Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-04-2009, 20:33   #151
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Adrian Skrzyk

Wrocław, Nadodrze, liceum nr III przy ulicy Składowej, piątek, godzina 8.19


Adrian ziewnął dyskretnie w dłoń.
- Jestem pod wrażeniem pańskiego CV...
Adrian doprawdy nie spodziewał się innej reakcji.
- ... i pańska propozycja jest dla nas jak uśmiech losu...
Tego Adrian domyślał się już po tym, że w trybie pilnym w celu rozmowy kwalifikacyjnej ściągnięto dyrektorkę z wakacji.
- ... płace, jak dobrze zdaje pan sobie sprawę, w szkolnictwie...
To musiała być kiedyś bardzo ładna kobieta. Adrian umiał docenić regularne rysy, ciekawy - stalowy kolor oczu i popielatoblond, gęste włosy. Ale gdzieś zgubiła cel, sens i radość życia. Podmalowane oczy były matowe, a cała twarz przypominała wymiętą ścierę. Uczniowie potrafią dać w kość.
- ... ale zastanawiam się, czy nie dać panu wychowawstwa. Widzi pan, poprzednia polonistka...
- Z całą pewnością była wyśmienitym pedagogiem - dokończył Adrian z całą mocą i spojrzał w oczy swojej przyszłej szefowej. Żadnej magyi, po co, kiedy wystarczy tchnący z głosu i postawy spokój i pewność "będzie dobrze, jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu".
- Tak... tak pan myśli? To bardzo miło z pana strony - na chwilę w oczach Krystyny Umrzyckiej zapalił się blask i Adrian zobaczył cień ten dziewczyny, którą musiała być na studiach - pełnej pomysłów, pragnącej uczyć, przekonanej o swoich racjach i słuszności czynów.

Budynek III LO na ulicy Składowej zwrócił uwagę Adriana tuż po przyjeździe. Szary i niezbyt przyjazny, powojenne budownictwo - krzyczał z daleka: tu męczymy dzieci, waląc je po głowie kagankiem oświaty. Ale stał na Nadodrzu, dzielnicy pełnej starych kamienic, poznaczonych jak ranami odpryskami po seriach karabinów, tajemniczych i milczących.
- Będę cię odprowadzał do pracy - oznajmił z zadowoleniem Lucjan, którego Adrian zostawił przed budynkiem liceum.
- I co będziesz potem robił?
- Pochodzę. Popatrzę. Zadzierzgnę znajomości. Veni, vidi, vici. Tak powiem za parę lat.

Spotkanie z wrocławskim Porządkiem Hermesa, jakie Adrian odbył wreszcie w zeszłym tygodniu, poszło o wiele ciężej. Raz, że czekał z przyjazdem, aż kolejna wojenka o władzę, jaka wybuchała średnio co kwartał pomiędzy żrącymi się między sobą frakcjami wrocławskich hermetyków ucichnie, i wyklaruje się jasno, kto w ogóle rządzi tym burdelem. Wrocławscy hermetycy byli podzieloną i pozbawioną korzeni grupą. Przed wojną trzon tradycji stanowili wrocławscy Żydzi... a po wojnie...

Wszystko spektakularnie rozpieprzone w drobiazgi. Urwana nić. Pomordowani magowie, spalone biblioteki. I przybysze, którzy zamiast dbać o to, co cudem ocalało, budować coś nowego na zgliszczach, warczą na siebie jak wściekłe psy.

Henryka Hubner, obecna przywódczyni Porządku Hermesa, nie zrobiła na Adrianie dobrego wrażenia. Typ wojującej feministki, rycząca czterdziestka, w sposób tak oczywisty pożądająca tylko jednej rzeczy - władzy. Przyjęła go do fundacji, ale potraktowała tak obcesowo, że gdyby nie polecenie mentorki, pewnie pożegnałby się oschle i wyszedł.


Jakie to puste. Jakie to żenujące. Jaki już jestem tym wszystkim zmęczony, a jeszcze przecież nawet nie rozpakowałem pudeł, nie poznałem wszystkich, niczego tu nie dokonałem. Nie zdążyłem nawet spotkać się z Halą.


Wrocław, Nadodrze, cukiernia przy ulicy Składowej, piątek, godzina 9.50


Adrian mrugnął. Pamięć budynku. Cukiernia znowu miała polskie napisy. W takim mieście pewnie często się to będzie zdarzać. Jego towarzysz zwrócił uwagę na co innego.

- Lody - oznajmił Lucjan i stanął jak wryty.
- Zaszkodzi ci.
- Lody!
- Dostaniesz sraczki.
- Lody! Lody! Lody!
Stukająca obcasami po drugiej stronie ulicy kobieta przystanęła i wytrzeszczyła oczy, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
Pokonany Adrian nabył słodki przysmak i położył wafel na chodniku przed ławką na skwerku. Przeglądał wydobytą z torby książkę - prezent od byłego ucznia, którego w tym roku za uszy dowlókł do matury. "Inquisitor". Rzecz traktowała o nauczycielu polskiego, który prócz wbijania łopatą wiedzy do opornych głów młodzieży ostro romansował, a ponadto tropił zjawiska i stwory niezwykłe i nadprzyrodzone. Miasto przedstawione w powieści było Wrocławiem... Adrian nawet zastanawiał się, czy to nie znak aby jakiś... czegoś, co nadejdzie. Na razie było mu jednak przede wszystkim, po prostu... miło. Że chłopak pomyślał, zdobył książkę, w wakacje przyjechał się pożegnać ze swoim psorem. Czasami to jednak była przyjemna praca.

I Hala, z którą miał się spotkać wieczorem. Hala niewątpliwie była jednym z jaśniejszych punktów jego pobytu we Wrocławiu. Nigdy nie widział jej na oczy, ale jej bezpośredniość, bystry umysł i cięty język podbiły go bez reszty. Znajomość, którą rozpoczęła przysługa, zdobycie książki kurzącej się we wrocławskim antykwariacie, zamieniła się w przyjaźń, którą Adrian sobie cenił - tym bardziej, że Halinka była teraz jedyną znaną mu osobą w obcym mieście, pełnym obcych ludzi.

Kiedy więc Halinka zadzwoniła i zmienionym, załamanym głosem wydyszała w słuchawkę: "Przyjeżdżaj. Teraz!", Adrian bez zastanowienia wstał, odciągnął siłą protestującego Lucjana od niedokończonych lodów i zamówił taryfę na Biskupin.

Wrocław, Biskupin, piątek, godzina 10.10
Hala wyglądała jak dziecko. Jak zabiedzona nastolatka. Oczywiście, wspominała mu, że miała wypadek, ale widok dziewczyny na wózku, rozszlochanej, z makijażem pociętym dolinami wyrzeźbionymi przez łzy nie był tym, czego Adrian by się spodziewał. Dlatego też z początku, przycupnąwszy na kanapie zawalonej stosem koronkowych fikuśnych majtek, za bardzo nie połapał się w chaotycznej relacji przyjaciółki. Węzeł, o którego odkryciu oczywiście wiedział. Projekt utworzenia na nim fundacji łączącej skłócone tradycje, o którym nie miał pojęcia. I Michał Kiełczyk, który ten Węzeł odkrył i który został odsunięty na boczny tor. Którego Halinka najwyraźniej darzyła jakimś uczuciem, bo próbowała wzmocnić jego pozycję, wbrew poleceniom wierchuszki VA. Michał, który zaginął i prawdopodobnie...

- Nie żyje! I to moja wina! - zakończyła Hala i schowała drobną twarz w dłoniach.

Adrian chrząknął. To, co mógł zrobić, to w tej chwili rzucić wszystko, wsiąść w samochód i jechać do Lubiąża. Ale widział też potencjalne zagrożenie - możliwą nielojalność wobec własnej tradycji. Bo o tym nie mógł powiedzieć nikomu... a chyba powinien. Lucjan za to stanął na wysokości zadania. Klepnął przy wózku i polizał Halę po kościstym kolanie. Dopiero wtedy Adrian się zreflektował.

"Przyjaciółka. Na którą zawsze mogłem liczyć. I banda żrących się, pustych bufonów. Czasami wybory są proste".

Podał Halince chusteczki. Obejrzał jeszcze raz zapaćkane czerwonym błyszczykiem zdjęcie mężczyzny. Przykucnął przy wózku i objął niezręcznie chude ramiona przyjaciółki, delikatne jak kości ptaka.

- Pojadę.

Lubiąż, były klasztor cystersów, piątek, godzina 13.20


- Nie podoba mi się tu - oznajmił Lucjan na dziedzińcu klasztoru.
- Co ci się nie podoba?
- Mgła. Po drugiej stronie jest mgła.
- Zdarza się.
- Nie tak. I jeszcze coś.
- Tak?
- Nie licz za bardzo, że znajdziesz go żywego. Ktoś tu ostatnio umarł.
- Szlag...
- Ale i tak wyraźniejsze są inne śmierci. Odległe, ale ciągle ostre.
- Szlag...
- Kogoś tu zamordowano. Wiele osób.
- Niech to...
- Dzieci...

