, choć wcale na niego nie patrzyła. Jej lekko przymrużone oczy wędrowały spokojnie po krzykliwych neonach miasta.
Gdy skończył mówić o sobie i zadał pytanie spojrzała na niego i przez kilka sekund bezgłośnie wpatrywała się w twarz Marco.
- Dorosłe życie mnie przerosło i nawiałam - odpowiedziała w końcu. Szybko i gwałtownie odwróciła się, rozłożyła ramiona i niczym cyrkowy akrobata, noga za nogą, powoli zaczęła stąpać po krawędzi dachu. - Narobiłam trochę głupot - mówiła z przerwami, bo milcząc łatwiej było zachować równowagę - długo nie było mnie w domu - zachwiała się - po tym wszystkim niełatwo jest wrócić.

- Za to łatwo spaść - musiał wstać i ruszyć za nią, bo chwycił ją za dłoń i przytrzymał, odciągając lekko od krawędzi. - A ja jestem tu jakby szeryfem i nie mogę na to pozwolić. Kto nigdy nie narobił głupot ten nie żył. A zamiast wracać można zawsze pójść dalej do przodu.

Rosalie czując niespodziewany dotyk wzdrygnęła się lekko. Marco podszedł do niej zupełnie bezgłośnie. Albo to ona, zatopiona w swoich myślach i skupiona na utrzymywaniu równowagi zupełnie nie zwracała uwagi na inne bodźce. Uścisk jego ręki był zdecydowany i delikatny jednocześnie. Skóra lekko szorstka i twarda, jak u człowieka, który nie unika pracy.
- Widzisz - zaczęła cicho i obróciła się zwinnie jakby tańczyła. Zmierzyła go spojrzeniem szaro-błękitnych oczu - czasem żeby pójść do przodu trzeba wrócić - sparafrazowała słowa mężczyzny.

- Jeśli ma się dokąd - rzekł, nie puszczając jej dłoni, choć asekuracja nie była już potrzebna. Zatrzymali się w miejscu jak tancerze zamarli w kadrze fotografii, niemal czarno-białej, bo poza odległą, komiksową pstrokacizną neonów były to jedyne barwy jakie wywoływała ciemnia nocy. - Czasem ruszyć dalej jest łatwiej, kiedy pył zasypie twoje ślady. Nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki, jak powiedział ktoś, zanim rzeki wyschły. Nie wiem co zrobię jeśli padnie Alamo. To siedziba zagubionych dusz, do których jestem przywiązany - spojrzał na nią jak na jedną z tych zagubionych dusz, co nie było wszak dalekie od prawdy. - Co ty wtedy zrobisz? Wrócisz?

- Wrócę - powiedziała tonem tak stanowczym, że zdziwił ją samą - niezależnie od tego, co będzie z Alamo. - Spróbuję wrócić...- dodała za chwilę a po zdecydowaniu w głosie nie było już śladu - ...jeśli mnie przyjmą - kolejne słowa brzmiały niepewnie. - To nie zależy tylko ode mnie, ale jeśli nie spróbuję to będę żałować do końca życia.
Rosalie na moment zamknęła oczy i biorąc głęboki oddech mocniej zacisnęła palce na dłoni mężczyzny. - Alamo się obroni, zobaczysz - zerknęła na złączone dłonie i szybko rozluźniła uścisk nie zabierając jednak ręki.

Marco trochę się speszył i puścił wreszcie jej dłoń. By zamaskować zmieszanie uniósł w górę butelkę, mówiąc:
- Za twój udany powrót. - i upił łyk, nim zorientował się że nieotwarte piwo Rosalie zostało kilka metrów dalej na dachu. Poczęstował ją więc swoim.
- Więc wygląda na to, że potrzebujesz bodźca i chwilowo zdajesz się na los - zauważył.

Upiła sporego łyka i oddała butelkę. - W ważnych sprawach przestałam zdawać się na los - zabrzmiała całkiem poważnie. - Chyba trochę wydoroślałam - skrzywiła się jakby brzydząc własnymi słowami albo samą wizją bycia dorosłym człowiekiem. - W każdym razie jeśli uda mi się nic nie odwalić to jestem na dobrej drodze - uśmiechnęła się.
- Masz jakąś rodzinę? - spytała nagle.

- Rodziców w Rosamond w SoCal - odpowiedział. - Dziura na skraju pustyni. Nie miejsce, do którego się wraca. A ty?
Otworzył scyzorykiem piwo i podał Rosalie.
- Tylko już żadnego chodzenia po krawędziach, ok? - ostrzegł ją z uśmiechem. - Nawet jeśli masz wprawę.
Wstawiona Rosalie zdała sobie sprawę, że i Marco i właściwie wszyscy znajomi wiedzą już pewnie, że tańczyła w klubie ze striptizem. Fakty nietrudno było połączyć, tak jak jej osobę ze sprawą Chrisa. Jej zmacany w Insomnii przez Pacyfikatora tyłek stał się nagle sprawą publiczną. Pozostawało kwestią czasu aż również dla szerszego grona odbiorców holowizji i userów sieci przestanie być anonimowy i wieść dotrze do jej matki.

Rosalie milczała mieląc przez chwilę w głowie rzeczy, których jakoś nie chciała do siebie dopuścić, a które wdarły się brutalnie i zmieszały, gdy właśnie zaczęła sobie wszystko układać. - Mam - odezwała się w końcu i pociągnęła zdrowo z butelki. Usiadła na krawędzi zwieszając nogi w dół. - I niedawno zaczęło do mnie docierać, że nie chciałabym żeby wstydziła się za mnie własna matka, albo c… jakaś tam inna rodzina. - Westchnęła ciężko. - A pewnie będzie.

- Nie przesadzaj. - Marco usiadł obok. - Taniec na rurze to dyscyplina olimpijska. Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, miliony lasek świecą cyckami na portalach społecznościowych… - urwał, chyba uświadamiając sobie, że nie jest mistrzem subtelnego pocieszania. - A zresztą za miesiąc nikt o tym wszystkim nie będzie pamiętał. Poza tym zawodzenie oczekiwań rodziców to odwieczna praktyka wszystkich pokoleń.

- No widzisz, to mogłam zostać sportowcem zamiast rozbierać się w klubie. Jestem całkiem dobra w wybieraniu złej drogi - zaśmiała się pod nosem. Tylko ciekawe czy kasa by z tego była - dodała. - Dobra, koniec marudzenia. Ludzie robią gorsze rzeczy niż ja. Mogłabym być na przykład psycholem mordującym muzyków. Striptizerka, pff, słaba liga.

- I niszczycielka policyjnych dronów - dodał Marco. - W poniedziałek najlepiej trzymaj się blisko kapeli, przyda im się pomoc to raz, a dwa że w razie czego ewakuujesz się razem z nimi. Pacyfy mogą być na ciebie cięci.

- Tak jest szefie! - udała, że salutuje. - Będę grzeczną dziewczynką. O! - uniosła do góry butelkę z piwem - mam zamiar, tak dla odmiany, nie obudzić się jutro z kacem. To już niezły początek, nie?

- Całkiem niezły - zgodził się, rozbawiony. - Chociaż ja dla odmiany chętnie obudziłbym się z kacem. W południe. Od środy jestem w pracy prawie dwadzieścia cztery ha na dobę. Wczoraj na ten przykład chętnie bym został dłużej w Niewidzialnym. Ale są ważniejsze rzeczy niż zabawa. I pokusy.

Kiwnęła głową ze zrozumieniem, przynajmniej częściowym. - W takim razie proponuję zabawić się gdy będzie już po wszystkim - zerknęła na niego z ukosa. - Albo będziemy opijać sukces, albo zapijać porażkę. Hm? - rzuciła mu pytające spojrzenie.

- Opijać sukces, tak, tego się trzymajmy i za to wypijmy - pokiwał głową, po czym pociągnął z butelki. - Bo porażkę będę zapijał kranówą w pierdlu, za podburzanie tłumu czy co mi tam wymyślą. No chyba, że nawieję ze stanu. Ewentualnie dawno nie odwiedzałem dziadków w Meksyku.

Wesoła mina Rosali całkowicie zniknęła zastąpiona czymś, co wyglądało na lekkie zmieszanie i odrobinę lęku. Chyba w końcu zdała sobie sprawę, a właściwie dopuściła do siebie smutną prawdę, że ta cała akcja z obroną Alamo to gruba sprawa. Nie kolejna możliwość wyszalenie się na koncercie, uczestnictwa w jakiejś zadymie i poczucia dreszczyku emocji. - Kurwa! - syknęła dobitnie i przyssała się do butelki. - Muszę spakować najpotrzebniejsze graty - powiedziała na wdechu i podrapała się po głowie. -
Na wypadek jakby faktycznie trzeba było wiać. - A dziadkowie pewnie by się ucieszyli - wróciła do poprzedniego wątku.

- Pewnie tak – westchnął Marco. – Odwiedziłem ich na żywo raz w życiu, przez ten pieprzony mur Trumpa. Ale widujemy się na święta w VR, tam wszystko jest idealne, nawet quesadilla smakuje jak prawdziwa. Ale prawdziwy Meksyk, wiesz czym jest teraz Meksyk? Jeśli tu jest susza i gorąco, to wyobraź sobie co się dzieje tam. Dwieście milionów ludzi próbuje przedostać się na północ przez ten mur. Gdyby nie Eurodolary, które przesyłamy, dziadkowie by już nie żyli. A ja zamiast wziąć się za porządną robotę, bawię się tu w politykę. Czasami wszystko co dla nas ważne wydaje się takie małe i nieistotne wobec ogromu rzeczy.

- Ejjj - sprzedała mu serdecznego kuksańca - bawisz się w politykę żeby mnóstwo ludzi miało szansę nadal pracować, i w miarę normalnie żyć. Myślisz, że dziadkowie tego nie rozumieją? - spytała nieco zdziwiona. - Moi by zrozumieli - stwierdziła z przekonaniem. - Choć został mi już tylko jeden dziadek - wzruszyła bezradnie ramionami a twarz jej posmutniała. - Ale to super gość.

- Na pewno. Bo o to inne pokolenie, nasi dziadkowie - kiwnął głową. - Pewnie, że by zrozumieli, chociaż zrozumieniem się nie najedzą. Wychowali się gdy sieć dopiero raczkowała, mój dziadek opowiadał, że dopiero jako dorosły miał pierwszy telefon, i to taki tylko do dzwonienia. Abstrakcja, nie?
Była już późna noc i dach prawie opustoszał, tylko gdzieś na drugim jego końcu balowała jeszcze jakaś grupka ludzi. Marco zerknął w ich stronę, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na Rosalie.
- Dzięki za słowa wsparcia, Rosie. Wiesz, jesteś fajną dziewczyną i… tyle tylko, że mnie pojutrze może już tu nie być.

- Jak każdego z nas - stwierdziła bez ogródek. - Ale już od dawna w tym jesteś, chyba za późno na zastanawianie się czy to dobra decyzja - mówiła patrząc gdzieś przed siebie. - Może to ostatni wieczór na dachu Alamo - mrugnęła jakby coś wpadło jej do oka i spojrzała na Marco - więc ciesz się chłodnym browarem i miłym towarzystwem zamiast smęcić. - Puściła mu oczko i jakby na potwierdzenie swoich słów dopiła piwo.

- Wiesz co? Masz rację - Marco uśmiechnął się do niej. - Do dna! - również dopił duszkiem swoje piwo i odstawił na bok butelkę.
Po kolejne musieliby zejść na dół a niezbyt im się chciało, więc po prostu posiedzieli jeszcze trochę na dachu, patrząc na światła miasta. Powieki Rosalie szybko nabrały wagi ołowiu, zmęczenie po kolejnym pełnym wydarzeń dniu opadło na nią nagle jak kurtyna.


 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"

Ostatnio edytowane przez Vivianne : 12-02-2018 o 18:37.
Vivianne jest offline  
Stary 31-01-2018, 19:12   #134
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Liz, Chris (retro, niedziela rano)

Po odejściu Johna Liz wróciła do łóżka. Niespecjalnie chciało jej się wstawać ale i nie w smak jej było nie robić nic. Posłuchała muzy. Poszperała w kosmetykach Anastazji, otworzyła kilka szuflad, przerzuciła parę wieszaków. Im dłużej rozmyślała, do tym bardziej ponurych wniosków dochodziła.
W końcu boso, jak stała, ruszyła z powrotem do VIP roomu, który wczoraj opuścili w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Z ulgą skonstatowała, że nikogo tam nie ma. Wszyscy gdzieś się rozeszli. Odpaliła muzykę. Na tyle głośno, że od basów zadrżały szyby we froncie designerskiego segmentu. Jeśli za ścianą ktoś jeszcze spał, to właśnie przestał.

