Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-10-2015, 19:47   #51
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Cytat:
Napisał Mag
Przetrząsanie pomieszczeń mieszkalnych ostudziło jej gniew. W sumie to nawet cieszyło ją to, że młody skutecznie się ulotnił. No i trzeba było dać za wygraną i wyjść z tego przybytku.
Spojrzała groźnie na marudzącego Gomuga co wystarczyło by się zamknął. Origa ruszyła do wyjścia trącając barkiem karczmarza, bo nie zamierzała się przeciskać.

Wyszli na zewnątrz i tylko Logan gdzieś się zapodział by w końcu znaleźć się chwilę później.
- Jak kamień w wodę. - powiedział, ale nie był przejęty porażką, co więcej jego lekki uśmieszek wskazywał, że cieszy go taki rozwój sytuacji.
Amber nadal rozglądała się po okolicy, spojrzała w górę na dachy.
- Czas coś przegryźć - odezwała się anoterissa wpatrzona w niebo. Słowa te spotkały się z mrukliwą aprobatą jej podwładnych.

Tagmatos ruszyli kontynuować swój patrol.
Zamyślona Torukia szła przodem, lewą dłoń miała wygodnie opartą na rękojeści miecza przez co wyglądała jakby była gotowa z miejsca go komuś wbić w trzewia.
“No to pozamiatane” Miała ochotę teraz usiąść gdzieś i pokontemplować przy kuflu piwa, nawet mogło by być rozcieńczone z wodą. Wtem przypomniała sobie o swoim bukłaczku.
Sięgnęła do niego. Moss kłamał, że całe wino wypił. Trochę na dnie zostało i po zmieszaniu z wodą nadal było pyszne, ale przynajmniej nie kopało tak jak pite z nowo otwartej butelki. Pociągnęła z łyk wypierając na tą chwilę myśl o gównoburzy jaka czekała ją po powrocie do strażnicy. Przyjemny smak wypełnił jej usta stając się pierwszą miłą rzeczą tego dnia.
Na znalezienie Cyrica nie liczyła. Złośliwy los podrzucił go jej przed nos tylko po to by resztę dnia wiedziała, że ma przejebane. Pozostawało już jej tylko wyparcie.
“Od razu mówiłam, że chuja warte jest to co sobie wymyślił” stwierdziła wspominając rozkaz Białego.
Znów upiła łyk.
“Jeśli wykonam to czego ode mnie chce to będzie miał mnie w garści. Jeśli nie wykonam to będzie się mścił…” rozważała chłodno nie zwracając uwagi na rozmowy jej ludzi “Ale nawet jeśli to jaki jest sens szukania mordercy, który zabił mordercę kupca? Mówiłam, na chuj komplikować.” uniosła jedną brew i pokiwała sama do siebie głową.
Chciała wypić jeszcze łyk, ale jak z oddali dotarły do niej słowa. Ktoś coś do niej mówił, ale zauważyła to dopiero po dłuższej chwili. Spojrzała pytająco bardziej obecnym wzrokiem na Logana.
- … Mamy jakiś plan? - Desydes powiedział to tonem z taką dozą irytacji jakby co najmniej drugi raz się powtarzał.
- Tak, olewamy gościa. Pewnie zaszył się w jakiejś dziurze i równie dobrze można iść szukać wiatru w polu. No i reszta jak co dzień kontynuujemy patrol i szukamy okazji, żeby wkurwić periocziego - dodała na koniec od niechcenia.

Reszta zmiany minęła spokojnie. Prawda była taka, że na porannej zmianie zawsze mało się działo. Czas na burdy był w okolicach wieczora i późną nocą. Złodzieje również woleli działać pod osłoną nocy. To samo rodzinne scysje. Tylko totalni kretyni odwalali jakąś akcję w czasie tej pory. Jak na przykład synalek szefa wszystkich szefów.

Skwar robił się co raz bardziej upierdliwy. Grupa tagmatos na chwilę wytchnienia skryło się w cieniu między białymi murami. Torukia usiadła na skrzyni i sięgnęła po swój bukłak. Właśnie delektowała się kolejnym łykiem rozwodnionego wina słuchając trzy po trzy co jej podwładni rozmawiają między sobą, gdy podeszło do niej zapłakane dziecko. Burowłosa zapłakana dziewczynka miała raptem 7 wiosen za sobą. Może mniej, nigdy nie była dobra w ocenianiu wieku dzieciaków.
- Zgubiłaś się? - zapytała Origa schylając się do niej.
Dziecko pokręciło głową przecząco i wskazało na daszek jednego z zabudowań.
- Kotek nie może zejść.
- Wszedł to i zejdzie. - odparła “W końcu jeszcze nigdy nikt kociego trupa na drzewie nie widział” pomyślała, ale powstrzymała się od powiedzenia tego na głos.
Dziecko załkało głośniej.
- Pies go pogonił i on sie boi zejść! - upierało się. Torukia dopiero teraz spojrzała w kierunku wskazanym przez dziewczynkę. Rzeczywiście na daszku siedział sierściuch i jakby się wsłuchać to dało się słyszeć ja zawodził swoim płaczliwym miauczeniem.
- Bates weź się tym zajmij - anoterissa spojrzała wymownie na Shinniego. Ten bez słowa wstał z wywróconej do góry kołami taczki i podszedł do dziecka.
- Pokaż panu, gdzie jest kotek - powiedziała Torukia do dziewczynki, a ta przetarła ramieniem łzy z policzków i pokiwała twierdząco głową.
Bates nie tylko był najbardziej barczysty z nich. Był też najwyższy. Normalnie pij mleko będziesz wielki… Jak to syn mleczarza. Kociaka miał w zasięgu rąk. Ale zamiast tego schylił się, wziął dziewczynkę na ręce i posadził na swoim ramieniu. Ta zaczęła wołać kotka i wyciągnęła do niego ręce.

Zapchlony sierściuch chwilę wahał się czy nie uciec na koniec zadaszenia, ale ostatecznie przemógł się i dał się chwycić dziecku. Dziewczyna od razu zaczęła tulić i głaskać zwierzaczka przez co ten przestał już miauczeć. Shinny powoli opuścił ją i postawił na ziemi.
- Dziękuję! - rzuciła uradowana i pobiegła w sobie tylko znanym kierunku. Tagmatos wyglądał na zadowolonego z siebie. Odwrócił się na pięcie i wrócił do reszty.
Przywitały go oklaski. Nawet anoterissa patrzyła na niego z rozbawieniem.
- Dobra, skoro tak miło się zrobiło to ogłaszam koniec roboty. - oznajmiła wstając - Wracajcie do siebie. Ja idę złożyć raport do strażnicy.
To co powiedziała wzbudziło ogólną radość w drużynie.
- Piwo dzisiaj? - zapytała niepewnie Amber.
- Dzisiaj? - Origa spojrzała po nich i dotarło do niej, że przecież wczoraj im obiecała. Oczywiście nie dała po sobie poznać tego. Odchrząknęła tylko - Jutro. Dziś mam jeszcze sprawy do załatwienia - odparła i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie powinna się przed nimi tłumaczyć.
- Dobra, nie ma problemu - zaraz wypalił Logan.

"Jak nie ma, to nie ma" pomyślała nie dociekając o co im chodzi.

Rozeszli się i Origa samotnie dotarła do strażnicy. Miejsca jej męk. Była tu raptem dwa dni, a miała wrażenie jakby ten czas rozciągnął się na kilka miesięcy. Katorga.
Była poddenerwowana, bo spodziewała się, że jak teraz zda raport Białemu to straci tu kolejne nadgodziny, za które nikt jej nie zapłaci, ani nie da wolnego.
Przezornie kazała swoim podwładnym już iść prosto do swoich domów, na wypadek gdyby Dalaosowi odwidziało się i znów chciał dręczyć Amber.

Jakież było jej zdziwienie, gdy Arwash poinformował ją, że perioczi wybył i nie zapowiada się by prędko wrócił.
- A dziś nawet nie są moje urodziny - powiedziała pod nosem nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu zadowolenia. Podyktowała więc zaraz kanceliście raport, w którym zawierały się informacje o tym jak spokojnie przebiegł patrol oraz, że poszukiwanemu schronienia udzielił nie kto inny jak Gomug w swojej karczmie i co więcej pomógł mu zbiec przed tagmatą. Jak nic utrudnianie pracy strażnikom. Przeszukanie karczmy w niczym nie pomogło tak samo jak dalsze poszukiwania w dzielnicy nie przyniosły żadnego efektu. Koniec i kropka. Biały zrobi z tym co zechce. Pominęła w raporcie bohaterski czyn Shinniego.

Opuściła strażnicę bez odwracania się za siebie. Na wszelki wypadek szła szybkim krokiem.
Wcześniej potrafiła robić nadgodziny i jeszcze była z tego zadowolona. Teraz to się zmieniło. Musiała coś wymyślić. Nie mogła przecież po prostu przyjąć reguł tej dzielnicy.

***

- Zaprosiłeś już ojca?
Desydes spuścił głowę. Chwilę szli w milczeniu. Czuł na sobie świdrujące spojrzenie kobiety.
- To, że mi czasem coś podpowie nie znaczy, że mnie uznał. Poza tym nie wiem co na to moja matka… - burknął nawet na nią nie patrząc. - ...Albo jego żona. Nawet nie wiem czy wie, że jej mąż ma bękarta. - podrapał się po głowie.
- Logan no, rozmawialiśmy przecież o tym! - Amber spojrzała na niego gniewnie.
- Tak, tak… - starał się ją zbyć.
- Ja bym chciała, żeby był. W końcu to rodzinne wydarzenie - mówiąc to oczy jej się zaszkliły. Mężczyzna spojrzała na nią i objął ją w pół. Ten temat zawsze ją smucił.
- No już. Obiecuje, że mu o tym wspomnę - odparł starając się ją udobruchać. - To co idziemy do mnie?
W odpowiedzi otrzymał kuksańca w żebra.
- Mieszkamy od zaręczyn razem, a tobie jeszcze nie znudziło się tak mówić - pokręciła głową, ale uśmiechnęła się. Desydes był zadowolony z siebie.
- To poza nim... - zaczął - Zostanie jeszcze tylko Torukię w końcu powiadomić o naszym ślubie. Wiesz co? Chyba niepotrzebnie czekaliśmy z tym tak długo i ukrywaliśmy to przed nią…
- Taak, kto by pomyślał, że prywatnie wcale nie prowadzi żywota siostry zakonnej. Ciekawe skąd go przygruchała…
Logan spojrzał na nią oburzony.
- Oj, przecież cię nie wymienię. Już jest na to za późno. - mrugnęła do niego.
Para zniknęła za rogiem kamienicy.
Ściągnięty ścierwnik nie był w stanie sam załadować truchła na wóz. Morf musiał ważyć ze sto kilo. Mimo, że chudy mężczyzna ciągnął go wczepiwszy się pazurami w naciągnięte czarną błoną skrzydła, pocąc się przy tym jak knur, zdołał na wóz wciągnąć tylko trójkątny łeb stwora. Główna, bezwłosa część korpusu, ciągle pozostawała na drodze. Tłum gapiów przyglądał się mu z zaciekawieniem a padlinie z odrazą, rzucając niewybredne komentarze.

