Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-07-2019, 18:59   #311
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



Esmeralda siedziała na fotelu Terry’ego zarówno elegancko, jak i wygodnie. Oparła się, zakładając nogę na nogę. Na kolanie trzymała prawą rękę, natomiast lewa spoczywała na podłokietniku fotela. Spoglądała z uprzejmym zainteresowaniem na najstarszego ogrodnika, który opowiadał jej z zapałem o pomidorach wyhodowanych w szklarni. Podobno osiągały już wielkość jego pięści.
- Jeżeli będziesz taki miły i przyniesiesz ich trochę, to z chęcią spróbuję sałatki z nich zrobionej - rzekła. - Pamiętam, że Daisy niegdyś potrafiła przygotować cudowne pomidory w zalewie octowej. Były marynowane w słoikach z ziołami, a skórka odchodziła z wielką łatwością. Zjadałam ich ogromną ilość do kanapek - dodała. - Zwłaszcza w letnim sezonie wydawały mi się szczególnie orzeźwiające.
Esmeralda odwróciła się w stronę trójki kobiet, które weszły do pomieszczenia.
- Cudownie - zaklaskała. - Proszę nalejcie dla wszystkich. Jeżeli nie starczy, to otwórz kolejne, Martho. Czy znalazłaś już indyjskie wazony?
Gospodyni głośno przełknęła ślinę.
- To zajmiesz się tym później - Esmeralda kontynuowała. - To byłby grzech, pozwolić takim pięknym kwiatom zwiędnąć, czyż nie?
Jennifer spojrzała na sprzątaczkę i uśmiechnęła się lekko.
- Ja naleję, a ty idź szukać tych wazonów - mruknęła. - Inaczej serce ci stanie.
Rudowłosa tymczasem uśmiechnęła się lekko do Esmeraldy,
- Pójdę odnaleźć moich braci, aby też dołączyli do tego małego świętowania imienin pani Esmeraldy - zaproponowała, jednocześnie nie wprost pytając o zgodę o opuszczenie pomieszczenia, a przede wszystkim możliwość zaproszenia braci. Niestety ich rozmowa będzie musiała zostać odłożona na inną okazję, bo jak się Alice spodziewała, po tym ucztowaniu Esmeralda nie będzie już miała sił na analizowanie i rozmowy o poważnych tematach. Czekała więc chwilę, aż kobieta pozwoli jej, lub też nie pozwoli wyjść z pomieszczenia.
- Nie zostaliśmy jeszcze sobie oficjalnie przedstawieni - rzekła Esmeralda. - Z przyjemnością ich poznam, chyba przyszedł na to odpowiedni czas - dodała z uśmiechem. Zdawało się, że była w dobrym humorze. I w sumie ciężko było jej się dziwić, patrząc na to, jak wszyscy zwracali na nią uwagę.
- Witaj, Esme - mruknęła Jennifer i usiadła tuż obok niej. - Ciężko jest przyzwyczaić się do ciebie w tej formie - powiedziała. - Ostatnio śniło mi się, że znowu jestem dzieckiem. Tyle że w tym śnie byliście obydwoje. Ty i ojciec. Natomiast teraz zostałaś sama.
W pomieszczeniu rozległa się cisza. Tyle że Martha potknęła się o krawędź dywanu i upadła. Na szczęście nie stłukła kieliszków, zdążyła je osłonić ramionami, choć zadźwięczały głośno i nieprzyjemnie. Trzech Windermere’ów skoczyło jej na ratunek i zrobiło się zamieszanie.
- Nie jestem winna tego, że Terry nas opuścił - powiedziała Esmeralda. Alice spuściła wzrok na dywan, jakby słowa kobiety w jakiś sposób ugodziły w nią niewidzialną strzałą. - Jestem przekonana, że w końcu wróci. To w końcu jego posiadłość. Jest przywiązany do tych kamieni niewidzialną smyczą.
- On nie żyje - odparła Jennifer. Powiedziała to ostro i oschle. A jednocześnie głosem dziwnie przesyconym emocjami. - Alice nie powiedziała ci tego?
Rudowłosa zerknęła na Jennifer. Nie przypuszczała, że ta przyjmie aż tak radykalny pogląd. W końcu przecież nie wiadomo było, czy umarł, czy nie. Nie znaleziono tam jego ciała. Wydzwaniała na Mauritus co drugi dzień w tej sprawie i nadal nie było nic wiadomo. Wyjaśniła to Jennifer, dokładnie tak samo jak Esmeraldzie, czemu blondynka przyjęła za pewnik, że ten odszedł?
A może to Harper łudziła się, że może coś jakimś cudem go ocaliło…
Poczuła jak igiełki zbierających się w jej oczach łez, kłują ją pod powiekami, odwróciła wzrok gdzieś na bok
- Pójdę po Arthura i Thomasa… Przepraszam - uznała, że to odpowiednia pora, by opuścić salon, przynajmniej teraz. Skoro Thomas i tak jej szukał…
Odstawiła butelki wina na stoł, po czym wyszła z jadalni. Ruszyła korytarzem w stronę sali wejściowej i do schodów wiodących na piętro, gdzie pokoje mieli obaj Douglasowie. W pierwszej kolejności ruszyła do Thomasa, po drodze patrząc na obrazy i ocierając łzy z kącików oczu knykciami.
Znalazła mężczyznę na korytarzu. Przechadzał się nim tam i z powrotem. Wyglądał na zdenerwowanego. Spoglądał na kolejne obrazy nieco niepewnie, jak gdyby surowe twarze de Traffordów potępiały go za coś. Albo oceniały. Kiedy Alice pojawiła się w zasięgu jego wzroku, drgnął nieco przestraszony. Spojrzał na nią i dopiero po chwili ją rozpoznał. W Trafford Park znajdowało się całkiem dużo kobiet, a źródło światła znajdowało się za śpiewaczką, tak że jej sylwetka była na pierwszy rzut oka dobrze widoczna, ale twarz nie.
- Alice - przywitał się. - Dobrze cię widzieć… - mruknął.
Rudowłosa dostrzegła natomiast, że jej brat był czymś podenerwowany. Podeszła do niego i przyjrzała mu się uważnie.
- Coś cię niepokoi Thomasie? Coś się stało? - zapytała, od razu przyjmując czujną i opiekuńczą postawę. Chciała się dowiedzieć co też skłoniło go do poszukiwania jej i dlaczego kręcił się po korytarzu, a nie był w swoim pokoju, albo u Arthura, który dopiero co nad ranem wybudził się z tygodniowej ‘śpiączki’.
- Nie jestem pewien, co dokładnie wydarzyło się… ale tak, coś się stało - mruknął. - Otóż… Chyba zrobiłem coś Arthurowi - powiedział. - Ale nie jestem pewien, czy coś złego… Bo… - mężczyzna westchnął i spojrzał w bok na drzwi prowadzące do pomieszczenia, w którym przebywał ich brat. - Może będzie najlepiej, jak sama zobaczysz - mruknął. - Wejdźmy do niego.
Harper spięła się.
- W jakim sensie ‘coś’? - zapytała, ale ruszyła w stronę wejścia do pokoju Arthura. Zapukała, chyba wyłącznie z odruchu, ale w przypływie zdenerwowania, po prostu bez czekania na odpowiedź nacisnęła klamkę i wparowała do środka. Od razu szukała wzrokiem drugiego z braci, robiąc trzy kroki do pomieszczenia.
- Arthurze? - odezwała się jeszcze, jakby mając nadzieję, że jej odpowie i że to po prostu żart i wszystko jest w porządku.
- Nie, jest w łazience - rzekł Thomas. - Tam go zostawiłem, chodźmy.
Alice ruszyła w stronę pojedynczych drzwi znajdujących się tuż obok szafy. Otworzyła je i spostrzegła mężczyznę leżącego na białych płytkach. Na pierwszy rzut oka zdawał się nieżywy… Harper opadła na kolana i zlustrowała go wzrokiem od stóp do głów. Jedna rzecz rzucała się w oczy błyskawicznie. Lekarz miał bardzo mocno zaczerwienione czoło. Znajdowała się na nim skrzepła krew. Ale oprócz tego jego głowę otaczała zielona aura. Delikatna mgiełka, która połyskiwała dość dziwnie w skąpym świetle padającym z małego okna.
Alice myślała, że dostanie zawału. Zaraz przystawiła dłoń do szyi lekarza, tam gdzie wyczuwało się puls. Chciała sprawdzić, czy naprawdę nie żyje, czy coś tu się dzieje dziwnego.
- Thomasie, co zrobiłeś? Opowiedz mi dokładnie - poprosiła poważnym tonem i przyjrzała się dziwnej mgiełce.
- Rano Arthur przebudził się, prawda? Nie chciał z nami rozmawiać, bo tak bolała go głowa. Zostawiliśmy go, ale powiedzieliśmy, że potem wrócimy no i poszedłem do niego jakieś pół godziny temu. Patrzę, a on był tutaj w łazience… krew lała się z jego czoła. Cicho jęczał, ale na pewno mocno go bolało. Odniosłem wrażenie, że nie miał po prostu siły krzyczeć. Przestraszyłem się i zareagowałem instynktownie… padłem na kolana i dotknąłem dłonią jego czoła. Pojawiła się ta zielona, dziwna poświata - mruknął. - A ja poczułem się okropnie słabo i rozbolała mnie głowa. Arthur przestał jęczeć i stracił przytomność, tak jak widzisz. A ja wyszedłem na korytarz, bo zrobiło mi się duszno i tam naszła na mnie ta młoda blondynka. Poprosiłem ją, żeby po ciebie poszła. Dopiero jakieś pięć minut temu zdołałem stanąć na nogi, ale nieco chwiałem się, więc próbowałem nieco rozchodzić to całe splątanie… - westchnął. Następnie zamilkł i spojrzał na brata. - Boję się, że wprowadziłem go w śpiączkę… - mruknął cicho i z przejęciem. - Tylko nie wiem jak…
Alice nie wiedziała co ma powiedzieć… Patrzyła na Arthura i dalej miała palce przy jego gardle, wyczuwając puls. Znalazła go. Wydawał się normalny, jednak mężczyzna w ogóle nie reagował na jej dotyk. Powoli spojrzała na Thomasa, który stał obok niej
- Usiądź tu koło mnie. Weź spokojny, głęboki wdech - poleciła mu, ale tak jakby to i siebie chciała jednocześnie uspokoić.
- Wszystko się wyjaśni i ułoży. Może w jakiś sposób chciałeś uśmierzyć jego ból i dlatego zareagowałeś. Zaraz spróbuję zorientować się, co wydarzyło się z Arthurem. O ile zdołam… Dobrze… Więc tak… Pozwól mi się o siebie oprzeć, bo przez chwilę będę, można by rzec… Nieobecna - poprosiła Thomasa i poczekała, aż się przesunie do niej. Wiedziała, że ostatnimi czasy unikał jej dotyku, ale sam czasami go inicjował, teraz jednak sprawa była nieco awaryjna i potrzebowała jego pomocy.
Zamknęła oczy i spróbowała wejść do swojego ogrodu.
Nie było tam już tyle krzewów i kwiatów. Zastąpiły je granitowe rzeźby i figury. Niektóre nieco przerażające, ale wszystkie piękne. Przedstawiały anioły i mityczne stworzenia. Drzewo natomiast, zdawało się jakby obumarłe w środku, teraz już nie miało drzwi i nie było takie piękne i odziane w liście. Było w nim ogromne pęknięcie. W środku natomiast było puste i teraz to tam przeniosły się drzwi do Iteru. Nie wchodziła jednak dziś do tego przejścia. Usiadła na huśtawce i zamknęła oczy. Wsłuchała się w bicie serca swego ciała na zewnątrz i zrównała je z biciem serca Arthura… Szukała go, chcąc ściągnąć do ogrodu.
- Arthurze - odezwała się echem w swoim umyśle, nawołując brata.
Nikt jej nie odpowiedział. Zresztą jak mógłby? Mężczyzna był Parapersonum nawet nie od miesiąca, a Paranormalium zaledwie kilka godzin. Co więcej, nie miał żadnego związku z Iterem. To była domena Gwiazd. Mogły zajrzeć w niego jeszcze inne osoby, ale zazwyczaj posiadały ku temu szczególne zdolności sensoryczne. Arthur potrafił podróżować astralnie, jednak znajdował się wtedy w prawdziwym świecie, nie Iterze. Alice jednak… wyczuła jego psychiczny zapach. Był słaby, jednak na pewno nie pomyliła się. Tyle że mężczyzna nie znajdował się w jej prywatnej oazie. Musiałaby wyjść na zewnątrz, żeby go poszukać. Choć mogło to być niebezpieczne… W Iterze czaiły się różne stwory, których natury Alice nie pojmowała. Zdawały się czymś kompletnie poza spektrum pojmowania człowieczego umysłu.
Rudowłosa wahała się tylko przez moment. Zaraz wstała z huśtawki i ruszyła w stronę wnętrza drzewa. Weszła do środka. Ruszyła do drzwi, po czym nacisnęła klamkę. Może i jej sfera się zmieniła, ale Iter nie…
- Kirillu… Potrzebuję nieco twojej pomocy… - poprosiła w przestrzeń. Wiedziała, że może Arthur jej nie słyszał, ale mistrz tej przestrzeni na pewno tak. Miała nadzieję, że przyjdzie. Czekała na niego, nim weszła dalej. Nie chciała się zgubić. Nie, będąc w ciąży.
Odpowiedziała jej cisza. Kaverin nie zawsze odpowiadał. Był zwykłym człowiekiem, który jadał śniadania, obiady, kolacje, spał, odpoczywał, chodził na zakupy, do toalety… Nie mógł być dostępny bez przerwy. I w tej chwili nie pojawił się. Alice musiała wędrować sama. Tyle że… nie do końca. Odczuwała przylepioną do niej iskierkę. Była bardzo drobna i śpiewaczka musiała skoncentrować się, aby ją spostrzec. Jednak istniała, żyła, rozwijała się… Zdawała się niezwykle krucha. Jak gdyby tylko trochę mocniejszy wiatr mógł ją zgasić.
Alice poczuła tymczasem nieco silniejszy prąd Arthura. Po przejściu przez drzwi mogła wyczuć go znacznie wyraźniej.
Rudowłosa westchnęła, niespokojna, że musi jednak poradzić sobie sama. Obecność iskry rozczulała ją, a do tego wzbudzała w niej odruch obronny. Wyczuła Arthura i zrobiła dwa kroki głębiej w Iter.
- Arthurze? - zapytała przestrzeń. Śledziła energię brata.
Szła po krótkiej ścieżce. Być może rozciągała się na taką niewielką odległość dlatego, bo w prawdziwym świecie znajdowała się tuż obok Arthura? Było to całkiem prawdopodobne. Nie zaatakowało ją nic, ale uświadomiła sobie, że jeżeli będzie tutaj zbyt długo, to może ściągnąć na siebie uwagę czegoś niebezpiecznego. Wnet dotarła do swojego brata. Mężczyzna był nagi, lecz zwinięty w kłębek. Lewitował, otoczony zielonym kokonem. Energia otaczała go, krążyła wokół niego. Wsiąkała w jego ciało. Alice wyczuła w niej Thomasa.
Śpiewaczka podeszła ostrożnie do Arthura. Rozejrzała się, czy coś innego się nie zbliżało, po czym spróbowała znowu przemówić do Arthura
- Arthurze, słyszysz mnie? - zapytała go.
Kiedy to nie pomogło, spróbowała ostrożnie dotknąć energię, która go otaczała, by sprawdzić jakiej była natury. Thomas chciał mu pomóc, więc na pewno nie mogła być zła, ale Alice chciała zrozumieć co dokładnie robiła.
Alice odniosła wrażenie, że jest to usypiająca sfera. Nic więcej, nic mniej. Jednak sprawiała wrażenie całkiem wytrzymałej. Śpiewaczka pewnie mogła spróbować ją złamać, tylko czy powinna? Zdawało się, że miała jakiś cel, chociaż oczywiście nie mogła porozumieć się z Harper, aby go wyjaśnić. Thomas również nie wiedział, co dokładnie uczynił. Mimo wszystko zielona mgła nie czyniła mu krzywdy. Choć z drugiej strony, jeżeli będzie trwała wiecznie, to perspektywa trwałej śpiączki nie zdawała się wcale aż tak uspokajająca.
Rudowłosa spróbowała więc nie łamać aury tej energii, tylko wejrzeć do środka, by spróbować porozmawiać z Arthurem. Potrzebowała dowiedzieć się co sprawiło, że odczuwał taki ból. Czemu jego czoło krwawiło. Chciała dowiedzieć się, jak mu pomóc i czy ten sen, który sprowadził na niego Thomas był potrzebny, a jeśli tak, to na ile. Chciała go też zabrać z tej otwartej przestrzeni. Albo chociaż otulić przestrzenią bezpieczną, podpiętą do swego ogrodu, by nic go nie zaatakowało w takim stanie.
Uświadomiła sobie, że to ostatnie mogła uczynić. Skoncentrowała się na zielonej sferze i zamknęła oczy. Wyobraziła sobie swoją oazę i zaczęła się do niej przybliżać. Na szczęście było blisko i wnet mężczyzna znalazł się na bezpiecznym gruncie. Zresztą tak samo, jak śpiewaczka. Kiedy jednak znów spróbowała wejrzeć do środka, nie udało się. Mężczyzna znajdował się we śnie. Nie można było porozmawiać z kimś, kto nie kontaktował. Aby dowiedzieć się czegoś od niego, należało go obudzić. A to mogła uczynić, jedynie przełamując sferę. Niestety nie można było jednocześnie usmażyć jajecznicę, nie zbijając przy tym jajek.
Rudowłosa postanowiła odpuścić, przynajmniej na ten wieczór. Jeśli nasenna sfera Thomasa ukoiła ból i cierpienie Arthura, postanowiła dać mu odpocząć. Przeniosła go do bezpiecznego miejsca, tak samo i siebie. Zamknęła przejście do Iteru. Jej brat był bezpieczny w ogrodzie. Miała nadzieję, że gdyby się zbudził, odczuje to w jakiś sposób, podobnie jak jakieś zmiany w ogrodzie… Wzięła głęboki wdech i wybudziła się do rzeczywistości.
Powoli otworzyła oczy i rozejrzała się po łazience…