Adrian wyczytał z tablicy ogłoszeniowej, że w klasztorze jest hotel. Byłoby to mu nawet na rękę... w nocy mógłby spokojnie przejść się po budynku.

Ale kiedy już zrzucił swoje bagaże w pokoju na łóżko o obdrapanej, żeliwnej ramie, nalał wody Lucjanowi i udał się na poszukiwanie łazienki, przeżył niemały szok.

Drewniane drzwi odskoczyły, jakby ktoś potraktował je z kopa. Wypadła zza nich smukła, atrakcyjna kobieta o krótko ściętych włosach i zaciętym wyrazie twarzy. Przeleciała przez wąski korytarz jak myśliwiec, otworzyła z hukiem drzwi do jednego z pokoi. I wydała mu się jakaś taka znajoma.

- Staszek? Staszek? Czy ty widziałeś, co tu nazywają ŁAZIENKĄ?!

I dopiero po głosie ją poznał. Po tym, jak perfekcyjnie wymawiała wielkie litery.

Dagmara O'Sullivan z wrocławskiego Porządku Hermesa, którą to przedstawiono mu w zeszłym tygodniu w siedzibie fundacji hermetyków.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 22-04-2009 o 20:43.
Asenat jest offline  
Stary 28-04-2009, 15:52   #152
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
To był wspaniały dzień na uporządkowanie papierów. Słońce przypiekało niemiłosiernie, a zaduch zatłoczonego, zakorkowanego miasta dawał się we znaki już od wczesnych godzin porannych toteż jedynym sensownym wyjściem było przesiedzieć możliwie jak najdłużej w zaciszu klimatyzowanego biura. Tego dnia nie było jednak Dagmarze dane przekonać się, jakim wspaniałym człowiekiem był wynalazca klimatyzacji. Po wczorajszej imprezie musiała zwlec się z łóżka i przybyć na dworzec PKS. Wczoraj wieczorem zdążyła jeszcze tylko uprzedzić asystentkę Basię o zaistniałej sytuacji pilnego wyjazdu i nakłonić ją, by dostarczyła papiery do jej domu jeszcze przed wyjazdem.

Basia była dobrą pracownicą. Kiedy Dagmara nagle wyjeżdżała w ważnej sprawie nigdy nie pytała o nic, tylko odwoływała, lub przekładała spotkania, usprawiedliwiała panią adwokat przed zniecierpliwionymi klientami i czasem tylko marudziła, że może w końcu Dagmara przestałaby się opieprzać i zaczęła pracować, bo musi zarobić na jej pensję. Chociaż była podwładną miała do tego jednak prawo, znały się już przecież tyle lat, a pracownik tak dobry jak Basia zdarza się bardzo rzadko i należy mu się trochę od życia.

Basia była sumienną kobietą. Punkt 7:00 zjawiła się w mieszkaniu swej pracodawczyni z teczką zawierającą dokumentację ostatnich rozpraw. Odebrała też podpisane faktury, wnioski, apelacje i wszelkie inne papierzyska i zobowiązała się dostarczyć do właściwych osób, miejsc i instytucji. Dagmara była właśnie gdzieś między pośpiesznym jedzeniem śniadania, piciem kawy i robieniem makijażu żeby zatuszować ślady wczorajszej imprezy, toteż nie bardzo miała czas na częstowanie czymkolwiek. Kobiety szybko załatwiły sprawy i pożegnały się.

***
Dworzec PKS prezentował swą brzydotę w całej okazałości. Biała metalowa buda strasząca z daleka mozaiką kolorowych napisów różnych czcionek. To było jedno z tych niewielu miejsc we Wrocławiu, których Dagmara nie lubiła. Drugim był dworzec PKP z przyległościami.

Od samego rana wąskie wybetonowane perony pełne były przechodniów, podróżnych czekających na autokar, „górali” zachwalających oscypki niepierwszej świeżości i bezdomnych zbierających niedopałki papierosów. Codzienność Wrocławia…

Dagmara była na miejscu punktualnie o ustalonej godzinie. Towarzysze podróży zaczęli się powoli schodzić i już niebawem czekali przy kasach aż Magda kupi bilety. Pospieszne szukanie właściwego peronu i długie czekanie, aż nadjedzie właściwy autobus.

Magini nie czuła się najlepiej. Kiedy ostatni raz była w takim stanie miała za sobą dwudniowe wiejskie weselicho koleżanki z roku, hektolitry alkoholu wciąż pływające w krwioobiegu i całkiem miłe nawiązanie znajomości z drużbą pana młodego. A może to był kuzyn koleżanki? Nieistotne. Teraz jednak impreza wcale nie była tak długa, a ona wcale nie wypiła dużo alkoholu.

„Chyba się starzeję” – pomyślała Dagmara i uśmiechnęła się zaraz z rozbawieniem, bo myśl ta była przecież niedorzeczna.

Kiedy wreszcie przyjechał ich wspaniały wehikuł Dagmarze opadła szczena. Dziadek Staszek opowiadał swej kilkuletniej wnuczce o czasach PRL-u, później uświadamianie jej kontynuował ojciec, ale pamiątki komunizmu dalej wzbudzały w niej zdziwienie, a już zwłaszcza przerdzewiały, ledwo trzymający się w kupie autobus, który miał szansę pamiętać towarzysza Gierka.

Nie było jednak zbyt dużego wyboru. Albo wsiadać i liczyć na to, że złom postanowi jeszcze tym razem się nie rozpaść, albo zostać na dworcu i czekać na następny autobus, który miał się zjawić zapewne za ładnych kilka godzin i miał niewielkie szanse być dużo młodszym od swego poprzednika. Po długim zastanowieniu Dagmara wsiadła.

I to był jej błąd. Z początku wszystko było w porządku. Autobus kołysał charczał głośno, rzucał na boki i wydawał z siebie przeróżne odgłosy, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, ale jechał.
Przez uchylone okno wlatywał do środka smród spalin zmieszany z zaduchem najpierw miasta, a później okolicznych pipidów.

Mniej więcej po pół godziny objawy kaca mocno się nasiliły. W ustach najpierw jej zaschło, a potem jej ślinianki podjęły tak wzmożoną pracę, jakby chciały ją utopić. Żołądek wariował, a przed oczyma latały jej różnobarwne plamy. Nie zważając na zdziwione spojrzenia towarzyszy w pośpiechu zaczęła przeszukiwać torebkę. Magda stanęła na wysokości zadania kierownika wycieczki i podała jej wreszcie, w ostatniej chwili, reklamówkę. Śniadanie różnobarwną strugą spłynęło w foliówkę. Magda szybko zutylizowała kłopotliwą torebkę i podała Dagmarze wilgotne chusteczki.

Pięknie, kurwa, po prostu pięknie! – pomyślała Dagmara wycierając się wilgotną chusteczką. Z wnętrza torby udało jej się wydobyć butelkę wody mineralnej. Pomogło, przynajmniej na chwilę.

***
Lubiąż. Pipidówa, jak wiele innych w okolicach Wrocławia. Kilka poniemieckich budynków, drogi w lecie zapominane przez ekipy remontowe, w zimie - przez pługi śnieżne, a przez to dziurawe niemiłosiernie, do tego szpital i niewielkie oznaki cywilizacji. Ciekawe, czy Internet tu mają?

Dagmara z uporem taszczyła walizkę na kółkach, gdy przemierzali kolejne uliczki w poszukiwaniu miejsca docelowego. Zadziwiające, jak skomplikowaną topografię może mieć wiocha na krańcu świata, w której nocleg ma się znajdować tuż przy klasztorze, a klasztor jest o rzut beretem. Gdyby nie mapa Magdy, to podróż mogłaby się wydłużyć nawet i o kolejną godzinę.

Dotarli. Schronisko nie prezentowało się zachęcająco. Obdrapana fasada, a w środku nieśmiertelne linoleum, skrzypiące drzwi, metalowe łóżka prawie jak ze szpitala, tyle że piętrowe i wszechobecny zapach stęchlizny.

Dagmara walnęła się na pierwsze z brzegu łóżko i ani myślała gdziekolwiek się ruszać. Po kilku minutach fizjologia okazała się jednak silniejsza. Zerwała się z niewygodnego materaca i pobiegła do toalety, która swym wyglądem wcale nie zapraszała do skorzystania. Zrobiła wdech głęboki na tyle, na ile pozwoliły jej słabe płuca palacza i weszła do kabiny. Okazało się, że płuca nie były w stanie pomieścić wystarczającej ilości tlenu, by starczyło na szybką wizytę w „komorze gazowej”. Dusząc się z braku tlenu wypadła z toalety wprost na wysokiego mężczyznę o ciemnych, dość długim włosach. Z początku nie poznała go. Przeleciała przez wąski korytarz jak myśliwiec, otworzyła z hukiem drzwi do jednego z pokoi i stając w progu zawołała:

- Staszek? Staszek? Czy ty widziałeś, co tu nazywają ŁAZIENKĄ?!