Shar Srebrzysta
Gdy uklękła przed posągiem Styrwita o ośmiu twarzach, nim pierwsza kropla krwi spadła do jego stóp, zauważyła świeże ślady. Przetarła palcem krwawe miejsce. Brunatna, lepka substancja została jej na skórze. Roztarła ją opuszkami.
Ktoś był tutaj przed nią. Niedawno. Ktoś składał ofiarę Styrwitowi. Czy to Dhube? Choć mieszkała z kapłanką tak długo, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że po przybyciu do Skilthry nie widziała by ta kłaniała się starym bogom. Czyżby zwątpiła?

Ismael Garrosh
Marith Taygald spojrzał na sukno trzymane przez Garrosha, potem na wojownika, jeszcze raz na sukno. Potargał brodę.

- Morfy powiadasz - rzekł w zamyśleniu. Jeśli byś szukał człowieka, który je wytropi, rzekłbym idź do Mayhacka. Sukinsyn jest w tym dobry.

Wyrwał mu belę materiału, zwinął ją i odstawił na półkę.

- Jest też Haavald zwany Czarnym Grotem. O... - uśmiechnął się. - ten może nawet lepszy jest. W gębie na pewno. O tego pierwszego pytaj Astili Shan, mieszka w Kwadracie. Spytaj kowala. O tego drugiego rozpytuj "Pod Jeleniem", tam najczęściej go spotkać można.

Wojownik podziękował i już miał wyjść gdy kupiec zatrzymał go raz jeszcze.

- Byłbym zapomniał. Jest jeszcze ta dziewczyna. Nie słyszałem żeby zajmowała się tropieniem ale jeśli potrzebujesz ustrzelić natrętnego skrzywieńca, to nie znajdziesz lepszej. Mówią jej Kania. Znajdziesz ją w starej wieży strażniczej. Ale... - złapał go za rękaw, - wspomnij o mnie paniczykowi jak obiecałeś.

***

Idąc zamyślony uliczkami, niepewny jeszcze, w którą stronę się udać natknął się na tłum ludzi, wyraźnie czymś podekscytowany, otaczający coś zbitym kordonem. Chcąc zobaczyć co ich tak zaciekawiło zaczął przepychać się w kierunku epicentrum zbiegowiska. Ludzie odsuwali się z drogi rosłego wojownika, więc w miarę szybko zauważył wóz i ścierwnika siłującego się z czarnym trupem przerosłego nietoperza.

- Zabiła go jednym strzałem! - pisnął chudzielec pokazując bełt sterczący z korpusu bestii. Ziejąc Garroshowi w twarz cebulą i nie strawionym akoholem.

- Kto? - burknął w odpowiedzi.

- Dziewczyna. Kuszniczka.

- Ma jaja - odburknął jego sąsiad, wąsacz z czerwonymi plamami na twarzy. - A do tego gładka. Przytulił by...

- Gupiś! - odszczeknął chudzielec - Taka by cię...

Nie był ciekawy końca rozmowy. Poza tym obiecał swojemu pracodawcy, że stawi się na czas. Poszukiwanie tropiciela musiał odłożyć na później.

Ismael Garrosh
Fitzgerald przybył na przyjęcie ze swoim ochroniarzem jako jeden z pierwszych. Wszyscy zaproszeni musieli pozostawić broń w depozycie przy wejściu, pilnowanym przez dwóch rosłych drabów o facjatach nie skażonych pięknem ni głębszą myślą. Wojownik niechętnie rozstał się ze swoim ko-pai głośno komentując co stanie się z przyrodzeniem nieszczęśnika, który choćby zarysuje jego ostrze.

Cyric
- Czego kurwa się tłuczesz? - ochroniarz otworzył drzwi prowadzące do kuchni Darkbergów przed wyjątkowo nachalnym, zaszczanym pijaczkiem, który dobijał się już do nich dobrą klepsydrę. Złapał go za lepkie z brudu szmaty z obrzydzeniem. - Jak się zaraz stąd nie zwiniesz, to ci...

Nie zdążył dokończyć groźby bo poczuł wrzynający mu się w krocze nóż.

- Słuchaj - powiedział pijaczek głosem Cyrica. - Mam dzisiaj wyjątkowo podły dzień, więc nie psuj go jeszcze bardziej...

***

Okazało się, że drab wprowadzony był w szczegóły akcji i na podane hasło, nie zadając więcej pytań przeprowadził go bocznym wejściem na zaplecze, gdzie czekały na niego czyste szaty, w jakie, jak się później okazało, ubrana była jednostajnie cała służba. Wciśnięto mu w rękę tacę z owocami i wypchnięto na krużganki.


Cyric, Ismael Garrosh
Podzamcze. Kamienica Robindena Darkberga.
Robinden Darkberg, częściej zwany Bezuchym, był szują i kanalią w dobrze skrojonej szacie. Śliskim, wiecznie ruchliwym piskorzem ciągle wymykającym się swoim oponentom, lawirującym na granicy prawości i bezprawia. Równie dobrze czuł się na salonach co w wątpliwej reputacji przybytkach. Bez zażenowania i śmiało dysputował o polityce i handlu z arystokracją, by za chwilę wyrzygiwać bluzgi z miejskimi szubrawcami.

Lubił rozmach i blichtr, drogie wino i podłe kurwy. Wyczucie smaku na równo mieszało się w nim z kiczem a dobre maniery z prostactwem.

Podobnym do Robindena było też przyjęcie przez niego organizowane na Podzamczu, w jednej z kamienic przylegającej do głównego rynku, zwanego Zamkowym. Sam budynek zbudowany był na bazie kwadratu, okalającego wewnętrzny dziedziniec, z krużgankami dającymi tak pożądany o tej porze cień. Dziedziniec zajmowali kuglarze i połykacze ognia, kolorowi trefnisie zabawiający towarzystwo, które obserwowali goście z owych krużganków, bo tam właśnie miały miejsca spotkania towarzyskie.

Darkberg stał przy balustradzie, głośno śmiejąc się z jakiegoś żartu, wypowiedzianego przez strojnego grubasa, pocącego się obficie i skubiąc winogrona, którego dorodną kiść porwał z jednej z tac. Z bladej twarzy grubasa znać było od razu nietutejszego a kto się przysłuchał choć trochę jego mowie od razu wyczuwał stoliczny akcent. Był to Meresius, kupiec wysłany przez cesarza. Rozmowie przysłuchiwał się Fitzgerald, skarbnik Skilthry. jego ochroniarz stał nieco z boku.

Trochę dalej można było zauważyć innych członków Wielkiej Rady. Była Eleanore Chamberlain z synami, dorosłymi już mężczyznami, trzydziestoparoletnimi. Wiekowa matrona wylewała się ze swoich bogatych sukien. Jadła niedużo, wyrażała się powściągliwie i z namysłem. Jej synowie zaś nie odzywali się w ogóle, wpatrzeni w każdy ruch matki odczytywali jej życzenia nim je wypowiedziała. Widać było kto rządzi w domu.

Eleanore dyskutowała z Wurindosem Gundurmem, legendarnym wręcz strategosem, mężczyzną po czterdziestce, z lekko zarysowanym brzuszkiem pod skromnym acz eleganckim ubraniem, jasnymi włosami zaczesanymi do tyłu i wypielęgnowanym wąsem. Stał z kielichem w ręku, lecz pił niewiele, nie zainteresowany pokazami, brylował w polemice, przytaczał argumenty, zbijał przeciwnika z tropu, meandrował wokół tematu, wrzucał dykteryjki, dygresje... Jednym słowem - zabawiał adwersarza swoją elokwencją i erudycją. Jednocześnie omiatał krużganek uważnym spojrzeniem, ciągle obserwując Bezuchego z gościem.

Był też chudy i wysoki na patykowatych nogach i zgarbiony, jak jego nos Aleksios Symonides niczym przyczajony w tataraku żuraw. Ten stał tuż obok barierki, na której położyć sobie kazał tacę z mięsiwem i z wielkim zainteresowaniem oglądał cyrkowe popisy kuglarzy.

Było też kilku innych mieszczan, pomniejszych, którzy raczej służyli jako tło. Kolorowa, bogatsza część Skilthry, pragnąca pogrzać się troszkę w blasku świecznika, zakosztować smaku sławy a może i przy okazji ubić jakiś interes? Zaistnieć?

Shar Srebrzysta
Musiała chyba przysnąć. Obudził ją hałas dochodzący z zewnątrz. Wstała i spojrzała przez okno wieży. Dziwny korowód zbliżał się ulicami miasta. Przodem, w dwóch rzędach jechali dwójkami konni, pozostawiwszy w środku pusty szpaler. Jeśli dobrze mogła ocenić z tej wysokości, strażnicy miejscy. Między każdą z par, w środku korytarza szli piesi, w dziwnym katotonicznym tańcu. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nagie postacie szarpały się w łańcuchach rozpiętych między końmi.

Za strażą z ulic wylewał się motłoch, zwabiony niecodziennym pokazem, bucząc i gwiżdząc. Nad ten tumult wyrwało się kilka głośniejszych okrzyków, których jednak sensu nie zrozumiała. Zdawało jej się nawet, że w kierunku spętanych poleciało kilka kamieni, lecz mimo wszystko ciżba trzymała się z daleka. Shar zbiegła zaraz na dół, chcąc sprawdzić... zobaczyć.

***

Tłum oddalał się w kierunku Zamku i dobrze czuła jego wzburzenie. Informacja biegła z ust do ust. Okrzyki zdumienia. Klątwy i niedowierzanie.

- Jesteś pewien?

- Przechodzili tuż obok...

- Widziałeś?

- ...na wyciągnięcie ręki...

- ...ale skąd?

- ...a skuci w łańcuchach jak zwierzęta...

- ...i Parwiz ich prowadził!

...a do tłumu ciągle to dołączali nowi i nie sposób było ich wyprzedzić, nie sposób było przecisnąć się przez ciżbę, żeby ujrzeć na własne oczy, żeby sprawdzić, czy mówią prawdę. Ale wiedziała, że to nie może być kłamstwo i dopiero gdy dotarli na rynek, gdy z ulicy wypadli na szeroki plac udało jej się przepchnąć do przodu i zobaczyć to na własne oczy, nim znikli w jednej z kamienic.

Syntyche Nekri
Pasierb Gormuga, Barden widząc Białego urósł o dwie stopy. Szarpnął się o mało nie wyrywając sobie ręki złapanej w żelaznym uścisku łapska Charesa - widziała z cienia, w którym stała wyraźnie ból w kaprawych oczkach. Usłyszała - zaskomlał.

- Puść kutasa - zakomenderował Dalaos.

Wielkolud popatrzył na swe połamane paznokcie i skonstatował zaraz, że jedyną rzeczą jaką trzyma, to jakiś kmiotek, więc uśmiechnął się szeroko i puścił.

- Zabierz stąd - zaczął się łasić. - Uwolnij. Ja przecież nic... Ja służę, ja...

Uderzenie z otwartej dłoni najwyraźniej zadziałało właściwie, bo skulił się w sobie i przerwał szczekanie.

- Zamknij kurwa mordę posrańcu... - przypomniało mu gdzie jego miejsce, a później już poszło gładko.

- ...skurwiele przygotowani byli...

- ...droga ucieczki przez dach... od dawna, na wypadek...