Poczuła przy sobie ciało Thomasa. Ten od razu zauważył, kiedy Alice wróciła do rzeczywistości.
- I co? Wszystko z nim w porządku? - zapytał. - Nie było cię piętnaście minut - powiedział, zerkając na zegarek. - Przez chwilę bałem się, że obydwoje nie wrócicie. A ja zostanę tutaj kompletnie sam - uśmiechnął się niezręcznie. - Nie wiedziałbym, do kogo zwrócić się z prośbą o pomoc. Do ojca? - parsknął gorzkim śmiechem. - Wszystko w porządku? Wyglądasz na nieco zaspaną - zawiesił głos.
Śpiewaczka kiwnęła głową.
- Ze mną wszystko w porządku. Z nim chyba też. Śpi. Otulliłeś go kojącą i usypiającą energią. Najwyraźniej, żeby uśmierzyć jego ból. Niestety nie mogłam się dowiedzieć co dolegało jemu, bo do tego musiałabym go obudzić. Jeśli sam się nie zbudzi w ciągu dwóch najbliższych dni… No to wtedy będę musiała go wybudzić. Na razie po prostu przenieśmy go z łazienki na łóżko, żeby nie zmarzł i poczekamy. Jego zdolności musiały wybudzać się jakoś bardzo… Agresywnie, skoro aż go bolało. Dobrze, że mu pomogłeś Thomasie - pogłaskała brata po ramieniu, po czym podniosła się z podłogi i wygładziła ubranie.
- A ty nadal czujesz się słabo? - zapytała znów spoglądając na Thomasa.
- Czułem się dobrze, aż do tego momentu - wskazał dłonią twarz Arthura spowitą zieloną sferą. - Teraz jestem zmęczony. I boli mnie głowa w tym samym punkcie… - położył dwa palce na środku czoła. Następnie zmarszczył brwi i spojrzał na wannę. - Widzisz to? - zapytał. - Na samym skraju jest ślad krwi… - zawiesił głos.
Rzeczywiście, i to nieco już wyschniętej.
- Myślę, że chyba po prostu przewrócił się i uderzył głową w to miejsce - mruknął. - Ale bardzo mocno. Chyba chciał się wykąpać? A może po prostu umyć, lub czuł pragnienie… W każdym razie poczuł pragnienie, poślizgnął się na dywaniku - Thomas zerknął na małą matę w rogu. - A że był w chujowym stanie, to się naprawdę tragicznie wywalił. Chyba… to właśnie się wydarzyło.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:00   #312
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Rudowłosa przyglądała się Thomasowi, po czym zerknęła na matę i na wannę… Potem na Arthura i westchnęła.
- W takim razie… chyba uratowałeś mu życie… Mam nadzieję, że ten sen, który na niego sprowadziłeś jest leczniczy… - powiedziała, po czym spróbowała ostrożnie podejść do Arthura i obejrzeć jego głowę, czy była jakoś uszkodzona poza faktem wyjątkowo stłuczonego czoła. Ostrożnie przesunęła też palcami po zielonej mgiełce, czy czuła coś dziwnego gdy jej dotknęły.
W ogóle jej nie wyczuła. Była jedynie światłem wokół czoła mężczyzny. To wyglądało paskudnie. Rozlewał się na nim fioletowy siniak, który zaczął już nieco żółknąć. Thomas odkręcił kran z ciepłą wodą i zamoczył w niej ręcznik. Następnie przetarł nim brata, aby usunąć skrzepłą krew. Jako że ta kiepsko schodziła, to dodał nieco mydła w płynie. Wnet ich oczom ukazała się zasklepiająca się rana. Bez wątpienia nie wyglądała jak coś, co powstało pół godziny temu… Już prędzej jakieś dwa dni temu.
Rudowłosa obserwowała ranę…
- To naprawdę się zalecza od twojej aury Thomasie… To niesamowite - powiedziała, że zdumieniem i nutą zadowolenia w tonie. Zerknęła na brata i uśmiechnęła się do niego. Pomogła mu dokończyć obmywanie czoła Arthura i przenieść go do łóżka w sypialni.
- Musimy iść. Zaproponowałam, że przedstawię was dziś Esmeraldzie… Jednak wygląda na to, że tylko ciebie - powiedziała przepraszającym tonem, bo nie spodziewała się takiego przebiegu wydarzeń.
- Co to w ogóle za kobieta? - zapytał Thomas, patrząc na brata. Chyba ucieszył się, słysząc wniosek Alice, ale nie był do końca przekonany, czy przypadkiem nie sparaliżował go na całe życie. Chwycił kołdrę i naciągnął aż do szyi. Bez wątpienia Arthurowi nie będzie zimno. - Słyszałem, jak dwie sprzątaczki o niej mówiły. Jest kimś w rodzaju Jezusa zmartwychwstałego, jeśli dobrze zrozumiałem, ale nie wiem nic ponadto… - zawiesił głos. - To ktoś dobry? Czy zły?
Alice spojrzała prosto na Thomasa… Wyglądała, jakby coś ją bardzo bolało, ale nie była to rana, którą można było normalnie, czy paranormalnie wyleczyć.
- Posłuchaj mnie Thomasie… Esmeralda to… Żona Terrence’a, która przez ostatnie dwadzieścia lat była sparaliżowana, czy w śpiączce… Generalnie nie wróżono jej, że wróci do siebie… Wyszło na to, że mój śpiew jej pomógł wrócić do siebie… Nie pytaj o to dlaczego byłam z Terrencem, mimo, że miał żonę… Nie pytaj, czemu jestem w ciąży z jego dzieckiem… Mamy mały problem, bo potrzebujemy by Esmeralda nas lubiła, jako iż Terrence w głównej mierze odpowiadał finansowo za naszą organizację… Dodatkowo, ja po prostu chcę być z nią w dobrych relacjach. Mimo, że brzmi to jak coś szalonego i niestosownego. Współczuję jej, że była chora przez tak długi czas. Szanuję ją. Uważam, za wartościową osobę i nadal chce jej pomagać poznać ten świat jakim jest… Dziś są jej imieniny… Na dole będzie małe kameralne przyjęcie - wyjaśniła mu wszystko, przyciszonym tonem.
- A ona wie, że uprawiałaś seks z jej mężem? - zapytał Thomas. - To nie jest wścibskie pytanie. Chcę wiedzieć, zanim ją poznam, co dokładnie według niej jest normalne i zaakceptowane, o czym ona nie wie, a jakich tematów powinienem się wystrzegać. Jest to całkiem możliwe, że prędzej czy później dotkniemy tych tematów, a nie chcę milczeć i uciekać w panice wzrokiem w twoją stronę - mruknął. - Esmeralda wie, że masz w sobie dziecko de Trafforda? W ogóle… nie zrozum źle tego pytania, ale czy to naprawdę była wpadka? - sformułował to tak, jak gdyby rozważał, czy Alice aby celowo nie dopomogła temu niby niespodziewanemu wydarzeniu. Pewnie niejedna kobieta mogłaby pomyśleć o tym, aby związać z sobą w ten sposób arystokratę i bogacza.
Śpiewaczka skrzywiła się.
- Jeszcze nie wie, że z nim sypiałam i nie wie też o ciąży… Na razie chcę jej powoli dawkować informacje… A nie wywalić wszystko na raz. Nie chcę, żeby dostała przecież zawału… - westchnęła lekko.
- To była wpadka Thomasie… Ja nigdy nie chciałam mieć dzieci, brałam leki antykoncepcyjne… Po prostu żadne z nas, ani on, ani ja nie przypuszczało, że alkohol je osłabi… Paradoksalnie, następnego poranka on powiedział, że chciałby, żebym miała jego dzieci… Ale to już… To już nieważne, skoro zniknął… Obawiam się, że jeśli w ogóle… To będzie ostatnią osobą, która o tym dziecku się dowie - posmutniała i spuściła wzrok w podłogę. Zakradł się do jej oczu głęboki smutek. Ten sam, który przeżywała z każdym kolejnym dniem przebywania w Trafford Park.
- A cieszysz się z tego powodu? Mam na myśli… - Thomas zawiesił głos. Znał już chwilę Alice, ale nie prowadzili szczególnie intymnych rozmów. Chyba bał się, że przypadkiem przekroczy granicę, po której śpiewaczka poczuje się szczególnie niekomfortowo. - Wolałabyś, żeby nie było niczego… ani nikogo, co przypominałoby ci o utraconym mężczyźnie? Czy wręcz przeciwnie, cieszysz się z takiej… nazwijmy to “pamiątki”. Choć w dużej mierze to ogromny obowiązek, któremu będziesz musiała sprostać… nie oszukujmy się, sama. Twoje dziecko może mieć wujków i ciocie, ale ojca nie będzie miało… A jedynie matkę… która ma bardzo dużo na głowie. Cały świat, szczerze mówiąc…
Harper oparła dłoń na brzuchu i pogładziła opiekuńczo.
- Cieszę się… Boję, ale cieszę… I zrobię wszystko, by to dziecko miało jak najlepiej i by było bezpieczne. Do tego jednak potrzebuję odpowiednich przygotowań. A do tego potrzebuję pomocy nazwiska de Trafford i koło się zamyka… Chwilowo jestem w kropce i próbuję spokojnie rozmawiać z Esmeraldą. Mam nadzieję, że dzięki temu nam pomoże… I nie znienawidzi mnie - powiedziała i westchnęła.
- Myślę, że nie ma nas już dość długo, powinniśmy zejść na dół Thomasie, Arthurowi nic nie będzie… - powiedziała i wyciągnęła dłoń do brata, żeby zeszli na dół razem pod rękę.
Szli po schodach, kiedy Thomas spojrzał na siostrę.
- A masz już ginekologa, który opiekowałby się ciążą? - zapytał cicho, na wypadek, gdyby gdzieś czaiło się ciekawe ucho. - Poza tym wiesz, jak oblicza się termin porodu? Jest na to reguła. Od dnia ostatniej miesiączki dodajesz rok i tydzień, to znaczy siedem dni i odejmujesz trzy miesiące. Tak lekarze liczą planowany termin - wyjaśnił jej. - Wiesz więc, kiedy spodziewać się dziecka?
Harper zerknęła na niego ukradkiem i chyba coś liczyła w głowie.
- Nie mam lekarza, nie znałam tej metody, ale nie różni się więc niczym od zwykłego dodania dziewięciu miesięcy… Zwłaszcza, że wiem dokładnie kiedy… To się stało. Około dwudziestego sierpnia wypadnie ta data - wyjaśniła również cichutko.
- Zajścia, czy porodu? - dopytał Thomas.
- No przecież porodu, zajść już zaszłam… Poza tym, pilnuję na razie jedzenia i by nie pić alkoholu, choć bardzo bym chciała… Zwłaszcza gdy tak bardzo mi brak i obwiniam się za wszystko - westchnęła cicho.
- Wymyśliłam wczoraj wieczorem imiona… - powiedziała cicho.
Szli korytarzem w stronę jadalni, zaraz dojdą na miejsce.
- Naprawdę? Jakie? - zapytał. - Tylko nie nazywaj syna Terrencem juniorem, to tak naprawdę wcale nie jest w dobrym tonie. Tak jakbyś zwaliła dziecku na kark to wszystko, kim był ojciec… - zawiesił głos, jakby przeczuwając, w jaką stronę mogło pójść myślenie Alice. W końcu czy kobieta rozpaczająca za utraconym mężczyzną nie mogłaby chcieć ujrzeć jego kopię w ich wspólnym dziecku? Thomas obawiał się, że tak właśnie będzie. - Z przypadkowych myśli, nie wierzę, że kiedyś poszliśmy na randkę - pokręcił głową. - Jak bardzo wszystko zmieniło się od tego czasu.

Rzeczywiście… Thomas znał Alice, zanim ta odkryła w sobie Dubhe, poznała Joakima oraz Kościół Konsumentów, postawiła stopę w Helsinkach… Świadomość tego wydawała się nieco dziwna. Może dlatego, bo wcale nie spędzili z sobą aż tyle czasu.
Alice zastanawiała się nad tym chwilę, nim odpowiedziała na jego pytanie o imiona. Tak naprawdę nie zamierzała nazywać syna papugując imię jego ojca. To jej nie pasowało. Tęskniła za Anglikiem, ale nie zrobiłaby takiego numeru swojemu dziecku.
- Syn Damien, córka Diana… Spokojnie, nie jestem szalona z tęsknoty, czy coś… - powiedziała cicho.
- I rzeczywiście, jakby o tym pomyśleć, byliśmy wtedy zupełnie innymi ludźmi. Szczególnie ja… Ty również, ale to pół roku zmieniło mnie diametralnie - powiedziała cicho. Doszli już do jadalni. Nacisnęła na klamkę, by mogli wejść do środka.

Esmeralda wciąż siedziała w fotelu. Praktycznie w tej samej pozie. Jej policzki nieco zaróżowiły się. Alice nagle uświadomiła sobie, że pewnie pierwszy raz od dwudziestu lat smakowała alkohol. To musiało być naprawdę wyjątkowe przeżycie. I też uderzające do głowy. Jednak kobieta nie robiła niczego specjalnego. Jedynie wydawała się wyluzowana i… szczęśliwa? Na pewno zrelaksowana i zadowolona z tego, gdzie i kiedy się znajduje.
- Bardzo ciężko jest znaleźć teraz dobre sadzonki szalotek - mówił Russel Windermere. - Wszystkie przegnite, wilgoć bierze. Pleśń się osadza, kompletna zaraza - pokręcił głową. - Miałem zapasy z tamtego roku, jednak patrzę, a tu szczury. Zjadły cholera jasna wszystko! Przepraszam za wyrażenie, ale jak mi krew uderzyła do twarzy, to biedny mój najstarszy chłopak oberwał - mruknął, kręcąc głową.
- Tak… to prawda… - jego syn skrzywił się.
- No cóż, lubię cebulę szalotkę, ale ta zwykła też wystarczy. I tak nie jadłam ani jednej, ani drugiej od kilku dekad - Esmeralda parsknęła. - Na początku byłam na glukozie w kroplówkach. Potem na jakimś innym pozajelitowym gównie. Dopiero potem Martha karmiła mnie, ale mieloną breją. Dosłownie. To był zwyczajny obiad wrzucony do… jak nazywa się to urządzenie - poruszyła ręką, starając sobie przypomnieć. - No i zmieszane w puree. Raduję się, mogąc zjeść zwykłą kanapkę z chlebem i masłem. A jak będzie na to plasterek pomidora, na przykład tego twojego, to już ucieszę się. Mam wrażenie, że w tej chwili bardzo łatwo jest mnie zadowolić - dodała.
Na te ostatnie słowa Russel zaczerwienił się. Wiadomo, co przyszło mu do głowy.
Tymczasem Thomas spojrzał na Alice.
- A te imiona znaczą coś dla ciebie? Damien i Diana? U mnie w rodzinie zawsze coś znaczyły, w sensie imiona. Nadawane dzieciom. Na przykład… ja jestem Thomas na cześć Thomasa Edisona. Bo w trakcie porodu, który swoją drogą odbył się nie w szpitalu, lecz w domu, nad matką migotała żarówka. Tak wgryzła się w jej pamięć, że nazwała mnie po naukowcu, czy tam wynalazcy - Douglas uśmiechnął się krzywo. - Miałem zostać uczony, skończyłem jako profiler… Wystarczająco blisko, mam nadzieję.
Alice słuchała chwile rozmów w salonie, ale odpowiedziała jeszcze Thomasowi.
- Diana, bo księżna Angielska tak się nazywała… A Damien… Bo podoba mi się to imię i uważam, że pasowałoby i do mojego i do drugiego nazwiska - nie musiała wcale mówić Thomasowi, że podobało jej się odkąd tylko obejrzała jakiś czas temu ‘Omen’. Na swój sposób mógłby to być jej mały, prywatny żart. Raczej nigdy nie powiedziałaby dziecku, że nazwała je tak, ponieważ ‘podobało jej się imię tego antychrysta z książki Seltzera’. Zerknęła na Esmeraldę, a potem na Thomasa.
- Chodź. Przedstawię cię, złożymy życzenia, a potem napijesz się, rozluźnisz i spędzimy miły wieczór wśród zwyczajnych ludzi… - zaproponowała mu cicho i poprowadziła Thomasa bliżej pani de Trafford. Poczekała, aż Esmeralda zwróci na nich uwagę. Uśmiechnęła się do niej, jak zwykle.
- Pani Esmeraldo, to jest Thomas. Jeden z moich przyrodnich braci. Arthur nie czuje się najlepiej, chorował przez ostatni czas, ale jak tylko dobrze się poczuje, również go poznasz… - Alice przedstawiła Thomasa i wyjaśniła, czemu tylko jego. Pozwoliła bratu zabrać głos, w końcu nie była jego adwokatem, miała nadzieję, że załapie, że warto jednak coś powiedzieć.