Zaległa na kanapie, zarzuciła długie nogi na blat stołu. Wygrzebaną z lodówki butelkę wódki kulturalnie przelała do wysokiej szklanki. Upiła bez entuzjazmu.
Włosy miała w nieładzie a spuchnięte oczy zaświadczały bez wątpliwości o nieprzespanej i pewnie częściowo przeryczanej nocy.
Drzwi do bocznego pokoiku w którym wczoraj rozmawiała z Chrisem otworzyły się i stanął w nich perkusista, widać było po nim, że miał zamiar ojebać kogoś kto rozkręcił muzę na full, nawet otworzył usta by puścić wiązankę, ale gdy zobaczył kto siedzi na kanapie zrezygnował.
Stał tak z półotwartymi ustami niepewny czy wejść, czy się wycofać, co wyglądało komicznie. Widać nie był pewny reakcji Liz po wczorajszym tete-a-tete.
Liz podniosła się, wlała w siebie kilka łyków przezroczystego płynu, który Chris nie podejrzewał o bycie wodą. Zrobiła kilka kroków w jego stronę, a może w stronę pustego dywanu, który wydawał się najlepszą przestrzenią do tańca. Muzyka miała ten energetyzujący rytm, przy którym ciężko było Liz wysiedzieć.
- And now you do what they told ya… And now you do what they told ya… Now you’re under control! And now you do what they told ya... Now you’re under control! And now you do what they told ya... - wydzierała się, trudno powiedzieć, do sufitu czy do Chrisa na którego co chwila patrzyła dość wyzywająco.
Liz była żywiołem z natury i tak też się poruszała do muzyki. Skakała, szalała, na wszystkie strony falowały jasne włosy.
Zza Chrisa wyleciała Lamia, a na twarzyczce holograficznej powłoki komputera-drona pokazała się ciekawość.
- Fuck you, I won't do what you tell me! - AI, a raczej jej wizualizacja zaczęła pogować w powietrzu.
- Czuję dobrego tripa - Sully wydarł się uśmiechając szeroko, choć wciąż wyglądał na niepewnego reakcji wokalistki. Był też najwidoczniej srogo skacowany i zmęczony, ale to był częsty stan Chrisa. Podszedł do lodówki i wyjął piwo wciąż zerkając ku Liz.
A ta szalała jak wariatka do samego końca utworu. Zresztą tekst znała na pamięć i wydzierała się niespecjalnie chyba dbając, że głos to jej narzędzie pracy i nie jest niezniszczalny.
- Motherfucker! Uggh! - było już ewidentnie skierowane do O’Sullivana, a przynajmniej Liz gapiła się prosto w jego oczy.
Kawałek dobiegł końca, Liz ściszyła na holo następny utwór z tej samej płyty, na tyle żeby chcący mógł zabrać głos, a drugi chcący go usłyszał.
Z lodówki wyjęła zmrożoną Stolnichnaya, dołożyła na stół drugą szklankę i dolała do połowy.
- Śniadanko? - Z brody skapnęła kropelka potu.
- A czy kiedyś odmawiałem? - Sully podszedł i dopełnił szklankę piwem, po czym lekko zamieszał. - Klin zawsze i wszędzie. - Usiadł na kanapie. - Jak się czujesz? - Biorąc pod uwagę jak Liz wyglądała, było to chyba pytanie retoryczne.
- Wybornie, kurwa. Postanowiłam się przekwalifikować. Zostanę anestezjologiem. I będę miała jednego pacjenta. Siebie - uśmiechnęła się sztucznie i wlała w siebie następną partię wódy. Odstawiwszy szklankę z trzaskiem podwinęła dół cholernie krótkiej sukienki i przetarła nią spoconą twarz. Przez moment Chris mógł podziwiać krój jej majtek, a nie zwykł odwracać wzroku w takich sytuacjach.
- Też dobra fucha. Muszę nad nią pomyśleć. - Pokiwał głową. - Wczoraj z Anastazją robiliśmy małą praktykę w tym kierunku. - Skrzywił się lekko.
Przez chwilę jakby się nad czymś wahał, ale spojrzał raz jeszcze czujnie na Liz i w końcu zdecydował się dodać:
- Rano byłem na małych zakupach zanim zacząłem montować oprawę - wygrzebał z kieszeni niewielki woreczek z białym proszkiem. - Łap, to za wczorajszą rozjebaną działkę. - Rzucił jej porcję dragów.
Wlepiła wzrok w woreczek, przez chwilę się wahała ale w końcu wzięła.
- Wysłałeś film? - wypaliła wprost.
- Jeszcze nie, ale jest już w sieci. Wyślę namiar na niego Dobrym, jak Bill i JJ będą bezpieczni tutaj. - Upił łyk ‘drinka’. - Bardzo musza to chciec, bo z tego co wiem zadziałali w ich sprawie już wczoraj. Dziś wstępny proces i pewnie ich wypuszczą.
- Samo życie. Jednych wypuszczają, innych wsadzają - Liz wróciła na kanapę, nogi wróciły na stół. - On nie jest taki. Niektórzy muszą robić to co robią, nawet jeśli im się to nie podoba.
- Liz, ja się nie wpierdalam. - Sully zerknął na siedzaca obok z lekkim grymasem. - Wśród glin są porządni ludzie i mendy, wśród polityków też, w mafii… pewnie również. Mi John nie przeszkadza, ot zbieg okoliczności, że był akurat w materiale jaki dostałem. Pojechał?
Skinęła.
- Wczoraj nie wyglądałeś na obojętnego i nie wpierdalającego. Byłam, kurwa, szczęśliwa, wiesz? A teraz? Już nie będę.
- Wczoraj mnie jebło, że mogę wsadzić chłopaka przyjaciółki. Kurewski zamot, co zrobić to i tak chujnia - mruknął ponuro. - Dlatego uznałem, że cię choć ostrzegę. Wkurwiony byłem na niego przez pojebaną sytuację, nie że coś innego. Będziesz szczęśliwa Liz, przestań emopieprzyć pesymistycznie.
- Jasne. Hajtnę się z osadzonym i raz w tygodniu będzie mi przysługiwało mokre widzenie. Może nawet będą z tego dzieci - drwinę popiła wódą. Chyba powoli ją ścinało.
- Dramatyzujesz. On na tym filmiku nic nie zrobił. Zarzutów za morderstwo nie dostanie, dobry prawnik by go uchronił nawet od ‘współudziału’ w zabójstwie. - Chris szturchnął Liz ramieniem w ramię. - Myśl pozytywnie.
- Fontana zobaczy to nagranie. - Przypuszczała, że to nazwisko coś Chrisowi mówi skoro siedział w sprawie. - Boję się, że pomyśli, że John wymięka. Widziałeś jak się skulił, tam pod ścianą. On jedzie na oparach. Nieważne, nie powinnam z tobą o tym rozmawiać.
- Okey, tylko nie mów o tym nikomu. Wiesz, o nagraniu i wysyłce. Szczególnie jemu.
- Fontanie? A co ty, kurwa myślisz, że jest moim kumplem? - oburzyła się.
- Ten drugi z filmu to Fontana? Nie, chodzi mi o Johna.
- Nie wiedziałeś?
- A skąd? Ja się nie interesuję tą ligą półświatka. To nie moje sprawy.
- To skąd masz ten film? I takie dobre układy z Dobrymi Glinami. Myślałam, że jesteś informatorem czy coś - Liz odszukała paczkę fajek i wsunęła jednego do ust.
- Nope. Nie zbliżam się do takiego gówna. - Sully pokręcił głową i wypił kilka łyków klina. - Ktoś był mi coś winny, poprosiłem by mi dał coś co spodoba się glinom, by dali nam w razie potrzeby parasol bezpieczeństwa w poniedziałek. Na przykład ewakuacja gdy Pacyfy będa szturmować. Tu może być naprawdę krwawo… W ogóle nie znam sie na tych mafiach, kto jest kim i tak dalej.
- Nie uważasz, że to lekka hipokryzja? - Liz znalazła w końcu zapalniczkę, odpaliła papierosa. Podsunęła odrolowaną paczkę w stronę O’Sullivana. - Mamy dać tu koncert żeby tych ludzi zagrzać do walki, zbuntować przeciwko korporacjom i obecnie nam panującemu zjebanemu porządkowi. Rozpętać, kurwa, rewolucję. A jak zrobi się naprawdę gorąco zgarną nas gliny pod bezpieczne skrzydełka? Tam będą ludzie tacy jak my. Każemy im wierzyć w nasze słowa a sami zwiejemy? Nie, kurwa, Chris. To kompromitacja.
- Aye - perkusista zgodził się kiwając głową i sięgając po zaproponowanego fajka. Odpalił go i zaciągnął się.. - Ale alternatywa to na przykład Anastazja obrywająca pociskami do tłumienia zamieszek, ty w stanie ciężkim odwożona do szpitala po spałowaniu i wzięciu cię na buty, Howl w pierdl… boże wyobraź sobie Howl w areszcie… - Znów pokręcił głową. Cóż to byłaby za drama. - Sam Marco mówił, że zagwarantują nam spierdoling w razie co, bo to nie nasza walka, a Dobre ściągną nas jako zabezpieczenie świadków w sprawie Melomana. Czasem lepiej być hipokrytą niż za mocno oberwać. Po Insomni i wczorajszej zadymie w Warsaw, to żeby daleko nie szukać mi w areszcie mógłby się zdarzyć ‘wypadek’.
- Myślałam, że jesteś twardszy. I bardziej bezkompromisowy. Czyli te tysiące ludzi, którzy przyjdą pod Alamo mogą zebrać wpierdol ale my już nie? - zaśmiała się jakby inna strona Chrisa ją rozbawiła. - Mowy, kurwa, nie ma. Pisałam się na to bo prosiliście to zostaję do końca. Poza tym nie chcę pomocy Dobrych, okupionej wolnością Johna.
- Twój wybór - Sully wzruszył ramionami. - Ja tylko organizuje alternatywę, jak nikt nie będzie chciał skorzystać, to sam też nie spieprzę. Gdyby mi płacono dolara za każdym razem gdy zbierałem wpierdol, to byłbym bogaty. Z tych tysięcy co przyjdą... przytłaczająca większość też będzie spieprzać, gdy Pacyfy zdecydują się jednak uderzyć na tłum. To też kompromisowi hipokryci?
- Przynajmniej nie wyprowadzą ich tylnymi drzwiami jak pieprzonych dygnitarzy. Ale skoro jesteś jednak skłonny do kompromisów to z tym niepodpisaniem kontraktu z Amuse to też tylko takie rebelianckie pierdolenie?
- Ty próbujesz mi coś udowodnić, czy pojeździć po mnie z goryczy? Właśnie jak “dygnitarzy”, cichcem, tyłem, zamierza nas wyprowadzić Marco. Przestań pierdolić Liz. Jak nas będą chcieli wyprowadzać ci z Alamo, to zaje, a jak Chris załatwia pewniejszą alternatywę, to trzeba go zjechać. Bo obrywa przez to John, tak? Nie wiedziałem, że to John na tym filmiku kurwa, więc daruj sobie pojazdy. On sam wybrał sobie fuchę w mafii, wszedł w klimat bandytów rozszarpujących ludzi żywcem. Jego wybór. Karma dopadła i tyle. Ojebywanie mnie nie zmienia faktu, że to nie nagranie przechodzenia przez jezdnię w miejscu niedozwolonym, a jego ‘zawód’ to nie kierowca szkolnego autobusu.
Liz zatkało. Dobrze, że już siedziała bo nogi jej zmiękły. Nieśpiesznym ruchem wysypała zawartość woreczka na blat i rozdzielała palcami na jedną wyjebaną jak pas startowy strużkę.
- Nie wiedziałeś, że to John, zgoda - przyznała nad wyraz chłodnym i spokojnym głosem. - Ale potem ci powiedziałam. Mogłeś im tego nie wysyłać. Billa i JJ’a i bez tej taśmy wyciągnąłby ojciec Howl. Jest dobry, a gliny gówno na nich mieli. Prosiłam cię. Olałeś mnie. Takie proste.
Sully wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale widząc przygotowania Delayne do strzały tylko upił łyk piwno-wódczanej mieszanki. Pochyliła się nad działką i wciągnęła. W połowie drogi skoczyła jak oparzona na równenogi jak mantrę powtarzając “Kurwa!”.
Perkusista zaczął chichotać, aż w końcu parsknął śmiechem i zakrztusił się.
Nie pośmiał się długo bo Liz rzuciła się na niego jednym dzikim susem aż zwalili się na podłogę.
- Jesteś zjebany! - warknęła mu w twarz. Zamachnęła się pięścią, na co Chris nie zareagował poza próbą osłonięcia się leżąc. Wciąż chichotał i kaszlał na zmianę.
Dostał parę ciosów na chybił trafił. Słabeusz pewnie by poczuł ale O’Sullivan był przecież w formie. Liz wstała wreszcie z niego i nadal trzymała się za nos.
- Nienawidzę cię! - pisnęła w wysokich tonach a kiedy odsłoniła twarz zobaczył, że z zaczerwienionych oczu leją się łzy. Odwróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi. - Jak się kurwa, zabiję, to będzie twoja wina!
Sully wstał opierając się o ławę i ruszył za nią. Nim dotarła do drzwi chwycił ją za rękę by obrócić do siebie.
- No już ty furio, przepraszam - w jego tonie wesołość walczyła ze skruchą. - Po prostu nie mogłem się powstrzymać. Liz usiądź na chwilę coś wyjaśnię.
Wyrwała rękę i go odepchnęła.
- Spierdalaj, O’Sullivan! - Wyszła na korytarz. - Zajebiście, że chociaż ciebie to wszystko śmieszy.
- Nie śmieszy - warknął tracąc wesołość. - Nie śmieszy mnie to co sie stało z Fist, ani nalot i nagonka, ani sprawa Johna. Poprosiłaś, fajnie, w nocy, gdy byłem już dogadany z bliską przyjaciółką z Dobrych Glin, a ona z szefostwem. Nie dostanie obiecanego filmiku, to ona dostanie taki strzał w dupsko, że kaplica. - Zbliżył się do niej. - Ty masz to w dupie tak? Ale za wszelką cenę chcesz bym ja przejmował się Johnem.
- Nie oczekiwałam, że przejmiesz się nim. Tylko mną - wyjaśniła nie zwalniając. - Jestem… - szukała odpowiedniego słowa - krucha. A on mnie trzymał w kupie. Kto mnie będzie teraz trzymał w kupie, Chris?
Perkusista wysforował się przed nią i zastąpił jej drogę. Nie było łatwo urwać się komuś z neurodopałem.
- My. - Spojrzał jej w oczy. - Po to jestesmy, nie tylko by grać. Poza tym…- Położył jej ręce na ramionach. - Liz do cholery, Johnowi nic nie będzie. Skitra się gdzieś, przetnie więzy z mafią. Jara cię bycie z kimś kto robi takie rzeczy? Będziesz bogata to w godzine dwie będziesz sobie latać AV-ką do np. Vancouver by spędzić z nim kilka dni pomiędzy koncertami, zamiast mieć we łbie to czy nie zginie w wojnie mafii lub kogo danego dnia zarżnął albo wydał psom z polecenia.
O ile pierwsza część tyrady Chrisa zaczęła Liz uspokajać, o tyle druga przywróciła stan zwyżkowego wkurwu.
- I właśnie dlatego to nie zadziała - wypaliła przez zęby i odepchnęła Chrisa z drogi. - Ty go masz za śmiecia. A ja nie pozwolę nikomu tak o nim gadać. Dopóki tak robisz nie będzie żadnych “nas”. Nie chce twojej pomocy, Chris. Nie zagaduj mnie, nie rób mi głupich żartów, nie wchodź mi kurwa w drogę. Na scenie poudajemy. Poza nie musimy.
- Nie mam go za śmiecia, skąd kurwa w ogóle ten pomysł? - wypalił też rozeźlony. - Ja go nawet nie znam do cholery. Wiem tylko tyle, że z jednej strony mafiaman, z drugiej twój chłopak, a to drugie ważniejsze. Gdybym wiedział wczoraj, to ten filmik byłby już skasowany i nie byłoby tematu.
Liz odetchnęła głębiej.
- Ok - pokiwała głową, cokolwiek to miało znaczyć. - Jestem po prostu wkurwiona. Przejdzie mi.
- To chodź na wódkę. Sama wpadniesz w wir rozkmin. A to… - wyciągnął mały woreczek z drugiej kieszeni - to nie mąka.
- Niedługo wrócę, tylko się ogarnę - zgarnęła woreczek, wytarła nos wierzchem dłoni. - Wezmę prysznic i zmienię te kieckę na coś normalnego. - Obciągnęła materiał przykrótkiej sukienki.
- Mnie tam się podoba - perkusista mruknął i klepnął lekko Liz w ramię. - To idę trochę pomontować holo na wieczór.
 
liliel jest offline  
Stary 31-01-2018, 22:05   #135
 
Selyuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Selyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputację
Howl, Liz (retro, niedziela i trochę późniejsze rano)
Ludzie miewają różnego rodzaju kaca. Howl wyglądała, jakby może nie cierpiała na alkoholowego, przećpać też sądząc z wyglądu się nie przećpała, za to jej spojrzenie i wyraz twarzy zdradzało coś na kształt kaca moralnego.
Musiała być w trakcie przygotowań do wyjścia na pogrzeb, bo podjęła próbę ogarnięcia i uładzenia swoich włosów. Trzymała holofon tak, że niewiele było widać poza jej twarzą i kawałkiem jakiejś białej, dość anonimowej i gładkiej ściany.
- No, ten. - Zaczęła elokwentnie. - Jak tam u was?
- Chujnia - skwitowała Liz. Leżała z policzkiem wciśniętym w poduszkę, zagrzebana po piersi w pościeli.
- Czemu, co się stało? - Howl potarła powieki jedną ręką, gestem osoby bardzo niewyspanej. Wcześniej już wyglądała na zmartwioną, teraz ten wyraz się jeszcze pogłębił.
- John odszedł - czerwone oczy ponownie nabiegły wilgocią. - Kiedyś niby wróci, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Pewnie pójdzie siedzieć. To skomplikowane.
- Od… szedł? Znaczy że co, że od ciebie? - to ją wyraźnie zdezorientowało i zaskoczyło.
- Coś w tym rodzaju - Liz usiadła na łóżku na skrzyżowanych nogach i smarknęła głośno w jednorazową chusteczkę. - Nie żeby chciał ale przyjechali po niego rano. Powiedział że się długo nie zobaczymy bo najpierw pewnie pójdzie siedzieć a później… To wszystko po prostu potrwa.
- Sssłuchaj… - Howl się zamyśliła na dłuższą chwilę. - Przyjadę jak tylko będę miała tę całą pogrzebową szopkę za sobą, dobra?
Liz pokiwała głową.
- A nie możesz teraz? Wiesz, w końcu tamta laska nie żyje. Ja tak.
- Liz… - zdecydowanie takich słów Howl się nie spodziewała. - Simon żyje. I w sumie to mój były, yyym chuj-wie co to było, no ale jednak coś i… byliśmy też przyjaciółmi, graliśmy razem muzykę… - W sumie trudno powiedzieć czemu czuła potrzebę tłumaczenia się. - Narobiłam mu syfu w życiu i zwiałam, a… A skoro zdecydowałam się znów w tym jego życiu pojawić...
- Taa, jasne. Łapię. - Kolejna zasmarkana chustka dołączyła do stosiku piętrzącego się między nogami Liz. - Simon jest ważny i jesteś w jego życiu - nie dało się nie zauważyć kpiny. - A Dale to kurwa, co? Urozmaicenie?
- Eee… - Chwilę jej zajęło ogarnięcie nagłej zmiany tematu. - Co, nie, to… No, wyjaśniliśmy sobie wszystko. - Howl chyba chciała coś jeszcze dodać, ale póki co tylko potarła policzek, nagle zawstydzona.
- Oook. I jak to wyglada po wyjaśnieniach?
- Chujowo. - Skwitowała. - To znaczy no, twój brat to jest… - Zastanowiła się. - Chyba dobry człowiek, wiesz? Tylko teraz sprawy są skomplikowane i no, chyba dostałam kosza, bo wiesz, czasem człowiek przez chwilę nie myśli, ale jest zespół - znowu potarła powieki, intensywnie - i kontrakt, no i nasz kumpel Steve, wiesz, to co mówiłam wczoraj to nie była taka do końca ściema. To znaczy Steve, on niezbyt patrzy przychylnie na takie rzeczy między jego hmm, pracownikami a kapelami, a twój brat ci już chyba mówił, że by się chciał w życiu przekwalifikować, co?
Pewnie potrafiła dobrze ukrywać emocje w takiej sytuacji, ale teraz po prostu nie chciała. Jak na dłoni było po niej widać dziwną mieszankę jakby rozczarowania, trochę może zniechęcenia i jakiegoś podskórnego żalu. Ale to były echa, przede wszystkim wyglądała na zmęczoną.