- ...słyszałem, że coś większego planują...

- ...nie wiem, nie wiem! gdybym wiedział, przysięgam... przecież ja zawsze...

Znowu uderzenie.

- ...bo na Kwadracie jest łącznik, przez którego informacje zostawia...

- ...bawidamek! ciągle jakąś ma... na przykład tą no rudą... tę córkę służebnej Pernakisa od płatnerzy...

- ... ze Żmijem na włamy chodzili... no przecież mówię, włamywacz...

- ... ponoć Hagne, burdelmamę finansują...

- ...żeby go morfa pokręciła lichwiarza, szubrawca i oszusta... kogo? Anapisa szelmę, który z nimi przystaje... gdybym miał o zakład iść to...

- Nekri - anakratoi pociągnął ją za rękaw. Miała go zbesztać, skląć, lecz wystarczyło krótkie spojrzenie na jego bladą twarz... - musisz to zobaczyć.

***

Przez wąskie okna Przyzamcza doskonale było widać nieprzysłonięty niczym Zamkowy rynek i kawalkadę Tagmatoi prowadzoną przez, miała tego pewność, rozpoznawała jego szatę, archigosa. A między dwoma rzędami zbrojnych, szarpiących się na łańcuchach... Nie była pewna tego co widzi. Zmrużyła oczy...

Cyric
- ...prosi o oliwki. Duże i czarne.

Ledwie dosłyszał nazwisko szepnięte wprost do ucha, przez mężczyznę ubranego tak jak on, któremu nawet przyjrzeć się nie zdołał. który gdy się odwrócił, już znikał wśród ludzi. Tylko tył głowy. Szybki, sztywny chód.

Wypatrzył wzrokiem ofiarę. Jak miał to zrobić wśród tego tłumu? Jak miał uciec?

Cyric, Ismael Garrosh, Parwiz Jehuda
Raban podniósł Aleksios Symonides. To on pierwszy zobaczył wdzierających się na podwórzec, uciekających w popłochu kuglarzy. Kilka pojedynczych krzyków przerwało toczące się rozmowy. Srebrna taca z udźcami zrobiła kilka efektownych koziołków, by z głośnym brzdękiem sięgnąć bruku. Ochłapy mięsa plasnęły tuż obok niej.

Wypchnięci na dziedziniec przez tagmatosów, ciągle trzymani na długich łańcuchach, jak wściekłe psy, szarpali się się, półnadzy. Powykręcane nienaturalnie ramiona, przerośnięte, spuchnięte twarze z przerażającymi, czarnymi oczami bez białek, szczękami zbrojnymi w podwójne rzędy zębisk, z połamanym szkieletem skrzydeł wyrastających z poranionych pleców. Cztery szkaradne postacie. Ciągle jeszcze podobne ludziom. Ludźmi już nie będącymi. Splugawione, skrzywione przez morfę...

W podcieniu, nie zauważony przez nikogo stał Parwiz Jehuda obserwując z zainteresowaniem wykrzywione w przerażeniu i odrazie twarze gości. Szczególnie zaś wpatrywał się w bladą, zroszoną potem, pulchną twarz Meresiusa


Syntyche Nekri, Shar Srebrzysta
Motłoch na zamkowym rynku buczał jak rój os w gnieździe, do której nieostrożny niedźwiedź wsadził swą łapę. Ponad to buczenie wznosiły się pojedyncze okrzyki.

- Plugastwo!

- Pomioty!

- Zabić!

Ktoś wyrwał z bruku pojedynczą kostkę i rzucił w kierunku kamienicy Darkberga. Uderzyła w ścianę odłupując kawałek tynku. Ktoś inny kopnął w zamknięte drzwi do rezydencji.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)

Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:18. Powód: Mag
GreK jest offline  
Stary 11-11-2015, 18:00   #52
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
- Morfy powiadasz. Jeśli byś szukał człowieka, który je wytropi, rzekłbym idź do Mayhacka. Sukinsyn jest w tym dobry. Jest też Haavald zwany Czarnym Grotem. O... ten może nawet lepszy jest. W gębie na pewno. O tego pierwszego pytaj Astili Shan, mieszka w Kwadracie. Spytaj kowala. O tego drugiego rozpytuj "Pod Jeleniem", tam najczęściej go spotkać można.
Skinął głową. Pierwszego ze wspomnianych myśliwych nawet kojarzył, niemniej ostatnimi czasy słuch o nim zaginął. Cóż, taki wątpliwy urok tego zawodu. Nie można być do końca normalnym aby z własnej woli przemierzać zmorfiałe knieje.
- Byłbym zapomniał. Jest jeszcze ta dziewczyna. Nie słyszałem żeby zajmowała się tropieniem ale jeśli potrzebujesz ustrzelić natrętnego skrzywieńca, to nie znajdziesz lepszej. Mówią jej Kania. Znajdziesz ją w starej wieży strażniczej. Ale... wspomnij o mnie paniczykowi jak obiecałeś.
- Dotrzymuję słowa - odtrącił rękę kupca w odruchu niechęci do ludzkiego dotyku.

Ostatnia opcja zaczęła wydawać się interesująca. A to za sprawą incydentu, jakiego był świadkiem po drodze. Rozkrzyczana tłuszcza obsiadła wóz ścierwnika, który ładował nań upiorne stworzenie. Wyglądało na to, że za odesłanie stwora do czeluści była odpowiedzialna właśnie Kania. Trochę to zbiło z tropu wojownika, którego wyuczono w duchu mizoginizmu. W jego plemieniu kobiety miały za zadanie wychowywać dzieci i pilnować domowego ogniska. Nikt nie pozwoliłby aby niewiasta nosiła miecz. Z czasem przyzwyczaił się, że tutaj sprawy mają się inaczej, ale żeby zabójczyni takiego monstra? To go dość zaintrygowało.

Kamienica Robindena Darkberga

Kiedy straż kazała wydać całą swoją broń, Ismael wyraźnie się nastroszył. Służbista zaczął ciszej powtarzać, że takie a takie procedury, on tylko wykonuje rozkazy i tak dalej. Wojownik nie zamierzał ustępować. Znacząco zwiesił ręce na sobie. Fitzgerald westchnął i z trudem sięgnął do jego ramienia, aby poklepać ochroniarza. Garrosh zgrzytnął zębami, ale dał za wygraną. Wyjmując ko-pai, zwrócił się do strażnika.
- Jeśli zobaczę choćby rysę, znajdę cię.
Jako śmietanka towarzyska, ludzie na przyjęciu kompletnie nie interesowali Garrosha. Skupiał uwagę tylko na podejrzanych osobnikach: poruszających się nienaturalnie lub zdradzających w gestach jakiś kłam. Większą atencję poświęcił jedynie środowisku Chamberlainów. Nie sądził aby byli na tyle głupi, żeby dopuszczać się niskich zagrań na oficjalnym spotkaniu. Ostrożności jednak nigdy nie było dość.
Kiedy podniósł się raban, wszystkie głowy zebranych odwróciły się w jednym kierunku. Dziesiątki oczu poszerzyło bezbrzeżne zdumienie. Osobliwy kordon znaczyło obecność kilku zmorfowiałych istot. Ich wykrzywione twarze nosiły skorupę zaschniętych plwocin. Zdeformowane usta wydawały przerażające tony. Ich byt tutaj był pstryczkiem w nos dla rozpasłej arystokracji, tak przywykłej do oglądania szkaradzieństw świata z bezpiecznej odległości. Z drugiej strony taki akt zwyczajnie równał się zaplanowanej intrydze.
Zacisnął dłonie w pięści, aż pobielały mu knykcie. Nienawidził tych istot. Jasne, nikt nie darzył ich sympatią na tym padole łez. Ale kiedy Garrosh je widział, czuł jakby świadomość osnuwała mu petryfikująca mgła zza której toni słyszał tylko jedno. Zabij.
Postąpił o krok, rozsuwając najbliższą hałastrę. Nie obchodziło go kto tutaj przyprowadził monstra, ani jaki miał cel. Ich miejsce powinno być na stosie. Jeśli trzeba będzie, miał zamiar własnoręcznie powykręcać im karki i tamże zaciągnąć. Oczyma wyobraźni widział już obrazy z dawnych czasów oraz nadciągającą zemstę.
- Czekaj, to prowokacja - powstrzymał go Nicholas.
Ismael z trudem oderwał wzrok od zmorfowiałych istot. Jego pracodawca istotnie mógł mieć rację. Zwykle nie mylił się w takich sprawach. Może cały ten spektakl miał odwrócić uwagę od innego wydarzenia. Musiał pozostać czujny i nie dać zwieść się emocjom. Przylgnął bliżej skarbnika, by w pierwszym rzędzie chronić go przed ewentualną chryją. Teraz taksował wzrokiem nie tylko dziedziniec, ale i najbliższe otoczenie Fitzgeralda.
życie po raz kolejny zweryfikowało fakt, iż cierpliwość popłaca. Ledwie ochroniarz wycofał się do swego mocodawcy, miał miejsce kolejny incydent.
Zagadkowa figura szybko doskoczyła do Fitzgeralda. Ostrze zaświeciło już groźnie i zmierzyło ku jego krtani. Ale Ismael okazał się szybszy. W ułamku sekundy odtrącił dłoń zabójcy. Ten czując, że jego plan spełzł na niczym, natychmiast odwrócił się i przepchnął grupę osób. Przy takich operacjach istniała tylko jedna próba. Nim uświadomił sobie że skrewił, nogi same kazały mu spieprzać daleko stąd. Niemniej facet był dobry. Z pewnością nie pierwszy lepszy zabijaka z karczemnej speluny. Z resztą, taki nawet by tu się nie dostał. Wokół kręciły się same szychy: od słynnego strategosa rodu Gundurm, po wizytującego Meresiusa na gospodarzu kończąc. Musiał mieć dobrą furtkę, żeby prześlizgnąć się przez czujne oczy, których z pewnością nie brakowało.
- Człowieku, co jest kurwa? - zaklął ktoś.
Garrosh ruszył za rzekomym kelnerem. Sprawę utrudniał tłum, który przepychał się w odwrotnym kierunku, aby zobaczyć co dzieje się między krużgankami. Wojownik słyszał stamtąd słowa jakiejś przemowy, ale były dla niego jedynie tłem. Całą motywację poświęcił, by dostać w swoje ręce znikającego mężczyznę. Nie miał zamiaru uciekać się do wymyślnych sposób. Postanowił wykorzystać swoje gabaryty i gdy udało mu się odepchnąć kilku paziowatych dandysów, rzucił się ciałem na swój cel. On zaś, przygwożdżony do ziemi, tylko jęknął cicho. Z trudem wytrzymywał ciężar czarnoskórego. Kilka osób starało się powstrzymać interwencję, uznając że skoro “ciemny” kogoś goni, to wina stoi po jego stronie. Jednak delikatne, wypudrowane dłonie arystokratów były dlań ledwie muśnięciem.
Podniósł niedoszłego mordercę za śnieżnobiały strój, następnie zacisnął muskularną rękę na jego gardle. Czuł jak grdyka trzepocze mu nerwowo niczym przerażony ptak. Spojrzał wprost w jego oczy, posyłając piorunujące spojrzenie. Lubił gdy ktoś się go bał. Czuł wtedy mrowiącą po całym ciele przyjemność. Nie zamierzał czekać na straż, która zapewne zajmowała się aferą na placyku. Poza tym, nim cokolwiek mieli się od niego dowiedzieć, Nicholas mógł polec od następnego ataku. Zwolnił uścisk na tyle, by tamten mógł wydusić z siebie słowo. Domyślał się iż osoba którą właśnie pochwycił była tylko przedłużeniem czyjejś ręki. Zadał więc krótkie pytanie:
- Kto?
Zamachowiec ani myślał współpracować. Wszystkie swoje siły poświęcał nieudolnym próbom uwolnienia się z uścisku. Podduszanie go z pewnością wywołało dla organizmu szok, który nakazywał teraz walczyć o przetrwanie. Ale mogło chodzić o coś więcej. Jeśli facet był profesjonalistą, Isamel musiał przekroczyć u niego o wiele większy próg bólu, aby ten zaczął mówić. Wiedząc, że ma niewiele czasu i tak naprawdę wszystko dzieje się w kompletnym zamieszaniu, po prostu rąbnął mężczyzną o podłogę. Poprawił cios, wciskając mu pięść wgłąb żeber.
- Kto cię przysłał?! - syknął mu do ucha.
Kolejne uderzenie o posadzkę. Nie dbał ile kości mu połamie, dopóki był w stanie mówić. Jeśli i tym razem oponował, ochroniarz zaczął ciągnąć pochwyconego w kierunku Fitzgeralda. Nie chciał zostawić go samego. Tymczasem szok wśród tłumu powoli ustępował. Przynajmniej parę osób zaoponowało przeciw traktowaniu pojmanego w sposób, jaki tutaj nazywali ,,barbarzyńskim”. Doprawdy, patrząc na sposób bycia ludzi w Skilthry, była to hipokryzja wyższych lotów.
- Zejdź mi z drogi - ryknął tylko na kogoś, szukając wzrokiem skarbnika.
W całym tym zamieszaniu dopiero chwilę później zauważył, iż zabójca począł coś rzęzić i gestykulować. Jego zakrwawiona ręka wskazała postać Meresiusa.
 