Mężczyzna podszedł do Esmeraldy i uśmiechnął się do niej niepewnie.
- Mam wrażenie, że znalazłem się u audiencji u samej brytyjskiej królowej - uśmiechnął się lekko. - Trzeba przyznać, że ma pani wyjątkową prezencję - rzekł, po czym ukląkł na jedno kolano i wziął dłoń żony Terry’ego. Pocałował ją. Następnie wstał. - Czy to wystarczająco dobre maniery? - uśmiechnął się, spoglądając jej w oczy.
Esmeralda nieco je zwęziła, patrząc na niego z uwagą.
- Chyba nie spotkałam jeszcze nikogo, kto byłby uprzejmy w tak bezczelny sposób - uśmiechnęła się z zainteresowaniem. - Proszę, usiądź, napij się wina. To dobry rocznik. Jestem kobietą z zasadami. Jedną z nich jest to, że nie przebywam z ludźmi, którzy byliby ode mnie mniej pijani - rzekła. - Ale nie powstrzymuje mnie to od alkoholu, żebyś dobrze zrozumiał.
- Nie trzeba mnie zachęcać. Ale dobrze, że w takim razie mój brat dzisiaj został u siebie w sypialni - mruknął.
Esmeralda spojrzała na niego z zaciekawieniem, ale nie drążyła tematu. Śpiewaczka zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna użyć argumentu martwienia o brata, by później wyjść z przyjęcia, nim ktoś każe jej się napić wina, w międzyczasie nieco przybliżyła się do zebranych przy Esmeraldzie i stole. Spostrzegła, że Thomas sięgnął po butelkę wina… dokładnie w tym samym czasie, w którym Jennifer chciała nalać sobie nieco więcej. Ich dłonie spotkały się. Spojrzeli na siebie z uwagą.
- Albo będziemy się pieprzyć, Tommy, albo walczyć ze sobą.
- Czy mogę wybrać? - zapytał mężczyzna.
Rudowłosa zrobiła wielkie oczy, ale nic nie powiedziała. Z jakiegoś powodu wizja Jennifer i Thomasa razem… Jakoś nie wydała jej się taka zła… Jednemu i drugiemu mogłoby to wyjść na zdrowie, jakkolwiek by to nie brzmiało. Alice pomyślała o Fabienie i przyszło jej do głowy, że z jednej strony to tragiczne, a z drugiej, na pewno by nie chciał, by cierpiała ciągle z jego pamięcią. Chociaż tak naprawdę trudno jej było określić czego chciałby ten mężczyzna… Pokręciła głową. Odsunęła też fakt, że gdyby Thomas i Jennifer poszli się po tym piciu pieprzyć… Poziom par uprawiających seks w rezydencji de Traffordów wróciłby do ustanowionej przez nią i Terrence’a normy, ale to tylko przywlekło do niej mysli o Terrym, więc spochmurniała, odwróciła się i podeszła do stołu, chcąc usiąść i może napić się wody. Jakoś poczuła się zmęczona i nie z tego świata… I znowu była strasznie głodna.

Esmeralda skrzywiła się i pokręciła głową.
- Terrence wychował cię na bardzo wyzwoloną kobietę, skarbie - rzekła do Jennifer. - Chyba że to jakaś gra dominacji. Chcesz stanąć przed mężczyzną i zaszokować go tak swoją śmiałością, żeby…
Zamilkła, widząc spojrzenie Jennifer. To była czysta irytacja. Chyba nikt nigdy tak nie spoglądał na nią.
- A zresztą jesteś już dorosła - mruknęła, popijając słowa winem. - Chyba czas, w którym odgrywałam twoją matkę, minął dawno temu.
To nieco skruszyło blondynkę, ale nic nie powiedziała. Chyba brzmiało to dla niej zbyt smutno, lecz z drugiej strony nie mogła odmówić tym słowom prawdziwości. Jeżeli dziewczyna była w przedszkolu, kiedy straciła Esmeraldę, to jak można było mówić o jakimkolwiek związku?
- To nie znaczy, że żadnej nie potrzebuję… - Jennifer mruknęła cicho. - Mam na myśli… matki.
Esmeralda spoglądała na swój kieliszek, obracając go w dłoniach.

Tymczasem Russel złapał Alice za ramię.
- Lubi pani dynie? - zapytał. - Moje wygrywają od trzech lat główną, złotą nagrodę w konkursie na największą. Proszę słodkiej panienki, tu chodzi o nawóz. Tajemnicą są związki azotowe, a tej nie zdradziłbym nawet słodkiej Matce Boskiej Maryi, gdyby zeszła do nas z nieba.
- Jak dramatycznie - mruknął Connor Windermere. - Maryja nie zeszłaby do ciebie, ojcze, nawet gdybyś był ostatnim chrześcijaninem na ziemi.
Russel spojrzał na syna ostro.
- Bo jestem takim okropnym człowiekiem? - jego ton wydawał się ostry niczym rozżarzone żelazo.
Connor wzruszył ramionami.
- Bardziej mi chodziło o sposób wypowiedzi. Okropny patos. Nieważne, mów dalej.

Zostanie zagadaną przez panów Windermere oderwało jej uwagę od jej brata, Jennifer i Esmeraldy. Skupiła się na opowieści o dyniach i tajemnicy nawozu
- Lubiłam drążyć dynie na Halloween, dodatkowo moja babcia robiła wyśmienitą zupę z dyni… - nawiązała do tematu. Chyba trochę potrzebowała takiej rozmowy o… O niczym. Zdawała jej się tak surrealistyczna, że wręcz całkowicie normalna… Mogła spędzić tak wieczór, w miłym towarzystwie przy ciekawych rozmowach. A nocą zamierzała posiedzieć w gabinecie Terrence’a nad dokumentami. Dziś za dnia je odpuściła na rzecz spędzania czasu z Esmeraldą, a nie czuła się senna…
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:01   #313
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Dobra dyniowa zupa to jest na wagę złota - rzekł Russel. Jego humor poprawił się od razu. - Najbardziej lubię taką ostrą, albo z tabasco, albo z papryczkami chili lub jalapeno. Bo sama dynia może mieć nieco mdły smak. Dodatkowo grzanki, ale takie wrzucone tuż przed jedzeniem, aby nie przemokły - przysunął palce do ust i cmoknął. - Benissimo, czy jak to mówią Włochowie.
- Patos - szepnął Connor.
- A jak już mowa o jedzeniu, to robię się nieco głodna, przyznam to państwu - mruknęła Esmeralda, wykręcając głowę. - To smutne, być gospodarzem i słyszeć o pustym brzuchu swoich gości… Ale samemu posiadając apetyt, to już kompletna tortura.

Martha weszła na te ostatnie słowa. Trzymała w dłoniach ogromne pudło z podpisem “stare wazony”. Chyba o nich wcześniej mówiła Esmeralda. Kiedy gospodyni usłyszała jej ostatnie słowa, poluzowała uchwyt i prawie upuścila na ziemię bezcenną porcelanę.
- Ja… przepraszam raz jeszcze…
Alice wstała i pomogła Marthcie z wazonami, żeby te się nie potłukły, jednocześnie stawiając je tak, by pani domu nie widziała twórczego napisu ‘stare wazony’.
- Pójdź i sprawdź, czy nasza obiado-kolacja już jest gotowa. Minęło trochę czasu, myślę, że Daisy i Peter już coś wyczarowali, jak nie główne danie, to chociaż jakąś przystawkę. Nie stresuj się, tylko po prostu skup na wykonywaniu kolejnych zadań - poleciła Marthcie, gdy stała obok niej, cicho, po czym poklepała ją ostrożnie po ramieniu.
- Ja nigdy taka nie byłam - szepnęła Martha. - Taka przewrażliwiona. Ale ta kobieta ma w sobie coś takiego - pokręciła głową. Spojrzała w stronę pani de Trafford i uśmiechnęła się do niej nieco krzywo, lecz za to z całych sił.
- Spokojnie… Jesteś doskonałą gospodynią - szepnęła do niej cicho. Harper odwróciła Marthę, i posłała do drzwi wyjściowych, aby udała się do kuchni. Gospodyni uśmiechnęła się do niej szczerze, wdzięczna na te słowa. Chyba właśnie cały czas zamęczała się myślą, że fatalnie wykonuje swoją pracę. Alice dobrze dobrała słowa.
- Pójdę sprawdzić, jak wyglądają przygotowania w kuchni - rzekła Martha. - Tak, pewnie przystawka będzie.
Harper całkiem nieźle radziła sobie z zarządzaniem sprawami rezydencji, zwłaszcza odkąd spędzała tak dużo czasu z Terrym… Zerknęła jednak na Esmeraldę, czy ta miała coś może do dodania.
- Kochanie, przynieś więcej wina - rzekła. - I poproś o sałatkę z pomidorów… - zawiesiła głos na sekundę, próbując przypomnieć sobie imiona. - Naszych cudownych ogrodników - dokończyła. - Najlepiej z oliwą z oliwek oraz kaparami. Z chęcią również spojrzałabym na tacę serów. To francuska tradycja, ale myślę, że niektóre rzeczy warto zaadaptować, czyż nie? - zawiesiła głos. Nikt jej nie odpowiedział. - Zresztą nie oszukujmy się, Wielka Brytania i tak jest bardzo nacieczona francuszczyzną - żachnęła się. - Spójrzmy na nasz język. Jaki duży wpływ mają języki łacińskie na czystą, pierwotną mowę angielską. Jesteśmy bliżej Włochów, Francuzów i Hiszpanów, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. To wszystko przez nasze dwory, które kilka wieków temu tak kiepsko opierały się południowym wpływom - pokręciła głową, nalewając sobie więcej wina.
Martha zamrugała oczami, patrząc na swoją pracodawczynię.
- Tak… - szepnęła, bo uznała, że warto jest zgodzić się, po czym zniknęła za drzwiami.

Alice spojrzała chwilę dłużej na Esmeraldę. Chcąc nie chcąc, wyczuwała w niej ułamek Terry’ego. Jej myśli zaczynały krążyć w kierunku tego, jak wyglądały rozmowy tej pary. Czy de Trafford tęsknił za swoją żoną? Alice bez wątpienia nie miała niektórych cech Esmeraldy, które mogły być dla niego wartościowe. Ale czy Terry tak myślał? Jak wyglądałby ich związek teraz, kiedy Anglik odnalazł w sobie pożądanie względem kobiet? Czy kochałby ją bardziej od Alice? Na dodatek Esmeralda była jego rówieśniczką…
To wszystko sprawiło, że znów ogarnął ją ciemny, nieprzyjemny niepokój. Ten sam co na Mauritiusie, gdy Terrence zadzwonił z wesołą nowiną. Wtedy bała się dokładnie o to… Że będzie wolał Esmeraldę… Poczuła ukłucie w brzuchu i spojrzała w stronę okien. Na zewnątrz znowu pruszył śnieg.

- Czym zajmowałeś się w Portland? - zapytała Jennifer.
- Pracowałem w FBI. Byłem profilerem - odpowiedział Thomas. - Pojawiałem się na miejscu zbrodni i próbowałem wejść w umysł sprawcy.
- Brzmi niebezpiecznie. Czyż nie łatwo przekroczyć w pewnym momencie progu? - blondynka naciskała. - Jeżeli będziesz zastanawiał się zbyt długo nad obcą ideologią, ta wnet może stać się twoją własną… - zawiesiła głos.
- Dlatego gram w gry komputerowe - Douglas zaśmiał się. - Zwłaszcza te szczególnie brutalne. Przykro mi, ale czasami proste rozwiązania działają.
- Takie bez patosu - szepnął Connor, spoglądając na ojca.
- Dasz mi spokój? - Russel nachylił się w stronę syna.
Harper nie miała nic do dodania do rozmów, które się wokół niej rozgrywały. Wzięła swoją szklankę wody i zaczęła powoli obracać w dłoniach. Czekała na posiłek, który miał wkrótce nadejść. W obecnej sekundzie nie miała ochoty na prowadzenie rozmów, mogła być świetnym słuchaczem. Łowiła informacje z dialogów, które rozgrywały się wokół niej, ale jej umysł znów powędrował do Terrence’a.
Czemu musiał ją zostawić z tym wszystkim… I to w takiej chwili...
Codziennie nie była pewna, czy bardziej była smutna, stęskniona, czy zła na niego.
Napiła się wody.

Drzwi otworzyły się i do jadalni wjechał wózek z kilkoma talerzami potraw. Były to raczej proste rzeczy, które można było zrobić dość szybko, o ile tylko posiadało się odpowiednie składniki - a tych, jak wydawało się, nie brakowało w Trafford Park. Alice spostrzegła sałatkę grecką, caprese, a na trzeciej jakąś mieszankę warzyw, w dużej części marynowanych. Esmeralda zwróciła na nie uwagę.
- Dokładnie na takie coś miałam ochotę - rzekła.
Oprócz tego na czwartym talerzu znajdowały się wypieczone wczorajsze paszteciki, które wciąż były bardzo smaczne. Teraz dodatkowo ciepłe i chrupiące. Na piątym talerzu umieszczono całą górę łakoci. Kruche ciastka, biszkopty, kawałki sernika oraz tortu orzechowego z masą kakaową. Martha to wszystko umieściła na stole. Na samym końcu Connor pomógł jej postawić barszcz. Gospodyni zapaliła pod nim dwie małe świeczki, które miały utrzymać zupę w odpowiedniej temperaturze. Spojrzała na zastawę stołową - wydawała się bez zarzutu. Wszystkie talerze, sztućce serwetki w kompletnym ładzie.
- Czy przynieść coś jeszcze z kuchni? - zapytała Martha. - Na główne danie trzeba będzie trochę jeszcze poczekać.
- Chleb - odpowiedziała Esmeralda. - I może talerz wędlin i serów - dodała.
- Ach, oczywiście, do wina - odpowiedziała Martha. - Już jest przyszykowany w kuchni, nie zmieścił się tylko na wózku. Czy ktoś ma jeszcze jakieś zamówienie? - uśmiechnęła się, spoglądając po pozostałych osobach w jadalni.
Alice zdecydowanie miała teraz ochotę na coś słodkiego. Zerknęła na tę tacę i podniosła się by wziąć talerzyk i nałożyć sobie nieco ciasta orzechowego. Strasznie miała na nie ochotę. Usiadła po chwili z powrotem.
Przyszło jej do głowy, że napiłaby się też jakiegoś soku, na przykład pomidorowego… Tak jej Esmeralda zrobiła apetyt na pomidory, ale uznała że jednak nic nie powie, tylko sama później sobie pójdzie i weźmie, wolała nie zwracać na siebie uwagi w kwestii swojej diety.
Nikt nie zgłaszał dodatkowych zamówień, dlatego Martha już obracała się do wyjścia, kiedy Esmeralda ją zatrzymała.
- Tak sobie myślę, że jeżeli gościmy naszych ogrodników, to dlaczego by nie resztę pracowników? - zapytała. - Zmieścimy się tutaj wszyscy. Trochę brakuje mi towarzystwa… - zawiesiła głos. - Może ten miły fizjoterapeuta? Albo reszta pań sprzątaczek? I oczywiście ty również, jeżeli tylko masz ochotę.
Martha wydawała się wahać, czy pomysł Esmeraldy był dobry. Nic jednak nie odpowiedziała i tylko skinęła głową. Następnie wyszła.
- Alice, może zagrasz nam coś, kiedy już posilisz się? - zasugerowała pani domu. Wino sprawiło, że z każdym przeszła na ty, przynajmniej chwilowo. - Moja muzykoterapeutka jest czarodziejką nut - rzekła do ogrodników, Thomasa i Jennifer. - Niby naciska klawisze, ale tak naprawdę tka wspaniałe kobierce dźwięków - pokręciła głową. - Potrafi wyczarować arpeggia jedyne w swoim rodzaju.
Śpiewaczka zerknęła na Esmeraldę i kiwnęła głową lekko.
- Oczywiście, z przyjemnością zagram, gdy tylko skończę. Chętnie umilę wszystkim czas do głównego dania - zgodziła się bez zawahania. Cieszyło ją, że ktoś doceniał jej styl ozdabiania melodii, to nadawało utworom jej charakteru. Nie grała ich jak maszyna… Harper potrafiła tchnąć w nie coś od siebie.
Gdy skończyła jeść ciasto i opróżniła szklankę wody przeniosła się z powrotem do fortepianu i zaczęła grać.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=p29JUpsOSTE[/media]