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że skądś zna tego faceta. Powoli odwróciła się i spojrzawszy na wciąż osłupiałego mężczyznę rzuciła:

- My się chyba skądś znamy.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 28-04-2009 o 15:59.
echidna jest offline  
Stary 29-04-2009, 18:47   #153
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Adrian przed załatwieniem spraw dla ciała wedle swych poglądów, postanowił zadbać o bezpieczeństwo ducha. Wstał z łózka, wysoki, chuderlawy i kościsty mężczyzna prezentował się niebywale poważnie i.... smutno. Dopełniały tego polonie obserwujące świat oczy oraz garnitur. Za to bujna czupryna, dynamiczny wyraz twarzy i coś niechwytnego jak choćby zapach – to wszystko mówiło co innego. Wyjął wiszący pod koszula, na łańcuchu srebrno - szklany flakon wypełniony gęstym płynem. Spojrzał przez owy pojemnik na cały pokój, oddech wyrównał się, a hermetyk obserwował pomierzenia z wielce zachwycona miną. Wreszcie schował flakon.

-Nooo, tak... Nie ma tutaj warunkowy przepływu Vis który mógłby być zachęta dla duchów, prawda Lucjanie?

Duch w ciele wilczura najwidoczniej postanowił sobie urządzić żarty i tylko przekrzywił zdziwiony głowę merdając przy tym ogonem. Takie zachowanie Lucjana najwidoczniej bardzo rozbawiło Maga. Zadowolony ruszył w poszukiwaniu toalety i... Stanął jak wryty. Myślał szybko jednakże nie zawsze mógł sobie wszystko poskładać. Skłonił się lekko na przywitanie lecz nie przedstawił się jakby licząc, że Dagmara O'Sullivan już nie pamięta kim on jest. W głowie kotłowały się myśli.

”Wierność Tradycji i przyjaźń. Każdy mi coś daje. Najlepiej nie zdradzać jednego z drugim.”

---------------------------------------------------------
Kolejna nuda lekcja minionych czasów. Klasa maturalna zajmując się ogólnie pojętymi rozrywkami czekała na swego nauczyciela. Adrian trzymał pod pachą swój notebook, marynarka zaś spoczywała zarzucona na ramię aby obydwie ręce polonisty pozostawały wolne.

-Dzień dobry.

Rzucił w stronę niezbyt jeszcze spokojnych uczniów po krótkiej przerwie jaką wymusiła na Adrianie wicedyrektorka w sprawie tegorocznych matur. Nauczyciel nie zdawał sobie zbędnego trudu, usiadł przy biurku, poprawił krawat oraz powrócił do przerwanego uzupełniania dziennika. Przepisał obecności z poprzedniej lekcji. Podczas tej monotonnej pracy wzniósł oczy trochę powyżej w stronę pierwszej ławki.
Jako zwolennik tezy, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu, nie darzył sympatią właśnie takich uczniów. W takim wypadu nie było nic dziwnego, że patrząc na pierwszą, druga ławkę rzędu pod oknem gdzie miał swe biurko oraz na ławkę trzecią pod ścianą – twarz Adriana na ułamek sekundy przybrała wyraz smutku, żalem nad obecnym systemem edukacji który kształtuje właśnie takich ludzi. Adrian Skrzyk powstał i zaczął wędrować pomiędzy rzędami.

-Zadałem wam, abyście przygotowali wypowiedź z zawartą oceną na temat Bajronizmu.

Nim promienie rozciągającego się słońca wraz z godzina 9.00 dosięgły klasy, już w ławce trzeciej dłoń uczennicy powędrowała w wysokości aby owe słonce odbiło się od tipsów uderzając w oczy Adriana. Sandra, odmalowana i ubrana w strumieniu popkultury była inteligentną osobą. Czy raczej miała dobrą pamięć- uczeń z książką i internetem w telefonie mógł wiele.

-Bajronizm jest powstałym w epoce romantyzmu prądem literackim i społecznym powiązanym z z Georgem Byronem. Bajronizm znajduje się w opozycji do Werteryzmu który to jest powią...

-Dobrze, daj kartkę.

Adrian skinął głową po czym wziął od uczennicy notatkę. Czysty, encyklopedyczny niemalże styl, skostniałość i schematy.

”Tak moja droga, wstrzel się w klucz! Tak zdasz maturę, bo zdać maturę i pozorem życie Twe minie miast prawdziwym obliczem...”

W ten sposób nie lubił też samego siebie, cząstki, avatara który właśnie do takich zachowań naumiał Skrzyka. On sam zaś postanowił dokręcić śrubę.

-Czytając owe dzieło widzę, że jesteś całym duchem za postawą Bajronizmu. Możesz to uargumentować? Bo jeśli powiem, że bohaterowie toteż bohaterzy, to buntownicy bez celu, emo.

Dziewczyna dalej milczała.

-Właśnie... Na maturze musicie mieć wiedzę ze sobą, a jako ludzie... Jako ludzie dojrzali musicie posiadać umiejętność wyrażania swoich poglądów nawet jeśli druga osoba was zaskakuje i nauczyciel mówi o zasmarkanych emo.

Adrian uśmiechnął się pod nosem na dźwięk dzwonka.
---------------------------------------------------------

Mag chwile przyglądał się Dagmarze, a następnie przemówił.

-Mnie tu nie ma.

Wydał paradoksalną wypowiedź po czym celowo wolnym, flegmatycznym krokiem ruszył ku swemu pokojowi.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest teraz online  
Stary 02-05-2009, 12:30   #154
 
Mical von Mivalsten's Avatar
 
Reputacja: 1 Mical von Mivalsten nie jest za bardzo znany
Marek, już po wyjściu z pubu zręcznie wykręcił się z uścisku Pawła. Nie musiał być brutalny, choćby nie wiadomo jak jego mentor zaciskał dłoń, teza o nieprzydatności ćwiczeń fizycznych właśnie pokazywała swoją drugą stronę.
- Pawle, posłuchaj. Filmy porno oglądam od piętnastego roku życia, piwo i inne alkohole też jakoś tak. Siedzisz ciągle w tej swojej jaskini więc umknęło Ci, że w nowoczesnym, "wyluzowanym" - tu Marek palcami zaznaczył cydzysłów - społeczeństwie alkohol jest najlepszym wspomagaczem integracji. Bruderschaft, wypady na piwo po pracy, wizyta w pubie ze swoją wychowawczynią. A nagość nie jest już tematem tabu. Dlatego teraz odwrócę się i wrócę do środka, bo mimo że nie mam dzisiaj wielkiej ochoty na piwo, wypiję swój kufel do końca. W przeciwnym wypadku będziemy odludkami i zawiedziemy nadzieje pokładane w nas przez wrocławską i warszawską fundację. Jeśli nie chcesz, nie musisz wchodzić ze mną.

Akurat z piwem to Marek trochę przekoloryzował. Chociaż nie, właściwie to nie. Dwa piwa to jeszcze nie tak dużo. Potem Karolek poszedł po wódkę a Marek nie bardzo miał jak odmówić. Na nieszczęście, Marek lubił wszystko robić porządnie. Porządnie się więc zintegrowali. Po dwóch godzinach, czyli jeszcze przed południem Marek wymiotował po raz pierwszy. Do domu wrócił w końcu około 21, dziękując wszystkim potęgom, że żyje. Chwilę później właściwie wpadł do wanny z zimną wodą, rozchlapując wodę na całą łazienkę co go otrzeźwiło na tyle, by spakować się, wypić litr wody i zasnąć jak dziecko.

***

Litr wody to chyba było to, co go wczoraj uratowało. Dzisiaj głowa lekko ćmiła, ale przeszło mu po wyjątkowo tłustej jajecznicy. Po zdawkowym przywitaniu (chyba wszyscy wyglądali tak samo tragicznie) wsiadł do autobusu. Sam autobus był fajny, ale przydałby mu się przegląd. Gdyby nie parszywy nastrój, chłopak zapewne biegałby po całej długości zabytku, zachwycając się każdą jego częścią.

- Madziu, mapa? - Zapytał Marek zdziwiony. W życiu nie podejrzewałby Wirtualnej Adeptki o korzystanie z takiego reliktu. Wyciągnął z plecaka PDA i włączył odbiornik GPS.
- Sto metrów prosto, potem zakręt o sześćdziesiąt stopni w lewo. Potem sto dwadzieścia metrów prosto, znowu zakręt, tym razem w prawo, trzydzieści stopni. - Powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.

***

- O kurwa. - Tyle tylko zdołał z siebie wykrztusić gdy po okrzyku Dagmary wszedł do łazienki. - Hardkor. - Dodał po chwili. - Idę na dach pooglądać teren, ktoś idzie ze mną?
 