Caleb jest offline  
Stary 11-11-2015, 20:07   #53
 
Ognos's Avatar
 
Reputacja: 1 Ognos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skał
Nie wiedział co się dzieje. Jeszcze przed chwilą wszyscy się bawili jakby nigdy nic, podjadali pieczone udźce z dzika, kiście winogron aż sok spływał po brodach i tłustych paluchach. Teraz każdy lgnął do balustrady na krużgankach, żeby ujrzeć co się wyprawia na dole, na dziedzińcu, gdzie jeszcze przed chwilą szalały pokazy tancerek, kuglarzy i magii. Cyric nie miał możliwości podejść ani na krok do barierki, aby spojrzeć co się dzieje. Myślał, że zaraz Ci z pierwszego rzędu zaczną spadać na dół, skąd dobiegały głosy szaleńczego wycia. Co to jest do cholery? Jakieś zmorfiałe harce sobie wymyślili?! Nowobogaccy kurwa… - myślał niosąc na tacce oliwki. Duże i czarne… Dla celu wartego 30 lwów… celu wartego całego tego zamieszania, ale czy wartego śmierci Baltarysa? – koniec, zadanie.

Stał koło Fitzgeralda… Ciemnoskóry najemnik, którego mięśnie wyglądały jak kamienie. Słońce podkreślało ich każdy zarys na naoliwionej skórze. Jak ja mam to kurwa zrobić?! Przecież to jest istna maszyna do zabijania – Cyric próbował uruchomić swoje najgłębsze pokłady logiki, które pomogą mu znaleźć odpowiedź na to pytanie. Nikt nie miał broni. Przynajmniej nie dało jej się zauważyć. Nigdzie też nie było widać Tagmaty ani innych najemników. Tylko on.

Przepychał się pomiędzy podnieconymi uczestnikami imprezy uważając, żeby nie stracić oliwek z tacy w tym tłumie. Słyszał z dołu wycie jak i podniesiony krzyk jednej osoby. Chłopak domyślił się, że to może jakaś przemowa przed kolejnymi atrakcjami. Nie interesowało go zbytnio co się tam wyprawia, kto wyje, kto przemawia. Ważne było to, że działa to na jego korzyść. W miarę zbliżania się do celu wysunął w prawym rękawie sztylet, aby móc go trzymać stabilnie za rękojeść, ale jednocześnie by dalej był ukryty przed oczami postronnych. Przez głowę przebrnęła mu myśl, że nawet gdyby wyjął ten sztylet i zaczął się nim bawić i tak nikt by tego nie zauważył. Mieli lepsze atrakcje na dziedzińcu, cokolwiek to było.

Zaszedł go od tyłu udając, że chce spojrzeć na dół na całe zamieszanie, zachowywał się tak jak wszyscy, którzy rękami próbowali znaleźć dla siebie lukę w tym tłumie. Sprytnie wykorzystał moment, w którym najemnik taksował otoczenie po drugiej stronie krużganek, kiedy jego wzrok skierowany był w całkiem inną stronę. W jego ręce w momencie zalśnił sztylet.

***

Niepowodzenie Cyric’a tylko podjudziło już i tak pobudzone do granic pokłady adrenaliny. Wszystko wydarzyło się w przeciągu kilku sekund.

Błysk sztyletu…
Ogromna ręka najemnika, zbijająca z odpowiedniej trajektorii jego broń…
Ucieczka…
… pogoń…

Liczył, że zatraci się w tłumie imprezowiczów, doleci do drzwi budynku i znajdzie schronienie, które pozwoli mu zniknąć z oczu pogoni. Jednak się przeliczył. Ogromne cielsko czarnego tak przygwoździło go do ziemi, że na moment stracił oddech. Myślał, że każde żebro przebiło mu płuca w innym miejscu, jak dzieci dla zabawy przekłuwają zwierzęce pęcherze. Nie zdążył złapać tchu po upadku a już wisiał kilka centymetrów nad ziemią złapany w stalowy uścisk wojownika, który gdyby chciał mógłby zgnieść jego krtań w ułamku sekundy niczym skorupkę od orzecha. Szybkie spojrzenie na twarz oprawcy o mało nie spowodowało torsji u chłopaka. Wcześniej mu się tak nie przyglądał. Biała naga czaszka, długie związane włosy, spomiędzy których wyrastają długie pióra. Co to kurwa zmorfieniec jakiś?! – przerażenie Cyric’a było coraz większe. Wpatrywał się w niego ciemnymi oczami zagnieżdżonymi w białym morzu. Zwolnił uścisk. Chłopak nie pamiętał kiedy ostatni raz przełykał ślinę. Teraz oddałby wszystko, żeby móc ją przełknąć, ale w gardle miał sucho jak na pustyni. Ciemny zadał mu chyba pytanie, ale nie był w stanie go zrozumieć. Gwiazdy latały mu jeszcze dookoła głowy z braku tlenu.
- Puszczaj kurwa!

***

Jeżeli przed chwilą Cyric myślał, że jego żebra zostały połamane, to w tym momencie był tego niemal pewny. Uderzenie o posadzkę zostało poprawione pięścią z siłą jakiej mógłby pozazdrościć najlepszy w Skilthry kowal. W oczach mu poczerniało w momencie a o oddechu mógł całkowicie zapomnieć.

Chyba stracił na chwilę przytomność, bo ocknął się jak był wleczony przez wojownika w stronę niedoszłego miejsca zabójstwa. Słyszał jak w uszach dudnią mu słowa cedzone przez zęby - Kto cię przysłał?!
Miał już wszystkiego dość. Dopiero co stracił najbliższą osobę w swoim życiu, stracił 30 lwów, które mógł zyskać, a teraz na dodatek czuł, że żegna się ze swoim marnym żywotem. Instynktu przetrwania jednak nie był w stanie zahamować, podświadomie wiedział co ma robić, żeby walczyć o każde wytchnienie na tym parszywym świecie.

Gdy ich oczom zaczął ukazywać się Fitzgerald i jego najbliższe otoczenie, przy którym spędzał przyjęcie u Darkberga, wleczony przez Czarnego chłopak ostatkiem sił podniósł prawą rękę z wyciągniętymi palcami w jedną postać… Nie dbał o to, że każdy ruch, do którego zmuszał swoje ciało powodowało bezdech i paskudny ból w klatce piersiowej, wiedział, że musi to zrobić.
- To… o… to on… - powiedział na tyle wyraźnie, żeby usłyszał go nie tylko jego oprawca jak i ludzie, którzy z oburzeniem patrzyli na scenę mordobicia.

Kierunek jego wystawionej ręki jak i wzroku jednoznacznie wskazywały Meresiusa
 

Ostatnio edytowane przez Ognos : 11-11-2015 o 22:37.
Ognos jest offline  
Stary 11-11-2015, 21:20   #54
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Spaczeńcy nie byli tak monstrualni, jak mówiły o nich historie. Gdy przedzierał się na zachód, na horyzoncie widywał o wiele większe bestie. I tak za skarby Wschodu nie dotknąłby ich… ale przecież wiedział, na co się decyduje, i był przygotowany. Bo gdyby było inaczej: gdyby ktoś go zaskoczył, pewnie wrzasnąłby jak rozzłoszczona przekupka.

Nie on jeden. Gaios – który nie musiał się nawet zbliżać do spaczonych – przez całą drogę jechał ze spuszczoną głową i patrzył na niego spode łba. Nachman – który praktycznie się do niego garnął, kiedy go uwolnili – wlókł się na drugim końcu konwoju, aby tylko być jak najdalej od zagrożenia. Anakratoi, którym aż do miasta kazał bestię prowadzić, reagowali… dziwnie. Zupełnie nie tak, jakby się spodziewał po ludziach, którzy dla Nekri mogliby rozpruć kiszki ofiary zarazy, aby szukać połkniętego klucza.

Wszystko było warte dla jednego, jedynego momentu. Bo gdy wreszcie tagmata przejęła pieczę and spaczeńcami i wtoczyli się na dziedziniec posiadłości Darkberga, wywołali piorunujące wrażenie.

Na górze – za barierką – widział stłoczonych mieszkańców. Fisgeraldos z pieklącym się ochroniarzem. (Musiał zapamiętać: gdyby kiedykolwiek stwierdził, że z diukiem nie po drodze, to Był Meredius, który wnet zaczął się pocić, ale nie ruszył się z miejsca. Starał się zapamiętać – na dobre – wyraz jego twarzy: tak żeby wiedzieć, jak rozpoznawać jego nastroje przy negocjacjach. Był Darkberg, próbujący coś dojrzeć znad ramienia wyższego mężczyzny. Był wyliniały lew Wurindos, który ginął gdzieś w tłumie: zupełnie, jakby przeciskanie się było poniżej jego godności. Był pociotek Polidora – którego ów na stratega polecał – nieudolnie próbujący wycofać się przez ścisk….

I tylko to, że tagmatoi poruszali się niewdzięcznie i ociężale – tak, jakby sama obecność spaczeńców wywoływała u nich zawroty – psuło tą chwilę.

Napatrzył się dość.