Nie chciała grać nic smutnego, więc wybrała Chopina. Był łagodny i nadawał się jako tło dla takiego właśnie przyjęcia. Skupiła się na nutach, ponieważ niektóre musiała nadrabiać i przerabiać z powodu braku dwóch palców. Pomogło jej to odpłynąć od smutku. Zamknęła oczy i po prostu myślała o obrazach, które nasuwały jej się do myśli przy tym utworze.
Wpierw wszyscy ją słuchali. Potem jednak rozległ się jeden szept, następnie drugi i wreszcie ludzie w jadalni zaczęli z sobą otwarcie rozmawiać. Alice wciąż grała, stanowiąc tło dla ich konwersacji. Jedynie Esmeralda nic nie mówiła, tylko słuchała jej gry, delikatnie wybijając rytm paznokciem o szkło kieliszka.
- To nie jest mój typ muzyki - Jennifer mówiła do Thomasa, cicho, ale Alice oczywiście słyszała. - Nieco mnie usypia.
- Nie bądź niewdzięczna - odpowiedział Douglas. - Wiesz, że poznałem ją w operze? - zapytał. - Nie grała na fortepianie, lecz śpiewała… - zamyślił się. - Alice, pamiętasz, co to była za sztuka? - zapytał ją głośniej. - Mam obraz w głowie, ale nie pamiętam tytułu…
Rudowłosa otworzyła oczy i zerknęła na Thomasa. Przytaknęła.
- Wesele Figara… - powiedziała i westchneła, kończąc utwór Chopina.
- Zawsze sprawiało mi przyjemność granie na scenie - rzuciła w przestrzeń, a za moment znów zaczęła grać. Wiedziała, że Esmeraldzie podoba się klasyka, ale była ciekawa, jakby zareagowała na bardziej nowoczesny utwór, tylko że zagrany na fortepianie. Zerknęła na Jennifer i zastanawiała się chwilę…
- Jenny, zgadniesz co to? - zapytała, po czym zaczęła nową melodię.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=AAwF8MGnI0s[/media]

Wybrała taki utwór, by nie był zbyt gwałtowny, ale jednocześnie wchodził w klimat muzyki Jennifer. Ona sama bardzo lubiła ten utwór. Kącik jej ust uniósł się, przy kolejnych nutach piosenki.
- Alice, a co to za tumult? - zapytała Esmeralda. - Wybacz, gdzie moje maniery… zapomniałam się na chwilę - dodała, spoglądając na kieliszek wina, teraz nieco podejrzliwie. Jak gdyby wino podstępem zmusiło ją do wypowiedzenia niekulturalnej uwagi.
- To The Cure? - zapytała Jennifer. - Podoba mi się. Nie przestawaj… - rzekła.
- Bingo. To Burn. Lubię tę piosenkę - rzuciła w odpowiedzi blondynce.
- ...Grać muzyki klasycznej - dokończyła Esmeralda. - Znasz może Pory Roku Czajkowskiego? - zapytała.
Blondynka spojrzała na nią, ale nic nie powiedziała. Uznała, że nie będzie podejmować dysputy z powodu tak błahej kwestii. Odwróciła się do Thomasa, który chyba opowiadał jej o tym, co przydarzyło się Arthurowi. Trójka ogrodników natomiast była pochłonięta jedzeniem i wydawali się w ogóle nie zwracać uwagi na nic, co działo się wokół nich. Dźwięki spożywania posiłku bez wątpienia ocieplały atmosferę panującą w jadalni.
- Podasz mi pieprz? - zapytał Russel. - Lubię, jak barszcz jest ostry - rzekł.
Connor zaczął rozglądać się w poszukiwaniu przyprawy, ale Martha chyba jej nie zostawiła.
- Nieważne, jest pyszny tak, czy tak. To z naszych buraków - rzekł Windermere, oblizując usta.
- Nie przestawaj grać, może być ta… melodia - Esmeralda zawahała się przy użyciu ostatniego słowa.
Alice zerknęła na Esmeraldę.
- Ten utwór się skończy i nadejdą Cztery pory roku. Nie lubię przerywać, gdy już coś zaczynam - powiedziała spokojnym tonem. Jak oznajmiła, tak zrobiła. Gdy ta melodia się skończyła, Harper znów zwolniła tempo i wróciła do muzyki klasycznej. Wyglądało więc na to, że Esmeraldzie nowoczesną muzykę będzie trzeba dawkować łagodniejszymi utworami, a nie od razu strzelając w przerobiony na fortepian rock.
Czajkowski nie był jej najlepiej znany, ale akurat ten utwór, a także Jezioro Łabędzie potrafiła zagrać. Znów odprężyła się przy muzyce. Obserwowała Esmeraldę. Była ciekawa o czym kobieta myślała. Czy pamiętała, że nie dokończyły rozmowy? Jaka była z charakteru? Pomoże im, czy też nie? Przyglądała jej się uważnie, zamyślonym wzrokiem, by w końcu odwrócić od niej spojrzenie do swoich dłoni biegających po klawiszach.
Jakiś kwadrans później rozległo się pukanie do drzwi. Esmeralda zerknęła w tamtą stronę.
- Proszę wejść… - powiedziała lekko zaskoczona, kto taki może chcieć jej przyzwolenia.
Wnet drzwi otworzyły się. Alice ujrzała w nich dwie starsze kobiety. Błyskawicznie skojarzyły jej się z Pierwszą Komunią Świętą. Były ubrane w białe sukienki z ciężkiego materiału i okropnego kroju. Miały nawet lakierki. Wyglądały śmiesznie, ale na swój sposób uroczo. Harper rozpoznała w nich sprzątaczki.
- Kochane, czemu się tak wystroiłyście? Kompletnie niepotrzebnie - Esmeralda dyskretnie zasłoniła usta dłonią, aby ukryć uśmiech. - Przecież jesteśmy w domowym gronie. Proszę wejdźcie i częstujcie się jedzeniem i piciem - wstała i wskazała dłonią dwa wolne siedzenia. Następnie spoczęła z powrotem na fotelu de Trafforda.
Jedna z kobiet, Marjorie, przysiadła w miejscu, w którym niegdyś znajdował się Joakim Dahl. Jaki kontrast pomiędzy tymi dwiema osobami… Kolacja, którą spożywali tutaj we trójkę dawno temu wydawała się w tej chwili tak odległa i abstrakcyjna… Nagle do Alice dotarło, że już nigdy nie zostanie powtórzona…
Nuty jej się poplątały. Potrząsnęła głową i zaraz wróciły na prostą linię. Jednak nastrój Alice już nie był tak spokojny i wyluzowany. Skupiła się na graniu i przelewała relaks i wyluzowanie na klawisze, jednak nie było to zsynchronizowane z jej własnymi odczuciami i jeśli ktokolwiek w tym pomieszczeniu miał wyczulone na muzykę ucho, mógłby to zauważyć. Śpiewaczka postanowiła więc, że zagra jeszcze jeden utwór i zrobi krótką przerwę pod pretekstem chwili odpoczynku i potrzeby napicia się wody. Myślenie o Terrym i Joakimie… Nie wychodziło jej na zdrowie.
Obaj zostawili ją ze wszystkim samą. Nie winiła ich, po prostu czuła się dziwnie. Zamierzała jednak sobie poradzić. Pokazać im, że nie potrzebuje, żeby ją niańczyli…
- Alice, dokończ i proszę usiądź z nami. Nie jesteś niewolnicą fortepianu - odezwała się Esmeralda. - Zaraz nam zasłabniesz, jak czegoś nie zjesz. Chyba że chcesz zarezerwować miejsce na główne danie. Tak właściwie to nie jest takie głupie… Ale spróbuj chociaż barszczu - zasugerowała jej.
- Z buraków Windermere’ów - rzekł Russel. - Naprawdę dobre, jem już drugą miskę.
- Czy ty nas właśnie nazwałeś burakami? - zapytał jego młodszy syn Eric.
Obydwie sprzątaczki siedziały sztywno przy stole. Bez wątpienia nie bawiły się dobrze. Chyba wzięły tę kolację za kolejny, niespodziewany obowiązek. Jedna miała puszystą trwałą, która nadawała jej staroświeckiego uroku, natomiast druga spięła włosy kilkoma spinkami w fryzurę tak schludną, że aż sprawiającą wrażenie niekomfortowej.
Tymczasem w drzwiach pojawiła się Martha. Nie było jej już od dłuższego czasu po tym, jak wróciła z chlebem, wędlinami i serami.
- Kaczka w sosie śliwkowym już jest prawie gotowa - rzekła. Następnie przystanęła i oceniła zawartość stołu. Czy mogła już zbierać resztki, aby zrobić miejsce na główne danie?
Alice skończyła grać melodię i poszła do stołu. Akurat dobrze się złożyło, bo Martha przyszła z informacją, że kaczka będzie wkrótce gotowa. Śpiewaczka nałożyła sobie nieco barszczu i spróbowała. Nie jadła go na ostro, bo nie mogła, jednak i tak jej smakował, taki delikatny. Napiła się wody i pozostało jej poczekać na główne danie.
Martha zebrała wszystko, co mogła, po czym opuściła pomieszczenie.
- Miło, że do nas dołączyłyście, Ellen i Marjorie - rzekła Jennifer. Coś w jej głosie wskazywało jednak na to, że nie powiedziała tego z uprzejmości. Chyba zastanawiała się, czy kobiety wybuchną, jeśli zwróci na nie uwagę jadalni. - Czy widziałyście może fizjoterapeutę? Martha zaprosiła go?
Obie kobiety spojrzały po sobie. Widać było, że prowadzą telepatyczną kłótnie co do tego, która będzie musiała odpowiedzieć.
- Nie wiem - wreszcie wydukała Marjorie.
- Proszę, nalejcie im wina - zarządziła Esmeralda.
Ellen pokręciła głową.
- Ja nie pijam alkoholu - rzekła.
- Ja też nie - szybko dodała Marjorie.
- Nie chcecie świętować imienin pani Esmeraldy… - Jennifer zawiesiła głos pytająco.
Biedne sprzątaczki całe zbladły.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:04   #314
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- To ja może pójdę zobaczyć, czy Olivier został również zaproszony… - taktycznie wykręciła się Alice i wstała od stołu. I tak czekali na główne danie. Zamierzała zahaczyć o kuchnię, by zapytać o to Marthę, a następnie, jeśli tego nie uczyniła, skręcić do pokoju fizjoterapeuty. Był na parterze, więc daleko chodzić nie musiała.
- Zapomniałam o nim - rzekła Martha, kiedy Alice poruszyła kwestię mężczyzny. - Jeżeli tak, to muszę czym prędzej po niego pójść - mruknęła. - Na pewno przed podaniem głównego dania.
- A to jest już prawie gotowe - powiedziała Daisy, patrząc na dwa rozgrzane piekarniki. W środku piekły się cztery kaczki. Wyglądało na to, że nikt nie pójdzie spać głodny tej nocy.
Rudowłosa pokręciła głową.
- Spokojnie odsapnij moment do nałożenia posiłku. Mogę pójść i zaprosić Oliviera - zaproponowała Alice. Oczywiście nie zamierzała się kłócić, czy upierać i jeśli Martha uniesie się obowiązkiem, no to po prostu wróci do jadalni, ale chciała jej nieco pomóc, no i wolała unikać przebywania w pomieszczeniu, gdy rozmowa była o piciu alkoholu. Wolała, by nikt nie zorientował się, że jeszcze nic nie wypiła.
- W porządku. To byłoby cudowne z twojej strony - odpowiedziała Martha, która akurat zajmowała się wkładaniem naczyń do zmywarki.
Wnet Alice ruszyła w stronę pokoju Oliviera. Rzeczywiście znajdował się niedaleko. Zapukała, a wnet mężczyzna otworzył jej. Był średniego wzrostu i przeciętnej postury, jednak miał ciekawe rysy twarzy. Takie, że większość ludzi mogła długo zastanawiać się, czy był przystojny, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Mężczyzna miał blond włosy, jednak jego zarost był rudawy. Długi, orli nos, szerokie, wąskie usta i masa piegów… to wszystko do siebie dziwnie pasowało. Miał na uszach duże słuchawki. Ubrany był w piżamę.
- Czy coś się stało? - zapytał.
Śpiewaczka przyglądała mu się przez moment, po czym przemówiła.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale pani Esmeralda ma dziś imieniny i organizujemy małą, kameralną kolację dla wszystkich domowników. Możesz się czuć zaproszony, jeśli oczywiście nie masz innych planów na wieczór - powiedziała uprzejmie. W końcu wiedziała, że mógłby na przykład chcieć zająć się czymś innym.
- W razie czego, wszystko odbywa się w jadalni… Pójdę już - pożegnała go lekkim uśmiechem, po czym odwróciła się by ruszyć z powrotem do jadalni. Miała nadzieję, że wszystko było w porządku.

Wnet Alice z powrotem znalazła się w jadalni. Usiadła na swoim miejscu i wtedy weszła Martha. Harper nie była głodna, jednak apetyczny zapach pieczonego drobiu i słodkiego sosu sprawił, że ślinka zebrała jej się w ustach. Cztery kaczki wyglądały zjawiskowo. Przyrumienione, złociste, chrupiące… Daisy i Peter przygotowali do nich pieczone ziemniaki, które idealnie komponowały się do mięsa. Oprócz tego zaserwowano lekką sałatkę z kapusty pekińskiej, która wydawała się nie tylko zdrowa, ale również apetyczna. Wnet półmiski znalazły się na stole.
- Gośćmy się - Esmeralda wstała i rozłożyła ręce. - Dziękuję, że zebraliście się tutaj wszyscy… - kiedy to powiedziała, to pomieszczenia wszedł jej fizjoterapeuta. Zajął miejsce przy stole, patrząc na apetyczne dania. - Brakuje tylko kucharzy i mojego męża, o ile się nie mylę. Nie będę już męczyła tych pierwszych, natomiast drugi jest poza naszym zasięgiem. Chciałam podziękować wam o pamięć. Nie zwykłam obchodzić imienin, ale jeżeli są powodem, aby spotkać się w tak wyśmienitym gronie, to chyba zmienię swoje zwyczaje - uśmiechnęła się. - Chciałabym, aby to przyjęcie świętowało również mój powrót do zdrowia. Mam nadzieję, że nie zapeszę, wymawiając te słowa, ale z każdym dniem czuję się coraz lepiej. I to dzięki waszej wspólnej pracy. Stanowicie idealnie naoliwiony mechanizm, który utrzymuje Trafford Park w stanie najwyższej sprawności. Bez was na pewno nie stałabym tutaj przed wami. Dziękuję wam - rzekła, podnosząc do góry kieliszek z alkoholem.
Śpiewaczka wysłuchała jej toastu i była skłonna nawet zamoczyć delikatnie usta w alkoholu by go uczcić. Miała nalane już wcześniej.
- Za zdrowie naszej drogiej solenizantki - podniosła własny toast i delikatnie zamoczyła usta w alkoholu, tylko po to by spróbować jego smaku i zapachu. Nie napiła się nawet pełnego łyka, ale tak wyglądało, gdy przechylała kieliszek. Odstawiła go zaraz i zabrała się do pomocy w krojeniu i nakładaniu kawałków kaczki, kroiło się je dość specyficznie, więc raczyła dopomóc osobom, które siedziały najbliżej i nie miały pewności jak się do zadania zabrać. Na koniec Harper wzięła kawałek dla siebie i zabrała się do jedzenia. To był miły wieczór. Ciepły, pachnący posiłek zachęcał do pójścia spać.
Miała jednak trochę pracy do wykonania… Wiedziała też, że gdy położy się w spokoju w swojej sypialni, to nie sen nadejdzie, a przygnębiające myśli, z którymi zmagała się codziennie. Nie mogła pić, by ich zagłuszyć i walczyła z nimi krytycznym przemęczeniem.