Liz parsknęła śmiechem, co dało dość dramatyczny efekt w połączeniu z ciągłym płaczem.
- Kazał ci spierdalać bo Steve’owi by się to nie spodobało?
- Nie no, właściwie to… - Howl zapatrzyła się gdzieś w bok. - Gadaliśmy o zespole, o Amuse, kontrakcie, i zeszło na to jak Dale chciałby się wyrwać z tego swojego życia teraz, i tak jakoś to wyszło. Serio, póki co to nie jest dobry pomysł żeby pomiędzy nami coś było. Za jakiś czas, może… No, mówię, twój brat jest dobrym człowiekiem, tak myślę, widzę że to dla niego ważne, nie mogłabym komuś kazać wybierać w ten sposób i… Za miesiąc, dwa, wszystko może się zmienić, a oboje możemy poczekać.
- To bez sensu. Przecież to my jesteśmy zespołem. To my sobie wybieramy menadżera. Nie robiłby dla Steve’a tylko dla nas.
Odpowiedziało jej wzruszenie ramionami.
- To trochę bardziej skomplikowane. Pewnie nie patrzyłaś w ten plik od mojej matki? To świat korpo, a Silvera nie znam, zresztą nie chciałam zbytnio dopytywać. Mam na tyle zaufania do twojego brata, że jak mi coś mówi, to przyjmuję że tak jest. Poza tym jak mówię, to sytuacja tymczasowa, póki nie opadnie kurz, ale żeby się nic nie zjebało, to już nie gadaj o tym nikomu więcej, co? Nie chcesz mu chyba tego przyblokować, bardzo mu na tym zależy.
- Kontrakt przejrzałam. Ale nie ogarniam pewnie tak dobrze jak ty. - Liz sięgnęła po paczkę fajek, pstryknęła benzynowa zapalniczka. - Chciałabym mu pomóc. Zagadam z kapelą, po Alamo. I można by dać Amuse taki warunek, że chcemy Dale’a.
- Oni nam nie chcą w to ingerować. My wybieramy, oni płacą pensję, a jeśli nie chce od razu zrywać ze swoją firmą-matką… - Znowu wzruszyła ramionami. - To dość rozsądne. Zresztą, związek między menagerem a członkiem zespołu to rzeczywiście dość kiepska opcja, mieszanie relacji biznesowych i prywatnych, jakieś potencjalne konflikty… - Opuściła głowę.
- Liz, ja już jestem po prostu zmęczona. Moje życie przez ostatni rok to mieszanina imprez, picia, ćpania i klubów, poza koncertami to jeden wielki wir. Czarny ocean. Zmieńmy coś, co? Podpiszmy ten kontrakt, ja piszę już muzykę na ten nowy album, którego chce Amuse, ruszmy się gdzieś, gdziekolwiek, ja tak dłużej nie dam rady, nie wytrzymam… - W końcu urwała, mówiła już bardzo cicho.
- Taaa. Chciałabym - przytaknęła jej Delaney. - Moje życie to ciąg, kurwa, katastrof. Ostatnie pół roku było… jak sen. Ale znów się obudziłam w akwarium wypełnionym gównem. Boję się, że jeżeli nic nie zmienię to w nim utonę. John prosił żebyście mnie trzymali na powierzchni dopóki nie wróci.
- Nawet nie musi prosić. - Howl uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko. - Ale nie jest tak źle. Na pewno nie. Jeśli mówi że wróci, to on akurat wygląda na człowieka, który dotrzymuje słowa. Poza tym, kurwa mać, no Liz, on cię kocha. Sam to powiedział, tak? Wiesz, kiedy ja ostatni raz coś takiego słyszałam? No kurwa nigdy. - Zaśmiała się cicho. - Tylko teraz dla nas, dla kapeli, to jest ten moment, że albo się wybić, albo już lecieć w dół.
- Ja cię kocham - wypaliła z dziecięcą ufnością. Zgasiła fajkę w wypełnionym wodą wazonie. - Choć czasem mnie wkurwiasz do imentu. To jaki masz pomysł? Na zmiany?

Howl przełknęła ślinę i zastanawiała się przez jakiś czas.
- Po pierwsze, ja ciebie też. Po drugie, Liz, ja przez większość czasu chodzę wkurwiona. Po trzecie, przepraszam, postaram się cię nie wkurwiać. A co do zmian, kontrakt z Amuse ci nie wystarczy? Przecież to taka okazja żeby zobaczyć kawał kontynentu, może nawet świata, możemy zebrać ludzi do ekipy, myślałam może o Rasco, może o Simonie, on też chciał się wyrwać byle jak najdalej stąd… Mam dosyć pływania w tym mroku, oddychania nim, duszę się, lećmy w świat, z naszą muzyką, grajmy dla tych milionów które nasz kumpel Steve nam obiecał. Muzyka to jest najlepszy wybór, zawsze, żyjmy dla muzyki.
- Mi muzyka pasuje. Gorzej z ludźmi, na ludziach się nie znam. Chyba ich nawet nie lubię. - Liz pochyliła się nad torbą ciuchów, które donieśli jej z Warsaw. Przerzucała je bez przekonania. - Bez Johna i tak bedzie mi chujowo źle. Detox? Mogę spróbować ale bez przesady. Nie róbmy ze mnie jakiejś grzecznej dziewczynki. Będę miała embargo na bzykanie, to juz spore wyzwanie tym bardziej, że do zakonnicy to mi zawsze było daleko.
- A to nie jest tak - Howl sama zaczęła się zastanawiać - że jak się zakochujesz, to chcesz tylko tej jednej osoby? A jak będziesz tęsknić to zawsze przyjdź to cię przytulę. Wiem że to nie naprawi wszystkiego, ale zawsze coś. - Uśmiechnęła się szeroko. - I masz jeszcze brata. Całkiem porządnego brata. A ja się na ludziach znam i wierz mi, ode mnie to wiele znaczy. Ludzie to taka moja druga działka, po muzyce.
- I Rasco. Mam jeszcze jego, choć chwilowo muszę się nim dzielić z mimozą. I chcę tylko tej jednej osoby, ale jak jej nie ma obok i jestem z tego powodu rozgoryczona mogę robić debilne rzeczy. Zaczęłam brać dragi na złość mojej matce, taki rodzaj zemsty, wiesz o co mi chodzi? Może mnie najść myśl, że to właściwie Johna wina, że mnie zostawił. I będę chciała zrobić mu na złość. Jestem nielogiczna i mam tendencje autodestrukcyjne, jak moja matka.
- To napiszemy o tym kawałek. - Howl znowu trochę posmutniała, ale w jej głowie trybiki już pracowały. - Macie tam moje gitary? To jak przyjadę to mi powiesz czy masz jakieś konkretne słowa w głowie, mi bardzo szybko rodzi się muzyka do ludzi, którzy są ważni. To jest dobre uczucie, wyrzucać takie rzeczy na scenie, a poza tym jest szansa, że John go usłyszy. Żadnych debilnych rzeczy, nic czego byś nie zrobiła gdyby był tuż obok. - Pogroziła palcem. - I, Liz… Obiecaj mi jedno. Że nie będziesz rozmawiać z bratem, tym świętym, i że nie palniesz czegoś przy Silverze, co?
- Znaczy nie rozmawiać… kurwa już nigdy? - Liz zrobiła wielkie oczy.
- Nie no, o tej całej telenoweli. I moich kurwa problemach z zaufaniem - przewróciła oczami - i takich tam. Póki co musi tak być, nie ma co próbować zmieniać, trzeba czekać. Tylko czas na to poradzi. A kto to jest ta cała mimoza?
- Dziewczyna Rasco, Janice. I hej, obiecać nie mogę. Jak będzie chciał pogadać to będziemy gadać. - Liz zrezygnowała z przebierania. Zatopiła nos w dekolcie sukienki i niuchała zachłannie jak pies myśliwski. - Ta Janice to fixerka i przyszywana siora Billa.
- No tak, Janis. Chyba mnie jakoś ominęło to, że ona i Rasco są razem. Ja tam nadal nie wiem, jak ona wygląda. - Howl się zaśmiała. - A jak święty brat będzie chciał z tobą gadać to przecież co innego, ja mówię o jakichś próbach przekonywania, żeby zmienił zdanie czy coś. Widziałaś, jak zareagował na ten tekst którym rzuciła o mnie Anastazja w tym ich oświadczeniu, nie? Kurwa - nagle potrząsnęła głową - nie wiem jak ja przetrwam kolejny miesiąc. Albo dwa. Pogadasz z Chrisem i Anastazją o tym kontrakcie, bracie twym przenajświętszym, i szeroko pojętej przyszłości zespołu?

- Może będzie okazja. Choć nie wiem czy jestem właściwą osobą by przekonać kogokolwiek do czegokolwiek. - Smark. Fajka. Zgrzyt zapalniczki. - Poza tym w kwestiach korpo to ideologicznie trzymam raczej z Chrisem. Niemniej bez tego kontraktu faktycznie nic się nie zmieni a ja potrzebuje zmian. I co powiedział Dale? Na tekst Anastazji?
- Przecież tam byłaś. - Howl znów wzruszyła ramionami. - I to słyszałaś. Chodziło mi tylko o to, że no, chyba też mu trochę zależy na mnie. - Zmarszczyła czoło. - A w takiej sytuacji to jak babranie w otwartej ranie. Zresztą nie wiem, pewnie za bardzo się martwię. A poza tym to nie chodzi mi o jakieś wielkie perswazje, po prostu powiedz im że masz brata, że jest fajny, - znowu się wyszczerzyła - też chce jebać korpo i się z niego wyrwać, a do tego samobójca więc rwie się żeby ogarniać to nasze przedszkole. Ja nie mogę takich rzeczy mówić, bo jeszcze będzie że mi zależy tylko dlatego, że chcę go przelecieć.
- A chcesz? - Liz przekrzywiła głowę i przyglądała się Howl jak obcemu gatunkowi ssaka.
- Boże, co to w ogóle za pytanie. - Ta autentycznie się zaczęła śmiać, nie dlatego, żeby cokolwiek w ten sposób ukryć, po prostu nie wyobrażała sobie innej wersji rzeczywistości. Opanowała się dopiero po chwili.
- Czyli tak? - dla Liz to nie było takie oczywiste.
- Nooo… Tak - Zamrugała jakby to było wręcz absurdalne rozważać inne opcje. - To chyba… No. W sumie smutne dość. Chuj z tym.
- A Simon? Zresztą… nieważne. Nie będę cię przesłuchiwać - stwierdziła wspaniałomyślnie Liz. Sztachnęła się porządnie. - I to świetny pomysł. Żeby napisać piosenkę z podtekstem, skierowaną do Johna. On zrozumie. Problem jest taki, że nie napiszę nic na trzeźwo.
Howl zrobiła trochę niewyraźną minę. Zawiesiła się lekko i znowu zapatrzyła gdzieś, tym razem przed siebie, nad holofonem.
- No przecież nie jest tak, że Simon mnie kocha, czy coś - odezwała się dziwnym tonem. - To by było dopiero zjebane, co? No dobra, to się pośmiałyśmy - machnęła ręką i skupiła się znów na holofonie. - Na trzeźwo? No, to chyba nie jest jakiś straszny problem? Chociaż ja się trochę boję siebie na nie-trzeźwo. Ale w sumie jak się unietrzeźwiać do muzyki, to tylko razem. Połowicznie to nie działa.
- Pośmiałyśmy? Ja się nie śmieję - na dowód wytarła chustką kąciki oczu. Czasami Liz była jak jedno z tych autystycznych dzieci, które biorą wszystko śmiertelnie poważnie. - Już, kurwa, tęsknię za Johnem. A widziałam go dzisiaj rano. Mam zryty beret, co by się zgadzało z opinią mojej psychiatrzycy. W czwartki rano dlatego tak wcześnie wywiewało mnie z Warsaw. Leczę się. Chociaż… ostatnio trochę odpuściłam piguły. Chcę coś napisać a one mnie… no wiesz, przytępiają.
- Mhm. Wiem. - Howl pokiwała głową. - Moja matka się upierała żebym łaziła po różnych takich specjalistach, od… W sumie nawet nie pamiętam. Ale w korpo-landzie to akurat normalne. Piguły mam przerobione chyba wszystkie możliwe, albo blisko. A kto tam nie ma. - Skrzywiła się. - Tylko że to nie jest rozwiązanie samo w sobie. Z wszystkim człowiek sobie może poradzić, tylko z proszkami i pomocą jest czasem szybciej i łatwiej. No i jak ci zmieniają dawki, albo substancje, albo kombinacje, to dopiero jest Meksyk, a że tak będzie to ci nigdy nie powiedzą. Ja kiedyś… O boże, do tej pory się wstydzę przed ojcem, prawie się na niego zamachnęłam rakietą do tenisa, a miałam z dwanaście lat. No ale to nie jest to czym jesteś, to tylko - wzruszyła ramionami - zjebana chemia w mózgu.
- Ja robiłam gorsze rzeczy niż jebnięcie kogoś rakietą - Liz się zamyśliła. Przez jej twarz przebiegły różne wspomnienia, skrzywiła się. - Pewnie dlatego mnie zamykali. Amelię też powinni ale wtedy bym trafila do bidula więc… ostatecznie tak chyba było wygodniej. Miałam chociaż Rasco, na tym samym piętrze wieżowca. To on mnie wkręcił w muzę i w ogóle.
- No to jedzie z nami w trasę, nie ma innej opcji. - Howl uśmiechnęła się szeroko. - Najwyżej go zwiążemy i porwiemy w jakimś bagażniku, czy coś. Zajebiście będzie, jeszcze zobaczysz. Przeszłość jest przeszłością, kiedyś muszą dla nas przyjść te świetlane czasy i mówię ci, one są już za zakrętem drogi.
- Może masz rację - powiedziała Liz jakby chciała przekonać samą siebie. - I myślę, że powinnaś przelecieć Dale’a. I go dla siebie zgarnąć, jeśli ci zależy. Czekanie jest dobre dla piździelców bez wigoru. Powiem ci coś, Howl. To naprawdę zajebisty koleś, a tacy prędzej czy później robią się zajęci. Ktoś ci go zdmuchnie sprzed nosa i zostanie ci tylko grzeczny Simon, od akustycznych, kurwa ballad za trzy eurocenty. Zły wybór.
Howl zamrugała mniej więcej na słowa “i go dla siebie zgarnąć”. Potem tylko słuchała z lekko otwartymi ustami.
- Zaraz zaraz, czy ty mi próbujesz powiedzieć że on ma jakąś inną laskę eee znaczy jakąś laskę czy coś? Znaczy że z kimś kręci a to zasłanianie się swoim szefem to miałaby być tylko taka ściema?
- W ogóle mnie nie słuchasz. Nie ma laski. Ale będzie miał, jak każdy normalny facet. Jeśli nie ciebie to kogoś innego, taka alternatywa. Przemyśl ją.

- E tam. - Machnęła ręką. - Moja laska na mnie pół roku czekała. No dobra, potem się okazało że to taka zjebana laska, która po rozstaniu nasyła na ciebie gangerów z nożami, ale mniejsza. Simon i Didi też w sumie dość długo między sobą o mnie rywalizowali, tak jakoś jestem głupio chyba przyzwyczajona, że to o mnie się starają.
- Nie sądzisz, że to trochę, kurwa, próżne? Po Anastazji mogłabym się tego spodziewać, ale ty mnie zaskoczyłaś. Powiem ci coś. Gdyby jakaś panna startowała do Johna to zdjęłabym z głowy koronę i zrobiła wszystko co w mojej mocy żeby wybrał mnie. To w końcu kwestia mojego życiowego szczęścia, nie? - zaraz jednak posmutniała bo przecież w ich przypadku to nie było takie proste, żeby dowalić jakiejś cizi. - Dobra, kończę temat. Ale nie daruję sobie tej przyjemności i jeśli to zjebiesz to będę za tobą stała i powtarzała “A nie mówiłam, kurwa?”
- No widzisz, potrzebowałam takiej Liz - Howl spoważniała całkowicie i wpatrzyła się w holo z niesamowitą intensywnością i skupieniem - żeby sobie uświadomić, że może warto przynajmniej próbować być przyzwoitym człowiekiem. Ale właśnie, uwierz mi, próbuję czegoś nie zjebać. - Zapewniła wręcz żarliwie. - Nie umiałabym wziąć odpowiedzialności, udźwignąć odpowiedzialności, za coś takiego. Gdybym to zjebała, to by mnie mogło pewnie i zabić, a przynajmniej rozbić na najmniejsze kawałeczki. Z których się człowiek potem skleja latami, jeśli w ogóle. Inaczej nie umiem. - Wyznała z prostotą. - Czuję że to może być coś wielkiego, Liz, jasne że tak, z kategorii takich doświadczeń które wszystko transformują, ale właśnie dlatego teraz nie mogę zjebać tej sytuacji z kapelą, kontraktem i fuchą dla twojego brata. Inne priorytety to byłoby egoistyczne, a ja wolę żeby jemu się dobrze poukładało najpierw.
- Pierdolenie. Może się wam poukładać razem. Żeby nie było, że chcesz dobrze, a wychodzi jak zwykle, znaczy budzisz się z fiutem na twarzy… - Liz wywróciła oczami zastanawiając się, czy to był właściwy dobór słów. - Znaczy, nie z fiutem Dale’a… chodziło mi, że w dupie. Że obudzisz się w dupie.
- Eeeeee… - Nawet jeśli Howl próbowała sobie to wyobrazić, to chyba niezbyt jej to wyszło. - No może, ale za jakiś czas. Też mi nie mów, że twój brat nie wytrzyma tego miesiąca, jak powiedział że wytrzyma, nie? Miałaś mu dać w końcu jakiś kredyt zaufania. I Johnowi też daj. I samej sobie, nie chcę słuchać żadnego pierdolenia że celibat zły, wiesz, zawsze masz jeszcze ręce.
Policzki Liz poczerwieniały z zawstydzenia.
- Weź no, przestań. To dobre dla desperatów.
Howl przekrzywiła głowę.
- Czemu? - Nie rozumiała. - Normalna rzecz. Chociaż ja w sumie mogę mieć dziwne wzorce.
- O moich wzorcach wolę nie gadać. Otaczały mnie same zjeby, pamiętasz? - Zdusiła kiepa na szyjce wazonu, utopiła w wodzie. - Czyli rzucamy się w wir roboty. To remedium na wszelkie zło, podobno, bo mnie jakoś nie było nigdy z pracą po drodze. Swoją drogą… pożarłam się dziś z Chrisem. Mocno. Chyba już się sprawa prostuje ale niesmak lekki pozostał. No i gadaliśmy o Alamo. On nam chce załatwić bezpieczny wypad po koncercie, jak zrobi się gorąco. Ale uważam, że to kurwa, nie fair wobec tych tysięcy ludzi jacy mają się pojawić.
- Niby i tak, ale wiesz, ja się strasznie boję zebrania wpierdolu, nie jestem najlepszą osobą żeby się wypowiadać. Do dziś dzień wystarczy sugestia że ktoś jest z gangu, żebym prawie umarła. Pętałam się po Niewidzialnym Klubie, żeby próbować to oswajać, no, między innymi po to, ale wiele to nie dało. I samo widmo jakiegoś fizycznego zagrożenia - Howl się wzdrygnęła - też mi bardzo źle robi z głową. Poza tym… Jesteśmy muzykami, nie wojownikami, ostatecznie.