Mical von Mivalsten jest offline  
Stary 04-05-2009, 14:02   #155
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Zaraz po wyprowadzeniu z klubu, Mirek zwinnie wyrwał się z uścisku dłoni Pawła. To, co powiedział, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Mężczyzna wytrzeszczał oczy, w miarę, jak chłopak wyjawiał niegrzeczne szczegóły swojego życia.

Mirek pił?! Mirek oglądał jakieś… jakieś… jakieś filmy z roznegliżowanymi panienkami?! Rodeckiemu aż szczęka opadła ze zdziwienia, i pozostała w tym ułożeniu przez całą przemowę Mirka. Minęła spora chwila od wejścia chłopaka do klubu, gdy w końcu Paweł jako tako wrócił do normy.

Jaskinia? Mieszkam w jaskini?

Eteryta nie uważał, ze mieszka w jaskini. Jego dom był nawet ładny, może nie zadbany ani wielki, ale ładny z pewnością. Panował w nim lekki chaos, jednak posiadał w nim takie wytwory współczesnego świata jak pralka, prysznic, telewizor, komputer. Ba, miał nawet swoje wynalazki, z modyfikatorem ciśnieniowym na czele. Nie był jaskiniowcem! Czy to, że cenił moralność, którą wpoiła mu mama, sprawiało, że był gorszy od jakiś imprezowiczów, którzy tańczyli półnadzy, ocierając się o siebie lubieżnie?

~*~

Mirek wrócił do domu w okolicach dziewiątej wieczorem. Pijany jak jakiś lump, zataczający się i błagający o chłodną wodę. Nie wiedzieć czemu, Rodecki się na to przygotował. W głębi duszy wiedział, ze tak się skończy „Integracja”. Za jego czasów zabawa w chowanego i gra w eurobiznes były integracją, a nie robienie z siebie menela, o! Ale jeśli Mirek chciał tracić swoje człowieczeństwo tylko po to, by sobie poużywać, to proszę bardzo, Paweł nie miał zamiaru mu przeszkadzać.

Nieugięty, czytał książkę, zupełnie ignorując swojego podopiecznego. Nie zmieniało to jednak faktu, że w lodówce czekała butelka czystej, chłodnej, mineralnej wody.

Bo Paweł nie potrafił się gniewać na Mirka…

~*~

Eteryta przygotował się do wycieczki najlepiej, jak umiał. Wziął ze sobą zapas czystej bielizny, kanapki, pieniądze rozlokowane w kilku miejscach (której to sztuczki nauczyła go śp. mamusia), okulary, slipki, środki higieniczne, parę książek i archiwalnych numerów Paragidmy do poczytania, kiełbaski, masło czosnkowe własnej roboty (kolejna spuścizna po mamie) i chińczyka. Zastanawiał się nad kupnem jakiejś nowej gry planszowej, ale „Twister” wydał mu się zbyt niepoważny, a pewna imprezowa gra karciana, którą przedstawiła mu miła sprzedawczyni, polegała na zadawaniu sobie nieprzyzwoitych pytań i odpowiadaniu na nie. Po incydencie z kartami uznał, ze stary, dobry chińczyk będzie musiał im wystarczyć.

W autobusie siedział cicho, wpatrzony w okno. Nie miał ochoty na żadne rozmowy, dalej nieco zły na towarzystwo za wczorajszą imprezę. Jak było widać na przykładzie Darii, „dobra zabawa” raczej się nie opłacała. Biedactwo musiało zwrócić śniadanie, które opuściło jej ciało w formie różnokolorowych, nieapetycznych wymiocin. Mężczyzna odwrócił wzrok, nie chcąc na to patrzeć. Było mu żal kobiety, ale wiedział, że to wszytsko jest tylko i wyłącznie jej winą. Była dorosła i wiedziała, jak to się skończy. Sama była sobie winna.

Co nie zmienia faktu, ze gdyby miał przy sobie gumę do żucia, poczęstowałby ją.

~*~

Po przybyciu na miejsce też był cicho. Zazwyczaj był bardziej rozmowny, ku utrapieniu innych ludzi, ale dziś nie miał ochoty na nic. Sam nie wiedział, co jest tego przyczyną, ale nieszczególnie mu to przeszkadzało. Mozę miał świadomość, że ominęło go wczoraj coś odmiennego od tego, co znał z codziennego życia? Może nie chciał się solidaryzować, będąc przekonanym, ze towarzystwo gustuje w innych rozrywkach? A może po prostu tak bardzo przyzwyczaił się do swojego małego świata, że opuszczając go, czuł się zagubiony i oszołomiony? Nie wiedział, ale póki co dziwny stan nie był uciążliwy, wiec nie zamierzał z nim walczyć.

Zmęczony podróżą, zostawił bagaże w pokoju i uwalił się na łóżku, zamykając oczy i choć na chwilę odprężając się. Niestety, nie było dane mu wypocząć. Zaraz Daria-krzykaczka znów pokazała, że ma struny głosowe ze stali, wołając Szymona. Chyba cały hotel ja usłyszał. Zrezygnowany Paweł westchnął i wstał, chcąc zobaczyć, co tym razem oburzyło kobietę.

Wyszedł z pokoju akurat wtedy, gdy Mirek doszedł do łazienki. Na szczęście, był zbyt daleko, by usłyszeć pierwsze słowo chłopaka. Natomiast doskonale usłyszał propozycję udania się na dach.

- A może wszyscy udamy się nad jakiś strumień, rzeczkę, jezioro czy co tu mają? Moglibyśmy się wykąpać, poleżeć w trawie, odpocząć. Choć muszę przyznać, że nie mam dziś na nic ochoty- stwierdził bez większych emocji. Najchętniej nie jechałby na tą wycieczkę, gdyby nie to, że Mirek też jechał i potrzebował opiekuna. Znacznie wolał towarzystwo książek i swoich wynalazków.

- Ale na dach mogę pójść…
 
Kaworu jest offline  
Stary 04-05-2009, 23:11   #156
 
MigdaelETher's Avatar
 
Reputacja: 1 MigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwu
Jola trzy razy przestawiała budzik obiecując sobie, za każdym razem, że już, już wstaje... tylko jeszcze te małe pięć, dziesięć... no w ostateczności piętnaście minutek. Kiedy po raz kolejny sięgnęła po piszczący nieznośnie, zmieniający kolory, futurystyczny sześcian, z przerażeniem stwierdziła, że do umówionej zbiórki została już raptem niecała godzina. Kolejny poranek, kolejny kac. Ostatnio stało się to swego rodzaju tradycję, jednak nieprzyjemna suchość w ustach i denerwujące kołatanie w skroniach, to mała cena za wieczór spędzony w towarzystwie Weroniki. Jolka ponowienie zerknęła na zegarek i niczym oparzona zerwała się z łózka zrzucając na podłogę skotłowaną kołdrę i jakieś nie określone części wczorajszej garderoby. Kopnięty bosą stopa biustonosz typu push-up wylądował gdzieś w pod toaletką, kiedy dziewczyna w dzikim pędzie ruszyła do przedpokoju. Dopadła szafy, lustrzane drzwi z wizgiem przejechały po stalowych szynach, a z wnętrza zaczęły wypadać na wypastowaną podłogę najrozmaitsze szpargały. Jedna płetwa o wściekle różowej barwie, rakieta tenisowa z zerwanym naciągiem, plastikowa, przezroczysta pelerynka przeciwdeszczowa. W końcu, z okrzykiem tryumfu Jola wydobyła z przepastnych czeluści szafy wielki plecak turystyczny na metalowym stelażu. Powlokła go do pokoju i nie zastanawiając się zbytnio zaczęła upychać do niego ubrania, wyciągane na chybił trafił z szuflad ratanowej komody. Wnikliwy obserwator zauważyłby zapewne, że większość bagażu Kultystki stanowiła frywolna bielizna i dość skąpe ciuszki. Jednak Jolka jako zaprawiona turystka, jeszcze jako zahukana szara myszka, przed przebudzeniem zaliczyła wiele rajdów harcerskich i oazowych, nie zapomniała o ciepłym swetrze, grubych frotowych skarpetkach i może niezbyt seksownych, ale za to bardzo praktycznych wytartych dżinsach. Przeklęła głośno zegarek, który nieubłaganie wskazywał upływ drogocennego czasu. Wcisnęła swój zgrabny tyłeczek w obcisłe, króciutkie szorty. Dopasowana bluzeczka na ramiączkach założona bez stanika ładnie podkreślała kształtne piersi, kiedy zawiej delikatny wiaterek towarzyszący jej panowie będą mogli podziwiać, nawet ich najdrobniejsze detale. Może ta cała sytuacja nie jest aż taka zła, nie przyjrzał się wczoraj swoim towarzyszom zbyt uważnie, ale i tak kilku wydało jej się całkiem interesujących. Ostanie spojrzenie w lustrzane drzwi szafy. Jednym susem Jola przeskoczyła górę szpargałów leżącą na drodze do drzwi i już zbiegała po schodach, z telefonem komórkowym przy uchu.