- W stłumionym buncie, w kopalniach, Bindos Wistelan zmarł – zaczął.
To nie miała być wymyślna przemowa: chciał jeno, aby przekazać kilka rzeczy. Jednak okazało się, że każda potwora była bardziej zajmująca od archigosa: więc słuchało go jeno kilku mężów stanu, których ulepiono z twardszej gliny. Dlatego podniósł głos: aby ukraść widowisko spaczeńcom.
- Wszyscy go znaliście. Wiecie, jakim człowiekiem był. Wiecie, jak ostrym radnym był – ciągnął dalej ostro, oschle. Cieszył się, że udało mu się tym przykryć mściwą satysfakcję.
Rzucił przeciągłe spojrzenie po zaproszonych: przejeżdżając po twarzach najważniejszych ze Skillthran, aby zastanowili się, do kogo tak naprawdę przemawia.
- >Niektórym< może się wydawać, że wraz z Wistelanem pewna epoka minęła – wycedził przez zęby najgłośniej, jak był w stanie. – I że Rada nie jest w już w stanie swoich bronić. Nic bardziej mylnego! Chcę, żeby wszystek w Skillthrze wiedział, że nic nie zmieniło się.
- >TO< - wskazał podbródkiem na skrzywieńców. – Łgarze byli, podżegacze byli i podpalacze byli. Dzięki – i przez – Radę, przewinę swoją na najniższych kopalni zmazali. Dziś – prawie jako kuglarze – żywot swój zakończą: ażeby przyjęcie agi Darkberga uświetnić, a i przykładem pokazać, że wszelki obywatel Skillthry spać spokojnie może, bo ręka Rada nie odpuści takim, którzy jej obywatelom gwałt zadają...
Przerwało mu nieludzkie wycie spaczonego: głośniejsze, niż byłby w stanie wydać bez krzyczenia. Przerwał: ale już nie zaczął. Coś się bowiem poruszyło na górze: i już widział, jak coś się kotłuje koło diuka Fisgeraldosa (czyżby coś planował?!)…
Ork rzucający się w pościg…
Ktoś złapany...
- TO… O… ON… – wskazywał dłonią na Merediusa.
… i już, gdyby archigosa z całej tej bezczelności nie zatchnęło, to już kazałby tagmacie zakłuć spaczeńców i zatrzymać ich wszystek.
 
Velg jest offline  
Stary 12-11-2015, 19:07   #55
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Cienie rzucane przez pochodnię rozmywały rysy twarzy, wykoślawiały sylwetki, przerysowywały wymowę gestów i grymasów. Oparta plecami o ścianę Nekri czuła ciągnący od niej chłód, którego z Przyzamkowych kamieni nie były w stanie wygnać żadne upały. Stojący przy wejściu Chares znowu grzebał pod paznokciami czubkiem swojego rzeźnickiego noża. Przygarbił ramiona, przykulił się cały, na twarz wciągnął wyraz wioskowego durnia, dla którego brud pod pazurem stanowi największe zmartwienie świata. Cztery kroki od niego siwowłosy perioczi doił z długiego języka kolejne imiona:

Pernakis. Żmij. Hagne. Anapis.

Doił je z wprawą i łatwością, choć przesłuchiwał jak typowy tagmata: nie przytapiał, nie przypiekał, nie szarpał, nie wyrywał skamleń i krzyków. Nie straszył, nie zaszczuwał, nie łamał ludzi jak łamać można suche patyki. Nie wykorzystywał ich słabości, nie szukał chciwości czy wstydu. Nie węszył za podłością i egoizmem. Nie zamieniał w trudne do rozpoznania strzępy dygoczącego i skamlącego mięsa.

Biały grał uczciwie. Biały grał miękko. Bił szczyla jak bladź - otwartą dłonią przez twarz, nawet nie biorąc szerokiego zamachu. Od niechcenia, prawie mimochodem. Jakby rżnął swoją siwiejącą żonę. Trochę z obowiązku, trochę z przyzwyczajenia, trochę dlatego, że to było oczekiwane. Akurat to Nekri widziała wyraźnie - doskonale znali swoje role: on i Barden o długim języku. Obydwaj jednako byli mistrzami wypracowanej miesiącami rutyny i wzajemnych usprawiedliwień.

Gdy perioczi podniósł rękę do kolejnego ciosu, a gówniarz tylko nadstawił drugi policzek, miała pewność. Cień ulgi i zadowolenia, który przemknął po twarzy tej małej, przykrej francy był nie do podrobienia. Tagmatos dawał mu tylko pretekst do tej świętej spowiedzi, wymówkę, oficjalne rozgrzeszenie, które zdejmowało z niego łatkę dobrowolnego donosiciela. Biały natomiast… Przechyliła głowę, przesunęła się kilka kroków, by lepiej go widzieć. Niby był taki jakim go znała, a jednak coś kłuło ją w oczy i wołało o uwagę. Może była to przyjemność, jaką w każdym budziło posiadanie władzy nad drugim człowiekiem. Może jakieś zaparcie w tej grze. Może spojrzenia, które z rzadka jej rzucał, jakby pewność chciał mieć, że ona widzi. A może właśnie - zaraza - jakieś przestudiowanie, jakby Dalaos pod stopy jej rzucał jeno wystudiowane obrazki a nie prawdziwego siebie.


~ * ~


Zmorfowane wykrzywieńce wyciągnięte przez archigosa z najgłębszych szybów kopalni były iście piękne. Przyjemnym powidokiem odbijała się w oczach Nekri ich brzydota, ich ohyda, ich zbydlęcenie. Rozkosznie brzmiało w jej uszach ponure wycie przypominające bardziej zawodzenie wiatru niż dźwięk, który mogło wydać z siebie żywe zwierzę. Gdy odetchnęła głęboko, w powietrzu niemal czuła obietnicę krwi. Metaliczną, słodką, przynoszącą ulgę. Zebrany na placu tłum już zaczynał się burzyć: buczeć, krzyczeć i grozić. Ku bramie i oknom posiadłości Bezuchego poleciały pierwsze kamienie. Zamkowi jeszcze nie reagowali, co żadnego zdziwienia ze sobą nie niosło. Plac Zamkowy, zamkowym był jedynie z nazwy i bardziej należał do anakratoi niż kogokolwiek innego. W gęstniejącej ciżbie, przy jednej z wąskich kamienic, błyskały insygnia tagmaty.

Od okna odwróciła się z uśmiechem na twarzy i mordem w oczach.

Archigos, wszechmądry władca tego miasta, kutas niemyty i pasożyt namaszczony, szlachetny Parwiz Yehuda nie uprzedził jej. Mógł puścić koraga, którego zabrał ze sobą Cleon. Mógł puścić jednego z jej ludzi szybciej, by ten powiedzieć jej mógł, jakie atrakcje szykuje przeklęty władyka. Mogła być przygotowana, mogła obstawić plac, ruszyć tagmatę, zdławić protesty tłumu w zarodku. Wsadzić ten pierwszy krzyk nawołujący do krwi, głęboko w gardło krzyczącego. Pierwszy kamień lecący ku obejściu Bezuchego, cisnąć prosto w twarz rzucającego. Ale archigos zaniechał i nie była gotowa, nie tak jak mogła być.

Po świstawkę sięgnęła, gdy szybkim krokiem wracała do przedsionka. Dmuchnęła - krótko, ostro i bardzo głośno. Wystarczyło kilka oddechów i Przyzamcze zamieniło się na chwilę w ul, który ktoś kopnął z rozmachem.

- Chares - warknęła do olbrzyma, podbródkiem wskazując donosiciela. Rozciągnęła wargi w czymś, co nawet nie próbowało być uśmiechem. - Zakuj go, zamknij i chodź za mną. Biały. - Podeszła do tagmatoi tak blisko, że prawie stykali się nosami. - Archigos przywklókł do Bezuchego zmorfowane bydlaki z kopalni i nowego strategosa. - Przeklarowała mu zwięźle starannie wymawiając każde słowo. Przymrużyła oczy, wykrzywiła się szyderczo, nieładnym grymasem. - Staniesz w pierwszym szeregu przeciwko tłumowi? Ramię w ramię z anakratoi? - Cisnęła mu w twarz jego własne słowa sprzed niecałej godziny. - Tak? Nie? Pomóż, albo nie wchodź mi w drogę - niemal wywarczała.

Dalaos prychnął na tak wyplutą parafrazę.

- Nie pierdol. Chodźmy.


~ * ~


Poszli.

Nekri nie dała swoim ludziom wiele czasu na przygotowania. Najlepszych kuszników zagoniła do wąskim okien, część wzięła ze sobą, reszcie kazała czekać pod bronią. Na plac egzekucyjny wyszła szybkim zdecydowanym krokiem. Po jej lewej stronie, jak powoli przesuwający się lodowiec, sunął Chares z prawej Biały, powiewający płaszczem niemal jak chorągwią haftowaną w insygnia straży. Idący za nimi anakratoi nie stanowili jednolitej grupy. Wielu wyszło jak stało - w samych zbrojach, bez szarych płaszczy, za to każdy jak jeden z dobytym żelazem w łapie.

- ADARA! SPROWADŹ ZAMKOWYCH! - krzyknęła, gdy zbliżyli się do burzącej się ciżby. Jej głos poniósł się w powietrzu - czysty i wyraźny. - HARI! BIEGNIJ PO DIATRYSÓW!

Strzeliła biczem przez twarz ulicznika, który zaszedł jej drogę. Chares odrzucił go w bok jak zawszonego kundla. Oprawczyni nawet nie zwolniła kroku. To był jej plac, jej teren i tu sięgała jej władza.

- ZABIĆ KAŻDEGO, KTO SIĘGNIE PO BROŃ! A KTO NIE ZAMKOWY LUB TAGMATA!

Zgromadzonych ludzi dało się jeszcze wziąć w cugle, musieli tylko poczuć, że nie są bezkarni, że żadne dziwo przyciągnięte na smyczy przez przeklętego archigosa nie burzy właściwego porządku. A właściwy porządek wyglądał tak, że mieli zginać kark i robić to, co się im każe. Tak jak byli tego od pokoleń przyuczani.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 17-11-2015, 22:11   #56
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Plac Zamkowy.
Syntyche Nekri.

Tłum skierowany w stronę kamienicy Darkberga rozstępował się przed nimi jak fale pod dziobem koraba. Kto nie usłyszał wołania Nekri to albo ustępował smagnięty biczem albo odrzucany był przez Charesa. Gdzieś tuż za nimi szli anakratoi. Nie oglądała się za siebie. Ale wiedziała, że tam są. Czuła ustępującą obok ciżbę. Słyszała pojedyncze stęknięcia, cichnący za nią tłum. Słyszała Białego, który w typowy dla niego sposób, rzucając mięsem wydawał krótkie rozkazy oddziałowi tagmatoi, który pętał się przy placu.

Wszystko szło gładko do czasu...

Bez większych problemów dotarli do wrót posiadłości Bezuchego. Chares złapał za kark buntownika, który w zapamiętaniu dobijał się do wierzei. Pchnął go na bramę. Mocno. Czaszka pękła z głuchym stukotem, wylewając brunatną substancję. Ktoś nie zdążył rzucić kamieniem, gdy bełt przeszył go z odległości zaledwie kilku metrów. Ktoś padł pod mieczem nerwowego tagmatosa. Wylani na Zamkowy mieszkańcy Skilthry zaczęli ustępować. Tumult cichł. Wśród prostego ludu nie znalazł się nikt, kto poprowadziłby ciżbę, kto pokierowałby jej ruchem. Anakratoi, chociaż w mniejszości, prezentowali siłę, której nikt nie chciał się sprzeciwić.