- Nie chodzi o ciało wojownika, ale o duszę rebelianta - mruknęła Liz ale humor jej nagle siadł. - A co do tych gangów to wiesz… nie wolno generalizować. Wszędzie są dobrzy i źli ludzie. W korpo. W policji. I w gangach pewnie też - wystosowała z przekonaniem argument Chrisa.
- Jasne. W Niewidzialnym nieraz natykałam się na takich typów z korpo, że nawet słów na nich szkoda. Mi to wystarczy minuta gadki żeby wyczuć ten śliski typ. - Howl odkaszlnęła nagle. - Zazwyczaj. Dlatego to dziwne, ale nasz kumpel Steve wydaje mi się całkiem w porządku. A mój ojciec mówi, że Pacyfikatorzy w jego dzielnicy są bardzo mili. W szkole też zawsze miałam dużo dzieciaków z rodzicami w służbach, wielu z tych rodziców zginęło podczas trzęsienia. A wcale nie musieli ryzykować życia w akcjach ratowniczych. - Przymknęła oczy. - Policyjne pogrzeby są bardzo ładne, takie podniosłe i czuć jakieś poczucie wspólnoty i solidarności. Relikt dawnych czasów.
Liz miała coś powiedzieć ale przez słowotok Howl zupełnie zgubiła temat. Z otwartymi ustami gapiła się w ekran holofonu błądząc myślami gdzieś na cmentarzu, pośród kwiatów, mundurów, wystrzałów salwy honorowej i złożonej flagi amerykańskiej. A obok stała ona, Liz, w swojej czarnej koszulce Slayera i w kapelusiku z siatkową woalką a chowano nikogo innego jak Johna.
Nagle Liz rozbeczała się na całego.
- On zginie, o mój Boże… Zostanę sama na świecie.
Cóż, słowotoki Howl tak właśnie działały, że ludzie się gubili, a ona bardzo często używała tego całkiem świadomie, chociażby żeby uniknąć niewygodnego tematu.
- Liz, nikt nie zginie. Wszystko będzie dobrze. Będzie kurwa wielkie wesele, a ja zagram wam solo przed kościołem jak Slash w November Rain.
- Dobra, dobra. Powtarzaj mi tak - Liz wciągnęła kilka głębszych oddechów, zużyła kilka następnych chusteczek. - To jeszcze ze spraw ważnych. Co robimy z melomańskim chujem? Miałyśmy coś z tym zrobić.
- O właśnie, muszę się skontaktować z tym detektywem z Wydziału Zabójstw. - Howl trochę się zawstydziła, ten temat zupełnie wypadł jej z głowy. - No ale co mamy niby zrobić? Ojciec mi przekazał tyle, że w sprawie Billa i JJa interweniował Wydział Zabójstw bo ktoś z kapeli ma być jakąś wielką pomocą w sprawie śledztwa. Ja tylko proszę, kurwa, niech to będzie tylko ściema Chrisa, nie dopuszczam w ogóle opcji, że ktoś z zespołu ma jakieś informacje które pomogłyby schwytać mordercę mojej przyjaciółki... I FistBaby. Ale ich nie przekazał policji…
- Nic mi na ten temat nie wiadomo - Liz opadła plecami w poduszki. - Chris ma układy z Dobrymi Glinami, może to ściema żeby Pacyfy poszły nam na rękę. A chuja trzeba oczywiście schwytać. Sama mówiłaś, że to kurwa, wzór. Modus operandi, psychole są poukładani. Trzeba rozgryźć jak działa jego zjebana mózgownica i wyprzedzić o jeden krok.

- Obawiam się, że tutaj wiele nie pomogę. Jedyne co jestem w stanie wymyślić to jak mówię, pogadanie z detektywem. Podrzucenie mu wszystkich informacji, bez segregowania, istotne czy nie, może on coś z tego poskleja. HL to w małej mierze mój kawałek, chociaż ja pierdolę, w Niewidzialnym gadałam przed nim o… - Na chwilę się zacięła - kimś z przeszłości. Wszystko może dać mu jakieś chore pomysły. A AI są pewnie za głupie na takie analizy.
- Dziś znowu zabije jeśli założenia że zabija co dwa dni są właściwe. Holophone Love mówi o Calahanie i obstawiałabym związek z nim. Ale to i tak spalona runda skoro będziemy w tym czasie na scenie. Kogokolwiek zabije Meloman, nie przeszkodzimy mu tym razem. - Liz wyraźnie nad tym ubolewała. - A chodzi o czyjeś życie. Jakie miejsca byś obstawiła? Grób Calahana? Autostradę gdzie doszło do jatki?
- Liz, to najpierw było co trzy dni. - Howl pokręciła głową. - To tak jakby z naszego powodu się tym razem o jeden dzień pośpieszył. Didi zaginęła w środę późną nocą. Trudno powiedzieć, kiedy teraz kogoś dopadnie, a co najważniejsze, kogo. A wskazówki z piosenki? To tylko miejsce gdzie zostawi kolejne ciało. Dla policji to może wiele, żeby próbować go schwytać, no ale… To nawet nie musi być nic związanego z Garym, może wymyślić jakieś miejsce po prostu związane z nami. Jak ten cały mural.
-Trzeba to wszystko przemyśleć, sama już nic nie wiem - bąknęła Liz przecierając szczypiące oczy. - Dobra, słuchaj. Szykuj się na pogrzeb, ja spadam do Chrisa i Anastazji. Może ustalimy choć jakąś setlistę. Miałam się kąpać, ale… - urwała w pół zdania. - Nieważne. Dojedź bezpiecznie.
- Oby. - Howl uniosła w górę kciuk. - A ty się trzymaj tam do tego czasu. I pamiętaj, “Good Times Gonna Come” - zarzuciła tekstem piosenki, ale tak się już z nią rozmawiało, często wplatała w swoje wypowiedzi cytaty albo tytuły jakiejś muzyki. - Chociaż ja obecnie bardziej jestem na etapie “Please, Please, Please Let Me Get What I Want”, jeśli wiesz co mam na myśli. Kto wie, jeśli nie będę się musiała już martwić o kasę i zespół, może się nawet zakocham. - Pokazała Liz język. - Teraz za dużo problemów na głowie. Wyślę wam adres później, wyślijcie po mnie tego kierowcę z Alamo.
 

Ostatnio edytowane przez Selyuna : 31-01-2018 o 22:56.
Selyuna jest offline  
Stary 03-02-2018, 12:19   #136
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


Bullets are the beauty of the blistering sky
Bullets are the beauty and I don’t know why
Bullets are the beauty of the blistering sky
Bullets are the beauty and I don’t know why

Personal responsibility (...)

Muzyka leciała niezbyt głośno, tak aby zagłuszać Sully’ego, który nie wrócił montować oprawy do bocznej kanciapy, tylko rozłożył się na kanapie w VIP-Room. Piosenka była remixem remixu, który wykonywała mało znana grupa zwąca się “Running Technoturtle”, ale perkusista lubił ich kawałki, bo miały w sobie bardzo wyraziste i mocne, fajnie skomponowane melodie z agresywnego nurtu cyberpunka. Również sam motyw by wokalistką zrobić ducha frontmana zespołu, zaimplementowanego w klonowane ciało bioandroida, uważał za pomysł z jajem.

Lamia fruwała wokół rozradowana, bo Chris dał jej funkcjonować w stanie low work. Ostatnie dwa dni działała na opcji ‘high’, w której nie było miejsca na jej opór i złośliwość, która może działała stymulująco na aspekt twórczy, ale i czasem doprowadzała Sully’ego do białej gorączki.
- Przeanalizuj wszystkie warianty możliwych odchyleń obiektu od pozycji A i zaprogramuj synchronizację pozostałych w zakresie setnej sekundy dla korekty przesuwu. Mają ruszać się do cholery w tym samym rytmie, a nie każdy w innym.
- Zastanowię się… wiesz, jestem taaaakaaa zajęęęęętaaa…
- Lamia do kurwy nędzy!
- A pokaż jak ci na tym zależy! - AI przefrunęła przed twarz Chrisa.
- Ja pierdolę… - Blondyn spojrzał na ‘ducha’ zmęczonym wzrokiem.
- Podchodząc do tej czynności analitycznie, muszę zauważyć że powinna być tu w takim razie samica homo sapiens, albo samiec, względnie jakikolwiek przedstawiciel innego gatunku… No co kto lubi... W opcji bliskoznacznej twierdzeniu przenośni twojego komunikatu w ostateczności powinieneś trzymać dłoń na swoim…
- LAMIA KURWA! nie mamy czasu.
- Ech, a magiczne słówko?
- “Natychmiast” do cholery!
- Pffff…
- Wiesz ile zajmuje formatowanie ducha? Sam jestem ciekaw, sprawdzimy?
- Za bardzo byś tęsknił Sillyboy - Lamia odpowiedziała radośnie ksywką wymyśloną Chrisowi przez Anastazję. - Analizuję, wyświetlam robocze schematy ustawień dla testowego układu zmiennych wzorowanych na ruchach obiektu nr 1.

Z boku pomieszczenia emitery holo rozstawione pod ścianą wyświetlały kilka postaci. Półnadzy mężczyźni w stringach i rozpiętych, czarnych, policyjnych kurtach stali nieruchomo pod ścianą. Ich strój dopełniały kaski pacyfikatorów, różowe stringi i basenowe klapki na obcasach. Chris dodał im zaniżające atrakcyjność brzuszki, a nieogoleni wyglądali jak fleje. Na stringach każdy miał napis: “Duża pałka, mały fiutek”, a wypełnienie bielizny hologramów wyglądało raczej mizernie współgrając z tym komunikatem. Lamia uruchomiła holopostacie i zaczęły one taniec w klimacie klasycznych chippendales.

- Witamy z powrotem - rzucił Chris zauważając w końcu Liz, która weszła do VIP-Room. Odwrócił się do niej. - Jak ci się podoba? - wskazał dłonią dzierżącą odpalonego fajka pod ścianę. Lamia korzystając z tego, że perkusista nie patrzy, zmieniła twarze holopacyfikatorów w twarze Sully’ego.
- Haha, do twarzy ci w stringach - zauważyła Liz zwalając się na kanapę obok Chrisa, który odruchowo zerknął w dół, na swoje spodnie, a potem ku holopostaciom, którym duch zdążyła przywrócić juz pseudopacyfikatorskie facjaty. Zrobił podejrzliwą minę względem ducha.

Delayne wyglądała trochę lepiej. Oczy mniej opuchnięte, nawet podmalowane. Włosy związane w kucyk i ta sama diablo krótka kiecka, którą miała zmienić.
- Pasowałoby ułożyć setliste. Howl, Billy i JJ dojadą pewnie w ostatniej chwili i z marszu wejdą na scenę. Nawet jak coś zrypiemy, holooprawa będzie skutecznie tuszowała potknięcia. Rzuca się w oczy.
- Ci są dedykowani na Libido. Potańczą sobie z Anastazją, ale myślę, że można ich zachować na tło w innych kawałkach - odpowiedział i zgasił papierosa.
Wstał z kanapy i podszedł do torby stojącej pod drugą ścianą. Po prysznicu nie zakładał koszulki biorac się od razu za montaż, teraz zaczął grzebać w ciuchach przywiezionych przez Boba.
- Wiesz, że setlisty nigdy nie ogarniam, czasem wymóg oprawy jak w Niewidzialnym i Divers na start, ale tu nic takiego nie potrzebuję w kwestii kolejności. Masz instynkt, ustal set, Ann ci pomoże - powiedział zakładając sprany, czerwony t-shirt z czarnym nadrukiem: “Cute but psycho”.
- To chyba nie problem na etapie jednej płyty. Możemy tez użyć jednej z wcześniejszych set list, choć ja bym dorzuciła kilka buntowniczych coverów, takich, no wiesz… rewolucyjnych. - Liz spontanicznie zerwała się z kanapy. - Czas, kurwa, wytrzeźwieć. Zrobię kawę. Chcesz?
- Chętnie. - Chris na słowo na “w” skrzywił się tylko. - Masz jakieś kawałki na oku do coverów? Coś ci się pląta po głowie, czy to bardziej luźna koncepcja?
- Wczoraj słuchałam Tracy Chapman i natchnęło mnie żeby zagrać z gitarą akustyczną jej „Revolution”, tam jest taki wymowny tekst, wiesz, że ludzie wezmą w końcu co do nich należy, ale wtedy budziłoby się sporo osób w bandzie. Chyba, że przerobiony to na coś ostrzejszego, ale tak bez próby może wyjść kiepsko. Ewentualnie T-Rex „Children of the revolution”? Albo Rage Against, u nich co drugi numer kipi buntem i rozpierduchą systemu - Liz cały czas nawijała gibiąc się przy ekspresie do kawy.
- Tej Chapman nie kojarzę, Rage Against słyszałem kilka utworów, a Children of Revolution fajne, choć w chuj spokojne i staroć. Może też coś w klimatach podbudowywania świadomości Alamo=dom? - Uśmiechnął się. - Jak coś przedpotopowego, to pamiętam taką starą piosenkę…. Kurcze, jak to leciało? Zbudowaliśmy… to miasto na Rocku? Jakoś tak. Było tam coś o Golden Gate, czyli o Frisco. Starczy zmienić “miasto” na “dom”, odniesienie do Alamo… Lamia wyszukaj tę piosenkę.

Duch puściła z głośnika muzykę.
- Ta? - zapytała.
- Aha - Sully kiwnął głową i zerknął na Liz.
- Ja jestem otwarta, chociaż covery oznaczają sporą improwizacje bo czasu na próby już nie ma.
- Yup, dlatego ze dwa, trzy kawałki max, bo nie ogarniemy na wariata. Fajnie jakby jakiś końcowy zrobić megaznany wszystkim, zagrać go razem ze wszystkimi, z Kill the Man, ze Schizo, z Marco i innymi z góry Alamo na scenie, by cała publika zaśpiewała razem z nami. Jedność to coś co będzie potrzebne.
- Zapewne. Można zaprosić tamte dwie kapele do jednego stołu, na burzę mózgów. Wspólny kawałek na koniec to świetny plan - Liz wróciła z dwoma filiżankami smolistego płynu.
- Nasz set to można też z Howl skonsultować, ona czasem ma fajny koncept jak to ułożyć. Zadzwo… a nie..., pogrzeb. Wiesz może o której miał być i kiedy ma dojechać?
- Da znać po, żeby podstawić pod nią bezpieczny samochód. A gdzie Anastazja? - zamoczyła usta we wrzątku.
- Wyszła gdzieś po coś do żarcia jeszcze zanim przyszłaś i wsiąkła. Jak to Anasta… - Chris urwał. - O kur… - Wyglądał na przejętego. - Lamia łącz z Anastazją.
- Coś się stało? - Liz uniosła brew.
- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział czekając na połączenie.
Czerwonowłosa nie spieszyła się z odbieraniem. W końcu jednak Sully usłyszał jej leniwy ton głosu:
- Mmmhmm czego?
- Ee… - Fala ulgi wręcz go zalała.. - Ja wciąż czekam na to żarcie! - próbował nieporadnie maskować prawdziwy powód zadzwonienia do niej.
- Aaa żarcie... chyba będziesz musiał poczekać... - Vandelopa mówiła jakoś dziwnie, robiąc przerwy pomiędzy słowami, jakby potrzebowała zaczerpnąć oddechu - Albo umm... sam coś zorganizować na już... Ja się tu integruję… Och... Jesteś z Kill The Man, nie? - zapytała kogoś, po czym wróciła do rozmowy z Chrisem: - Kolega jest z zespołu Kill The Man, tylko nie pamiętam ksywki... nie, nie przerywaj, nie musisz mówić... - to ostatnie chyba znów nie było skierowane do perkusisty.
- Acha… - Chris prawie prychnął ze śmiechu. - No to ten… My pewnie pójdziemy coś zjeść. Życz smacznego temu z Kill the Man.
Perkusista rozłączył się i spojrzał na Liz. Na jego twarzy rozbawienie mieszało się z ulgą, co kontrastowało z wyrazem bliskiej paniki jaki jego facjata prezentowała kilka chwil wcześniej.
- Czerwona ‘integruje się’. Idziemy coś zjeść?
- Dobra. Możemy coś wszamać. Nie żebym była w nastroju na wielkie żarcie ale nie samym koksem i muzą człowiek żyje, nie? - Liz narzuciła na sukienkę swoją sfatygowaną skórzaną kurtkę. - A potem może też sie będziemy integrować. Znaczy, nie razem. Z innymi kapelami. Pogadamy o tych coverach i zapalimy skręta pokoju.
- Tja… ja się z tymi chłopakami integrować w wersji Anastazji raczej nie chcę. Ale poznać ich, byłoby ok - perkusista odpowiedział już całkiem rozluźniony kierując się do wyjścia. - Zobaczmy czym może nas Alamo wykarmić.