Do Kamila dodzwoniła się dopiero na dworcu. Tak jak się spodziewała młody olał sprawę na maksa. Nie, żeby było jej z tego powodu przykro ale, teraz cała odpowiedzialność spoczywała na jej barkach i nie było już nikogo, na kogo można by ewentualnie zwalić winę mówiąc: " Gdyby nie to bezmózgie beztalencie... "



Wszyscy zapakowali się do wielkiego, starego, zdezelowanego PKSu. Kiedy tylko Jolka weszła do autobusu, w nozdrza uderzył ją nieprzyjemny zapach, mieszanina kurzu, stęchlizny i spalin, które pewnie wydobywały się z nieszczelnego układu wydechowego. Żołądek Jolki skurczył się, rozkurczył i wykonał dziwaczny manewr przypominający fikołka, o ile żołądek może fikołka zrobić... Walcząc o zatrzymanie treści pokarmowej na jej obecnym miejscu, Kultystka zajęła pierwsze wolne miejsce, przezornie rzuciła koło siebie napakowany plecak, nie miał ochoty, żeby ktoś oglądał ją w takim stanie. Desperacko walczyła przez chwilę z zardzewiałym okienkiem, w końcu dała sobie spokój, widząc spawy łączące na stałe metalowe elementy.

Szlak by to trafił...- zanim autokar ruszył, wygrzebał plastikową reklamówkę do której zapakowała zapas czekolad. Starając się nie patrzeć wytrząsnęła zawartość siatki do plecaka. Ruszyli. Z głośników popłynęły swojskie takty przeboju, który przed laty rozbrzmiewał w każdej remizie od morza aż po ośnieżone wierzchołki Tatr.


Droga do Lubiąża była dla Joli prawdziwa katorgą.
Cóż za upokorzenie, Jolanta Jawornicka pokonana przez chorobę lokomocyjną... - myślała, przełykając ślinę i ściskając kurczowo foliowy woreczek, tak zwaną " torebkę chorobową ".
Jolka miał nadzieję, że pozostali magowie są zbyt zajęci sobą albo zmęczeni wczorajszym wieczorem i nie zwrócą uwagi na jej małe problemy.

W końcu dojechali. Kultystka jako ostatnia wytoczyła się z PKSu, powoli, szurając nogami ruszyła za pozostałymi w kierunku schroniska. Donośny odgłos klaksonu, dotarł do otępiałego umysłu Joli jakby z oddali, zanim zdążyła się zorientować o co chodzi, rozklekotane truchło przemknęło koło niej pozostawiając ją w śmierdzącej chmurze spalinowych wyziewów. Tego było stanowczo za wiele. Jolka dostała nagłego przyśpieszenia, pognała do budynku jak by ją same zastępy technokratów goniły.

- Z drogi!!! - krzyknęła przepychając się przez towarzyszy kontemplujących, dość oryginalny wystrój ustępu.

Upadła na kolana i pochwyciła w objęcia porcelanową miskę muszli klozetowej. Po kilku minutach, kiedy szarpiące jej ciałem skurcze, wydobyły z niej już prawie całą zawartość żołądka, uniosła na chwile głowę. Z plakatu, tuż nad sedesem spoglądała na nią przystojna, ogorzała twarz Brada Pitta.

- A ty na co się gapisz... - kolejna fala skurczów spowodowała, że Jola znowu skupiła się na sedesie.
 
__________________
Zagrypiona...dogorywająca:(

Ostatnio edytowane przez MigdaelETher : 04-05-2009 o 23:39.
MigdaelETher jest offline  
Stary 07-05-2009, 12:21   #157
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Grzesiek od wyjścia z knajpy był jakiś nieswój. Jeszcze dokładniej był taki od wyjścia z ubikacji w niej. Udał się do niej z przyczyn czysto fizjologicznych, jednak jak się miało okazać, jego przeżycia miały mieć wręcz metafizyczny charakter…

Pierwsza oznaką że coś jest nie tak, był fakt który na pierwszy rzut oka w zasadzie ucieszył Grześka. Ubikacja zaraz o jego wejściu opustoszała. Fakt że jego umięśniony „kolega” z którym się minął nie zauważył go uznał w zasadzie za równie pozytywny. Jeszcze większą ulgę przyniósł fakt, że dźwięki nędznej namiastki muzyki i gwaru rozwrzeszczanych, pijanych ludzi były tutaj przytłumione. Choć przez kilka sekund mógł nacieszyć się samotnością…



Namiastkę ciszy rozdarł odgłos rozpinania jego rozporka. Po chwili szamotania Grzesiek mógł wreszcie odczuć ulgę jaką przyniosło mu wypróżnienie. Jako że miał z czego i zapowiadało się że zajmie mu to chwilę, zaczął podziwianie otoczenia. Z początku wszystko wyglądało normalnie. Zdewastowana niedbałym użytkowaniem przez rzesze pijanych, naćpanych i nabuzowanych nastolatków lub ludzi którzy na ich poziomie się zatrzymali. Zwyczajowe napisy na kafelkach. Cuchnąca rynna robiąca za bidet. Pełen zestaw.

Nagle coś tknęło Grzegorzem. W jego uszy uderzył cichy, piskliwy dźwięk. Po chwili zastąpił go jeszcze cichszy szum. Kilka sekund zajęło mu zorientowanie się, że jest to odgłos krwi płynącej w jego głowie. Do pomieszczenia przestały dochodzić żadne dźwięki z zewnątrz, jednak gdyby Grzesiek poświęcił temu zagadnieniu jeszcze chwilę, zorientowałby się że nie słyszy też odgłosów ściekającej po bidecie ciemnożółtej cieczy…

Grzesiek niczym w transie patrzył na równe rzędy kafelek, popękanych i popisanych. Przez chwilę zdawało mu się że ściana koło niego dłuży się bez końca, sięgając aż po wyimaginowany horyzont. Znad niego wyrastały przepiękne, rozłożyste kikuty uschłych drzew, w których wzory układały się w jego oczach liczne w tym pomieszczeniu pęknięcia na łuszczącej się, ohydnej farbie którą lata temu pomalowano ściany powyżej kafelek. Nad upiornym lasem malującym się wszędzie wokół Grześka kłębiły się ciemne chmury tworzone z wybijającej co i rusz na ścianie pleśni. Światło generowane przez samotną, pracującą ostatkiem sił żarówkę delikatnie zamrugało, przynosząc Grześkowi wrażenie odległego rozbłysku pioruna na burzowym niebie…

W pustej bezkresnej przestrzeni w jakiej znajdował się teraz młody Głodniok, unosiły się tylko kształty pożółkłych, rozpadających się niemal drzwi do kabin i zardzewiałe, puste wieszaki na papier toaletowy…

Grzesiek niczym we śnie, bardzo powoli obrócił głowę powrotem przed siebie. Nie był to jednak gest obronny, jak gdyby chciał odrzucić to co wokół niego się rozgrywało. Zamiast tego patrzył teraz w dal, choć biorąc pod uwagę że świat wokół niego przestał się przejmować takimi przyziemnymi sprawami jak perspektywa czy głębia obrazu, równie dobrze mógł teraz patrzyć wprost w niebo…



Niebo, tak, to na pewno było niebo. Z kotłujących się coraz bardziej obłoków wyraźnie wyłaniała się, zwracając swoje oblicze w stronę Grześka i rozkładając przed nim ramiona Matka Boska. Jako że z nieba widać wszystko, zdawała się nie zwracać szczególnej uwagi na machinalnie kontynuującego wykonywaną czynność fizjologiczną Grześka. Przez jego zafascynowany wizją umysł powoli, lecz z siłą rozpędzonej ciężarówki przebijała się świadomość niestosowności sytuacji… Spojrzenie Grześka przesunęło się zgodnie z wskazaniem łagodnego gestu Maryi. Grzesiek stał jak wryty, sparaliżowany tym co teraz ujrzał na tle tego odpychającego a zarazem pięknego w jego oczach surrealistycznego świata. Pierwszy raz od wielu lat, Grzegorz Głodniok mógł spojrzeć na swoją nieżyjącą matkę…



Była piękna i młoda, taka jaką ją zapamiętał. Jej tragiczna śmierć odebrała ją światu jako szczęśliwą zonę i młoda matkę dwojga dzieci. Grzesiek nie zwracał uwagi na drobne przekłamane szczegóły jego wizji, jak choćby fakt że tak młodej nie mógł jej na oczy oglądać jako dziewięcioletnie dziecko. Nie zmieniało to jednak piękna tego przeżycia, a jedynie podkreślało piękno raju, w którym wszyscy znów będą w pełni rozkwitu. To znaczy Grzesiek doszedłby do takiego wzniosłego wniosku gdyby dane mu było przez chwile pomyśleć, niestety w tym momencie rozpędzona wspomniana nieco wcześniej, ciężarówka, łudząco podobna do tej która zmasakrowała tamtego feralnego dnia samochód którym jechał wraz z rodziną, z impetem uderzyła w niego bez ostrzeżenia…