Podczas głównego dania wpierw zebrani milczeli, jedząc pyszną potrawę. Esmeralda miała apetyt i wyglądała dość osobliwie. Z jednej strony była wychudzona przez dekady choroby, a z drugiej delektowała się każdym kolejnym kęsem bardzo dużej porcji na jej talerzu. Spożywała ją oczywiście z pełną kulturą i wszystkimi zasadami savoir-vivre’u. Jennifer skubała dla kontrastu dość niechętnie, jak gdyby nie miała apetytu. Wszyscy mężczyźni milczeli, pochłaniając porcje. Dwie sprzątaczki próbowały doścignąć swoją pracodawczynię pod względem etykiety, jednak widać było, że walczyły z sobą. Bardzo łatwo było zapomnieć przy takich smakowitych zapachach o tym, że znajdowały się pośród arystokracji. Bez wątpienia jedzenie w towarzystwie nie należało do rzeczy, do których przywykły. Choć starały się jak mogły. Wnet rozmowy podniosły się. Była już pierwsza w nocy, kiedy niektórzy zaczęli przeciągać się i myśleć już o śnie. Pierwsza opuściła ich Martha. Była zmęczona po całym dniu pracy. Sprzątaczki również wyszły, za pozwoleniem Esmeraldy. Rozluźniły się nieco na koniec. Potem zmyli się ogrodnicy, a po nich Olivier. Została już tylko pani de Trafford, Jennifer, Thomas i Alice.
- Chyba dopiero jutro jadalnia zostanie posprzątana po tym wspaniałym wieczorze - mruknęła Esmeralda. - Dziwi mnie, że wytrzymałam tak długo - pokręciła głową, ale zadowolona z siebie. Jakby ten wieczór był próbą generalną przed spotkaniem z przyjaciółmi i rodziną…
- Ja już też pójdę - powiedziała Jennifer. - Chętnie się położę - rzekła i wstała.
Alice rozejrzała się po stole i po swoim talerzu. Napiła się wody.
- Odprowadzić cię do siebie pani Esmeraldo? - zapytała uprzejmie. Wszyscy się ulotnili, a przecież kobieta była ledwo ozdrowiała, nie byłoby dobrze, gdyby zmęczona po swoim przyjęciu zemdlała na schodach, czy w łazience. Harper zerknęła na Jenny i kiwnęła jej głową w geście pożegnania. Zaraz jej spojrzenie przesunęło się też na Thomasa. Planował zostać tu dłużej, czy również się zwijał? Zastanawiało ją w zasadzie wszystko.
Thomas również wstał. Mina na jego twarzy wskazywała, że chyba obawiał się zostać sam. Jakby miał zesłać na siebie zieloną mgłę i doprowadzić siebie samego do śpiączki w pierwszej chwili, kiedy tylko zamknie za sobą drzwi swojego pokoju.
- Jesteśmy blisko siebie, odprowadzimy się - rzekła Jennifer.
Douglas spojrzał na nią chwilę dłużej.
- Pod względem pokojów? - kobieta sprostowała. - Są obok siebie?
- Ach tak… - Thomas mruknął być może lekko zawiedziony i wnet obydwoje wyszli.
Esmeralda i Alice zostały same.
- Tak, możesz mnie odprowadzić - powiedziała arystokratka, wycierając usta serwetką. - Nie tylko jestem słaba, ale jeszcze mocno wstawiona. Upiłam się dwoma dużymi kieliszkami wina - pokręciła głową. - Nigdy nie byłam tak wrażliwa na alkohol.
- Osłabione ciało zwykle szybciej się upija. Powinnaś… powinna dać sobie pani kilka dni, pani Esmeraldo… Jeszcze trochę i za miesiąc wróci pani do formy - zauważyła. Popatrzyła za Thomasem i Jennifer. Zgasiła świeczki na stole, by czasem nie doszło do żadnego pożaru, po czym podeszła do Esmeraldy i wyciągnęła do niej dłoń, by móc wziąć jej pod ramię. Niczym dżentelmen, którym oczywiście nie była, ale którego grać by potrafiła, gdyby w takim przedstawieniu przyszło jej wystąpić. Poza tym… Oglądała Terrence’a codziennie. Znała każdy jego ruch i odruch, mimowoli je naśladowała, kiedy myślała o kimś eleganckim i dobrze wychowanym.
Wnet zgasiły również światło elektryczne i ruszyły korytarzem w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro. Esmeralda opierała się nieco na śpiewaczce, ale że była taka lekka, to nie była dla śpiewaczki ciężarem.
- Możesz mi przypomnieć, jak poznałaś się z moim mężem? - zapytała. - To musi być historia jedyna w swoim rodzaju… - zawiesiła głos. - Martha wspominała coś, że robiliście razem biznes? Cóż za muzykoterapeutka ma głowę do interesów? Proszę wybacz mi to sformułowanie, nie chciałam cię urazić…
Harper zastanawiała się co ma jej odpowiedzieć. Wnet w ciszy przeszły aż do pokoju pani domu.
- Nie szkodzi pani Esmeraldo… Każdy by się nad tym zastanawiał. Chciałaby pani wiedzieć jak poznałam Terrence’a, to interesująca opowieść. Nawiązuje do tematu organizacji, którą prowadzimy… Jako iż to temat na bardzo długą rozmowę, proponuję że opowiem dziś tylko to, jak poznałam pani męża. Najpierw jednak proszę położyć się do łóżka. Proponuję zrobić z tego… Historyjkę na dobranoc - zaproponowała. Przyjrzała się pani de Trafford, czy nie przeszkadzało jej takie rozwiązanie.
- Idealnie - odpowiedziała Esmeralda. - Boli mnie brzuch, przejadłam się. Tyle pyszności po tak długim poście - pokręciła głową. - Na szczęście nie będę wymiotowała. Nie czuję takiej potrzeby. Jednak w razie czego nie wahaj się mnie pozostawić. Nie chcę cię ubrudzić. Poza tym wolałabym, żebyś nie widziała mnie w takim stanie - dodała. Następnie zaśmiała. - Moje priorytety - mruknęła pod nosem.
Po dwóch minutach znalazły się w sypialni Esmeraldy. Alice pomogła jej dojść za elegancki, chiński parawan. Tam kobieta o własnych siłach przebrała się w koszulę nocną. Harper pomogła jej położyć się.
- Jedno trzeba przyznać. To łoże jest niezwykle wygodne… - mruknęła. - Choć trochę mi się już przejadło.
Śpiewaczka w tym czasie przysunęła sobie ‘swój’ fotel. Usiadła w nim i spojrzała na Esmeraldę.
- Zdecydowanie to bardzo wygodne łoże, choć jak ja bym leżała tyle czasu to każde by mi się znudziło, jednak może nie proponuję natychmiastowego przerzucenia się na skoki spadochronowe - zażartowała nieco.
- Wracając do opowieści… Wcześniej zapytałam panią, czy wierzy pani w zjawiska paranormalne nie bez powodu… Otóż… Nasza organizacja, w pewnym sensie zajmuje się tymi sprawami, ale może nie będę rozwijać szczegółów. O tym porozmawiamy przy następnej okazji… - zawiesiła głos.
- Czy wiedziała pani, pani Esmeraldo, że Terrence potrafił podnosić rzeczy siłą wyłącznie swojej woli? Bez dotykania ich… Taka zdolność nazywa się telekinezą… Poznałam go, kilka lat temu. Miał wtedy, bodajże urodziny. Zostałam zaproszona na przyjęcie przez moich przyjaciół, ponieważ Terrence, wraz ze swoim przyjacielem, Joakimem Dahlem, poszukiwali mnie. Też mam zdolności paranormalne, ale zupełnie innego rodzaju niż Terrence. Było przyjęcie. Potem opowiedział mi o ich organizacji i sprawił że ptaki origami fruwały. Jednak nie zawarliśmy wtedy współpracy, bo inna organizacja zajmująca się tą kwestią wtrąciła się… To skomplikowana sprawa. Świat działa jak góra lodowa. Widzimy tylko to co na wierzchu, a do tego co jest pod powierzchnią wody mają dostęp tylko ci, którym zostanie ujawnione, że w ogóle coś się tam znajduje. Ponownie spotkałam Terrence’a pół roku temu. Uratował mnie od rozstrzelania, a ja uratowałam go od odmy opłucnej… Też został postrzelony… Powiedzmy, że nasza znajomość polegała na relacji wspólnego ratowania się nawzajem… - spróbowała uśmiechnąć się lekko, ale jej spojrzenie stało się nieobecne, kiedy wspominała wydarzenia z Helsinek.

Jednak najbardziej nieobecne było w tym momencie spojrzenie Esmeraldy. Dlatego, bo kobieta zasnęła. Głos Alice ukołysał ją do snu. Ile będzie pamiętać z tego jutro? Harper nie wiedziała. Istniało jednak duże prawdopodobieństwo, że nawet jeśli nie zapomni słów śpiewaczki, to uzna je w najlepszym przypadku za - no właśnie - bajkę na dobranoc. A w najgorszym za żarty z niej. Esmeralda wyglądała bardzo spokojnie we śnie. Oddychała miarowo przez usta, leżąc wygodnie na grubym materacu.
- Dobrej nocy Esmeraldo… - pożegnała ją tymi słowami. Wstała z fotela i odsunęła go cicho. Zgasiła małą lampkę, którą zapaliły, po czym wyszła z sypialni. Westchnęła i ruszyła po ciemku korytarzem w stronę gabinetu Terrence’a. Aby się do niego dostać, musiała minąć jego obraz. Zatrzymała się, jak ostatnio codziennie, przy nim.
Spojrzała na oblicze de Trafforda.
- Naprawdę odszedłeś…? Terrence… - odezwała się do niego cicho.
- Wiesz, że nie tak to miało wyglądać… Wiesz… Dziś pierwszy raz na głos powiedziałam imiona, które wybrałam dla naszych dzieci… Jestem ciekawa, czy by ci się podobały. Niestety, nie mogę się z tobą skonsultować w tej sprawie, będziesz musiał mi to wybaczyć… - wzięła wdech i podeszła o krok do obrazu. Podniosła rękę i pogłaskała go. Przymknęła na moment oczy i przytuliła policzek do płótna. Jakby chciała usłyszeć bicie serca, albo wyczuć ciepło, którego oczywiście tam nie zastanie…
Terry nie odpowiedział jej. Nie naszło ją też żadne przeczucie, czy nadnaturalne objawienie. Może poprzednim razem rzeczywiście jej się przewidziało. Była zmęczona, zestresowana i w ciężkiej żałobie. Odsunęła się na chwilę i spojrzała ponownie na twarz Terry’ego. Gdyby tylko potrafiła sięgnąć do obrazu, chwycić go mocno i pociągnąć… Wyrwać z płótna do świata rzeczywistego. Ożywić go. Wiele oddałaby za taką moc, tyle że nikt takiej nie posiadał. Wskrzeszenie nie było możliwe. Może jedynie Tuoni i Tuonetar potrafiliby to uczynić, jednak i to było dyskusyjne. Po pierwsze, nie znajdowali się na fińskiej ziemi, po drugie… czy to nie byłaby jedynie parodia życia? Obraz Natalie pojawił się w głowie śpiewaczki. Był również trzeci, najważniejszy powód, dlaczego takie coś było niemożliwe. Nie odnaleziono jego ciała. Pewnie gniło gdzieś przewalone pniem drzewa. Albo rozszarpały je dzikie zwierzęta, wlecząc kości po polach… Ten obraz sprawił, że Alice poczuła mdłości.
Harper wzdrygnęła się. Otworzyła oczy i popatrzyła na obraz.
- Nie rozszarpały cię zwierzęta… - powiedziała to do niego tak, jakby mu co najmniej groziła. W jej oczach zebrały się łzy. Zwolniła jednak kroku. Postanowiła jednak, że nim utonie w sprawach Kościoła, zajrzy do Arthura. Skręciła więc i ruszyła do pokoju brata. Kręciła się po korytarzu na piętrze, ale przecież nikt nie mógł jej tego zabronić. Poza tym, musiała ochłonąć.