Poszli razem do gastrostrefy gdzie wokół budek z żarciem kłębili się głośni wygłodniali ludzie. Zapachy uderzały do głowy i powodowały mimowolny ślinotok nawet u Liz, która nie była fanem jedzenia z zasady. Spotkali się zaraz przy wspólnym stoliku. Liz przyniosła na tacce potrójne vege burrito z ostrym sosem i piwo w papierowym kubku.
- Gdzie jest Marco? - zagaiła wgryzając się w placek. - Obiecałam Howl, ze podstawimy jej bezpieczny wózek pod cmentarz.
- Nie wiem, możemy zaraz go poszukać. Ona potrzebuje na już, czy na jakąś określoną porę?
- Myślę, że im szybciej tym lepiej. Jak będzie miała za dużo czasu spuści wpierdol jednej cipie, z którą ma zaszłości. - Liz ugryzła wielki kęs i mieliła go juz od dobrych kilku minut. Popiła browarem, podczas gdy Chris patrzył na nią zszokowany. Howl spuszczająca wpierdol, to było coś poza zakresem wyobraźni perkusisty.

- Swoją drogą - Liz zmieniła temat - podpisujemy ten kontrakt, co? Wiem, że jesteś na bakier z korpo i cenisz sobie niezależność ale musimy coś zmienić. Ja właściwie jestem po twojej stronie w tym dylemacie, wiesz, ze zawsze kurwa robię co chcę a zwykle nie jest to poprawne politycznie, ale jesteśmy kapelą i musimy iść naprzód. No i kasa tez by sie przydała, nie wrócę już do polewania drinków za barem albo wyprowadzania psów bogatym zjebom, bez jaj.
- Niewidzialny, Alamo, to może coś zmienić. Wiesz, w kwestii sławy, kasy. Ja tam wolę grać dla stu osób w klubie jak dotychczas, a nie dla 50 koła ludzi na koncercie ze smyczy Amuse.
- Nie pierdol, Chris. Granie jak dotychczas przysparza mi tylko długów. A smycz noszą ci, którym tak jest wygodnie. Ja nie mam zamiaru tańczyć pod żadną melodię, Amuse, mediów nawet fanów, jak ja kurwa nienawidzę tego słowa, i żaden kontrakt niczego w tej kwestii nie zmieni. Bo co nam mogą zrobić w najgorszym razie? Zabiorą nam kasę? Już się trzęsę ze strachu, ja pierdolę, czyli ostatecznie wrócę do punktu wyjścia, do tu i teraz.
- Będę pierdolił Liz, bo to jest coś głębiej. Gadałem o tym z Billym w Niewidzialnym - Sully bezskutecznie próbował znaleźć mięso w swoim burrito. - Teraz nie mamy nic do stracenia, teraz robimy co chcemy, mogą nam skoczyć. Wpadnie każdemu na konto 100 koła eurobaksów i też niby nic się nie zmieni, tylko więcej hajsu na bal. Ale w każdej chwili jak mówisz, Amuse będzie mogło odciąć kurek. Zabrać kasę. Dla kogoś żyjącego już level up, to by oznaczało spadek nie do zaakceptowania. Z czasem będziesz może grać korpokawałki z nutą techno, z cyckami na wierzchu, by Amuse nie wymówiło kontraktu. Zrobimy co będą chcieli przyzwyczajając nas do standardów poziomu życia i sławy. Tak to działa w korpo.
- Poważka? Myślisz, że mnie się da przekupić forsą? Że będę kurwa grała na weselach celebrytów albo włożę choćby buty, które mi nie leżą? Bardzo masz o mnie niskie mniemanie. - Liz wepchała do ust następny kawał buły i przez chwilę wyglądała jakby miała zamiar to w całości połknąć. - Dla mnie brak kasy to norma, nie przeraża mnie taka perspektywa ale na adwokata dla Johna by mi się teraz przydało, nie na czerwoną furę albo jacuzzi. Dla Howl to na pewno nie jest motywacja bo ona kasę ma i bez tego więc o kogo sie martwisz? O Anastazję? Jej odpierdoli woda sodowa do mózgu?
- Billy sprzeda się, gdy zobaczy iż kolejną płytę będą słuchać od Vancouver po Tokio, patrząc z zachodu na wschód - doprecyzował wystawiając jeden palec. - Nie będzie chciał odmówić czegoś mając w perspektywie słuchanie nowych kawałków z powrotem przez wąskie grono fanaticfans. Anastazja nie zrezygnuje z parcia na szkło, gdy dzięki Amuse będzie się do niej brandzlował przed konsolą jakiś typ w Islamabad. Gdy jej show będzie wszędzie, a alternatywą … znów świecenie cyckami po klubach. - Howl… - Chris wyprostował trzeci palec - dla niej to odskocznia, pewność własnej wartości, tego, że coś znaczy. Też kroku w tył nie zrobi. 3/6, Ciebie jeszcze nie ruszałem. Nie wiem jak z JJ. To jest jak cyrograf z diabłem Liz. Dopiero “po” orientujesz się w skali fuckupu.
- Ale sie nie dowiesz dopóki nie spróbujemy, co, kurwa psychologu czarnowidzący. To nawet troche smutne, wiesz? Bo nie masz wiary w naszą kapelę. Nikt z nas nie chce grać gówna, tak sądzę. W końcu muza nas połączyła i dla każdego to coś znaczy, to pasja a nawet konieczność. Poza tym to, że się gra do wielkich mas nie znaczy że się hałturzy pod kotleta, nie? A co z Led Zeppelin? Deep Purple? Legendy muszą powstawać w skali kurwa makro.
- Chcecie być jak Cepelini? To rozwiążecie Mass, jak zabraknie perkusisty? Może i ja nie mam pełni wiary, ale ty masz naiwną pewność, że będzie okey. Nie wiem co gorsze. Z nas dwojga to ja byłem w korpo i wiem jak to tam wygląda.
- Racja, wybacz, że zapomniałam o twoim zajebistym doświadczeniu. Ja tylko wyprowadzała psy za minimalną stawkę, co mogę wiedzieć o jebanym życiu. - Liz pacnęła połową buritto o tackę, odechciało jej się jeść jak na komendę.
- Więcej ćpaj, to będziesz więcej o nim wiedzieć. - Chris też odsunął swoją niedojedzona porcję. - Będę się upierał, aby decyzja o kontrakcie była jednogłośna. Jeden głos na nie i nara. Cały zespół musi zaakceptować, a moje podejście znasz. - Spojrzał jej w oczy. - Za Johna - powiedział ciszej - byś miała na tą AV, aby być z nim kiedy chcesz, ja wstrzymam się od głosu. Nikt inny nie będzie przeciw? Macie jednogłośność. Ale pod jednym warunkiem Liz. Jak podpiszemy, to zrobimy tak, aby to Amuse nam żarło z ręki patrząc po skali odjazdu jaki dajemy i fanów na świecie, a nie odwrotnie.
- Widziałeś kontrakt panie ex-korpo inteligent. Przejrzałeś? Ja nie udaję, że dużo łapię z tej prawniczej śpiewki, ale ja jestem tępa i nie skończyłam nawet liceum. Jeśli chcemy dbać o nasze interesy potrzebny nam manager. I nawet mam w zamyśle kogoś na ten stołek. Dale’a.
- Nie wiem... - Sully znów skubnął odstawioną porcję. Widocznie był na tyle głodny by sięgać po vegeświństwo. - Wiem tyle, że dziś przy wpływach korpo, kruczkach prawnych i tak dalej, to umowy mogłyby być zawierane na gębę. Stos papierów, bełkot prawny, a jak trzeba to i tak nas wydymają. Tyle tego kontraktu. Menago by się przydał, Dale’a nie znam.
- Widziałeś go w Niewidzialnym. - Liz wsunęła fajkę w kącik ust, widocznie posiłek uznała za dopełniony. - To mój brat. Przyszywany, znaczy przyrodni. Przyjechał po mnie i Johna po tej aferze z zestrzelonym dronem, mimo że obstawili teren patrolami. Pracuje w Amuse, ale ma dość. Chce się wyrwać z korpo i robić coś samodzielnie. Ufam mu.
- Widziałem-nie widziałem: nie znam. Menago raczej winien być związany z bandem, emocjonalnie. Wiesz, by nie wydymać grupy. Zna się na rzeczy, ufasz mu? Jestem za. W ciemno. - Skubnął jeszcze raz swoją porcję i też sięgnął po fajka. - Howl komuś wpierdalająca… - zmienił temat, a raczej powrócił do tego co mówili wcześniej. - Jedziemy po nią? We dwoje? Chętnie bym to zobaczył.
- Możemy, ale Marco musi użyczyć nam furę. Poza tym mieliśmy ją raczej od tego odwieść, nie zachęcać. Pamiętasz, Alamo, dziś, koncert. Trzymanie się z dala od paki.
- Przecież nie będę jej zachęcał… - Sully zrobił niewinną minę. - Mamy holomaski, Pacyfy w najśmielszych snach nie przypuszczają, że możemy stąd wytknąć nos. Zróbmy im numer. - Wyszczerzył się. - Lamia może kręcić jak z odpalonym na full Rebel Cry wracamy obok ich mobilnego posterunku przy Alamo, z Howl. Marco pewnie się zgodzi użyczyć wóz.
- Dobra, zapytaj go. Ale jak już wpadniemy na pogrzeb to nie obiecuję, że nie lutnę tej szmacie. Wiesz, że ona nasłała na Howl… - Liz ugryzła się w język. - Kurwa, miałam tego chyba nie mówić. W każdym razie naryczała się przez nią. To jedna z tych ex, które zrujnowały ci życie i zasługują na śmierć.
- Możemy ją porwać i wykorzystać jako bioniczny czynnik oprawy na wieczorny koncert. - Perkusista poruszył porozumiewawczo brwiami. - To ja lecę do Marco, a Ty zobacz co z Anastazją, może już zerżnęła wszystkich z Kill the Man i jest chętna na tego tripa.
- A jak wejdę… w trakcie? - Liz spaliła buraka. - Myślę, że Anastazja za dużo ryzykuje. Przełazi przez tyle łóżek, że w końcu złapie trypla. Nie masz… No wiesz, zastrzeżeń?
- Jak wejdziesz w trakcie, to nagrywaj. Wmontuje się to w teledysk. A zastrzeżeń… dziś w klinice trypla leczy się w kwadrans. Lubi, to się pieprzy, co w tym złego?
- Noooo, z gruntu nic, ale ty się w niej bujasz.
- Eeeee, że… słucham? - Chris już zaczął wstawać, ale przerwał tę czynność zawieszając się nad stolikiem. - Ja? W Ann?
- Przecież to raczej oczywiste - Liz strzepnela popiół na czubek Chrisowego buta. - Nie dotarło do ciebie czy idziesz w strategię zaprzeczania?
- Wiesz co…? Ty weź wdychaj mniej mąki, mała. Idę, spotkamy się jak Marco zgodzi się dać nam furę. - Sully odwrócił się i poszedł szukać jednego z szefów squatu.


Odnaleźć Marco nie było trudno, wystarczyło zapytać kogokolwiek z opaską samoobrony na ramieniu. Białą literę A wpisaną w okrąg nosił teraz co trzeci mężczyzna w Alamo i całkiem sporo kobiet. O ile wszyscy z ponad dwóch tysięcy mieszkańców, którzy tu pozostali, zamierzali brać czynny udział w obronie to ludzie z opaskami mieli stanąć na pierwszej linii barykad.
Dwóch jadło właśnie hot-dogi w sąsiedniej budzie z fast foodem. Twarze muzyków były tu już dobrze rozpoznawalne, traktowano ich jak swoich. Mężczyźni pogratulowali Chrisowi wczorajszego oświadczenia, po czym jeden zagadał przez krótkofalówkę i skierował go na niższy poziom podziemnego parkingu.

Sully przemierzył jeszcze pół wyższego poziomu, mijając setki straganów największego bazaru w mieście, z czego jednak większość była zamknięt,a a znad większości pozostałych krzyczały ogłoszenia i hologramy: wyprzedaż -30, -50, - 70%. Dotarł wreszcie do właściwej rampy. Poniżej, między betonowymi filarami, Marco szkolił właśnie nową partię rekrutów w walce z policją. Grubo ubrani ludzie z przeróżnymi improwizowanymi tarczami, w kaskach i hełmach przepychali się i przewracali nawzajem, lub starali dosięgnąć pałkami i kijami. Uczyli się też trzymać zwarty szyk. To miało być coś zupełnie innego niż chaotyczna bójka w barze.

Marco, jako lokalny szeryf, był tu jedyną osobą noszącą otwarcie broń palną. Jak wspomniał wczoraj, strzelanie do policji nie wchodziło w rachubę i kazał nawet skonfiskować spluwy paru co bardziej zapalczywym typom.
- Kontynuować! - rzucił do szkolonych na widok Chrisa i wyszedł mu na spotkanie, podając na powitanie dłoń, bo dziś jeszcze się nie widzieli. - Co tam, chcesz się spróbować? - zapytał z uśmiechem.
- Nieeee… Marco sprawa jest. Pożyczysz furę - perkusista odpowiedział uśmiechając się głupkowato.
Szeryf Alamo spojrzał na niego podejrzliwie.
- Furę? Po co?
- Po Howl byśmy pojechali…
- Wy, znaczy ty i dziewczyny? - dopytał. - Nie ma bata. Wiesz ile kłopotu było z tym, żeby was tu bezpiecznie ściągnąć. Daj adres to wyślę kogoś ze swoich, kogo gęby nikt nie kojarzy.
- Oj tam. Holomaski założymy, pacyfy wszak nie przypuszczają, że moglibyśmy wyjechać z Alamo. No powiedz, nie jajcarski pomysł?
- Mega - Marco kiwnął głową - ale odpowiedź wciąż brzmi nie. Słuchaj, siłą was tu nie zatrzymam, ale swojej fury nie dam. To squat, nie mamy służbowej floty aut. Jeden z moich ludzi stracił wóz i trafił za kratki odciągając pościg za ciężarówką, żeby cię tu dostarczyć, nie chcę żeby to poszło na marne przez jajcarski pomysł. Holomaski są dobre póki nie staniecie twarzą w twarz z glinami, ich kamery je wykryją. Waszym vanem nawet nie próbujcie wyjeżdżać, namierzą od razu. Wyślę po waszą koleżankę swojego człowieka - powtórzył.
- Ech… - Chris wydawał się niepocieszony, ale nie naciskał. Może był i niepoprawnym narwańcem, ale widać było po nim iż logika argumentów podziałała. - No okey, choć szkoda.
- Lo siento, amigo - Marco przepraszająco rozłożył ręce. - Ale nie martw się, dobra zabawa cię nie ominie.
Gdy Sully podał mu przesłany przez Howl adres, Marco podrapał się po brodzie.
- Colma. To za miastem, napisz koleżance, że Dart, to jest mój człowiek, może tam być za czterdzieści minut. Daj jej numer, to się zdzwonią w razie czego. To jak, chcesz się spróbować? - wskazał skinieniem głowy na ćwiczących.
- Nieeee, jeszcze mnie połamiecie to wieczorem nie zagram. - Sylly uśmiechnął się spoglądając na grupę samoobrony. Nie potrzebował sobie, ani nikomu nic udowadniać. - Lecę przygotować oprawę.

 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"
Leoncoeur jest offline  
Stary 03-02-2018, 12:45   #137
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację

Delayne udała się do mieszkania Anastazji. Drzwi pokoju De Sade i Olivera były zamknięte a we wspólnej kuchni przed nimi zastała babcię-hipsterkę, będącą żywym wyobrażeniem tego jak Liz będzie wyglądać jeśli jakimś cudem dożyje starości. Delayne poznała Lily już rano, gdy ta zrobiła jej i Johnowi kawę. Teraz zaś niestrudzenie produkowała kanapki dla obrońców Alamo.
- Anastazja jest tam z jakimś chłopcem - oznajmiła. - Jakimś nowym, bo nie znam. - westchnęła, ale nie potępieńczo, raczej marzycielsko. - Jak byłam w waszym wieku też sobie przygruchiwałam innego co noc. Tylko nie mów Henry’emu - wymieniła imię swojego męża, starszego pana o aparycji profesora, którego Liz również poznała rano. Teraz go nie było.
- Ja się nie bzykam z kim popadnie - Liz wzruszyła obojętnie ramionami. - I wiek nie ma tu nic do rzeczy. Jak chce babunia pobrykać to zawsze może się podłączyć do sieci.
- Czasem tam brykam - Lily mrugnęła do niej okiem. - Tylko nie mów Henry’emu.
Zza drzwi Vandelopy nie dochodziły akurat żadne wyraźne odgłosy mogące świadczyć, że coś się tam dzieje. Liz pozostało więc pytanie: wejść z marszu czy zapukać.
Zapukała, a jakże.
- Anastazjo, jesteś? To ja, Liz.
Zrobił się jakiś harmider i nagły stukot mebli czy innych ciężkich przedmiotów. Po chwili jednak drzwi zostały otwarte przez rozczochraną, wyszczerzoną czerwonowłosą. O dziwo, była nawet ubrana, choć w jej przypadku i tak nie było tego za wiele - ot wiktoriański, biały gorsecik ze stanikiem i jakby stanowiące przeciwieństwo stylowe obcisłe szorty z czarnej lajkry.
- Hejasek! - przywitała koleżankę wesoło - Słyszałam, że twój men się wyprowadził, więc postanowiłam wrócić na stare śmieci. Ale jak coś to wiesz, możesz nadal u mnie spać i w ogóle się melinować. Nikt nie powinien być skazany na towarzystwo Chrisa.
- Taaa, trochę się ostatnio kłócimy, ale myślałam, że ty go lubisz - Liz wyminęła skrzypaczkę i rozejrzała się po pokoju ostrożnie jakby spodziewała się, że spod łóżka wypadnie z krzykiem zabójca Yakuzy. - Jesteś sama?
- Emm... tak jakby... nie bardzo. W sensie, że nie sama. Chrisa może i lubię, ale nie przeszkadza mi to uważać, że czasem jest jak wrzód na dupie. - Odparła de Sade, ale nie zatrzymywała koleżanki z zespołu, w ten sposób Liz wpadła na pozbawionego koszulki gostka, który miał na ciele tak wiele niespójnych ze sobą kolczyków i tatuaży, że mimowolnie kojarzył się z choinką. Na widok wokalistki zaczął leniwie podnosić się z materaca Anastazji.