Wszystko szło gładko a później się spierdoliło.


Siedziba Darkberga.
Cyric, Garrosh, Parwiz

Czas zdawał się zatrzymać, gdy wyciągnięta dłoń niedoszłego mordercy wskazała tłustego kupca. Meresius patrzył oniemiały na drżący, oskarżający go paluch. Parwiz oniemiały patrzył na całą tą scenę i na bledszego jeszcze, tak mu się zdawało grubasa. Stolicznik zaśmiał się nerwowo, wprawiając dwa swoje podbródki w drżenie i wtedy, gdy archigos już zakrzyknąć miał do tagmatoi. Wtedy to się stało...

Przeraźliwie wysoki dźwięk rozdarł rzeczywistość, która rozsypała się w w nicość.

Dach kamienicy Darkberga.
Shar Srebrzysta.

Z dachu kamienicy, pochylona nisko, zza jednego z kominów widziała wszystko. Widziała przepoczwarzonych na placu, prowadzonych na długich łańcuchach. Widziała zamieszanie na krużganku. Chłopaka, w którego dłoni błysnął odbity promień słońca. Ciemnoskórego olbrzyma, który chwilę później go dopadł. Tłum, który się wokół nich zagęścił.

Widziała też kogoś z wynajętych kuglarzy który ośmielony spętanymi skrzywieńcami śmiało podszedł na wewnętrzny dziedziniec i bluzgał stworzeńcom. Widziała tagmatosów biegnących w jego kierunku, cyrkowca, w który złapał jakiś przedmiot i rzucił go w kierunku jednego ze stworzeńców. Widziała jak ten przedmiot wiruje w powietrzu, jak uderza o spętaną, półnagą postać, jak ta się prostuje, wygina unosząc do góry twarz a później ból rozdarł jej głowę na strzępy i straciła przytomność.

Plac Zamkowy.
Syntyche Nekri.

Wysoki, świdrujący, przeciągły świst, który wdarł się w jej czaszkę i zalał umysł pulsującą czerwienią sprawił, że odruchowo skuliła się w sobie. Gdy wybrzmiał i rozejrzała się wokół, zobaczyła, że większość ludzi na placu przytyka uszy dłońmi, chowa głowę w ramionach bądź leży na ziemi w pozycji embrionalnej. Część z nich, niepokojąco - nie ruszała się w ogóle. Jakiś chłopiec szarpał z płaczem nieruchomą kobietę. Ci nieliczni, którzy stali, rozglądali się wokół oszołomieni i chwiejnym krokiem starali się opuścić plac. Chares siedział blady, oparty o drzwi, patrząc na nią tępym wzrokiem. Z uszu płynęła mu brunatna wydzielina. Biały podszedł do niej niepewnym krokiem. Przyciskając palcami nos smarknął krwią na bruk.

- Ja pierdolę. Co to było?

Zza zamkniętej bramy prowadzącej na Darkbergową posiadłość dochodziły tylko mlaśnięcia jakby kilka dużych psów jednocześnie chłeptało wodę.

Siedziba Darkberga.
Garrosh.

Odzyskanie świadomości było jednym, wielkim cierpieniem. Nie słyszał nic, poza przeciągłym gwizdem, który jaśniał bólem tuż za oczami, lecz to co widział poprzez ten poblask przerażało...

Podniósł się z ciała niedoszłego zabójcy, na którego upadł tracąc przytomność. Wszyscy leżeli pokotem, jedni na drugich, plątanina ciał na całych krużgankach krwawiących z oczu, nosów i z uszu. Początkowo sądził, że nie żyją, lecz później zauważył, że ten i ów porusza się a kilka osób starało się podnieść. Fitzgerald był nieprzytomny, lecz oddychał płytko. Wielki wojownik podniósł się z trudem, na drżących nogach. Coś kazało mu podejść do balustrady. Na dziedzińcu Darkbergowej kamienicy, leżały ciała tagmatosów, którzy jeszcze chwilę wcześniej trzymali łańcuchy. W miejsce głowy ziała krwawa czerwona masa. Bruk lepił się od krwi. Czterech pokrzywieńców zamieniło plac w rzeź. Gołymi rękami rozszarpywali ciała nieprzytomnych tagmatoi i kuglarzy, którzy nie uciekli do kamienicy. Zatapiali zęby w szyję. Rozgryzali tętnice.

W podcieniach zauważył przytomnego, starszego tagmatoi z siwą brodą, który kulejąc na jedną nogę, popychał przed sobą dwóch innych, ledwie przytomnych w kierunku wejścia do kamienicy, na krużganki. Jeden z pokrzywieńców ryknął i rzucił się w ich stronę. Złapał jednego ze strażników, owinął łańcuch wokół jego szyi i ścisnął. Siwobrody, z tagmatosem zniknęli wewnątrz budynku, zatrzaskując i ryglując za sobą bramę.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 01-12-2015, 11:04   #57
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Post współfinansowany przez narrację GreKa


Ostatnie wydarzenia odpłynęły w niebyt. Kiedy Ismael z trudem dźwignął się na nogi, czuł oszołomienie porównywalne do ciosu kowalskim młotem. Głowa pulsowała mu punktowo, jak gdyby dziesiątki gomyg składało pod jego skórą swoje jaja. Początkowo zdezorientowana świadomość sugerowała, że trafił do zaświatów. W wierzeniach jego ludu pojawiał się odpowiednik takowego miejsca. Miałby tamże spotkać swoich przodków w ich pełnym majestacie. Ale nie tak… nie w makabrycznie rozciągniętych pozach. Sceny rozgrywające się na jego oczach szybko zmusiły organizm do pracy na najwyższych obrotach. Uruchomił się odwieczny instynkt, adrenalina wypełniła każdy zakamarek ciała, a Garrosh poczuł nowy dopływ sił. Kręcący się jak w kalejdoskopie świat nieco zwolnił.
Dźwignął Fitzgeralda, aby przyjął pozycję siedzącą i uderzył go wierzchem dłoni w twarz. Nie spodziewał się że szybko dojdzie do siebie, ale próbował choć trochę go ocucić.
- Nicholasie. Słyszysz mnie? Możesz mówić?
Diuk poruszył bezgłośnie ustami. Próbował unieść powieki, lecz te zamknęły się ponownie. Siły najwyraźniej opuściły go, skoro tak mały wysiłek przerósł jego możliwości.
Na piętrze nie dostrzegał bezpośredniego zagrożenia, toteż przekazał aby nie ruszał się stąd dopóki nie wróci. Wprawdzie mało do niego nie docierało… ale cóż, i tak nigdzie się nie wybierał.
Spojrzał przez balustradę, a jego pięści mimowolnie zacisnęły się w niepisanej złości. Widział kalkę dawnego zdarzenia. A mimo to, wciąż budzącego tak wielkie emocje, teraz spotęgowane do ogromnym rozmiarów. Jakaś część kazała mu ruszyć na dół, choćby już i zetrzeć się z pokrzywieńcami. Bez względu na konsekwencje.
Odwrócił się, szukając wzrokiem jakiejś broni. Rejestrował że głośno dyszy i drży na całym ciele, ale była to jakby zewnętrzna obserwacja. Gniew przejął już nad nim niemal pełną kontrolę i tylko czas decydował, kiedy ten miał znaleźć ujście w tańcu śmierci. Podszedł do leżącego nieprzytomnie strażnika i ujął jego broń, wymachując na próbę kilka razy. Marny substytut jego oręża, ale zawsze.
Tuż za zbrojnymi leżał archigos Parwiz Jehuda. Nie trudno go było rozpoznać, ubranego na wschodnią modłę z przykrytą chustą głową. Poruszył się próbując wstać. Garrosh zauważył też przynajmniej dwie osoby ze służby, które usiadły i rozglądały się przerażone oraz chyba jednego z synów Eleanore nachylającym się nad matroną i potrząsający delikatnie jej ramionami. Na piętro wszedł, dysząc kulejący perioczi z tagmatosem. Szybko rozejrzał się w sytuacji i skierował swe kroki prosto do czarnoskórego wojownika. Zerknął na broń w jego rękach, umięśnione, naoliwione ciało i pobieloną twarz.
- Musimy ich powstrzymać nim tutaj się wedrą - rzekł ze spokojem o jaki Ismael by go nie podejrzewał - Zaryglujesz drzwi.
Stwierdził bardziej niż zapytał, wskazując wejście do budynku.
- My zajmiemy się ostatnimi - wskazał ostatnie, trzecie zejście na plac.
Przesunął wzrokiem po leżącej postaci archigosa. Intrygujące. Mało kto mógł podejść tak blisko władcy. A co więcej: ujrzeć najważniejszą osobę w mieście, która spoczywała ot tak, bezbronnie. Pomyśleć, że ten człowiek sprowadził do miasta potwory. Cokolwiek chciał udowodnić swoją przemową, nie posiadał moralnego prawa do takich operacji. Mógłby go ukarać tu i teraz, później nie miałby takiej okazji. Wystarczyłoby jedno szybkie cięcie na pomarszczonej niczym papirus szyi.
Nim podjął decyzję, pojawili się zbrojni. Jeden z nich szybko otaksował zastaną scenę i od razu skierował kroki do Garrosha. Mówił coś do niego, ale on sam słyszał tylko podźwięk. Ismael przechylił głowę, z trudem wyłapując słowa, które równie dobrze ktoś mógł wypowiadać zza ściany. Dopiero po chwili zrozumiał, co miał na myśli perioczi.
- Baczajcie na skarbnika. Był nań zamach - odpowiedział zapewne niezgodnie z protokołem, ale teraz mało go to obchodziło.
Schodził kamiennymi schodami, słysząc przytłumione odgłosy własnych kroków. Zadziwiało go swoje opanowanie. Raz, że powstrzymał się od starcia ze zmorfiałymi, dwa iż darował Parwizowi. Oczywiście realizacja któregoś z pomysłów była więcej niż szalona. Lecz silne bodźce rządziły się własnymi prawami. Niedźwiedzie dłonie aż trzęsły się spazmatycznie.
Zbiegł na dół jeden poziom, szerokimi schodami, skąd drewniane drzwi, wzmacnione metalowymi wstawkami, prowadziły prosto na dziedziniec. Krwawe strzępy ciał i czerwona breja, która zalała brukową kostkę zmroziły nawet jego, twardego wojownika, któremu widok śmierci nie był obcy. Czy przyciągamy swoją przyszłość?
Spojrzał na wrota, rozmyślając jak najefektywniej je zablokować. Rozejrzał się za jakimś mechanizmem lub po prostu belkami. Złapał się nawet na fakcie, że trochę przeciąga całą czynność, aby któreś z monstr go zauważyło. Niech mu dadzą choćby pretekst - pomyślał.
Garrosh przeciągał chwilę zatrzaśnięcia bramy, by oddzielić się od widoku jatki, gdy stwór pojawił się w przejściu, ślizgając się stopami po lepkiej nawierzchni. Rozdziawił nieludzko - ludzką twarz ukazując dwa rzędy ostrych kłów. Zagulgotał gardłowo.
Jednocześnie doszedł go dźwięk jednostajnych uderzeń, gdzieś z pomieszczenia obok, jakby ktoś z zewnątrz próbował sforsować zamknięte drzwi, by dostać się do środka.
Garrosh starł ręką krople potu, które wykwitły na jego czole. Nawet poprzez jego podświadome dążenie do konfrontacji, pierwotny impuls rwał się w nim i uderzał gorącem. Suma sumarum prawda była taka, że oczekiwał tego pojedynku. Właściwie, nie był pewien czy potrafiłby zabić drzwi bez prowokowania przeciwnika. Głupota? Z pewnością. Obowiązek? Tym bardziej. Te dwa terminy zmieliły się w jedno. Isamel przypominał teraz bardziej kierowane instynktem zwierzę niż człowieka. Oczy nabiegły mu krwią, mięśnie napięły pod skórą niczym tryby olbrzymiej maszynerii.