Jedno mrugnięcie okiem i bramy niebios zamknęły się, pozostawiając go w pustej krainie samego. Jedyne czym upiorny krajobraz różnił się od tego sprzed kilku chwil, było majaczące w oddali drzewo, a raczej łkająca istota łącząca w sobie cechy kobiety i uschłej rośliny…



Do jego uszu dotarły, jakby z dużej głębokości, dźwięki ostatnich kropel moczu rozbijających się o obskurny bidet. Umysł Grzegorza powoli składał w całość obraz sytuacji. Stał w obrzydliwym, cuchnącym fekaliami pomieszczeniu, mówiąc kolokwialnie odlewając się do zardzewiałej rynny. Jak mógł lać, stojąc przed…

Coś w Grzegorzu pękło. Kontrast między tą zwykła, powtarzaną kilka razy dziennie przyziemną czynnością, a religijnym przeżyciem jakiego był świadkiem przed chwilą, rozdarł w nim coś, zamieniając jego psychikę na kilka chwil w bezkształtną masę. Wróciło wspomnienie poskręcanego metalu, zapachu krwi i rozlanej benzyny. Krzyki i płacz jego młodszej siostry...

Gdzie był Bóg do cholery kiedy to się stało?! Gdzie jest teraz? Siedzi i patrzy się z równą obojętnością jak stoję tu i leję? To ma być życie?

Grzesiek wiedział jak sobie z tym poradzić. Udawało się wcześniej, wystarczyło wybrać. Trzeba było tylko odrzucić jeden ze światów jeszcze dalej od siebie. Zawsze się udawało…

Kiedy Grzegorz Głodniok wyszedł z tej ubikacji, nie był już jednak ta samą osobą. Powtarzając sobie że cesarzowi oddać trzeba to co cesarskie, a Bogu co boskie…
jedyne co miał do zaoferowania temu światu, to ciepły mocz…

[media]http://www.youtube.com/watch?v=pQeSyMilTTw[/media]

Obudził się w wannie, nagi. Usnął w niej, kiedy brał kąpiel. Nie rozciął sobie źył z rozpaczy, jaką rodziły w nim wszystkie nasuwające się myśli jakie kołatały się w jego głowie od wczorajszej Epifanii, tylko dla tego że te wszystkie lata dbania o resztę rodziny – pogrążonego w depresji ojca i niepełnosprawnej siostry – zrobiły z niego wbrew pozorom bardzo wytrzymałego psychicznie człowieka. Nie zmieniało to faktu że, niemalże utopił się, zanurzając w parującej cieczy, jak gdyby chciał wrócić na krótką chwile do ciepłego łona matki…

Prawdopodobnie tylko przypadkiem, na granicy świadomości, uderzając stopa w korek wypuścił wodę, sprawiając tym że nie utopił się. Kiedy podnosił się, uderzył go ból przenikający jego plecy, po kilku godzinach przespanych lub może w zasadzie spędzonych nieprzytomnym, powykręcanym w akrylowej wannie, w swoje ohydnie łososiowej łazience…

Doprowadził się szybko do porządku. Kiedy suszył włosy, doszło do niego że ból głowy jest wynikiem raczej niedotlenienia niż złej pozycji w tracie snu. Miał też katar, co nie było niczym dziwnym po nocy spędzonej mokrym, nago. Czas było na kolejną, tym razem większą dawkę leków. Tak jak zawsze, kiedy szprycowała go nimi jego hipochondryczna, świętej pamięci matka…

Do ludzi na dworcu się nie odzywał. Zrzucił swój olbrzymi wypchany do granic możliwości plecak turystyczny i bez większych zażyłości przywitał się z resztą ekipy z którą miał spędzić najbliższy czas. Czekały go wakacje, co było dla niego stanem niekoniecznie naturalnym. Od wielu lat, wolne owszem miewał z racji specyfiki pracy jaką wykonywał w firmie ojca. Miewał go nawet całkiem sporo, godząc pracę z prowadzeniem domu. Nigdy jednak nie wykorzystywał urlopu dla swoich prywatnych celów. Teraz, planował wykorzystać go w całości, choćby po to, żeby móc pokontemplować w spokoju syf tego świata. Ojciec nie miał mu tego za złe, zwłaszcza bo udobruchaniu go przez siostrę Grześka…

Autokar wcale go nie zdziwił. W zasadzie, spodziewał się czegoś jeszcze gorszego. Cud że w ogóle nie musieli go brać na pych, kierowca zdawał się być trzeźwy, to znaczy nie pił z rana, bo wieczorem to zapewne był pijany w sztok, w środku nikt nie próbował przewozić kur, kaczek i innego drobiu domowego. Muzyka, to fakt, zaskoczyła Grzegorza. Takiego reliktu zamierzchłych czasów reformy ustrojowej i ogólnego zajęcia się ludności wsi bumelanctwem, to Grzegorz się faktycznie, nie spodziewał…

Miejsce zajął przy oknie. Zdawało się że po drugiej stronie przejścia na środku autokaru, siedziała ta piękna modelka czy inna tam artystka. Grzesiek jednak nie miał ochoty na interakcje z jakąkolwiek przedstawicielką płci pięknej. Rozłożył swój plecak, podobnie jak ona, wyraźnie zaznaczając swój stosunek do wszystkich pragnących jakiekolwiek afiliacji.
Poprawił swoją czarną koszulę i takiego też koloru bojówki, zdmuchując jakiś farfocel który przyczepił się do rękawa. Koszula była trzecią jaką tego dni założył nim wyszedł z domu. W pierwszej poplamił się robić śniadanie siostrze, drugą obsrał mu jeden z gołębi którym wyniósł stary chleb. Cóż, niewdzięczność i podłość ludzka nie zna widać granic nawet gatunkowych…

Autokar ruszył. Nadeszła chwila, którą Grzesiek odsuwał od siebie od kilku godzin, kiedy to uświadomił sobie że będzie zmuszony jechać samochodem, dużym, ale jednak samochodem.
Wziął dużą garść leków uspokajających i popił ją pośpiesznie mineralną. Usiadł na fotelu i zamknął oczy. Pojazd ruszył…

Oczy otworzył dwa razy. Za każdym razem kiedy wyglądał przez ono trafiał akurat na Czarny Punkt albo cmentarz. Zrezygnował z podziwiania widoków. Siedzenie w ciszy nie wchodziło w rachubę przy tych dźwiękach które dochodziły z radia kierowcy. Dobrze że jak zwykle z pomocą mogła mu przyjść technologia…



Kiedy walczył z niemiłosiernie poplątanymi kabelkami od słuchawek, zwrócił uwagę na Jolę siłującą się z zaśniedziałym lufcikiem. Westchnął ciężko i poklepał się po wypełnionej lekami kieszeni spodni. Tak, na pewno nie zapomniał wziąć z rana multiwitaminy, tak ważnej dla jego zdrowia… choć bardziej psychicznego niż fizycznego. Przecisnął się koło swojego plecaka i lekko zarzucony pędem autokaru, o jaki swoją droga w życiu by go nie posądzał, zatoczył się mijając plecak Kultystki.

-Można? – zapytał, lecz jego głos nie wyrażał żadnych emocji. Jola, wyraźnie struta, dzierżąc w dłoni torbę o wiadomym obecnym zastosowaniu, nie protestowała, choć chyba raczej z chęci by Grzesiek oddalił się jak najszybciej.

Grzesiek szarpnął za uchwyt i okienko otwarło się z przeraźliwym zgrzytem, choć nie stawiając większych oporów. Kolejne, delikatniejsze szarpniecie skończyło się tym że uchwyt został Grzesiowi w dłoni…

Kiedy wrócił na swoje miejsce, Jola już zgięta wół zajmowała się sobie istotnymi czynnościami, ukrywając się za swoim plecakiem. Grzesiek po kilku minutach wreszcie rozplątał gordyjski węzeł który przez ten czas ktoś niechybnie zawiązał mu na złość na słuchawkach do empetrójki…

Depresja czy nie depresja, Ihor czy nie Ihor, czy jak to tam nazywali inni Euthanatosi, ale pośmiać się zawsze można, pomyślał i włączył filmik. Może i nie jechali do Hiszpani ale…

[media]http://www.youtube.com/watch?v=FwyDnZk8nZo[/media]
Budynek w którym mieli mieszkać zafascynował Grześka od pierwszego wejrzenia. „Monumentalna budowla z początków wieku”, uśmiechnął się do siebie, wspominając tekst z ulubionego komiksu. Coś było w tym budynku, co po prostu przyciągało Grześka…

Nawet kible mieli takie jakich oczekiwał. Wróciły wspomnienia. Na szczęście reminiscencje wczorajszej wizji przytłoczyły te z zielonych szkół i wakacyjnych kolonii.