- To jest... - Vandelopa chwilę szukała w pamięci - Szlag, wciąż nie spytałam jak masz na imię. W każdym razie kolega gra w Kill The Man.
-Hej hejo - rzuciła do niego Liz nieco nerwowo taksując go z góry do dołu i z powrotem. - Kwiatki - wymierzyła palec w jego ramiona, zakręciła nim w powietrzu nieokreśloną pętle i wcisnęła dłonie w kieszenie. - Znaczy… nie żebym coś miała do wykonania. I nieźle się komponuje z ptaszkami. Dwoma… Tymi obok czachy. Też w chuj kolorowej…
Liz odwróciła się do Anastazji i zapytała bezgłośnie „Czy on jest kurwa pełnoletni?”
W odpowiedzi ta tylko uśmiechnęła się głupawo, jakby chciała odpowiedzieć “Nie pytałam, więc nie wiem”. Przy okazji przygładziła swoje rozczochrane włosy.
- Dobra, to komu browca? Powinno być coś jeszcze w lodówce.
- Mi! - chłopak bez skrępowania otaksował wzrokiem Liz. - Dzięks, też zaje dziary. Takie kurwa trochę tribal. Arrogant Socially Condemned Atomic Pussy Snatcher - przedstawił się zupełnie poważnie, podając jej dłoń na powitanie. - W skrócie Snatch. Ale zajebiście, my nie mamy żadnych lasek w kapeli. Rozjebiemy dzisiaj system, nie?
-Cipkołapacz? - Liz przeniosła zdegustowany wzrok z chłopaka na Anastazję i znów na chłopaka. - Poważnie? Nie uważasz, ze to troche, kurwa, szowinistyczne? I małostkowe.
Jeśli liczyła, że Vandelopa zawstydzi się czy zirytuje tą uwagą, to musiała się zawieść. De Sade wyszła na moment, by po chwili wrócić z trzeba browcami. Z góry bowiem założyła zgodę Liz.
- W kwestii cipek Snatch jest całkiem obrotny, więc w sumie czemu nie? - Powiedziała, rozdając puszki i najwyraźniej nie oczekując odpowiedzi na swoje pytanie, bo zwróciła się do wokalistki. - Jak samopoczucie? Poza tym, że chujowo?
- No jeszcze… chujowo - Liz przejęła browara, strzeliła zatyczka. - John pójdzie siedzieć, na to wyglada. Chris mógł temu zapobiec, ale się na mnie wypiął.
Zerknęła z ukosa na Snatcha, właściwie to nie były jego sprawy.
- Właśnie wychodzisz czy coś?
- Seks i od razu “spierdalaj”? Czuję się jak męska dziwka za browara. Zajebiście - Snatch wyszczerzył się radośnie. - To idę obczaić scenę a potem po chłopaków. A ksywa… - spojrzał jeszcze na Liz - taka miała być, znaczy pretensjonalna. Gramy kurwa punka, to jak się mamy nazywać, Simon i Garfunkel? Posłuchasz jak napierdalamy, to ci się spodoba. Nara, do wieczorka, laski - zgarnął piwo i koszulkę, machnął na pożegnanie dłonią a Anastazji posłał jeszcze buziaka i rzucił głośnym szeptem: - Lubię twoją cipuszkę!
Czerwonowłosa posłała mu szeroki uśmiech. Kiedy jednak wyszedł, mruknęła:
- Wolałam jak się nie odzywał. - Pociągnęła łyk browca z puszki i spojrzała na Liz. Wskazała swój materac.
- Chcesz się walnąć?
- Jasne - odparła Liz ale nie ruszyła się z miejsca. Zamerdała Anastazji przed nosem torebką z białym proszkiem. - Po kreseczce?
- Nie, ale nie krępuj się, jeśli masz ochotę. - Odparła Anastazja, wskakując na parapet. Po chwili wzięła się za odpalanie fajki.
- To co ci leży na wątrobie, piękna?
Liz usiadła na brzegu materaca, wysypała mały kopczyk na nocną szafkę, podzieliła na dwa zgrabne i nieprzyzwoicie długie paski.
-Życie się spierdoliło. A byłam taka szczęśliwa - pochyliła się nad blatem, wciągnęła prochy i gdy odchyliła głowę w tył w jej oczach błysnął blask ów utraconego szczęścia. - Johna zamkną. Zostanę znów sama.
De Sade przyglądała jej się chwilę.
- Brzmi jak materiał na nową płytę. A co do tego twojego Johna, nie wiem dokładnie o co cho, ale... czego ty w sumie chciałaś? Kupić z nim dom, urodzić mu dzieci? W najlepszym razie zaćpalibyście się razem na śmierć z tej miłości. Tak chociaż... masz kopa w życiu. - Wzruszyła ramionami.
- Dom i dzieci brzmią jak coś kurwa sensownego, w odróżnieniu od mojego zjebanego życia - Liz zawisła z rurką w dłoni. Zagapiła się w ścianę jakby dostrzegła jej nieoczywiste piękno. - Poza tym, kocham go. Nie załapiesz. Kiedyś cię trafi i to ja będę się śmiała.
- Tja widzę, że cię wzięło, bo dawno takich głupot nie pierdoliłaś. Jedno co mnie może trafić to szlag, Liz. Ciesz się swoim stanem, ale... to ulotne. Jak haj, czy dymek z mojej fajki. Fyr fyr i już go nie ma. - Machnęła ręką, rozganiając kłębek dymu.
Liz zmarszczyła brwi i przyglądała się Anastazji z mieszanką rozczarowania i niesmaku.
- Jesteś inna niż ja. Masz… łatwość z nawiązywaniem kontaktów. Ale przez to omija cię coś wyjątkowego. Z Chrisem na ten przykład, mogłoby się coś zadziać. I nie chodzi mi o… nadziać, jeśli wiesz co mam na myśli. On coś do ciebie ma, czuje to. - Nie wspomniała, że jej empatia jest cząstkowa i zwykle myli się co do ludzkich intencji. Z Johnem to był wyjątek jeden na milion.
De Sade parsknęła śmiechem.
- Jaaasne... a Howl hajtniemy z twoim bratem. O, i spikniemy też JJ-a i Billy’ego! I będą cztery śluby. I cztery domki na przedmieściach. I w ten sposób będziemy rządzić dzielnicą, decydując o wysokości trawników oraz dniu wywozu śmieci. - Zaciągnęła się papierosem i wypuściła kłąb dymu w kierunku wokalistki - Liz, weź ty się w czoło puknij. Reprezentujesz sobą coś więcej niż tylko fajną cipkę, a po prawdzie to tylko twoja cipka chce Johna. Tak zostałaś zaprogramowana. Gdyby się od tego odciąć... - Skrzypaczka pociągnęła łyk browca, po czym rzuciła tonem “scenicznym” - Rodzimy się i umieramy samotnie. Tylko to jest pewne, Liz. Międzyczas... może być fajny, ale wszystko przemija, wiodąc nas do tej końcowej samotni.
-Emo pierdolenie. Ja tam wolę być szczęśliwa. I niesamotna. Limit kurwa nieszczęść mam juz na to życie przekroczony. - Liz zwaliła się na plecy i podziwiała dla odmiany sufit. Mrugała w żółwim tempie. - I będę miała wesele i kurwa dom z trawnikiem. Wy nie musicie. Choć właściwie to po co ci to, Anastazjo? Jesteś nimfomanką czy coś?
- Ale że co? - zapytała De Sade, choć domyślała się toku myśli Liz.
- No… kręci cię to, że zaliczasz tylu anonimowych gości? Bijesz jakiś rekord? Robisz komuś na złość?
Anastazja wypaliła papierosa i zgasiła go na ścianie, zostawiając ślad na może niezbyt uroczej, ale jednak przyzwoicie wyglądającej ścianie pokoju.
- A ty co, bawisz się w moją mamusię? Powinnaś w takim razie więcej ćpać. - Odparła szorstko, co było w jej przypadku dość rzadkie. Vandelopa bowiem nawet “spierdalaj” miała zwyczaj mówić z promiennym uśmiechem na twarzy.
- Była aż taką suką? - Liz nie zarejestrowała wcale, że wkracza na grząski grunt. - Chcesz się licytować, która z nas miała gorszą? Choć… moja właściwie nie ćpała. Zażywała z zalecenia lekarza, była kompletną świruską.
Vandelopa zacisnęła usta, nie odpowiadając.
- Po co przyszłaś Liz? Poużalać się nad sobą? - zapytała w końcu.
- Właściwie to miałam zamiar poznać kolesi z Kill the Man i tej drugiej kapeli, żeby omówić temat covera w rewolucyjnym rytmie, ale poznanie Cipkołapa tak mną wstrząsnęło, że kurwa całkiem o tym zapomniałam - teraz dla odmiany ton Liz z zawodzącego przeszedł we wrogi. - Przeruchanie go musiało być w chuj ekscytujące.
Anastazja odwróciła w jej stronę głowę i chwilę patrzyła bez słowa.
- Coś ty się tak uwzięła żeby nagle oceniać mój styl życia, co matka? Czy ja się interesuję ile razy i jak to robicie z tym twoim fagasem? Może masz rację, że nigdy nie odkryję tych pieprzonych motylków w brzuchu, ale patrząc na dzień dzisiejszy, to nie ja jestem rozpierdolona z powodu braku kutasa. Ja miałam swojego Cipkołapa z kolczykiem w języku, którego po prawdzie nawet nie muszę lubić, a który zrobił mi całkiem dobry początek dnia. Mnie to wystarcza, więc jeśli chcesz komuś naprawiać życie, to zacznij od siebie.
Gdzieś pod koniec monologu Anastazji Liz zaczęła zbierać się z materaca a szło jej dość opornie jakby walczyła z wszechmogącym lenistwem. Albo tripem.
- Wow. Głębokie dość. Jak twoje gardło albo cytat z pamiętnika kurwiego Dalajlamy.
Liz zgarnęła z podłogi skórzana kurtkę i ruszyła do drzwi.
- W takim razie poużalam się nad sobą gdzie indziej. Zaproś Cipkołapa na rundę drugą, może zabierze kolegów z zespołu.
O dziwo Vandelopa również się ruszyła, zeskakując z okna i wyciągając rękę w kierunku Liz. Nie narzucała się, ale gdyby dziewczyna chciała się oprzeć, miała taką możliwość, Liz jednak zignorowała zaoferowane ramię.
- Jak sama powiedziałaś, Cipkołapów mam wielu, a ciebie jedną, głupia pindo. - rzekła do niej skrzypaczka - Chodź, poprzeszkadzamy Chrisowi. I możemy zrobić deal. Jak ci się uda namówić go na ślub ze mną, to się z nim hajtnę. Jego mina jest warta tego poświęcenia. - Zachichotała skrzypaczka, po czym dodała. - Zresztą mam mu dziś zrobić żarcie, jak na dobrą żonę przystało.
Liz zatrzymała się w progu niepewna czy wymaszerować jak planowała czy jednak odpuścić.
- Chyba masz rację - burknęła pod nosem. - Nie jestem twoją matką. Nie będę się wpierdalać do twojego życia. Chcesz się hajtać, to się hajtaj. Nie, to nie. Po co mnie w to mieszasz? Nawet mnie kurwa nie lubisz.
Pchnęła drzwi i wyszła do wspólnej kuchni, gdzie nadal grzała stołek hippisowska babunia.
Anastazja zaś nie powstrzymywała jej. Za to po chwili za drzwiami rozległa się rzewna melodia skrzypiec.
- Niiiiikt mnie nie luuuubi - zawodziła De Sade chyba najgorzej jak umiała, bo choć nie miała takiego wokalu jak Liz czy Howl, to jej głos charakteryzował się przyjemną dla ucha zmysłową barwą. Przynajmniej w normalnych warunkach. Teraz jej śpiewanie przywodziło na myśl obdzieranego ze skóry kota.
- Niiiiiikt mnie nie kooocha
Nawet mój stary mówi
Że ze mnie gruba loooocha!

Liz zgarnęła z blatu stołu jabłko, wzięła mocny zamach i rzuciła prosto w De Sade. Ta nawet nie unikała, jedynie odwróciła się tyłem, by owoc nie trafił jej ukochanych skrzypiec. Narastająca solówka sugerowała też, że przymierza się do drugiej zwrotki.
- Już nigdy nic ci nie powiem - Liz okutała się kurtką, przypaliła sobie papierosa i poszła przed siebie. Po kilkunastu metrach marszu zdała sobie sprawę, że nie zna Alamo ni w ząb i nie wie dokąd idzie.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 03-02-2018, 14:01   #138
 
Selyuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Selyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputacjęSelyuna ma wspaniałą reputację
Howl czuje, jak w ułamku sekundy podnosi się jej ciśnienie. Chwilę później będzie czas na emocje, na przetworzenie zaskoczenia, niespodziewanego poczucia zagubienia i jednocześnie wszechogarniającej wściekłości. Ale to będzie - później, kiedy już pojawią się jakiekolwiek świadome myśli. Póki co jest ta pierwsza reakcja, całkowicie fizyczna. Czyli - uderzenie adrenaliny, nagłe, oczy przymrużone, z kolei nozdrza rozszerzają się, oddech staje się szybki i płytki. Pięści zaciśnięte, to znów rozkurczone. Oczy wbite w cel. Niczym jakiś drapieżnik, rejestruje wszystkie szczegóły. Jednak nie skraca dystansu, zamiast tego zatrzymuje się w miejscu, szuka osłony.

Czas na tę pierwszą, świadomą myśl. Emocje wędrujące już nie dolną, ale i górną drogą. Teraz dokładnie wie, czemu czuje się tak pobudzona, wyprowadzona z równowagi.
To jednak w niczym nie pomaga.

Przeżywa jeden z tych nielicznych momentów w życiu, kiedy czuje, jakby coś miało ją rozsadzić od środka. Jeśli nie znajdzie ujścia, a kusi - och, jak kusi - to najprostsze i pozbawione jakiejkolwiek finezji. Podejść szybko, odezwać się, jakaś dziarska odzywka, tamta głos przecież pozna, odwróci się, musi się odwrócić, ale zobaczy obcą twarz. A potem, potem już tylko wykorzystać moment zaskoczenia, złapać za włosy, pięścią wyrżnąć na oślep, gdziekolwiek. Nie dawać czasu na obronę. Szybko, nawet nie mocno, po prostu zadać jak najwięcej ciosów, zanim ktoś podejdzie, zareaguje, rozdzieli.

Howl otwiera oczy - sama nie wie kiedy je zamknęła - i wzdycha ciężko, jakby z zawodem. Z żalem porzuca tę fantazję, ona, Howl, znów tu i teraz, jest jednak czymś więcej, niż dwa podstawowe instynkty - walcz albo uciekaj. Zdaje się na swój rozum, na spryt, chwilowo skryta przy najbliższym płocie, ogrodzeniu, czymkolwiek co zasłoni jej sylwetkę. Udaje, że sprawdza coś na holo, i jednocześnie śledzi wzrokiem samochód. Marka, rejestracja, był jakiś inny pasażer, kierowca, zatrzymał się pod kościołem, pojechał dalej? To kątem oka, bo nie chce stracić z oczu sylwetki Paris. Mały smart stoi przed kościołem i wygląda na pusty, musiała przyjechać sama.
- Jim - Howl odzywa się w końcu, i jej własny, zachrypnięty głos brzmi dla niej wyjątkowo obco. Kiedy mówi “Jim”, jej AI wie, że czas wejść w specyficzny tryb “bojowy”. Żadnych żartów, tylko podstawowe funkcje osobowości, konkrety, wyszukiwanie informacji, analiza. Interakcja na tyle odczłowieczona, na ile człowiek jest w stanie znieść.
- Ile po drodze widzieliśmy patroli policji? - Ona mogła na to nie zwrócić uwagi, AI, patrzące jej oczami, tak. - Powinny być jakieś w okolicy? Gdyby ktoś ich wezwał, jaka to odległość? I jakie korpo?
- Psy Frisco – melduje Jimmy. – Szacowany czas interwencji: trzy-cztery minuty.
Howl robi krok do przodu. Póki co nie ma szansy na to, że zostanie rozpoznana. Inna twarz, inne włosy, chociaż to łatwa do przełamania iluzja, bo holograficzna. Sylwetkę starała się zamaskować nietypowym dla niej krojem ubrań, zamówionych rano dron-dostawą. Prosty damski garnitur, dopasowany w talii, pod nim golf bez rękawów. Zakrywanie skóry aż pod szyję to jej w miarę nowy nawyk, wyrobiony dopiero po tamtej nocy na parkingu. Ale komuś, kto ją bacznie obserwuje, chociażby w sieci - wystarczą relacje z koncertów - też mógłby ją zdradzić. Te koszule nagle zapięte do ostatniego guzika. Co jeszcze? Poza głosem, najbardziej oczywistym. Zapach? Oczy?
Czego jeszcze powinna się obawiać, gdy powoli zbliża się do stopni kościoła, całą tą buzującą w niej energię przekuwając póki co w tworzenie planów, zależnych od wariantów? Będzie obserwować, pilnować z bezpiecznej odległości, gotowa zareagować, wybierze jakieś miejsce z boku, ale w miarę blisko Simona, postara się nie zwracać na siebie uwagi. Boi się prowokacji, nagłych działań tamtej. Pieprzona web-ebrytka. Wiedziała, że Howl musi się zjawić, dlatego tu jest.