Stanął w pozycji szermierczej. Ugiął łokieć, by przedramię ułożone zostało równolegle do ziemi. Poprawił uchwyt, próbując wyczuć nową broń. Z kącików ust Garrosha popłynęły cienkie strużki śliny. Ledwo się kontrolował, w celu pilnowania właściwej techniki przyszłej walki. Gwałtownie postąpił o krok, żeby zachęcić bestię do zadania ciosu. Warknął, nie skromniej niż ona. No dalej, nie pozwól mi czekać. Jeśli po chwili monstrum samo nie przeszło do konfrontacji, zrobił to Ismael. Wybił się z obu nóg i wykonał młyńca jeszcze w powietrzu. Dopadł potwora, wykonując pchnięcie. Wiedział na ile te bestie potrafią być szybkie. Toteż zaraz odbił się z powrotem do tyłu, zasłaniając sztychem wskroś klatki piersiowej. Sekundę później nastąpiło kolejne cięcie. I następne. Jakby w majakach widział swoją rodzinę i bliskich, rozrywanych na strzępy. Kim byłby odpuszczając sukinsynom, kierowanym tym samym diabelstwem, które położyło cień na jego historii?
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 03-12-2015 o 00:18.
Caleb jest offline  
Stary 06-12-2015, 11:12   #58
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
- Ja pierdolę - mamrocze Biały, smarkając krwią na bruk. - Co to było?

Nekri prostuje się, ogarniając spojrzeniem plac. W głowie wciąż brzęczy jej natrętne echo, a uszy bolą od tego upiornego dźwięku, na który nawet nie ma nazwy. Nie skowyt przecież. Nie krzyk. Nie gwizd. Jeno wizg jakiś wwiercający się w uszy jak piła konowała w spróchniałą kość. Nie sposób uwierzyć, że wydało go żywe gardło.

Jeśli pokrzywieńców w ogóle można nazwać żywymi.

A jednak.

Czy naprawdę musi odpowiadać Białemu? Rzuca mu wymowne spojrzenie, krzywi szare, spierzchnięte wargi. Nie musi przecież. Obydwoje wiedzą doskonale co dzieje się za zatrzaśniętą na głucho bramą domu Bezuchego. Nekri doskonale zna wilgotny dźwięk rozdzieranego mięsa i ma dla niego wiele nazw. Drugie tyle ma dla odgłosów łapczywego chłeptania i żarłocznych kłapnięć, które tak często słyszała z klatek ogarów Arygosa i Aesopa szarpiących między sobą strzępy krwawiącego ścierwa.

- Thalos - mówi głośno, ze spokojem, którego nie czuje.

Kusznik przechyla głowę jak zaciekawione ptaszysko, dłubie paluchem w uchu, mruga powiekami i jak nigdy przypomina wyliniałego puchacza. Syntyche bawi się trzymanym w ręku biczem. Czeka moment aż skupi na niej swoje spojrzenie. Grube, okrwawione rzemienie uderzają we wzmocnione skórą nogawki spodni - lekko, nerwowo.

- Zapierdalaj na dach i mów co się dzieje.

- Kurwa… - syczy mężczyzna pod nosem, ale przerzuca kuszę przez wąskie ramiona i zaczyna pełznąć po ścianie kamienicy. Nie tak szybko i zwinnie jak zawsze. Bez zwyczajowej pewności w ruchach.

- Pomarli wszyscy! - drze się już z dachu. Przycupnięty za jednym z załomów, prawie niewidoczny dla jej oczu. - Trupy same! - wrzeszczy dalej krótkimi, urywanymi zdaniami. - Jucha wszędzie. Morfy ścierwa rozwłóczą! - Przesuwa się kilka kroków, by wyraźniej widzieć i prawie spada, gdy dachówka ucieka mu spod stopy i z trzaskiem rozbija się na bruku trzy kondygnacje niżej. - Nie wszyscy! Ktoś dycha jeszcze!

- Archigos?! - odkrzykuje mu prawie natychmiast.

- Nie widzę! - pada krótka odpowiedź.

- Kurwi syn przeklęty. - Nekri obraca w ustach kolejną obelgę. I sama nie wie czego bardziej się obawia: że szlachetny władca miasta jest kupą stygnącej padliny czy żyje nietknięty przez konsekwencje własnej arogancji.

Mógł ją uprzedzić - wraca jak mantra.
Mogła być gotowa na to wszystko.
Mogła mieć to wszystko pod kontrolą.

Chyba, że prowadził grę, której nie rozumiała.

Biały nie chce dłużej czekać. Zbiera tagmatoi, którzy stoją samodzielnie na nogach, charka jej prawie pod stopy. Jego blada, spotniała twarz w końcu przypomina jej własną i patrząc na niego Nekri przez moment czuje się odrobinę lepiej.

- Spierdalam stąd - oznajmia perioczi, wycierając rękawem wargi i brodę. - Wejdę od tylca.

- Idź - wychodzi jej spomiędzy ust przyzwoleniem bardziej niż akceptacją jego planu. Jakby pod jej rozkazami pozostawał. - Otwórz bramę jak tylko będziesz mógł.

Mogłaby kazać Thalosowi zaryzykować. Zeskoczyć na krużganek, zejść na dziedziniec i mieć nadzieję, że uda mu się skobel odchylić nim spotworzeńce rozerwą go na strzępy. Po co jednak ma tracić swoich ludzi, gdy jest tylu innych, lepiej do tego przeznaczonych. Tagmata. Zakowi. Diatrysi. Mieszczanie. Niech oni giną. To ich rola.

- Archigos żyje! Leży! Ale juchy nie widzę! - krzyczy nagle z dachu kusznik, wychylając na moment zza jednego z kominów ciemną głowę. - Robić co?

- Zaniechaj! - odkrzykuje mu krótko. - Gdyby kto chciał go zranić - zabij!

Wysyła resztę swoich strzelców na górę z takim samym poleceniem. Szybkonogiego śle z powrotem do Przyzamcza po wosk, którymi mogliby zatkać sobie uszy na wypadek kolejnego wycia. Charesa strzela w pysk - mocno, tak że czerwony ślad jej dłoni na długo odciśnie się na jego twarzy. Olbrzym warczy coś tylko na to, potrząsa łbem zdezorientowany, ręką tłucze w bok głowy, jakby mu kto jakiego robaka do ucha wpuścił. Ale wstaje, tym swoim nieśpiesznym tempem przemieszczającej się góry. Syntyche na zimno przelicza czas, jaki zajmie morfom żer na nieprzytomnych i martwych mieszczanach. Razem z Charesem odciągają nieprzytomnym anakratoi od bramy. Na wszelki wypadek.

- Mamy kuszniczkę! - wrzeszczy ponownie z dachu któryś z jej chłopaków. - Nieprzytomną!

- Zrzuć ją! - odpowiada mu, nie poświęcając temu więcej myśli.

Nie patrzy nawet w jego stronę, bo w końcu zza Zamkowej bramy wychodzi Enato Gładki i Trito Mały. Przeklęty karzeł, najwyższy diatrys pieprzonej Skilhtry, kolebie się na swoich krótkich, krzywych nóżkach i Nekri musi odwrócić głowę, by ukryć wyraz odrazy, głębokiej niechęci i niezdrowej fascynacji. W jej oczach Kurdupel jest takim samym małym, plugawym, pobliźnionym spotworzeniem jak morfy żrące ludzkie mięso na dziedzińcu Bezuchego. Jest takim samym małym, plugawym spotworzeniem jak dziecięce truchło w bustuarium.

Karzeł podchodzi do bramy, przytula policzek do szorstkiego drewna jak troskliwy ojciec tulący się do brzucha swojej ciężarnej żony. A oprawczyni zaciska zęby, strzepuje z bicza krew i zwija starannie grube rzemienie. Za jej plecami z trzaskiem i mlaśnięciem uderza o bruk ciało nieznanej kuszniczki.

- Odbramić otwierć! - warczy Trito, odwracając się do niej. - Morfuje śmierdź!

Zmusza się, żeby nie odwrócić spojrzenia od jego małych, paciorkowatych oczu łypiących spod masywnych, małpich brwi i przerośniętego czoła. Wdech. Wydech. Z uporem patrzy bardziej poprzez niż na niego.

- Tagmata ma otworzyć bramę - informuje go sucho, przesadnie wyraźnie akcentując słowa. Nie robi tego specjalnie, przy przeklętym pokurczu maniera sama się pojawia. - Od środka.

Nie proponuje pomocy. Nie proponuje wsparcia. Nie zaplata ramion na piersi tylko dlatego, że byłaby to zbędna ostentacja. Nie jest z tagmaty. Nie jest z zamkowych. Nie jest z odźwiernych. Na pewno nie jest też z diatrysów i to, co tknęła morfa życzy sobie oglądać tylko, gdy gotowe jest do spalenia, zimne i martwe jak głaz.

O dziwo diatrysi nie nalegają. Kurdupel znowu przytula się do bramy, a Nekri w końcu podchodzi do zrzuconego z dachu ciała. Kuszniczka - choć ciepła jeszcze - jest martwa jak głaz. Ze straszkanej czaszki na szary kamień wylewa się mózg i gdy nogą przewraca trupa na plecy, zdaje sobie sprawę, że zna tą kobietę, że widziała ją ledwie poprzedniego dnia. Łowczyni morfów. Kania. Szkoda, uznaje po chwili. Mogła być użyteczna.

Nie przeszukuje ciała. Doskonale wie, że Cemil zabrał z niego wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Znów patrzy w kierunku zamkowych bram. Czeka, aż w końcu pojawią się ci, co archigosa przysięgali bronic. Czeka, aż Biały otworzy odrzwia kamienicy. Czeka i ciekawa jest czy Jehuda wyda Gaiosa jako ofiarnego kozła - czy winę zrzuci na kulawego i jego ludzi, co spotworzeńców przeprowadzili przez miasto. Wszyscy widzieli morfy na łańcuchach tagmaty. I choć nic nie mogło się dziać bez przyzwolenia archigosa, ciekawa jest kto zapłaci za tą całą krew.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 06-12-2015, 15:25   #59
 
Ognos's Avatar
 
Reputacja: 1 Ognos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skałOgnos jest jak klejnot wśród skał
Otworzył oczy. Myślał, że otworzył. Nic nie widział. Ciemność. Głowa mu pękała, jakby ktoś rozniecił ognisko w jego czaszce i nawrzucał do niego trzaskających gałęzi. Spróbował wysilić swoje pozostałe zmysły, lecz okazało się, że pogłębiło to tylko ból, jaki odczuwał. W uszach mu dźwięczało jakby morfa w czystej postaci chciała się przez nie wedrzeć do głowy. Węch, odór potu, juchy, wymiotów. Spróbował się poruszyć. W momencie wróciły do niego wspomnienia sprzed chwili, przynajmniej tak mu się wydawało. Pogruchotane żebra przypomniały o sobie, gdy zapragnął wziąć głębszy oddech. Płuca chyba miał całe, ale co do klatki piersiowej to nie był już taki pewny.