Weszła do pokoju Arthura. Mężczyzna leżał na łóżku tam, gdzie go zostawili. Thomas stał nad nim. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył Alice. Pokręcił głową.
- Nie strasz mnie tak więcej - mruknął. Już patrzył na brata, ale wtem znów zerknął na Alice. - Co jest z tobą? Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha… - zawiesiła głos. - Martwisz się o Arthura… - Thomas błyskawicznie sam sobie odpowiedział. - No to jest nas dwoje - westchnął.
Śpiewaczka podeszła bliżej.
- Powiedzmy, że widziałam ducha… Ale też martwię się o Arthura - sprecyzowała. Podeszła do łóżka brata i przyjrzała mu się. Chciała ocenić jak wyglądał. Lepiej, czy gorzej niż wcześniej? W końcu chciała się dowiedzieć, czy sen Thomasa naprawdę był niesamowicie leczniczy.
Wtem spostrzegła, że zielonkawy kolor zaczął ulatniać się. Ciężko było to dostrzec w słabym świetle księżyca, które wpadało do sypialni przez pojedyncze, lekko uchylone okno. Thomas obrócił się, żeby je zamknąć, bo robiło się dość zimno.
- Ale rana na jego czole zagoiła się - mruknął Douglas. - Nie chciałem nic mówić, ale mnie również okropnie bolało. Tak właściwie całą kolację. Myślałem, że oszaleję. Nie wyszedłem tylko dlatego, bo Martha co chwilę donosiła wino, a to nieco pomagało mi. Jednak teraz znów mnie gniecie - dotknął czoła. - Pulsujący, nabrzmiewający, tępy… ból - wypluł z siebie to słowo jak obelgę.
Alice podeszła do niego i przytknęła mu dłoń do czoła.
- Ale tak jakbyś się uderzył, czy w jakiś inny sposób? - zapytała zaciekawiona. Zaraz zerknęła ponownie na Arthura. Jej oczy stały się złote, a źrenice zwężyły. Przyglądała się zielonkawej mgiełce
- Jakby mi kurwa samolot z 9/11 uderzył w czoło - Thomas sprecyzował.
- Mgiełka powoli znika… Chyba leczenie dobiega końca… Przynajmniej tak wnioskuję. Zajrzę do niego jeszcze przed snem. - zaproponowała, po czym zabrała dłoń z jego czoła i podeszła do Arthura. Pogłaskała go po głowie ostrożnie. Westchnęła i wyprostowała się już po chwili. Czuła się zmęczona. Wystraszona. Samotna… To ostatnie doskwierało jej boleśnie. Odsunęła się o krok od łóżka Arthura.
- Pójdę już… A ty prześpij się Thomasie, jutro pewnie poczujesz się lepiej - powiedziała opiekuńczo.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:05   #315
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- A ty? Ty jutro poczujesz się lepiej? - zapytał jej brat. - Boję się zostawić go samego, ale teraz o ciebie również się boję. Nie chcę, żebyś zamknęła się za drzwiami swojej sypialni i płakała całą noc… - Thomas zawiesił głos. - Jeżeli chcesz, to możemy spać w jednym pokoju. U mnie jest kanapa, na której się chętnie zdrzemnę, ty możesz dostać łóżko… - zawiesił głos. - Jeżeli moja moc zabije mnie przez sen, to przynajmniej będzie przy mnie ktoś, kto uwieczniłby ten moment zdjęciem - mężczyzna zażartował. - A jeżeli ty dostaniesz atak paniki, to uspokoję cię i zatrzymam, zanim wyskoczysz przez okno.
Śpiewaczka chciała odpowiedzieć, że nie trzeba, że nic jej nie jest i że jest dużą dziewczynką i może spać sama we własnym pokoju. Nie czuła się jednak dziś na siłach. Westchnęła.
- Dobrze, przyjdę do ciebie, ale nie śpij na kanapie. Byłoby mi źle, że ukradłam ci łóżko z takiego powodu. Pewnie posiedzę jeszcze trochę nad sprawami Kościoła, więc nie czekaj na mnie tylko idź spać - poleciła mu. Ruszyła w stronę wyjścia z pokoju Arthura.
- Do jutra Thomasie, no chyba, że cię obudzę jak przyjdę… A jakby w międzyczasie, na przykład, napadła cię Jennifer, to napisz mi sms… Może być kropka… Bo byłoby mi niefortunnym, wpaść na was, widzisz - uśmiechnęła się lekko do brata, nim wyszła i w końcu poszła do gabinetu de Trafforda.
- Co….? - Thomas zatrzymał ją w drzwiach, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Rozmawiałaś z nią na mój temat? - zapytał. - Możesz poprosić ją, żeby nie przychodziła dziś, jeżeli wspominała o czymś takim…? Ja naprawdę nie jestem w nastroju… - dotknął dłonią czoła. - Ale wolałbym jej odmawiać, bo może druga taka okazja… - Thomas nagle zamilkł. - Cholera, nie wierzę, że rozmawiam z tobą na takie tematy… - mruknął nieco żartobliwym, a nieco spanikowanym głosem.
Harper zerknęła na niego
- To może lepiej śpij u Arthura… Nie rozmawiałam z nią na ten temat, ale Jenny to żywiołowa istota - zasugerowała mu.
- Wydawało mi się, że ma ciężką depresję… - Thomas zawiesił głos. - Albo taką stylówę, ciężko powiedzieć, jak nie zna się kogoś bliżej.
- To była depresja, ale trwa już pół roku… Nie jestem lekarzem psychiki, to chyba ty powienieneś znać odpowiedź na pytanie jak długo utrzymuje się depresja po stracie kogoś bliskiego…
Thomas wyglądał tak, jakby chciał coś jej odpowiedzieć, ale w porę powstrzymał słowa. Przełknął je wraz ze śliną. Nie chciał jej zranić i przypominać o tym, że przecież sama też jest ekspertką w tym temacie.
- A co do tematu spania… W zasadzie możemy tu spać we troje. Zawsze będzie nam bliżej by sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku. Takie rozwiązanie ci odpowiada? - zapytała przyglądając mu się uważnie.
- Idealnie - Thomas uśmiechnął się. - Powinniśmy jeszcze przynieść lody, maseczki do twarzy, zestawy kosmetyków i komedie romantyczne. Mielibyśmy we trójkę rodzinny babski wieczór - skrzywił się. - Ale żarty na bok, to na serio najlepsze wyjście. Idę po pościel. Tobie też coś przynieść? Choć pewnie sama chcesz zabrać wszystko, czego będziesz potrzebowała, ze swojego pokoju - dodał.
- Dam sobie radę Thomasie, spokojnie. Tylko nie wiem czy się we troje na tym łóżku zmieścimy… Chociaż w sumie jest duże… No ale nie wiem… Zobaczymy potem… Jestem zmęczona, raczej rzucę tylko okiem na najpilniejsze maile i tematy i przyjdę - obiecała i tym razem już rzeczywiście wyszła z pomieszczenia i ruszyła do siebie. Rodzinny babski wieczór trochę ją rozbawił i pomógł odbiec myślą od nieprzyjemnych obrazów. Teraz jednak znowu szła korytarzem i mijała portrety i jak zwykle, zerknęła na Terrence’a.
Przystanęła. Mogłaby przysiąc, że oczy de Trafforda podążały za nią. Śledziły ją. Czy… to możliwe? A może jedynie sprawka złego oświetlenia? Alice przybliżyła się do obrazu. Teraz patrzył na nią wprost, tak jak zwykle. Czyżby oszalała? A może za ścianą czaiła się jakaś wścibska osoba, która podglądała przechodzących niczym czarny bohater ze Scooby-Doo? Mogła jedynie zastanawiać się.
Weszła do swojego pokoju i odpaliła komputer. Kiedy ten włączał się, mogła rozejrzeć się po otoczeniu i wybrać, co zabrać ze sobą do Arthura.
Serce jej dudniło jak oszalałe. Czy widziała, że naprawdę na nią patrzył? Czy jej się wydawało? Czy widziała, że płakał krwią… Czy tylko jej się wydawało? Przeszedł ją dziwny dreszcz.
- Będziesz mnie nawiedzał Terrence? Wychodzi ci - mruknęła w ciemność swojego pokoju. Podeszła do biurka przy oknie i usiadła przy nim. Otworzyła laptop i odpaliła w nim profil, na którym logowała się, kiedy zarządzała Kościołem. Był specjalnie skonstruowany, tak by jej IP było niewykrywalne.
Odpaliła skrzynkę email i sprawdziła wiadomości, oraz tematy, które miała do przejrzenia na dziś.

Przeczytała trzy raporty. Konsumenci nie mieli obowiązku pisania ich. Zresztą i tak większość nie stosowałaby się do takiego zalecenia. Nigdy wcześniej nie otrzymała aż tylu wiadomości. Pierwszy wspominał o tym, że złoty zegarek został skonsumowany w Limoges we Francji. Potrafił tak mesmeryzować ludzi, że walczyli o niego, i to dosłownie, fizycznie. Drugi raport wydawał się znacznie mniej pozytywny. Para Konsumentów natknęła się na detektywów IBPI w Venice. Mieście w Kalifornii. Doszło do walki i jeden członek sekty zginął. Ten, który przeżył, prosił o wsparcie, bo stracił dosłownie wszystko. Dokumenty, portfel, pieniądze… Napisał maila z ukradzionej komórki. Trzeci raport wspominał o syrenie w gruzińskim Batumi. Została skonsumowana, ale przy tym doszło do walki i pożarła pięciu cywili. Zebrała się policja, ale Konsumentowi udało się uciec. Pytał, czy powinien zostać i poszukiwać drugiej, która również atakowała nabrzeże. Był nieco wymęczony walką, ale uważał, że dałby radę jej sprostać… Choć z drugiej strony, chyba niekoniecznie był zbyt pewny siebie, skoro napisał do niej wiadomość z prośbą o jasne i konkretne polecenie.
Śpiewaczka oparła się łokciami o blat biurka i przytknęła dłonie do twarzy, przecierając oczy. Jednocześnie zastanawiała się nad odpowiedziami, które miała za moment wystosować do Konsumentów. W pierwszej kolejności, Alice rozważyła wszystko, po czym wzięła głęboki wdech i zaczęła pisać… Poleciła Konsumentowi, który zajmował się zegarkiem, skonsumowanie z tym, który obecnie był w Gruzji. Podała mu namiary. Spodziewała się, że mógł być nieco zmęczony, ale jako, że w raporcie nie było żadnych wzmianek o komplikacjach, zakładała, że czuł się dobrze. Wyjaśniła mu sytuację z syreną. Drugi mail posłała do Konsumenta w Gruzji, zalecając mu tymczasowe wstrzymanie i oczekiwanie na kontakt z drugim konsumentem. We dwóch powinni dać radę drugiej syrenie, tymczasem on sam miał na razie obserwować wydarzenia i ewentualnie śledzić istotę, jednak nie rozpoczynać żadnej samodzielnej akcji, bowiem Alice chciała go żywego, a nie zimnego i martwego. Miał jej wysyłać raporty, gdyby sytuacja z syreną jakoś radykalnie się zmieniła… Trzeci mail, do Konsumenta w Kalifornii wysłała z informacją, że za moment poleci komuś skontaktowanie się z nim, oraz o ustalenie jakiegoś punktu spotkania. Napisała czwartego maila, wyszukując kto z Konsumentów znajdował się najbliżej Kalifornii, by móc dotrzeć do zagubionego członka organizacji. Podała w mailu numer skradzionego telefonu i mail kontaktowy. Poinformowała o sytuacji z papierami i podała wiadomość jaki dokument byłby potrzebny. Upewniła się, że wszystko sprawdziła. Odświeżyła kilka razy wiadomości. Następnie sprawdziła, czy nie miała niczego dodatkowego zaplanowane na ten dzień, jeśli nie… Wyłączyła komputer. Sięgnęła do zamykanej szuflady i sprawdziła telefon… Nie oczekiwała znaleźć tam żadnych wiadomości, szczególnie nie od Joakima, ale i tak sprawdzała tę komórkę codziennie przed zaśnięciem, w formie rytuału.

“Strasznie tu zimno. Chyba będę musiał kupić przenośny grzejnik. Mam nadzieję, że wszystko ok. JD.”

A jednak Joakim odezwał się. Alice wyczuła w tym SMSie, że chyba chciał się z nią skontaktować, ale nie do końca potrafił. Pewnie śmierć Terry’ego męczyła go, ale nie na tyle, by miał powrócić do Anglii… Może bał się, że jeżeli to zrobi, to już nigdy nie opuści śpiewaczki. Tylko czy to byłoby takie złe? Niby nie, lecz z drugiej strony… czy to byłoby w porządku względem de Trafforda, łatać sobie dziurę w sercu po nim? Zastąpić go drugim mężczyzną? Co powiedziałby na to? Pewnie chciałby, aby była szczęśliwa… tylko czy to w ogóle było możliwe? Może jego dziecko da jej szczęście. Istniała taka możliwość, choć to zdawało się nie do końca odpowiednie, by obarczać niemowlę takim brzemieniem.
Alice była zdumiona… Nie sądziła, że się odezwie. Spojrzała na czas, o której przyszła wiadomość. Trzy godziny temu. Potem znów popatrzyła na jej treść. Myślenie o szczęściu przytłoczyło ją… Nie chciała jednak dodatkowo martwić Joakima, postanowiła napisać jak jest…


“Tutaj też jest zimno. Dziś spadł pierwszy śnieg… I choć w kominkach rozpalił się ogień, jakoś mi to nie pomaga. Prowadzę rozmowy z Esmeraldą, pani de Trafford zdecydowanie zdrowieje. Planuję coś dużego dla Kościoła. Opowiem ci o tym wkrótce.
Jedz witaminę C i D, poza tym noś czapkę. Alice.”

Długo wahała się, jak podpisać wiadomość. Najpierw pomyślała, że zrobi to inicjałami, tak jak on. Potem jednak uznała, że skoro już się odezwał i skoro już byli zdani na siebie, dobrze by było zrobić choć taki mały kroczek w stronę jakiegokolwiek zawarcia relacji. Skoro on miał przed tym takie opory i zniknął… Odłożyła telefon na biurko i poszła przygotować rzeczy na piżama party z Douglasami.
Od razu przebrała się w koszulkę i spodnie, które razem tworzyły jej piżamę. Potem wzięła poduszkę i koc. Uznała, że i tak ostatnio jest jej w nocy strasznie gorąco. Umyła twarz z delikatnego makijażu, po czym rozczesała długie włosy. Wzięła butelkę wody i podeszła do biurka. Wyłączyła laptop. Zerknęła ponownie na telefon. Była ciekawa czy odpisał, czy może spał, albo był czymś zajęty.

“Witaminę C rozumiem, ale D? Masz brudny umysł.”

Tym razem nawet nie podpisał się.
Harper zmarszczyła brwi, a potem lekko parsknęła śmiechem. Pierwszy raz aż tak, od długiego czasu. Pokręciła głową.

“Nie to dokładnie miałam na myśli… Ale teraz, dzięki tobie już mam… Świetnie. Nie żartuję, nie dostań kataru... “

Wysłała i tym razem przysiadła znów na krześle, trzymając telefon ciekawa, czy znów jej odpowie. Jakoś taka prosta konwersacja z nim, dodawała jej otuchy. Wiadomość długo nie nadchodziła. Alice już miała schować komórkę, kiedy ta znowu zadźwięczała. Teraz pojawiły się tylko słowa. Prosty i jasny przekaz.

“Tęsknię za nim.”

Alice przełknęła ślinę i lekki uśmiech, który miała na ustach, zszedł… Zawisła nad tym co Joakim napisał. Myślała, co powinna mu odpowiedzieć.

“Nie jesteś sam. Ja myślę, że niedługo opuszczę ten dom, bo już obrazy na mnie zaczynają patrzeć. Zapytałeś mnie, czy wszystko u mnie ok… A u ciebie?”

Teraz wiadomość przyszła do niej od razu.

“Staram się dla ciebie.”

Harper drgnęła i poczuła się dziwnie. Te cztery słowa wydały jej się w jakiś sposób bardzo intymne.

“By było ok? Byś wytrzymał? Cokolwiek miałeś na myśli, dziękuję… Ja też się staram. Nie zapomniałam o naszych rozmowach.”

Chciała napisać ‘O tobie’, ale uznała, że może wyjdzie zbyt ckliwie i zbyt nachalnie. Bała się, że go spłoszy, co wydało jej się strasznie… paradoksalnym, bowiem spłoszenie Joakima Dahla było przecież czymś, co dla każdej osoby, która go znała, brzmiałoby jak żart.
Alice trzymała telefon, patrząc na wyświetlacz. Z jakiegoś powodu czuła, że Joakim siedział w tej samej pozycji i tak samo spoglądał na ekran. Jak zawiesił się, starając zebrać do kupy i odpisać cokolwiek, co sprawi, że Harper poczuje się lepiej. Medytował chwilę i odłożył urządzenie. Wrócił do swoich spraw, o których Alice tak właściwie nic nie wiedziała. Znów starał się dla niej. W jaki sposób? Mogła mu tylko zaufać. Nie odpisał.

Rudowłosa otworzyła oczy, która na moment zamknęła, wyobrażając sobie to. On już nie napisał, ale ona jeszcze wysłała ostatnią wiadomość. Proste, krótkie słowo.

“Dobranoc”

Potem i ona odłożyła telefon na jego miejsce, do szuflady. Zamknęła ją, po czym wzięła zebrane wcześniej rzeczy. Zgasiła lampkę i ruszyła do pokoju Arthura, pogrążona w myślach. Czuła się dziwnie, niby nadal smutna, ale teraz jakby spokojniejsza i zadumana. Po cichu przeszła przez korytarz, zerkając na obraz Terry’ego. Weszła cichutko do pokoju Arthura i rozejrzała się.