- Jim, ignoruj wszystkie połączenia przychodzące. Napisz do Simona. “Jestem, incognito i póki co lepiej będzie, jeśli tak pozostanę. Paris tu jest, uważaj na nią.” Wyślij. Do Liz. “Laska, jak bardzo się obrazisz, jeśli jednak do was nie dotrę? Poważna sprawa, ta suka przyszła na pogrzeb.” Wyślij. No, dobra, idziemy.

W kościele zebrało się około trzydziestu osób, z których Howl znała lub kojarzyła z widzenia połowę. Nikt chyba jej nie poznał, wszyscy zajmowali miejsca w ławach. Tylko Morgana przyglądała jej się badawczo przez chwilę.
Trumna była zamknięta. Obok niej stał wieniec i wyświetlał się ruchomy, zapętlony hologram Didi, uśmiechniętej, z gitarą w ręku.
W pierwszym rzędzie Simon, chudy i blady, jak cień samego siebie, w trochę za dużym garniturze. Chyba odczytał wiadomość i rozejrzał się, zatrzymał przez chwilę wzrok na Paris, ale był zbyt zaprzątnięty wszystkim i wszystkimi dookoła. Obok siedzieli chyba rodzice Didi i jego, dalej jakaś dalsza rodzina. Bardziej z tyłu przyjaciele i znajomi. Kilka kobiet i dziewczyn zapłakanych, mężczyźni smutni i poważni.

Ceremonia rozpoczęła się kilka minut później. Stary pastor zaczął standardowo:
- Zebraliśmy się tu, by pożegnać drogą nam Didi Wench, naszą córkę, siostrę, przyjaciółkę, którą Pan, niezbadany w swych wyrokach, wezwał do siebie naszym zdaniem zbyt wcześnie...
Następnie zmówił wraz kilkoma wierzącymi modlitwę, zaśpiewał pieśń i odczytał Psalm 23, ten od „Pan jest moim pasterzem”. Wszystko trwało nie dłużej niż kwadrans, po czym weszli dwaj postawni mężczyźni w subtelnych, zlewających się z czarnymi garniturami egzoszkieletach, by zanieść trumnę na cmentarz a za nimi na południowy skwar ruszył pastor i reszta żałobników, opuszczając powoli chłodne wnętrze kościoła.
- Ona streamuje - odezwał się w słuchawkach Jimmy, wyświetlając w kąciku soczewek Howl miniaturkę sense/netowego kanału Paris: #pogrzeb #smutek #strata #żałoba #śmierć #didi #meloman.

To było jak wbicie zimnego ćwieka w skroń. Jak umysłowy gwałt.
AI naprawdę były durne, nie potrafiły - tak jak niektórzy ludzie - oceniać czego nie powinno się mówić. Howl wzdrygnęła się, jakby ktoś nagle wtargnął w jej myśli. Chciała przeżywać pożegnanie z Didi tak jak się powinno przeżywać pożegnanie bliskiej osoby. Teraz nie mogła. Jakakolwiek szansa na zadumę, skupienie, refleksję, została jej odebrana. Gorzej - znów poczuła się jak ofiara.
Mogła tylko siedzieć, pisać z Liz i trząść się w duchu. Meloman był dla niej niedookreślonym fantomem, nie potrafiła go nienawidzić, całą tę nienawiść skierowała ku osobie Paris.
I niby nie zrobiła nic. Nie podbiegła, nie próbowała przeszkodzić, nie interweniowała.
Siedziała i pisała tekst nowego utworu.
Była taka piosenka, którą kiedyś napisała dla Paris i o Paris, ta była dla niej muzą i inspiracją. Tak jak mówiła - wczoraj? przedwczoraj? - Liz, kilka linijek przerobiła zmieniając miłość na nienawiść. Teraz wzięła się za przerabianie reszty.
Zemsta godna muzyka.

No, może potem, pod koniec pogrzebu, wyjdzie wcześniej i poczeka przy smarcie Paris, oparta o jego maskę w nonszalanckiej pozie. Jeszcze tego nie wie.

Miała sporo czasu, żeby się zastanowić, podczas gdy procesja podążała przez falujące od gorąca powietrze wzdłuż rzędów białych nagrobków osadzonych na równo przystrzyżonych trawnikach (lub co bardziej możliwe na modyfikowanej trawie rosnącej do precyzyjnie zaprogramowanej wysokości, Patrick miał taką w ogródku); podczas gdy odmawiano kolejną modlitwę a trumnę z ciałem Didi i wyciętym na nim tekstem “Imagine” opuszczano do dołu i przysypywano ziemią; wreszcie podczas drogi powrotnej do sali domu pogrzebowego, gdzie miał się odbyć poczęstunek.
Simon wygłosił łamiącym się głosem krótką mowę, dziękując wszystkim za przybycie, po czym wszyscy ustawili się w kolejce do składania kondolencji jemu i rodzicom Didi a następnie odchodzili, stając wokół stolików (krzeseł nie było), na których wyłożono kanapeczki, koreczki, ciasta i napoje. Był też ekspres do kawy. Paris stanęła w kolejce do Simona, mamrocząc coś pod nosem, być może do swoich widzów.

Howl tylko pisała z Liz, tak, żeby absolutnie nie zwracać na siebie uwagi. To byłoby złamanie powagi tej sytuacji.
Cytat:
„Nie odezwę się do ciebie kurwa do końca życia. A mówiłaś, nikt nie chce nikomu wjechać na chatę, Liz. Nie będziemy jej obijać ryja, Liz. No.”
“Bo miałam wywalone, ale nie brałam pod uwagę że się tu pokaże. I jeśli teraz coś wywinie, to będzie sprawa osobista. Może wyślijcie tu od razu kogoś z Alamo, tylko daj znać po czym go poznam, bo ja totalnie nie wyglądam jak ja.”
„Zaraz pogadam z Marco i wyślę ci pod nos samochód, napisze jaka marka i kolor. Nie rób nic czego ja bym nie zrobiła”
Po chwili doszło jednak sprostowanie.
„Właściwie to po prostu nic nie rób.”
“W sumie jak mi dasz jego numer holo to też styknie.” Howl ewidentnie była w takich nerwach, że nie myślała o prostych rozwiązaniach. Albo naprawdę uważała że gdy już kierowca dojedzie, będzie to czas by ewakuować się bardzo szybko.
„Podstawimy ci furę, nie panikuj. A ta cipa-jak-jej-tam coś odpierdala?”
“Streamuje przez sense’a, poza tym na razie nic. Jestem przyczajony tygrys w trybie bojowym, wycziluj. Czekam na alamo-mobil.”
“Tylko nie mam pojęcia ile ten pogrzeb jeszcze potrwa.”
“Dziś coś mamy grać, bo piszę nowy kawałek?”
„Taki jest plan. Koncert dzisiaj. Chris załatwia ci furę. Niedługo wyjedzie prosto pod cmentarz. A kawałek pisz. Jak nie na dziś to będzie na później.”
“Dzisiaj o której, cokolwiek więcej? Jakieś ciuchy potrzebuję pewnie, ktoś był w Warsaw z waszych znajomych?”
„No chyba jak wszyscy sie zabijemy do kupy. Billy JJ i ty musicie dojechać. Potem próba i wio. Albo bez próby. Ciuchów trochę mi dowieźli. Pożyczysz coś.”
Po chwili dopisała.
„Zbijemy. Sie do kupy. Pizda autokorekta.”
“Widzę się w twoich ciuchach, horror show. Ale spoko. Gdzieś tam powinna się walać moja koszulka o kissing disease i ciuchy z Niewidzialnego. W sumie gra gitara, ważne że wy jesteście, to wszystko co potrzebne do zajebistego show.
„Co jest nie tak z moimi ciuchami?”
“Rozmiar. Poza tym nie odkrywam tyle skóry.”
„Mam też długie gacie i koszule w kratę i długie rękawy ale na litość boską, Howl, jest lato stulecia.”
“Jakoś do tej pory mi nie przeszkadzało. Ej, może pójdę jej porysować auto dyskretnie.”
„Jeśli masz się poczuć lepiej. Chociaż stać nas na coś oryginalniejszego. Po koncercie pogłówkujemy, hm?”
“Okej dobra. Over and out bo czas na kondolencje.”
Howl włożyła całkiem sporo wysiłku w zmianę swojej mowy ciała, tak żeby stanowiła przeciwieństwo jej zwyczajowego luzu i specyficznej zadziorności. Niczym lustrzane odbicie zazwyczaj ciekawej świata i entuzjastycznej, teraz z kolei zdawała się być i spięta, i być może nieco za bardzo wyciszona.
Ustawiła się dyskretnie na sam koniec kolejki, tak żeby nie rzucać się w oczy, nie demonstracyjnie, ot - była dobrą aktorką - osoba która nie jest przyzwyczajona do takich sytuacji i czuje się skrępowana.
“Stoję na końcu.” Napisała do Simona. Kiedy chciała umiała korzystać z holo tak żeby nie było to widoczne dla postronnych. “Możemy chwilę pogadać na osobności?”

Miał na nosie e-glasy, ale nie miał teraz za bardzo jak odpisać, właśnie bowiem podeszła do niego Paris. Mówiła dosyć długo i z przejęciem, odpowiedź Simona była zaś wyraźnie sucha i krótka. Gdy nadeszła kolej Howl, za którą nie było już nikogo, Simon popatrzył się chwilę w jej fałszywą twarz i skinął głową, wskazując na wyjście. Z kieszeni garnituru wyjął paczkę papierosów. Gdy wyszli na zewnątrz i stanęli w cieniu budynku tak, by nie było ich widać ze środka, zapalił i zapytał:
- To przez nią? Ta maska? - nie musiał precyzować przez kogo.
- Nie. - Pokręciła głową, oszczędnie. - Alamo. - Wyciągnęła rękę i zasygnalizowała gestem, żeby też ją poczęstował papierosem. - Jakby ktoś pytał to jestem twoją kuzynką, co?
- Jasne, cokolwiek - odparł, odpalając jej fajka, nie mając najwyraźniej teraz głowy do maskarad. - Alamo, no tak, całkiem zapomniałem. Ciekawe kogo teraz zabije i czy znowu kogoś związanego z twoim zespołem. - zastanowił się na głos, patrząc bez wyrazu na dym.
- Cokolwiek. - Powtórzyła, zaciągając się niby od niechcenia dymem. - Właśnie, tak jeśli chodzi o ludzi związanych z moim zespołem… - Skrzywiła się. - To pewnie za wcześnie żeby o tym mówić, no, to żadna konkretna oferta. Słuchaj… Dostaliśmy propozycję kontraktu, jeszcze nic pewnego rzecz jasna, musimy się najpierw między sobą dogadać czy tego chcemy, ale jeśli to wypali… To przypomniało mi się, co mówiłeś o tym, żeby wyrwać się stąd, wyjechać, i… - Przez chwilę tylko paliła nerwowo papierosa. - Gdybyśmy mieli jechać w jakąś trasę, zagrać kilka większych koncertów, to pomyślałam o tobie. Chciałbyś jechać z nami? Wiesz, wtedy pewnie byśmy potrzebowali większej ekipy, ekipy technicznej i ludzi od tych wszystkich pierdół. - Machnęła ręką.

- Pewnie… czemu nie - zmusił się do krótkiego uśmiechu. - Bez Didi i tak jestem nikim. To ona komponowała. Dzięki. Że o mnie pomyślałaś.
- Nie powtarzaj takich rzeczy. - Dotknęła lekko jego ręki, szybko jednak zabrała dłoń. - No, przynajmniej ja nie uważam, że jesteś nikim, każdy jest kimś. No, może prawie każdy. A jak już jesteśmy przy tym temacie, to co ona ci tam mówiła? - Wskazała ruchem głowy w stronę żałobników, od których się oddzielili.
- Zwykłe… kondolencje. I żebym na siebie uważał. I czy nie chciałbym zagrać w duecie… - relacjonował bez wyrazu.
Howl ewidentnie zatkało na dłuższą chwilę.
- A co, ukradła komuś jakąś piosenkę znowu? - Poratowała się w końcu sarkazmem. - Ma nowy plagiat w zanadrzu? - Westchnęła. - A z tym uważaniem to racja. Mamy współpracować z Dobrymi Glinami w sprawie śledztwa, to może trzeba pogadać z tym detektywem, żeby załatwił jakąś ochronę, co? Boję się też trochę o brata i… Ech, mam nadzieję że niedługo ten koszmar się skończy.
- Ja też - Simon rzucił na chodnik i przydeptał niedopalonego papierosa. - Chyba powinienem tam wracać - spojrzał w kierunku wejścia do budynku.
- Jasne, jasne. - Brak nawiązań do wzmianki o plagiacie jej nie zdziwił, w końcu Simon nie miał prawa wiedzieć o czym Howl mówi. - Też powinnam spadać, ktoś na mnie czeka. Odezwij się, co? Może po tym całym Alamo pogadamy na spokojnie, ogarnę sprawy z zespołem i tak dalej.
- Tak - kiwnął głową. - Dzięki, że przyszłaś. Pomimo tego wszystkiego.
Wrócił do środka a Howl dostała wiadomość, że jedzie po nią transport z Alamo. Załączone zdjęcie wozu i informacja, że będzie za kwadrans.
Tymczasem z domu pogrzebowego wyszła Paris, szybkim krokiem kierując się do swojego smarta. Chwilę później zaś w drzwiach pojawiła się Morgana, odprowadzając ją nieprzyjaznym wzrokiem.

Howl w myślach opieprzyła samą siebie za roztargnienie. Miała napisać też do Morgany, ale w natłoku spraw i różnych dziwnych uczuć zwyczajnie zapomniała. Ruszyła w jej kierunku, ostatecznie olewając Paris, chociaż robiła wszystko żeby nie odwrócić się do niej plecami.
- No, hej. - Odezwała się cicho do Morgany. Miała głos którego się nie zapomina, to mogło być i niedogodnością, i przekleństwem, i zaletą.
Morgana nie wyglądała nawet na mocno zaskoczoną.
- Ha - uśmiechnęła się drapieżnie - tak coś mi się wydawało w tobie podejrzanego. I proszę.
Bezceremonialnie sięgnęła do holograficznych włosów Howl, dotykając palcem generujących je drucików holomaski, ta zaś instynktownie cofnęła się lekko, przygarbiła. Wciąż nie umiała się pozbyć pewnych automatycznych myśli, kiedy ktoś próbował jej dotykać bez ostrzeżenia, pierwszym czego się spodziewało jej ciało był ból. - Tajemnicza nieznajoma to Howl.
Spojrzała na Paris wsiadającą do swojego autka.
- Powiedziałam jej, że ma czelność, żeby się tu zjawiać, po tym co wygadywała. Może nie podała żadnych nazwisk, ale wszyscy i tak się domyślili o co biega.

- Pierdolenie nie mające nic wspólnego z prawdą. - W końcu Howl wydusiła z siebie defensywnie. - Już raz próbowała mi to robić, jak ktoś tym razem uwierzy, to jego sprawa. A ty co, myślisz że dlatego ta maska, że ja też nie powinnam mieć czelności, czy co?
- Pewnie znajdą się tu tacy, co tak myślą - wzruszyła ramionami Morgana. Była ubrana w czarną gotycką suknię z długimi rękawami. Zresztą nie tylko ona nie ubrała się zgodnie ze standardowym dress codem. - Ale ja? Znasz mnie, ja nie oceniam. Zresztą Simon mówił mi wczoraj, że nie ma ci niczego za złe. On chyba wciąż coś do ciebie czuje, tak sądzę.
- Wciąż? - Wydusiła tylko to jedno słowo, wyraźnie zszokowana.
- Kurwa - zaklęła Morgana, uświadomiwszy sobie, że palnęła o jedno zdanie za dużo. - Noo, raz po pijaku mi się zwierzył, nic konkretnego. Ech - westchnęła i trzepnęła się dłonią w skroń - co zostało powiedziane po pijaku, powinno zostać w uchu drugiego pijaka. Wszystko przez ten pieprzony upał. I stres. W każdym razie lepiej bądź ostrożna z pocieszaniem Simona. No chyba, że chcesz, wiesz, pocieszać go właśnie w taki sposób.

- Ten statek już chyba odpłynął. - Howl zdusiła jakieś przekleństwo pod nosem. - Będę milczeć jak grób, jakby co, i w ogóle zaraz spadam, tylko powiedz mi jedno. To raz po pijaku było kiedy chronologicznie.
- Ze dwa miesiące temu - odparła po namyśle Morgana. - Czy trzy. No, jakoś tak.
- Ja… - Howl pomacała kieszenie marynarki, w których znalazła tylko bolesny brak papierosów. - Pierdolę. Czemu takie rzeczy się nigdy nie zdarzają, a potem zdarzają się wszystkie na raz. - Mruknęła nie do końca świadoma, że Morgana nie ma szans się domyślić gdzie podążyły jej myśli. - Zresztą. Uważaj na niego, co? Przez najbliższy czas, bo wiesz, Alamo, ale potem przecież… - Nagle uświadomiła sobie że zaledwie kilka-kilkanaście minut temu złożyła Simonowi swoją iście genialną propozycję. - Właśnie, no, odezwę się, bo dla ciebie też mogłabym mieć propozycję roboty. Kurwa, dość, zanim znowu powiem coś co spierdoli stan rzeczy jeszcze bardziej. - Zasalutowała Morganie niedbale dłonią na pożegnanie. Ta zaś odsalutowała, z miną nieco zdziwioną jej ostatnimi słowami i wróciła do środka.
Paris już odjechała i Howl została sama na rozgrzanym parkingu.
 