-O mamo! – westchnął z rozmarzeniem. Nagle jednak został dosłownie stratowany. Rozpędzony ekspres Jolka dotarł do stacji docelowej Ubikacje Obskurne. Dzięki Bogu nie planowała niczym parowóz spuścić wody, a jedynie najzwyczajniej w świecie wyrzygać…

-Metoklopramidu? Gumę do żucia? –zapytał uprzejmie, wyjmując z kieszeni lek który nieodzownie kojarzył mu się z podróżą. Chociaż, nie. Bardziej kojarzyły mu się leki na uspokojenie…
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 02-07-2009 o 22:19.
Ratkin jest offline  
Stary 11-05-2009, 22:18   #158
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Jolanta Jawornicka, Grzegorz Głodniok, Adrian Skrzyk

Jolą targnął ostatni paroksyzm. Splunęła soczyście do klozetu. A potem wstała i odwróciła się. Grzesiu najpierw westchnął i obiecał sobie, że nie będzie się gapił. No, przynajmniej niezbyt nachalnie.

- No i co się gapisz? - fuknęła rozjuszona kultystka.
Aha, czyli jednak nie wyszło. Co by tu, noooo, tego...

Przez zapach lawendowej kostki do kibelka przebił się trupi smród. Jola stała na pulsującej, przelewającej się masie pozrastanych ciał i podpierała się pod boki. Jak ona stała? Jak mogła stać, ze złamaną kością przebijającą skórę uda? I co jej się stało z oczami?


Grzesiu przełknął ślinę. Pulsująca, żywa-nieżywa posadzka rozwarła się wielozębiastą paszczą pod stopami kultystki. Grzesiu wyciągnął rękę i przyciągnął dziewczynę do siebie.

Z jej zaskoczonej miny wywnioskował, że ściągnął ją ze swojego tylko widziadła. Kibelek ponad ramieniem Joli wyglądał może niezbyt bezpiecznie, ale nie niósł innych zagrożeń niż zatrucie bakteriami coli. Wyglądał normalnie. Miał muszlę, spłuczkę, papier i szczotkę nawet.

Grzesiu spłynął potem. Usiłował sobie przypomnieć, czy zaopatrzył się przed wyjazdem w coś na zatwardzenie. Jeśli przeżyje jeszcze jedną wizję w toalecie, ingerencja farmakologiczna może się okazać nieodzowna. Do tego coś-ktoś szeptało do niego nachalnie, na granicy słyszalności. Nie rozróżniał słów - ale pobrzmiewała w nich radość ze spotkania i pragnienie pogłębienia świeżej znajomości.

- No no no - rozległo się z wysokości kolan ciągle obejmujących się magów. - Wy, ludzie, to zawsze tak na szybko. Ani się nie powąchacie, ani nic, tylko na hurra.

To był pies. Owczarek niemiecki. Właśnie podrapał się za uchem. I znowu to zrobił. Mówił.

- Ja jestem Lucjan. Jesteśmy tu z Adrianem na... ehhh, ekh, ekh, kłaczek, sorry... na wakacjach jakby - głos dobywał się z psiej paszczy. Definitywnie.

Jola złapała pierwszą rzecz, jaka jej wpadła w rękę - szczotkę do kibla - i wycelowała bojowo w psa.

- No jak chcesz, to możemy poaportować - zgodził się pogodnie Lucjan. - A możemy czym innym?

Kiedy Adrian zajrzał do toalety w poszukiwaniu swojej zguby, Lucjan właśnie swobodnie i ze swadą opowiadał dwójce magów, jaki to jego pan jest nieśmiały, i że trzeba wlać w niego naprawdę sporo wódki, żeby zmiękczyć ten hermetycki kij, który ma zamiast kręgosłupa. Ale jak się nad nim popracuje, to Adrian jest "swój gość".

- A, Adrian - Lucjan przysiadł zadowolony na zadzie i zamerdał przyjacielsko ogonem. - Co ty byś beze mnie zrobił? Nikogo byś nie poznał. To jest Jola, ona-jest-artystką - dodał scenicznym szeptem - A to Grzegorz, zgadnij kim on jest?

Adrianowi cisnęła się na usta sugestia: przedsiębiorcą pogrzebowym, ale chrząknął tylko onieśmielony.

- On jest bratem Hali, naszej Hali! Widzisz, co ty byś beze mnie zrobił?

Marek Różogórski i Paweł Rodecki

- A panowie dokąd?
Dziewczyna miała nie więcej jak dwadzieścia lat i smugi kurzu na ładnej, choć zbyt pyzatej twarzy. Do dżinsów i koszulki na ramiączkach poprzyczepiały się lepkie pasma brudnych pajęczyn.
- A my śpimy tu w schronisku - zagaił Marek. - I chcieliśmy zobaczyć panoramę miasta.
- Oj, chłopaki... - dziewczyna zaśmiała się i podparła się pod boki. - Tu zamknięte, nie widzicie, że remont? Ale dobra - puściła oko do Marka. - Ja idę na dół zakurzyć, możecie wejść na strych, tylko nie schodźcie z belek, bo się przebijecie przez sufit. Tu się wszystko trzyma na słowo honoru.
- Nic nie ukradniemy - poczuł się w obowiązku zapewnienia jej o swoich czystych zamiarach Paweł.
Dziewczyna wytrzeszczyła niebieskie oczy i ryknęła serdecznym śmiechem.
- Nie no, naprawdę. Jak chcecie, to kradnijcie. Najlepiej wszystko. Najlepiej tak, żeby graty znikły cudownie ze strychu i pojawiły się w ciężarówkach, które na własny koszt ściągnięcie na dziedziniec. To badziewie obciąża stropy, jak nam tu pierdolnie w końcu, to konserwator zabytków rozszarpie nas na strzępy. No dobra, idźcie sobie obejrzeć, tylko po belkach, pamiętajcie. I żeby was nikt nie widział! A! Kama jestem - wyciągnęła rękę do Marka. - Przyszła pani architekt, na stażu wakacyjnym.




- Woooow - jęknął z zachwytem Marek po pięciu krokach postawionych wśród ułożonych piętrowo mebli i sprzętów. - Patrz, Paweł, maszyna drukarska! Ale zabytek!

I chłopak przeskoczył zręcznie na sąsiednią belkę, by przyjrzeć się bliżej.
- O rany! A patrz to! - i pobiegł już kolejnym chybotliwym korytarzem. - Nie, o rany, a to? Co to jest?


Paweł nawet nie zdążył zareagować. Głos Marka dochodził z coraz odleglejszych rejonów strychu. Kurz wirował w słońcu i osiadał na ubraniu eterytu.
- Marek! Marek! Wracaj! I chodź po belkach!
- Jasne! - dobiegło cichutko z oddali.

Paweł postąpił niepewnie kilka kroków po belce. Stare drewno skrzypnęło niebezpiecznie.
- Marek, powinniśmy już wracać!
- Synku!

Stała przed nim, tak blisko! Wyciągała do niego ręce. Na jej sukience rozkwitały kiście bzu. Paweł pamiętał tę sukienkę - tak się cieszyła, że udało jej się dostać ten materiał.
- Syneczku!
Paweł ruszył biegiem, by przytulić się do ukochanej matki.

Nagle świat wyfrunął mu spod nóg jak wyszarpnięty dywan. Paweł gruchnął bezwładnie o ziemię. Podniósł głowę i...

i nie było jej. Tylko stara szafa na lwich łapach, z zaśniedziałym lustrem w drzwiach, otoczonym kiściami drewnianych winogron. Potknął się o walizkę.

Walizkę, która na pewno tu nie stała. Przy zamku przybito mosiężną plakietkę: Docteur Karl Laurentius Baade.

I wtedy Marek krzyknął.

***

Marek biegał od jednego zabytku do drugiego. I już dawno nie po belkach - ale kto by tam zwracał uwagę! Strych dawnego klasztoru okazał się lepiej wyposażony niż niejedno muzeum techniki. Pomiędzy starymi, gustownymi - ale mało interesującymi meblami - wstydliwie ukrywały się prasy drukarskie, fragmenty silników i części niezidentyfikowanych maszynerii. I ta Kamila chciałaby, żeby to zniknęło! Przecież to bezcenne zabytki!

Coś uderzyło delikatnie o jego stopę.

Piłka. Szmaciana piłka, pozszywana z gałganków. Zadzwonił jego telefon.

Na ekranie nie było numeru i Marek, przestraszony, zrzucił rozmowę. Ale po strychu chwilę później pobiegł dziecięcy szept, którego obawiał się usłyszeć.

- Komm, spiel mit uns.

Marek rzucił się do ucieczki. Wrzasnął, kiedy nagle pochwyciły go jakieś ręce.
- To ja! To ja! - wrzasnął Paweł, kiedy nastolatek w panice zaczął siec pięściami na oślep.