Ujrzała przedziwną scenę. W pokoju paliła się tylko stojąca lampka, znajdująca się obok łóżka. Siedział na nim Arthur. Spoglądał na dywan nieco nieobecnym wzrokiem. Położył dłonie na kolanach. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie obudził się po całej nocy picia. Nic nie mówił i nawet nie ruszał się. Tuż obok niego stał Thomas.
- Wszystko w porządku? Arthur, powiedz coś… - mruknął wyczekująco.
O dziwo, w pomieszczeniu znajdowała się również… Daisy. Starsza kobieta miała papiloty nawinięte na kanarkowe włosy. Miała na sobie długi szlafrok tego samego koloru. Trzymała w dłoni parujący kubek.
- Masz, skarbie, gorące mleko. Z łyżką masła i miodu. Pomoże ci - powiedziała nieco zrzędliwym głosem.
Rudowłosa z zamyślenia powróciła do rzeczywistości. Zamrugała kilka razy.
- O, coś się działo? - zapytała spokojnym tonem, podchodząc do fotela i kładąc na nim swój koc i poduszkę wraz z butelka wody. Popatrzyła najpierw na Daisy, potem na Thomasa, a na koniec podeszła trochę bliżej, by ocenić jak miał się Arthur.
Jej początkowa diagnoza wcale nie uległa zmianie. Mężczyzna miał nadnaturalnego kaca, tyle że na czole nie znajdowała się nawet rysa.
- Tak, Arthur nagle zerwał się - rzekł Thomas. - Uspokoiłem go, bo nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem kazałem mu nie ruszać się i poszedłem do kuchni po coś ciepłego. Pomyślałem, że mu pomoże.
- No i wpadł na mnie, wystraszyłam się, że to gwałciciel - starsza kobieta zerknęła na Alice, aby ta zjednoczyła się z nią w bólu. Pewnie uważała się za bardzo pociągającą damę, mimo że prawdopodobnie przekroczyła już siedemdziesiątkę. - Nie wpuściłam go do mojej kuchni, sama zrobiłam to mleko. Popijaj dziecko.
Arthur, mimo że był dorosłym mężczyzną, zastosował się do polecenia starszej kobiety.
- Ja… ja myślałem, że umarłem - wreszcie wykrztusił z siebie.
Alice podeszła do jego łóżka i przysiadła obok. Pogłaskała go opiekuńczo po ramieniu.
- Jednak, jak się okazało, nie umarłeś… Wszystko jest w porządku. Wypij mleko i rozluźnij się… Dziękujemy ci Daisy za pomoc - uśmiechnęła się do kobiety. Chciała uniknąć tematu potencjalnych gwałcicieli i aby kobieta już sobie poszła, bo chciała zamienić słowo z Arthurem, co dokładnie miał na myśli pod tymi słowami.
- Chcesz więcej? To ci przyniosę. Ale żebyście nie wędrowali po mojej kuchni po zmroku - zastrzegła Daisy.
- Nie, wystarczy - odpowiedział Arthur.
- No dobrze - odpowiedziała starsza pani. - Niech Bóg ma was w swojej opiece, dzieci - mruknęła i wyszła.
Rodzeństwo zostało same.
- Długo cię nie było - Thomas zawiesił głos, patrząc na Alice. - Wszystko w porządku? Z Kościołem?
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:08   #316
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Tak, wszystko w porządku… Po prostu musiałam pomyśleć - powiedziała do Thomasa, gdy Daisy już wyszła, po czym zerknęła znów na Arthura.
- Co miałeś na myśli Arthurze? - zapytała spokojnym tonem, chcąc go w ten sposób również nieco ukoić od nerwów.
- Głupio opowiadać… - mężczyzna jęknął, pocierając czoło. - Bo widzisz… to musiało mi się jedynie przyśnić. Ale to był bardzo wyrazisty sen. Raczej koszmar - westchnął.
Thomas usiadł obok niego.
- Potknąłeś się o dywan i uderzyłeś czołem w wannę? Bardzo boleśnie?
Brat spojrzał na niego uważnie. Nic nie powiedział. Tylko obserwował go.
- Ciekawi cię, skąd to wiem…?
- Tak… - Arthur zawiesił głos.
- Zgadłem - odpowiedział Thomas, nieco zadowolony.
Lekarz przeniósł wzrok na Alice. Chyba to on domagał się odpowiedzi.
- Thomas cię uratował… Otóż ten wypadek w łazience naprawdę miał miejsce. Thomas użył na tobie swojej zdolności, wprowadził cię w paranormalny sen i w tym śnie, twoje ciało leczyło się. Ja tymczasem znalazłam cię w Iterze i sprowadziłam do mojego ogrodu, żeby nic nie zainteresowało się twoim duchem, gdy byłeś w tym leczniczym śnie - wytłumaczyła Arthurowi, patrząc przepraszająco na Thomasa. Mógł się chełpić tym, że uratował życie bratu, ale może lepiej niech nie pozostawia go w niewiedzy…
Arthur spojrzał niepewnie na brata.
- Wcześniej w naszej rodzinie to ja leczyłem ludzi, ale teraz zostałem już tylko alkoholikiem… - uśmiechnął się krzywo. - Ale nie zamierzam narzekać - dodał. - Dziękuję - powiedział wreszcie. Następnie odwrócił spojrzenie. Bez wątpienia było mu strasznie głupio, że w ogóle do tego doszło. Potencjalnie mógł odebrać sobie życie, idąc po prostej drodze. Jego policzki lekko zaróżowiły się.
- Wiesz, to normalne - Thomas rzucił. - Ja też przez to przeszedłem. Nie wiem, czy pamiętasz, ale wtedy dosłownie prowadziliście mnie wszędzie obydwoje. Ty byłeś po moim jednym boku, a Alice po drugim. Tak właściwie możesz mnie winić za to, że nie pilnowałem cię lepiej… - westchnął. - Ja na pewno winiłem siebie. Powinniśmy dbać o siebie nawzajem. Czy nie o to w tym właśnie chodzi?
- Tak. O to… W końcu mamy tu siebie, żebyśmy mogli na sobie polegać i się wspierać. Dlatego dzisiaj robimy piżama party… - oznajmiła rudowłosa, próbując rozluźnić Arthura. choć na swój sposób spodziewała się, że ten się nieco zestresuje.
- Martwiliśmy się, czy wszystko będzie z tobą w porządku, a ja też nie czułam się dziś najlepiej, no i wpadliśmy na taki pomysł, że będziemy spać u ciebie… No chyba, że wolisz zostać sam… Ale jednak może lepiej, żebyś miał towarzystwo, przynajmniej dopóki nie wrócisz do siebie, hm? - dodała chcąc go uspokoić.
- Tak… to znaczy nie chcę robić kolejnego problemu - rzekł. - Ale z chęcią przydałoby mi się towarzystwo. Śniło mi się, że byłem w takim okropnie smutnym miejscu… Było jakby nawiedzone. Znajdowało się tam mnóstwo posągów, niby ładnych, ale mnie przerażały. A na środku rosło… choć to chyba słowo na wyrost, takie ogromne drzewo i myślę, że było puste w środku. Myślałem, że umarłem i trafiłem do czyśćca i wokół mnie były pokutujące, cierpiące dusze - pokręcił głową. - Na szczęście to tylko ty mi namieszałeś w głowie… - uśmiechnął się lekko do brata. - Wiedziałeś, że potrafisz coś takiego? To cudowna moc. Dosłownie cudowna. Piękna. I czysta - powiedział z zazdrością.
Popijał mleko wpierw łyżką, a potem odłożył ją i sączył z krawędzi.
- Ten ogród… To moja sprawka… Przepraszam, że cię wystraszył. Kiedyś był… Bardziej magiczny i piękny, ale od czasu Mauritiusa… Zwiędło parę rzeczy. A co do mocy Thomasa, też uważam, że jest wspaniała - zerknęła na Thomasa i uniosła kąciki ust do leciutkiego uśmiechu.
- Przydam się? - Thomas zapytał, ciesząc się. - Ale szczerze mówiąc nie spieszę się do ponownego korzystania z niej. Zdaje się, że absorbuje… cały ból. Cierpienie, uraz… przejmuje to na siebie. Rozbite czoło i wstrząs mózgu jeszcze wytrzymam, ale bałbym się z czymś mocniejszym… to mogłoby mnie zabić. Tak to czuję. Albo przynajmniej mocno uszkodzić. Dlatego nie liczcie na to, że załatam was za każdym razem, zwłaszcza, że nie wiem do końca, jak dokładnie zrobiłem to tym razem…
Arthur zerknął najpierw na Alice, a potem na Thomasa.

- Cholera - mruknął, pijąc mleko. - Chyba nam wszystkim należy się po kubku - westchnął.
- Albo może po prostu zacznijmy od dobrej, spokojnej drzemki. No… Co poniektórzy to już się dziś wyspali, ale ja i Thomas na pewno chętnie coś się zdrzemniemy - rzuciła i zerknęła na okno. Była ciekawa, czy znów padało.
Wydawało jej się, że nie, ale ciężko było powiedzieć. Chmury przykryły księżyc i gwiazdy. W rezultacie na zewnątrz zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Jak gdyby poza Trafford Park nie znajdowało się nic, tylko mrok.
- Racja… Ale jak będziemy spać? - Arthur wydawał się niepewny.
- Ty na środku, a my po bokach, żebyś nie wypadł. Prawda, Alice? To łoże małżeńskie, zmieścimy się wszyscy - dodał Thomas.
- Nie będzie to dla ciebie niezręczne? - Arthur zapytał śpiewaczkę.
Harper uniosła brew.
- Nie, a dla ciebie? - zapytała, bo w końcu to było jego łóżko. Byli jej braćmi i choć zapewne powinna czuć się niezręcznie, przeżyła w życiu… Co tam… W ciągu tych kilku miesięcy tyle, że spanie z ludźmi, których ufała, na jednym łóżku, by było im raźniej i bezpieczniej, to była naprawdę miła i uspokajająca wizja.
- Nie, dla mnie nie. Zresztą jestem taki zmęczony, że jak tylko zamknę oczy, to już od razu wpadnę z powrotem w śpiączkę - mruknął mężczyzna, dopijając mleko.
- Nawet tak nie żartuj. Martwiłem się, że coś ci zrobiłem - mruknął Thomas. - To byłaby prawdziwa ironia, czyż nie? - uśmiechnął się kwaśno. - Po tym wszystkim, co przeżyliśmy na Mauritiusie. Swoją drogą, przed chwilą otrzymałem SMSa od Evelyn - rzekł, patrząc na ekran komórki. - Napisała, że wlaśnie dowiedziała się, że jest w ciąży z drugim dzieckiem… Powinienem oddzwonić? Tam jest teraz… - zawiesił głos, patrząc na zegarek. - Dziewiętnasta.
- To chyba nie jest jeszcze zbyt późno. Myślę, że możesz zadzwonić. Pogratulujemy jej… - zaproponowała Harper. Wyglądało na to, że urodzaj dopisał kobietom związanym z rodziną Douglasów. Alice pokręciła głową, na swój sposób rozbawiona tym faktem. Wstała i zgarnęła z fotela swój koc i poduszkę, po czym usiadła znowu obok Arthura, jednocześnie zajmując prawy brzeg łóżka. Rzuciła tam poduszkę i schowała nogi pod kocem.
Mężczyźni również usiedli na łóżku. Arthur wczołgał się na środek i od razu przykrył pościelą, natomiast Thomas zaczął rozkładać swoją własną pościel i dopiero wtedy położył się na niej wygodnie. Spoglądał na telefon, dotykając jego ekranu dotykowego.
- Dzwonię.
Wnet rozległ się rytmiczny dźwięk oznaczający próbę nawiązania połączenia. Mijały kolejne sekundy i wnet rozległ się głos Evelyn. Alice w pierwszej chwili go nie rozpoznała, był dość zmieniony przez mikrofon i głośniki.
- Tak? Thomas? - zapytała niepewnie.
- Właśnie przeczytałem SMSa, gratulacje - Thomas próbował wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu, ale był zbyt zmęczony. Było już nieco po trzeciej w nocy. - To świetna wiadomość!
Alice zerknęła na Thomasa za plecami Arthura, gdy jeszcze siedział
- To może od razu złóż jej gratulacje od nas wszystkich - zasugerowała. Nie tak, że nie chciała zamienić z Evelyn słowa, ale było późno i widziała, że obaj bracia potrzebowali odpoczynku, podobnie jak i ona sama.
- Jestem tutaj z Alice i Arthurem, bo… bo Arthur złapał grypę żołądkową i trzeba się nim opiekować. Nie, to nie salmonella. Tak, jest tu bardzo dobre jedzenie… Nie, są świeże dostawy, mimo że nie ma drogi prowadzącej do posiadłości… Też nie wiem, jak to możliwe, ale podoba mi się. Czuję się tutaj bezpieczny, jak otoczony fosą. No tak, w domu przecież też czuję się bezpieczny… Nie, to nie dlatego nie chcę wrócić do Portland, bo czegoś się boję… - Thomas zerknął na Alice i Arthura. Wydawał się jeszcze bardziej zmęczony. - To nie jest tak, że jakaś mafia mnie ściga, bo pracowałem w FBI… Chcesz rozmawiać z Alice? - zawiesił głos.
Harper otworzyła szerzej oczy i pomachała rękami, jakby miała nadzieję, że Thomas jednak nie poda jej tego telefonu. Zawsze mogło być też tak, że Evelyn stwierdzi, że dziewiętnasta godzina, to już bardzo późno, zwłaszcza przy małym dziecku i sama zrezygnuje z dalszej rozmowy. Czekała więc na odpowiedź kobiety.
- Ale Alice śpi… - Thomas mruknął niechętnie. Chyba jednak miał nadzieję, że śpiewaczka wyswobodzi go z tej rozmowy. - Cholera, wyłączyłem głośnomówiący - mruknął. - Ale pewnie i tak będziemy już spać, tu jest trzecia w nocy… No dobra.. - mruknął i spojrzał na ekran. Włączył przycisk.
- Halo? Arthur, śpisz? - zapytała Evelyn szeptem, ale to i tak był głośny dźwięk. Komórka Thomasa miała całkiem dobre głośniki. - Czy grozi wam jakieś bezpieczeństwo? Powiedz mi, ty nigdy nie potrafiłeś kłamać.
Arthur zmarszczył brwi.
- Ale czemu miałbym kiedyś kłamać… - zawiesił głos. - Nigdy nie kłamałem…
- A więc nie śpisz.
Rudowłosa przygryzła wargi i pewnie chciała westchnąć, ale nie mogła, skoro byli na głośnomówiącym. Obróciła się tak, by móc dobrze słyszeć co Evelyn będzie mówić i co będą odpowiadać obaj bracia. Planowała w razie czego dołączyć się do rozmowy, ale na razie uznała, że pozostanie ‘tą śpiącą’.
- Gratuluje ci dziecka. To wspaniałe - Arthur nie miał ani siły, ani weny na większą kreatywność. - Czy rodzice już wiedzą?
- Pewnie, Finn właśnie rozmawia z nimi przez telefon. To trochę nierozsądne… - zawiesił głos. - W sensie, że od razu wszystkich informujemy. Bo dopiero rano test wyszedł pozytywny. I wasz brat chciał od razu pochwalić się, ale ja się obawiałam… A co, jeśli zapeszę i potem wszyscy będą czuli się zobligowani do współczuwania? Ja… z jednej strony cieszę się, ale z drugiej obawiam się. To jakby cała, ogromna podróż, na szczęście Finn mi w niej towarzyszy.
Alice słuchając jej lekko się uśmiechnęła, ale przy ostatnim zdaniu jej uśmiech spełzł. Śpiewaczka skrzywiła się w bólu i odwróciła głowę w drugą stronę, żeby jej bracia nie musieli oglądać jej miny. Po cichu podniosła się z łóżka i poszła do łazienki. Przemyła twarz, patrząc w lustro i dopiero po chwili wróciła.
Rozmowa już skończyła się. Thomas odłożył komórkę na stolik.
- Biedna kobieta, mama wydzwania do niej codziennie - rzekł Arthur. - Nie dziwię się, że taka jest zestresowana.
- Wszystko w porządku, Alice? - zapytał Thomas. - Czy mogłabyś zgasić po drodze światło? Byłoby cudownie - dodał.
Śpiewaczka nic nie odpowiedziała, tylko zgasiła światło. Podeszła do łóżka i położyła się po swojej stronie.
- Chodźmy spać… - powiedziała i westchnęła. Zamknęła oczy, układając się na boku.
- Dobrej nocy - powiedziała cicho i spróbowała zasnąć.
- Dobranoc - powiedział Arthur.
- Dobranoc - mruknął Thomas.
Zasnęli.