Po krótkiej chwili, która ciągnęła się w nieskończoność jak tortury, zaczął powracać mu wzrok. Leżał na krużgankach wśród gąszczu nieprzytomnych ciał. Nie miał pojęcia, co się stało. Jeszcze przed chwilą był miażdżony przez czarnego olbrzyma, który go taszczył przed oblicze swojego niedoszłego celu zabójstwa. Podniósł lekko głowę. Jak przez mgłę zobaczył kilku ludzi na nogach, coś wykrzykujących i biegających. Nie interesowało go to. Ważne, że nigdzie dookoła nie było czarnej bestii z białą twarzą.

Doczołgał się do najbliższych schodów, do których nie miał aż tak daleko. Kilka razy splunął krwią, gdy zbyt łapczywie zapragnął zaczerpnąć tchu. Za wszelką cenę chciał oddychać jak najpłycej, żeby nie zmuszać żeber do pracy. Niestety płynąca w jego krwi adrenalina nie pozwalała zbytnio na płytki, spokojny oddech. Schodząc po schodach opierał się całym ciężarem ciała o ścianę, wszystko go bolało, a każdy krok powodował przepływający prąd w jego kończynach. Z twarzy mu się lał pot strumieniami zalewając oczy, przez które już i tak ledwo widział. Gdy zszedł na niższe piętro budynku zobaczył jego…

Czarny demon wcielony stał do niego plecami w otwartych drzwiach, przez które dało się słyszeć przeraźliwy skowyt. Zmorfieniec. Trafił swój na swego – przebrnęło w głowie Cyric’owi. Już miał ochotę podejść do niego i wbić mu sztylet prosto w plecy. Już sobie wyobrażał jak jego ostrze mija kręgosłup na szerokość palca i zatapia swój czubek w czarnym sercu jego oprawcy.

Przeszedł wzdłuż ściany licząc, że najemnik będzie zajęty pałętającymi się stworzeniami po dziedzińcu. Chciał dostać się do następnego pomieszczenia. Zdawał sobie sprawę jak zbudowane są kamienice tego typu bogatszych rodzin w Skilthry. Nie pierwszy raz się po nich przemieszczał podczas zadań wyznaczanych mu przez gildię. Drzwi były otwarte. W końcu przez całe przyjęcie poruszali się tędy słudzy i kuchmistrze. Na szczęście drogi do piwnic nie zagrodził mu nikt przytomny. Po drodze minął tylko kilku leżących pokotem sługusów ubranych tak jak on na biało. Co tutaj się u zmorfiałego diabła wydarzyło?! – chłopak nie był wstanie pozbierać tej układanki w jedną całość. Nawet myślenie sprawiało mu paraliżujący ból, tak że co kilka kroków musiał się zatrzymywać, aby nie stracić ponownie przytomności. Kamienne ściany kręciły mu się przed oczami sprawiając wrażenie, że przemieszcza się w jakimś bajkowym zamku.

***

Wiedział, że centralna część Skilthry jest zbudowana na sieci kanałów podziemnych, służących w starszych czasach za drogę ucieczki z oblężonego zamku. Drogę tajemnych transportów, których władcy nie chcieli wystawiać na światło dzienne. W późniejszych czasach niektóre z nich przemieniono na kanały służące do odprowadzania ścieków i fekaliów bogatszych rodzin mieszkających w samym centrum miasta. Cała zaś sieć kanałów, była najlepiej znana nikomu innemu jak Gildii Kleftisów, do której należał Cyric.

***



***

Po chwili znalazł to czego szukał.
 

Ostatnio edytowane przez Ognos : 06-12-2015 o 15:32.
Ognos jest offline  
Stary 13-12-2015, 18:24   #60
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Wysoki, wibrujący dźwięk spaczeńca na Darkbergowym dziedzińcu, krzyk złości i rozpaczy, energetyczny ładunek skumulowanej w skrzywieńcu morfy słyszalny był w całej Skilthry, lecz jego siła słabła z każdym metrem. Mimo tego, nawet Tagmatosi stojący na zewnętrznym murze usłyszeli pisk, od którego poczuli się nieswojo. Jeden z nich, Keflos rzucił się z muru. Jego ciało znaleziono później w płytkiej Zardze roztrzaskane o skały, które wystawały z dna rzeki. Jedni mówili później, że to krzyk morfa pchnął go w dół. Inni, że żona - ladacznica.

W okolicznych wsiach mleko z wieczornego udoju miało kwaśny smak, jaja zebrane dnia następnego śmierdziały zgnilizną, wszystkie, co do jednego a krowa, która się ocieliła w Borowej wydała dwugłowe cielę. Zwierzę zabito potajemnie. Truchło spalono.


Krzyk rozpaczy rozszedł się też na północ, za rzekę, tam gdzie nie stanęła ludzka stopa. Gdzie zagęszczenie morfy skrzywiało każdą żywą istotę, kruszyło kamienie, zagęszczało powietrze.


Garrosh
Był nieporadny. Czuł toporność broni zabranej tagmatosowi. Jej niewygodny ciężar. Czuł też swoje osłabienie i brak refleksu, co objawiało się tym, jakby walczył pod wodą. Umysł rejestrował ruch spaczeńca, wysyłał sygnał do ciała, lecz te reagowało z opóźnieniem. Widział jak zakończona wykrzywionymi pazurami łapa sunie w jego kierunku, jak jego ręka z krótkim mieczem unosi się powoli by zblokować atak. Powoli. Zbyt wolno.

Nie poczuł nawet, zobaczył, jak pazury wbijają mu się w bark orząc skórę, zaznaczając na niej cztery krwawe, głębokie pręgi nim miecz w końcu dosięga przedramienia by z głuchym mlaskiem odciąć powykręcaną kończynę od zbrukanego morfą ciała.

Z kikuta siknęła krew. Czerwone krople prysnęły mu w twarz, znacząc bielidło groteskową siatką.

Napiął mięśnie by wyhamować broń, która ciągle kreśliła łuk, by nadać jej nowy impet. Poczwara stała wykrzywiając ohydny pysk. Drugą łapą próbując złapać kończynę, której już nie było. Tylko dlatego nie rozorała mu gardła. Tylko z powodu jej zawahania żelastwo wbiło jej się w klatkę piersiową drążąc drogę do zwyrodniałego serca. Łamiąc żebra. Wyrywając cuchnące mięso. Grzęznąc ostatecznie w tej karykaturze człowieka.

Rękojeść wypadła z omdlałem dłoni wojownika, gdy spaczeniec upadł głucho wbijając ją o ziemię po sam jelec. Zakrwawione ostrze przeszło przez martwe ciało, stercząc z pleców z mokrym ochłapem czegoś na końcu.

Kątem oka zauważył za sobą ruch. Nie miał już siły ani broni by stawić czoła kolejnej kreaturze.

Cyric
Z kloacznej brei wystrzeliła oślizgła macka chlaszcząc go po twarzy jak smagnięcie batem. Jednocześnie druga oplotła mu nogi w kostkach ciągnąć go wgłąb, pod powierzchnię. Krzyk ucichł nagle gdy ścieki wdarły mu się w usta, wlały w gardło, wypełniły nos. Młócił rękoma w panice próbując złapać się czegoś, zatrzymać szuranie brzuchem po tłustym dnie, lecz palce nie odnajdywały oparcia ślizgając się w mule, w którym orał zakrzywionymi palcami zdzierając paznokcie do krwi. Brakowało oddechu, które zużył na bezsensowny krzyk i teraz już tylko walczył, by wychynąć głowę nad powierzchnię, zaczerpnąć śmierdzącego powietrza, które tak przeklinał chwilę wcześniej. Lecz poczwara nie zatrzymywała się, ciągnąc zdobycz w jej tylko wiadomym kierunku.

Nekri
Po ciągnącej się jak wypruwane z bebechów flaki chwili, w której rynek powoli pustoszał, Kurdupel z Gładkim przytulali bramę, anakratoi wracali do zmysłów a Chares już całkiem przytomnie dłubał małym palcem w uchu - Cemil krzyknął: "Biały na placu!".

Potem poszło już szybko. Otworzono bramy. Zgrzytnęły zasuwy i w wąskim świetle drzwi pojawił się Biały blady jak trup z zachlapanymi juchą butami, z obnażonym, unurzanym we krwi mieczem.

Diatrysi przeszli obok niego. Gładki zatrzymał się na chwilę i szepnął perocziemu coś wprost do ucha, z czego wyłowiła tylko jedno słowo: wpuszczać.

Przystąpiła do bramy.

- Nawet kurwa nie próbuj! - warknął na nią zachrypłym głosem zatrzaskując jej przed nosem drzwi.


Garrosh
Centralny plac Darkbergowej rezydencji wyglądał jak miejsce pracy szalonego rzeźnika. Siedział oparty o ścianę w przejściu, tuż obok zmorfowanego ścierwa, z którego sterczało jeszcze okrwawione ostrze. Ten pojedynek całkowicie pozbawił go sił i gdyby wtedy przyszło mu walczyć, już bez broni, z kolejnym przeciwnikiem, pewnie by uległ. Na szczęście z wnętrza budynku nadeszła tagmata, kierowana przez bladego perocziego.

Tagmatosi sprawnie rozprawili się ze spaczeńcem, który zagubił się gdzieś na schodach, w połowie drogi do krużganków a później wykończyli też resztę, błąkającą się po placu. Wszystko załatwili w głębokiej ciszy przerywanej tylko ciężkimi oddechami i mlaśnięciami mieczy rozrywającymi wynaturzone ciała. Nikt się nie odzywał. Nie padło ani jedno słowo. Otworzono bramy. Wpuszczono diatrysów. Ponownie zamknięto bramy.

Cyric.
Potrząsnął głową.
Brnął po kolana w gównie i szczynach, po omacku szukając drogi, na obślizgłych, pokrytych szlamem, mchem i chuj wie jeszcze czym ścianach. Cuchnęło kloacznymi wyziewami. Zwrócił zawartość żołądka, raz i drugi, nim powonienie przyzwyczaiło się do wyziewów podziemnych kanałów. Z ciemności dochodził go pisk szczurów i basowy gulgot, jakby jakiś spaczeniec zanurzywszy się w odchody wypuszczał gardłowo powietrze. Pobudzona brakiem światła i ogólnym zmęczeniem wyobraźnia malowała przed nim straszne obrazy, w której każdy kolejny krok wydawał się być jego ostatnim, gdy ginął w paszczy przepoczwarzeńca, lub złapany za kostki był ciągnięty kanałem, walcząc o oddech.

W końcu jednak dostrzegł w oddali jasny snop światła. Wyjście z kanału.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172