Dagmara O'Sullivan

Przeczucie-zmęczenie. Pająk o wielu odnóżach, cierpliwie snujący sieć w zakurzonym, opuszczonym pokoju.


Niepamięć. Opuszczenie.

Dookoła niej gwar tej radosnej wycieczki. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi. Magda trajkocze przez telefon.

Jak gorąco. Jak duszno.

Płatki kurzu wirują w powietrzu. Znajomy zapach potu nieprzespanych, pracowitych nocy.

- Fraulein! Co zrobiliśmy, że nikt nas szukał? Dlaczego nikt nie zapytał? - znajomy głos, głos mężczyzny z jej snu przeszył ją chłodem.

Dagmara otworzyła gwałtownie oczy. Skrzypnięcie drewna. Ale to tylko Magda szarpie się z oknem.

- Leczyłem ją. Wyszarpałem śmierci. Cal po calu. Jesteś mi to winna, Fraulein O'Sullivan!

Cisza.

Stanisław Rocki
Stasiowi było duszno i źle. Od samego początku, kiedy przekroczył próg klasztoru. I z każdą chwilą ten stan się pogłębiał, a nie pomagała mu bynajmniej rozgadana Magda, wrzeszcząca wniebogłosy Dagmara, ogólny rejwach i bieganina.

- Idę na chwilę na zewnątrz - mruknął tylko do Magdy, bo wszystkich gdzieś wywiało, a Dagmara chyba się zdrzemnęła.

Z każdym krokiem było mu coraz słabiej. Wszystko widział jak za mgłą. Nawet Ją.


- Jeśli tu zostaniesz, zginiesz.
- Jeśli odejdę, co będę wart?

Słońce stoi wysoko. Chyba za wysoko. Na zalanym skwarem dziedzińcu samochody.


Żólnierze. Z klasztoru wypada szpakowaty, szczupły mężczyzna o ostrych rysach twarzy. W ręku trzyma plik papierów. Tłumaczy. Z początku spokojnie, potem podniesionym głosem. Pokazuje coś na papierach.

Przez drzwi, eskortowana przez żołnierzy, sunie się pomału kolumna ludzi. Młoda pielęgniarka o jasnych loczkach wymykających się spod czepka pcha wózek ze starcem o semickich rysach. Czarnowłosa piękność o bujnych kształtach owija ramiona etolą. Za nią postępuje poważny czterdziestolatek w tanim garniturze. Krzepcy sanitariusze niosą kogoś trzęsącego się w paroksyzmach na noszach. Następni. I następni. Dzieci. Zbite w gromadkę, na samym końcu.

Szpakowaty mężczyzna szarpie się z dowódcą. Krzyczy.

Podcięli mu nogi kolbą karabinu. A potem padł strzał. Z głowy mężczyzny na piasek pociekła kręta strużka krwi i mózgu.

Stasiowi zakręciło się w głowie i osunął się na ziemię, miękko jak jedwabny szal, jakby ziemia nie chcąc go skrzywdzić wzięła go delikatnie w objęcia.

Płuca ścisnęły mu się boleśnie, a kolejne łapczywe oddechy nie przynosiły ulgi. Dusił się. Dusił się jakimś gazem. Staś umierał. I to naprawdę bolało.

Na krawędzi śmierci uchwyciła go męska dłoń. Przed jego oczami w rozbłysku światła pojawiła się twarz zastrzelonego mężczyzny.


- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze - powiedział z silnym niemieckim akcentem, a jego pewność i spokój oblały i oblepiły rozdygotane zmysły. - Proszę się nie bać. Nazywam się Karl Laurentius Baade i jestem lekarzem.

I wraził dłonie na wskroś klatki piersiowej maga. Staś czuł, jak jego własne płuca rozkurczają się w dłoniach ducha, jak serce z bólem podejmuje pracę.

Otworzył oczy. Biegła do niego jakaś młoda dziewczyna w wyszarganych dżinsach. Baade stał niedaleko wejścia do klasztoru. Trzymał za rękę ciemnowłosą dziewczynkę. I Staś nigdy nie widział, aby tyle zła mogło się pomieścić na twarzy kilkuletniego dziecka
 
Asenat jest offline  
Stary 25-05-2009, 17:33   #159
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Grzesiek nie był pewien lek na jaki rodzaj gastrycznych problemów będzie mu potrzebny, ale dzięki przepastności swojej podręcznej apteczki był pewien że na pewno go odnajdzie. Obecnie bilans wychodził w zasadzie na zero. Awersja do udawania się do wnętrza „świątyni dumania” wynikająca z ostatnio przeżywanych wizji i objawień Pańskich chyba była niwelowana przez sytuację w której się znalazł w tym momencie. Ratunek przyniósł mu nieoczekiwanie gadający pies. Grzesiek przez moment zaczął rozważać czego i kto mógł mu wczoraj dosypać do trunków spożywanych w tym podłym lokalu…

Groźna broń biologiczno-chemiczna w ręku Joli była wycelowana w psa, co przez moment czyniło Grześka troszkę bardziej spokojnym. Nie mniej, niebezpieczeństwo wciąż czaiło się na odległość machnięcia wytatuowaną, smukłą ręką atrakcyjnej Kultystki.

-Możesz odłożyć to? Proszę, tego tutaj nikt nie używał chyba od drugiej wojny…-rozpoczął ostrożne mediacje z zdezorientowaną dziewczyną.- nie wiem czy nie Punickiej... –Dodał po baczniejszym przyjrzeniu „głowicy” broni…-W każdym razie no, zaburzasz ekosystem tych biednych bakterii. Daj im rozkładać w spokoju, proszę.

-Bardzo Cię przepraszam Jolu ale naprawdę nie wiem co we mnie wstąpiło. Miałem khm… wizję. Przepraszam, za chwile to sobie wyjaśnimy proponuję. Na spokojnie? –odwrócił nie wykonując gwałtownych ruchów w kierunku dwóch nowo przybyłych person. Broń wciąż pozostawała w zasięgu Joli, tak więc wolał zachować pewne środki ostrożności.

Zaraz, jakich person! To tylko gadający pies!

-Rewelacyjnie, widzę że nawet pana, hm Adrianie, pies wie o nas coś, a my o panu nic. Jeśli słuch mnie nie zawodzi... -albo rozum...- że jest pan kolegą mojej siostry? Ja naprawdę rozumiem że ona się bawi w różne dziwne projekty, ale żeby gadające psy… - Grzesiek mówił wprawdzie do Adriana, ale co chwile zerkał w stronę czworonoga, jakby obawiając się że razem z ludzką mową wbudowano mu funkcję niespodziewanego i niczym nie uzasadnionego eksplodowania…

Mogła zadzwonić, coś ostrzec! Oj skończą się roladki z kabanoskiem i ogóreczkiem jak wróci...
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 25-05-2009 o 20:06.
Ratkin jest offline  
Stary 30-05-2009, 16:46   #160
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Całe incognito w łeb wzięło wraz z wyczynami „wilka” w skórze owczarka niemieckiego. Zestresowany Adrian zaczął nieśmiało tłumaczyć się czy raczej zaczął od przestawienia się.

-Tak, to jest Lucjan, a to.. eee... Ja.

Po kilku chwilach wraz z trzepotem gonu psa o nogi, otrzeźwiał, uśmiechnął się ironicznie poprawiając krawat.

-Adrian Skrzyk, reklamacje kierować do Domu Tylaus jeśli ktokolwiek wie z jakiej to Tradycji.

Zamilkł obserwując Grześka, przypadając się dokładniej bratu swojej znajomej. I zapewne długo by jeszcze tak milczał gdyby nie Lucjan któremu najwyraźniej nie podobały się spojrzenia mężczyzny i ni stąd ni z ową szczeknął z całą mocą w zamiarze wystraszenia go. Owa postawa psa wielce rozbawiła młodego hermetyka. Spokojnie, nieco flegmatycznie i powstrzymując śmiech,, postanowił wyjaśnić.

-Lucjan nie jest eksperymentem. Natomiast ja tutaj jestem na wakacjach jakby, dla dobra edukacji... Pomijając oczywistą problematyczność tego miejsca, wolałbym aby mój pobyt nie był zbyt szeroko dyskutowany.

Zamilkł chwilę kątem oka obserwując Lucjana który zajął się niczym innym jak obwąchiwaniem wszystkich i wszystkiego wokół. Hermetyk spojrzał na zegarek.

-Tak właściwie to Hala poprosiła mnie o przejrzenie tego miejsca. Ostatni osobnik który tu się wybrał, mówiąc potocznie, kopnął jak w kalendarz. To miejsce to śmierć raczej...

Adrian skrzywił się lekko, tak jakby przygotowując się do nieprzyjemnego skwitowania Grzegorza. Jednakże powstrzymując się przed tym, tylko spojrzał w oczy Grzegorzowi jakby starając się odgadnąć co ta za człek.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest teraz online  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172