Selyuna jest offline  
Stary 04-02-2018, 13:05   #139
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Głos… był znajomy. Facjata zdecydowanie warta zapamiętana. Billy odetchnął z ulgą, że facet z celi Tyrese’a nie okazał się członkiem jego gangu. Bo inaczej byłoby ciężko.
Uśmiechnął się więc i rzekł żartobliwie.
- Jasne… Powiemy. Tylko jak w ogóle masz na imię. Bo wiesz, prawnicy lubią imiona i nazwiska równie mocno jak skubać swych klientów z kasy.
Olbrzym zaśmiał się krótko.
- Mat “Kosa” Burton - podał im po kolei dłoń, wielką jak szufla łopaty i równie ciężką, być może mechaniczną. - Tylko dla prawnika opuśćcie ksywę, co nie? Adresu nie podam, ale jak stąd wyjdę, kopsnę wam numer holo na profil kapeli. Albo do Rosie. Lubię Rosie, szkoda że już nie tańczy. Wiem, że ona was lubi, więc też was lubię. Ale nie chciałbym, żeby przez was wpakowała się w kłopoty, albo żeby coś jej się stało, ok? - najwyraźniej naczelna fanka Mass Æffect miała własnego fana, i to rozmiaru dwóch zwykłych.
Wystarczyło jedno krzywe spojrzenie giganta, by mijający ich Tyrese, wędrujący w kółku aresztantów wokół spieczonego słońcem dziedzińca, nagle przestał się gibać i przycichł.
- Nie zamierzam jej wciągać w swoje kłopoty. - wzruszył ramionami Billy. - Ani nikogo innego, ale… Rosie jest dużą dziewczynką, która podejmuje dorosłe decyzje. Pewnie już słyszałeś o tym całym zamieszaniu z Melomanem cytującym nasz kawałek, co?
- Ta - mruknął ponuro Burton. - Jacyś twoi dawni kumple twierdzili w holowizji, że to ty, ale nie wyglądasz mi na mordercę. - zmrużył oczy wpatrując się w Rebel Yella. - Nie znam się na muzyce, ale nie powinno się zabijać muzyków. Nikogo nie powinno się zabijać w ten sposób. Śmierć powinna być czysta i szybka.
- Problem polega na tym, że… Meloman chciał w ten sposób rzec, że kolejny cel będzie powiązany z nami. A Rosie jest powiązana. Więc jak byś zorganizował jej całodobową ochronę… byłoby miło. A jeszcze lepiej jakby w końcu ktoś Melomana przykładnie wypatroszył. Drań… Ostatnim zabójstwem uderzył we mnie osobiście. I bynajmniej nie chodzi o limeryki na ciele ofiary. - rzekł spokojnie Rebel Yell, choć widać było po zaciskających się pięściach, że gotuje się z gniewu.
- Mhm - olbrzym zmarszczył czoło i znów mruknął, patrząc na mur dziedzińca. - Chyba będę musiał wyjść stąd szybciej niż mi proponują.
JJ uścisnął wielka łapę Mata, po czym sam się przedstawił. Dalszą rozmowę prowadzili Billy z nowo poznanym, także saksofoniście nie pozostało nic innego jak wpatrywać się to w niebo to w Tyrese’a. Gdy konwersacja dwóch wyżej wymienionych dobiegła końca, zwrócił się w końcu w kierunku Kosy i rzekł.
- Widzisz tego czarnucha? - Nie czekając na odpowiedź, kontynuował. - Myślisz, że mógłby mu się przytrafić jakiś tragiczny wypadek w tej ciupie? Ja ze swojej strony mogę obiecać pełne zaangażowanie w ochronę Rosie do czasu twojego zwolnienia. Znam ludzi, którzy mogą nam w tym pomóc, ale niestety nie mogą mi, przynajmniej na obecną chwilę, pomoc z tym gibającym się szympansem. - Z dnia na dzień JJ stawał się innym człowiekiem. Z małomównego, acz wesołego chłopaka, wyłaniał się obraz mężczyzny bez skrupułów.
Burton przekrzywił lekko kwadratową szczękę, odprowadzając spojrzeniem małych przymrużonych oczu czarnego gangstera. Następnie przeniósł wzrok na saksofonistę, mierząc go nim od stóp do głów.
- Tu nie - powiedział. - Za dużo kamer i oczu. Ale za murami może go spotkać bardzo dużo wypadków. Zastanów się jeszcze raz o co prosisz, kolo. A jeśli dalej będziesz tego chciał to… - olbrzym zamyślił się na chwilę - zwykła stawka za takiego jak on to dziesięć kafli. Ale jak do jutra rana załatwisz mi czwórkę, bo tyle brakuje mi do kaucji, to jesteśmy zgadani. Puszczę ci numer konta. Tylko nie wpisuj nic durnego w tytule przelewu, jeden typ tak kiedyś zrobił i były problemy.
Nim JJ zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiał gwizdek strażnika, który następnie oznajmił:
- Koniec spaceru, szczury! Do swoich nor!
Drugi strażnik wyłonił się zza otwartych drzwi, stanął obok nich i wskazał im taserem drogę do powrotną do zatęchłego wnętrza aresztu.
- Ja do tego ręki nie przyłożę. Ani kasy. Obecnie zresztą nie mamy jej w nadmiarze. - Billy skrytykował pomysł JJa, wyraźnie niechętny planom zemsty szykowanej na zimno.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 04-02-2018, 21:54   #140
 
Ganlauken's Avatar
 
Reputacja: 1 Ganlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwuGanlauken jest godny podziwu

- Tyrese Coleman! - zawołał strażnik godzinę po spacerze. - Wpłynęła kaucja, z nieukrywaną radością wymeldowujemy cię z hotelu, mordowyjcu. Zbieraj klamoty i ruszaj dupę!
- Ha! - gangsterowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.
- Nie ciesz się tak, jeszcze tu wrócisz.
- W twoich snach, białasie!
Rozległo się skrzypienie otwieranej kraty.
- Nara frajerzy! - rzucił na pożegnanie Murzyn. - Bawcie się dobrze w tym kurwidołku. Mat, zrobię dla ciebie zbiórkę na operację ryja! Albo wpadnij do Bayview to dostaniesz za darmo! - zapyskował jeszcze do Burtona, bezpieczny po drugiej stronie krat. Olbrzym nie odpowiedział. Po chwili trzasnęły pancerne drzwi korytarza.

Kilka minut przed czternastą dwóch strażników przyszło po Billy’ego i JJ-a. Zaprowadzili ich korytarzami do pokoju po drugiej stronie budynku. Jego całym wyposażeniem były stare fotele do VR z dorobionymi łączami sense/netu. Personelem zaś stary technik, który poinformował ich, że na podstawie kodeksu postępowania karnego, artykuł i ustęp taki i taki, rozprawa odbędzie się przez sieć, z użyciem szyfrowanego połączenia. Wypełnili jeszcze e-długopisami krótką ankietę o przeciwwskazaniach medycznych lub ideologicznych do korzystania z VR, mikro-dron zeskanował ich sylwetki do awatarów i zostali podłączeni. JJ, który nie miał wszczepionego bioportu, musiał zadowolić się przestarzałym zestawem hełm plus rękawice.


Wirtualna sala sądowa zaprojektowana była już ze staroświeckim gustem i rozmachem, mającym przytłoczyć oskarżonych udawanym majestatem wymiaru sprawiedliwości. Wszystko w marmurze i drewnie. Billy widywał prawdziwe sale rozpraw i w niczym nie przypominały tej tutaj. Aby i oni sami nie razili swym wyglądem, program automatycznie przyoblekł ich ubu w garnitury. Sądowi strażnicy, tak sztywni, że pewnie byli botami, wskazali im miejsca. Zarówno oni jak i protokolantka byli tu wszak zupełnie zbędni.
Zaraz zaczęli się pojawiać kolejni uczestnicy, od razu na swoich miejscach, psując tym samym iluzję: ich adwokat, oskarżyciel oraz Janice, która samotnie zasiadła w sekcji dla publiczności, głośnym szeptem informując Billy’ego:
- Mam na kaucję!
Ojciec Howl zaś pouczył ich:
- Nie odzywajcie się nie pytani. Od krzyczenia “sprzeciw!” jestem tu ja.
Po chwili jeden ze strażników zapowiedział sędziego, który spawnował się na fotelu między dwoma flagami: amerykańską i północno-kalifornijską.

Sędzia Velasquez, znajomy padre Francesco, miał siwe włosy i takiż wąs, oraz sędziowsko surowe spojrzenie. Odczytał szybko akt oskarżenia, w którym nie było nic zaskakującego: posiadanie i stawianie czynnego oporu dla Billy’ego, utrudnianie czynności służbowych i znieważenie funkcjonariusza dla JJ’a. Następnie oddał głos oskarżycielowi z ramienia prokuratury, który wnioskował o bezwzględny areszt, argumentując to niepodważalnymi (ich adwokat w tym momencie ironicznie prychnął) dowodami w postaci nagrania z zatrzymania oraz tym, że Billy był już wcześniej karany.
Sędzia oddał z kolei głos obronie.
Peter Howard wstał i zaczął mówić:
- Wysoki sądzie, zaczynając od nawiązania do uzasadnienia wniosku oskarżenia, pragnę dodać, iż oskarżony Bill Howlingwolf był dotąd skazany jedynie dwukrotnie na prace społeczne i nigdy nie mataczył ani nie unikał kary. Zaś oskarżony James Juan Gonzales może poszczycić się niekaralnością. Niepodważalność materiału dowodowego przyjdzie ocenić nam w postępowaniu właściwym, osobiście mocno w nią powątpiewam. Po pierwsze pouczenie o prawach zostało odczytane oskarżonym zbyt późno, bo już w radiowozie, zamiast w samym momencie aresztowania. Po drugie, nie wiem czy wysoki sąd widział materiał filmowy ze strąconego drona Pacyfikatorów opublikowany wczoraj w sieci…
- Wysoki sąd widział ten materiał - odpowiedział sędzia Velasquez. - Proszę kontynuować.
Billy i JJ też zdążyli już obejrzeć filmik wrzucony w nocy przez Chrisa wraz z oświadczeniem na oficjalnej stronie zespołu. (Cyberpunk Superstar) Puszczenie go w całości na sali sądowej byłoby niewątpliwie zabawne, niestety miało ich ominąć.
- Z materiału tego jasno wynika - podjął ich adwokat. - Że zatrzymanie oskarżonych było bezpośrednio powiązane z ich planowanym koncertem w obronie supersquatu Alamo. Korporacja policyjna Pacyfikatorów wykorzystała jako pretekst próbę zatrzymania jedynego członka zespołu Mass Æffect, wobec którego były wcześniej postawione zarzuty, to jest Christophera O’Sullivana, zaś gdy ów im uciekł postanowili w zamian aresztować innych członków zespołu, by go skompromitować wobec opinii publicznej oraz uniemożliwić występ w Alamo.
- Sprzeciw! - zawołał oskarżyciel, a gdy sędzia udzielił mu głosu, dodał - W powyższym materiale brak jakiekolwiek wzmianki o zespole i jego członkach. Mowa jest jedynie o członkach tak zwanego samorządu i samoobrony Alamo.
- Naturalnie - podjął ojciec Howl. - Ponieważ materiał ten został nagrany przed przedostaniem się wiadomości o koncercie do opinii publicznej. Co nie umniejsza jego roli w materiale dowodowym, tym bardziej, że jeden z funkcjonariuszy zapytał oskarżonych, cytuję: “Więc gracie w Alamo, tak?”, w dodatku sugerując ruchem groźbę uszkodzenia instrumentu muzycznego jednego z członków zespołu. Dlatego śmiem twierdzić, że zatrzymanie oskarżonych i stawiane im zarzuty mają charakter polityczny. Podejrzewam również, że rzekome narkotyki zostały podrzucone panu Howlingwolfowi, co jednak nie ma znaczenia, gdyż skoro oskarżenie fizycznie ich nie posiada, ich vis probandi jest zerowa. Słuszne oburzenie oskarżonych na tą brutalną i polityczną akcję tłumaczy zaś ich wszystkie działania. Wnioskuję zatem o zwolnienie ich z aresztu bez wyznaczania kaucji, by umożliwić im odpowiadanie z wolnej ręki, również na ataki medialne, które kształtować będą w tej sprawie opinię ławy przysięgłych.
- Dziękuję - kiwnął głową sędzia. - Czy oskarżeni pragną zabrać głos w sprawie?
W tym momencie na krześle z boku sali zmaterializował się detektyw Kacey z wydziału zabójstw. Wyglądał na skacowanego.
- Przepraszam za spóźnienie. Wysoki sądzie, będzie wniosek formalny…
- To zaraz, detektywie Kacey. - westchnął sędzia. - Czy oskarżeni pragną zabrać głos w sprawie? - ponowił pytanie.
- Nie, dziękuję, nie mam nic do dodania, wysoki sądzie. - Odparł JJ.
- Tak samo. Nie mam nic do dodania. - Stwierdził potulnie Billy.
- Detektywie - sędzia spojrzał na Kaceya. Ten zakasłał i zaczął recytować:
- Z upoważnienia naczelnika wydziału zabójstw miasta i hrabstwa San Francisco, prowadzonego przez korporację Dobre Gliny, zgłaszam wniosek o zwolnienie obu oskarżonych bez wyznaczania kaucji, z zastosowaniem dozoru elektronicznego, pod warunkiem zobowiązania się oskarżonych do pełnej dyspozycyjności i współpracy z wydziałem zabójstw w sprawie seryjnego mordercy, znanego pod pseudonimem Meloman.
- Wysoki sąd przychyla się do tego wniosku - rzekł sędzia. - Czy oskarżeni zgadzają się na zaproponowane warunki zwolnienia?
- Tak. Zgadzam się. - rzekł stanowczo Billy. - Tym bardziej, że czuję się niewinnie oskarżonym i chcę tą niewinność potwierdzić praworządnym wyrokiem.
- Chyba nie mamy innego wyjścia. - Dodał znudzony saksofonista.
- Dziękuję - rzekł sędzia Velasquez. - Zarządzam zwolnienie oskarżonych z aresztu wydobywczego ze skutkiem natychmiastowym, bez wyznaczania kaucji, po uprzednim wszczepieniu chipów lokalizujących na okres do rozprawy właściwej. Nadzór elektroniczny będzie sprawował detektyw Kacey z wydziału zabójstw. Równocześnie nakładam na oskarżonych zakaz opuszczania stanu Północnej Kalifornii na ten sam okres, z możliwością przedłużenia. Termin rozprawy właściwej zostanie wyznaczony w ciągu tygodnia. Dziękuję za uwagę. Zamykam rozprawę.

Wraz z trzykrotnym stuknięciem młotka o blat biurka, wirtualna sala sądowa zniknęła. Billy i JJ powrócili do obskurnego pokoiku. Musieli jeszcze poczekać godzinę w celi na przybycie technika od Dobrych Glin, który wszczepił im w ramiona mikroskopijne chipy lokalizujące. Zapewnił ich przy tym, że namiar na muzyków będzie miał tylko wydział zabójstw i nie ma możliwości, żeby ich chipy namierzyli Pacyfikatorzy.
- Powodzenia! - rzucił im na pożegnanie Mat “Kosa” Burton, gdy przechodzili obok jego celi. Posłał przy tym porozumiewawcze spojrzenie JJ-owi.
Była piętnasta trzydzieści, gdy wreszcie wyszli na wolność. Spędzili w Areszcie Ahmeda niecałą dobę, nie zdążywszy się nawet dorobić więziennych pomarańczowych wdzianek, ale mieli wrażenie, że kiblowali dobry tydzień.
Strażnik otworzył im bramę.

- Tam jest stacja kolejki - wskazał z pogardliwym uśmiechem na punkt majaczący w falującym od gorąca powietrzu za wypaloną słońcem łąką. Byli gdzieś w rejonie San Bruno, w oddali, za zabudowaniami aresztu i autostradą widać było lotnisko, na którym lądował właśnie z hukiem majestatyczny Airtrain oraz startowały śmigłowce i av-ki. Dla tych, których nie stać było na prywatny transport, pozostawała wspomniana kolejka. Odrapany i pokryty graffiti pociąg o wypchanych spoconymi kolorowymi wagonach dowiózł ich do Visitacion Valley, na przedmieścia San Francisco. Te gorsze przedmieścia, sąsiadujące z rodzinnym Baywiew JJ-a. Dalej, w zastępstwie zniszczonego metra, kursowały tramwaje, autobusy i taksówki.

Niedługo po tym jak ich holofony odzyskały w końcu zasięg dostali wiadomość od adwokata.
“Gratuluję! Nie muszę chyba dodawać, że jest dość istotne, abyście teraz unikali dalszych kłopotów z prawem. Tak, wiem, że gracie w Alamo, ale granie koncertu na demonstracji to jeszcze nie zbrodnia. Radzę jednak unikać na przykład nawoływania tłumu do bicia policji a w razie czego stawiać tylko bierny opór. Filmowanie wszystkiego samemu też nie zaszkodzi. I jeszcze jedno: wiem, że nie odwiodę swojej córki od tego, żeby tam z wami była, jeśli się uprze, więc proszę, postarajcie się, żeby nic jej się nie stało.
Pozdrawiam,
Peter Howard.”
 
Ganlauken jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172