Minęły kolejne dwa dni od przyjęcia, w czasie których śpiewaczka zbierała się by wybrać odpowiednio temat do rozmowy z Esmeraldą. Było wczesne popołudnie. Alice ponownie siedziała z Esmeraldą w jadalni, grając jej na fortepianie. Na stoliku obok ustawiono ciastka kilku rodzajów, a także herbatę, kawę i mleko. W cukiernicy znajdował się cukier w kostkach. Śpiewaczka grała kolejny utwór.
- Ma pani ochotę wrócić do naszej rozmowy o organizacji, Esmeraldo? - zapytała badając, czy kobieta pamiętała jednocześnie opowieść na dobranoc po imieninach.
Pani de Trafford machnęła ręką.
- Pamiętam, że o niej rozmawiałyśmy - mruknęła. - To były jakieś niestworzone historie, ale ukołysały mnie do snu. Może nie tyle “ale”, co bardziej “właśnie dlatego”. Podobno mój Terrence był telekinetą? - uśmiechnęła się lekko. - Jeżeli pokaże mi pani tajemny pokój z Batmobilem i strojami superbohatera, to może w to uwierzę. Niech pani nie zrozumie mnie źle, jestem przekonana, że wierzy pani w to wszystko. Tyle że czasami nasza wyobraźnia może nas ponieść. Ja czasami zatracałam się w snach w ciągu tych ostatnich dwudziestu lat. To była jedyna platforma, na której mogłam tańczyć, śmiać się i kochać. Wiem, pani Alice, że jest pani wspaniałą artystką i proszę nie wstydzić się swojej kreatywności. Myślenie abstrakcyjne jest jedyną rzeczą, jaka odróżnia nas od zwierząt. Jednak warto jest dbać o to, aby nie zatracić się w nim.
Rudowłosa westchnęła i zwolniła nieco grę na fortepianie.
- Cieszę się, że jest pani racjonalistką, pani Esmeraldo. Nie chciałaby jednak pani dowiedzieć się któregoś dnia, że świat tak naprawdę jest jeszcze bardziej barwny, niesamowity i jednocześnie niebezpieczny, niż ten, który znała pani dotąd? Albo, że to wszystko, co robiła pani w snach, jest tak naprawdę możliwe również w rzeczywistości? - zapytała z zaciekawieniem. Chciała zarzucić haczyk. Czego Esmeralda pragnęła teraz od życia? Zerknęła na nią uważnie.
- Pyta mnie pani, czy chciałabym dowiedzieć się, że świat jest bardziej niebezpieczny, niż mi się wydawało? - kobieta uśmiechnęła się lekko. - Myślę, że już teraz jest mnóstwo rzeczy, którymi możemy się zamartwiać. Mnie dotknęła choroba, ale jest cała gama terrorystów, zabójców, złodziei i łamaczy serc na tej planecie. Wolałabym nie musieć zastanawiać się, czy mury Trafford Park wytrzymają nalot czarownic z Salem, wilkołaków, wampirów i innych strzyg. Sama pewnie nie pogardziłabym wyjątkową, cudowną mocą, ale niestety dobry Bóg obdarzył mnie jedynie stwardnieniem rozsianym.
Alice skończyła utwór…
- A gdyby mogła pani otrzymać moc, chciałaby ją pani, pani Esmeraldo? - zapytała z zaciekawieniem.
- Przepraszam, za abstrakcyjny temat, ale jest dobrym wstępem. No i jestem bardzo ciekawa pani zdania - wyjaśniła i uśmiechnęła się do niej lekko.
- Nie mam żadnych celów w życiu - powiedziała Esmeralda. - Jestem już za stara, aby myśleć o potomstwie. Nie mówiąc o rozpoczynaniu kariery. Moje życie uczuciowe również nie istnieje, podobno mam męża, ale nikt go nie widział. Dlaczego miałabym chcieć posiadać jakąś szczególną moc? Co mi po telekinezie? Żebym nie musiała wstawać po książkę, tylko posyłać ją sobie do łóżka prosto z biblioteczki? Tak właściwie ja już teraz czuję się, jakbym była istotą paranormalną. Tylko dlatego, bo… “normalną”. Właśnie do normalności wracam. To wspaniały dar, będąc w stanie zrobić te wszystkie rzeczy, które dla innych są oczywiste. Kiedy wstaję i idę przez pokój, nie padając na podłogę, czuję się niczym Superman w trakcie lotu. Co za dużo, to niezdrowo, dobrze mi z tym, co mam. Bo to dużo. Ty również doceń swoją zwyczajność, Alice. W fantazjowaniu nie ma nic złego… o ile z powodu wyobraźni nie przestaniesz doceniać tego, co już teraz masz.
Alice kiwnęła głową. Rozumiała pogląd Esmeraldy. Musiała więc odpowiednio dobierać słowa.
- Ufa mi pani, Esmeraldo? - zapytała spokojnym tonem. Obróciła się do niej przodem, by nic nie dzieliło ich. Wzięła filiżankę herbaty i napiła się.
Pani de Trafford zastanawiała się przez chwilę.
- To zależy, co przez to rozumieć. Czy wierzę, że jesteś dobrą osobą i nie chcesz dla mnie źle? Tak. Czy znam cię tak dobrze, aby bezkrytycznie podchodzić do wszystkiego, co mi powiesz…? - pokręciła głową. - Jestem na to zbyt stara. Jak będziesz w moim wieku, to również nie będziesz potrafiła rozróżnić ufności od naiwności. Jednak nie ma nic złego w krytycznym myśleniu. Kiedy byłam dzieckiem, moja edukacja była na tym oparta. Aby prowokować mnie do rozmyślań i posiadania własnego zdania, motywów i celów. To kompletnie inne rozłożenie akcentów w porównaniu do szkół dla owiec, gdzie głównym celem jest stworzenie kolejnej niewyróżniającej się mróweczki w tym ogromnym mrowisku.
Rudowłosa kiwnęła głową.
- Organizacja, stworzona przez Terrence’a de Trafforda, a początkowo przez Joakima Dahla, zajmuje się podróżowaniem po świecie i zbieraniem przedmiotów istot i osób, które mają paranormalne zdolności. Powstała po to, by uratować świat, któremu zagraża niebezpieczeństwo z zewnątrz. Brzmi to kompletnie niesamowicie i jak wymysł kreatywnej wyobraźni, ale jeżeli pokażę pani, swoje nadnaturalne zdolności… Czy pomoże mi pani kontynuować dzieło swego męża? - zapytała spokojnym tonem. Postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Ufała, że to może przemówi do Esmeraldy. Była w pełni poważna i zdeterminowana i to było widać w jej oczach.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:09   #317
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Czyli prowadziliście kółko archeologiczne? - Esmeralda chciała się upewnić. - Zbieraliście przeklęte egipskie sarkofagi i inne tego typu rzeczy - zaczęła chyba rozumieć. - Jestem w stanie zrozumieć fundację kolekcjonerską. Mój tata miał swoją własną, to były wspaniałe zbiory. Co prawda nigdy nie wierzyliśmy, żeby same w sobie posiadały rzeczywiste moce, ale to chyba jedynie kwestia światopoglądu. O ile nie zrujnuje to nas, to oczywiście może pani kontynuować zbieranie tych talizmanów, chętnie zobaczę tę kolekcję - dodała z lekkim uśmiechem. Chyba wreszcie zrozumiała, o co chodziło Alice. - A co pani miała na myśli poprzez pani nadnaturalne zdolności? Czyżby posiadała pani talent do wróżenia z kart? Z chęcią posłucham, co los ma dla mnie w zanadrzu - uśmiechnęła się uprzejmie.
Harper milczała przez chwilę. Rozważała. Czy wyprowadzać ją z błędu, czy też nie? Z jednej strony to byłoby dużo lepsze rozwiązanie, by po prostu pozostawić to niedomówionym. Z drugiej strony, Alice nie chciała kłamać.
- Może zróbmy tak… Do następnej rozmowy, zaproszę Jennifer. Ona również jest członkinia naszej organizacji. Razem to pani wyjaśnimy i zademonstrujemy, dobrze pani Esmeraldo? - zaproponowała.
- No chyba, że mam ją zawołać teraz, bo jest pani w nastroju na niesamowitości - zaproponowała jeszcze.
- Nie mam nic lepszego do roboty, a zainteresowała mnie pani - Esmeralda uśmiechnęła się. - Czyli Jennifer również jest w tej waszej sekcie… proszę wybaczyć mi określenie - mruknęła. - Tak właściwie to znacznie bardziej częste wśród arystokracji, niż mogłoby się wydawać. Ludzie uwielbiają należeć do czegoś. Są stowarzyszenia łowieckie, myśliwskiego, sportowe, żeglarskie… dlaczego nie entuzjastów mistycyzmu? Tylko z góry mówię, że nie jestem zwolenniczką satanizmu - dodała. - Nie jestem strachliwa i religijna, jednak fanatycy mroku… - pokręciła głową. - Za bardzo kocham życie. Oraz koty.
- Proszę mi zaufać, ja również bardzo kocham i cenię życie i koty i to czym się zajmujemy nie ma za wiele wspólnego z satanizmem, o ile jakiś znaleziony przez nas przedmiot w jakiś sposób nie nawiązuje do tego kultu - wyjaśniła spokojnie rudowłosa. Odstawiła filiżankę.
- W takim razie pójdę znaleźć Jennifer i wracam za momencik - przeprosiła Esmeraldę i ruszyła poszukać Jenny, zaczynając od jej pokoju.
Ten znajdował się korytarz dalej. Blondynka leżała na łóżku ze słuchawkami na uszach i spoglądała w okno. Padał deszcz. Wydawała się jednocześnie spięta i zrelaksowana. Obok niej stała miska z popcornem i butelka pepsi. Alice spojrzała na krzesło obok posłania. Jennifer postawiła na nim laptopa. Musiała oglądać film, ale zatrzymała go na kadrze niewiele mówiącym śpiewaczce. Nie zauważyła pojawienia się śpiewaczki. Podniosła discmana z pościeli i zmieniła utwór.
Rudowłosa podeszła nieco bliżej
- Jennifer… - zagadnęła, wychylając się nieco w kadr zasięgu jej widzenia z łóżka. Podeszła nieco bliżej i poczekała, aż blondynka jakoś zareaguje. Miała nadzieję, że Jennifer będzie chciała z nią porozmawiać, a co więcej, współpracować w sprawie Esmeraldy.
- Alice… - powiedziała blondynka, ściągając słuchawki. Uśmiechnęła się blado do rudowłosej. Odkąd dowiedziała się, że Harper sypiała z Terrym, patrzyła na nią trochę inaczej. Już nie jak na przyjaciółkę, lub siostrę… tylko bardziej na… no cóż, partnerkę jej ojca. Odpowiednik macochy. Nie były to wrogie, lub nieprzyjemne spojrzenia, ale jakby nieco odległe. Pomiędzy nimi wzniósł się niewidzialny mur.
Harper nie przekraczała go, choć widać było, że jego obecność nie pomagała. Miała jednak szacunek do Jennifer jako przyjaciółki i nie wchodziła jej z butami w emocje. Podeszła do łóżka i usiadła na jego brzegu.
- Potrzebuje odrobiny twojej pomocy. Rozmawiałam właśnie z Esmeraldą na temat Kościoła Konsumentów. Próbowałam jej wytłumaczyć czym się zajmujemy. Uznała, że jesteśmy archeologami i kolekcjonujemy artefakty… Rozważam, czy wyprowadzić ją z błędu, czy też nie. Chciałam jej do tego zaprezentować jakąś moc, tylko że obawiam się, że moja może być dość… No cóż, nie chcę, żeby dostała zawału, gdyby zobaczyła mnie w moim Imago. Twoje zdolności też nie należą do zbyt łagodnych, ale no nie sprawiają, że świecisz, czy lewitujesz… Tylko pytanie, czy chcemy ją z tej niejasności wyprowadzić wprost. Nie chcę jej kłamać, dlatego przyszłam poradzić się ciebie w tej sprawie i jednocześnie zaprosić cię do ewentualnej dalszej rozmowy… - wytłumaczyła jej sytuację.
Jennifer usiadła. Wyglądała na nieco zaspaną. Zamknęła komputerem, położyła discman obok poduszki. Pewnie powróci do niego jeszcze przed snem.
- Miło, że przyszłaś z tym do mnie - mruknęła. - To niby moja matka, ale nie znam jej prawie wcale. Chyba byłam tutaj jakieś dwa lata, zanim zachorowała. Nie wiem, jak zareaguje. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że dopiero od niedawna jest w dobrym stanie. Tyle że wydaje się mieć zadziwiająco silną psychikę - wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się krzywo. - O mnie również pewnie kiedyś tak mówiono - dodała ciszej, po czym machnęła ręką, nie chcąc kontynuować tego tematu. - A dlaczego chcesz ją w to wszystko wprowadzić?
Rudowłosa skrzywiła się.
- Ponieważ, jako pani de Trafford, to od niej zależy, czy nadal będziemy mieć dostęp do zasobów finansowych waszej rodziny. Z powodu zniknięcia Terrence’a, stan kont Kościoła staje się bardzo uzależnionym od nastroju i postawy Esmeraldy. Oczywiście, są też inni sponsorzy, ale to był główny… Gdyby nie to, nie zawracałabym jej głowy tymi sprawami i dała w spokoju zdrowieć - wytłumaczyła szczerze blondynce o co w tym wszystkim grała.
- To nieco bardziej skomplikowana sprawa - mruknęła Jennifer. - Bo zapominasz o mnie. Po śmierci mojego ojca jestem właścicielką jego majątku - rzekła, spuszczając wzrok. - Czyli posiadam jakąś połowę wszystkich zasobów mojej rodziny - dodała. - Esme i Terry mieli podpisaną rozdzielność majątkową. To znaczy, że odziedziczam wszystko, co po sobie pozostawił. Z tytułu de Traffordów. Ta posiadłość na przykład jest moja. Esme natomiast posiada drugą połowę fortuny, tę Hastingsów. Ale po jej śmierci, której jej nie życzę, dostanę i ją - dodała. - Jest tylko jeden haczyk, Terry oficjalnie nie jest martwy… - zawiesiła głos. - A to znaczy, że de facto nikt nie ma prawa, by zarządzać jego majątkiem - dodała. - Nawet Esme. Ja też nie. A już na pewno nie ty.
Rudowłosa kiwnęła głową
- Mam tego świadomość, dlatego wstrzymałam się z zarządzaniem czymkolwiek. Jeśli Esmeralda dałaby się namówić do współpracy z nami, jako jeden ze sponsorów… Wtedy moglibyśmy nawet na jakiś czas zamrozić finanse Terrence’a… No chyba, że chcesz uznać go za zmarłego… Ja bym jednak tego nie chciała. Myślałam o stworzeniu bazy dla Konsumentów. Nawet mam pomysł w jakim miejscu, ale na to będziemy potrzebować sporo pieniędzy. Opłaci się to, ale na obecną chwilę, nie mamy jak tego osiągnąć. Dlatego szukam pomocy u Esmeraldy i dlatego pytam cię teraz o zdanie - wyjaśniła jej wszystko. Przynajmniej ogólnymi słowy.
- Sporo pieniędzy? - zapytała Jennifer. - Jak wiele? - zawiesiła głos, patrząc na nią uważnie.
Rudowłosa wzięła głęboki wdech…
- Coś około pół miliarda funtów… ale to by stworzyło dla Konsumentów warownię i swego rodzaju bazę nie do zwalczenia i namierzenia. Dotąd takiej nie było, ale sądzę, że przydałaby się i gdybym przedstawiła ci plany, zrozumiałabyś, że to nie jest głupi pomysł, bo nie byłoby to miejsce pułapką, a czymś porównywalnym do punktu na Antarktydzie, zajmowanego przez IBPI - wyjaśniła i czekała w ciszy na reakcję Jennifer.
Blondynka uśmiechnęła się pod nosem.
- Pomysł jest wzniosły, ale po pierwsze, nie wiem, czy będziemy w stanie to wszystko odpowiednio zaplanować… biorąc pod uwagę, to drugi punkt, że to naprawdę dużo pieniędzy. Wierz mi, lub nie, ale Esme na pewno nie wyda pół miliarda funtów na artefakty, których nigdy nie zobaczy. Nie jest ani głupia, ani fanatycznie rozrzutna. Jeżeli chcesz liczyć na tak duże pieniądze, to musisz ją oszołomić. Naszymi zdolnościami. Zafascynować ją. Tak podpowiada mi zdrowy rozsądek - wzruszyła ramionami. - A gdzie chciałabyś stworzyć tę bazę?
- Pamiętasz posiadłość w okolicy Nicei, we Francji? Terrence kiedyś mnie do niej zabrał. Jest umiejscowiona w takim miejscu, że nadawałaby się do tego idealnie… Przebudować nieco kilka spraw, choćby po to by nadawało się to miejsce dla większej ilości obecnych naraz osób. Dodatkowo, wprowadzilibyśmy pewne zasady dotyczące tego miejsca… Chciałabym, żeby Konsumenci nie byli rozpierzchniętą organizacją. Byśmy mieli swój dom… Tak jak IBPI ma swoje bazy, tak i my moglibyśmy mieć początkowo tę jedną - wytłumaczyła.
- Nie byłoby to wcale takim złym pomysłem - odpowiedziała Jennifer. - Tylko pamiętaj, że Konsumenci to w większości wolne dusze i jeżeli nazwiesz jakieś miejsce kwaterą główną, to nikt nie będzie chciał tam być - zaśmiała się cicho. - Choć z drugiej strony wystarczy, że będzie duży zapas alkoholu, więc nie słuchaj, co do ciebie mówię - machnęła ręką. - Ta rezydencja należy do de Traffordów. Jak chcesz prowadzić tam prace budowlane, nie mając aktu własności? To należy do Terry’ego i tylko do niego. Nie wiem, jakie obyczaje są w Nicei, ale w Wielkiej Brytanii to by nie przeszło… - Jennifer zawiesiła głos. - Chyba że chciałabyś utrzymywać w tajemnicy przed całym światem i rządem, że znajdują się tam tuziny śmiertelnie niebezpiecznych… bądź co bądź przestępców - zażartowała.
- A chcemy głośno rozpowiedzieć wszędzie ‘Dzień dobry, organizacja odpowiedzialna za największy rozpierdziel w Europie, właśnie ustacjonowała swoją główną bazę tu? Zapraszamy na mleko ciastka i dziesięć litrów wódki”? - zapytała śpiewaczka i uśmiechnęła się rozbawiona taką wizją.
- Moja wątroba jednocześnie zakłuła mnie, jak i poczułam dziwne zainteresowanie - Jenny uśmiechnęła się nieznacznie.
- Nie zamierzam nigdzie rozpowiadać czegokolwiek na temat naszej bazy. Więcej… Zamierzam uczynić ją nienamierzalną w każdy możliwy sposób. Także dla IBPI, a to będzie bardzo zaawansowana sprawa do zorganizowania… ale zamyka się w budżecie pół miliarda - Alice uniosła kącik ust.
- Dlatego potrzebuję wsparcia Esmeraldy. A co do własności rezydencji. To o tym pomyślimy, gdy przekabacimy Esmeraldę na naszą stronę. Jak to się mówi… Jeden duży krok naraz. Chcę, by Kościół przeżył swój następny złoty wiek Jenny. Gdy Terrence wróci, lub nie… Chcę żeby był dumny z tego co zrobimy. To samo tyczy się Joakima. Nie chcę, żebyśmy snuli się po kątach i cieniach. Chcę ruszyć wszystko pełną parą. Jak najszybciej, by od nowego roku KK, miało już możliwości do działania - przekazała blondynce swoją wizję. Chętnie potem przekaże jej wszystkie swoje pomysły.
- Terry zawsze lubił tę posiadłość - mruknęła Jenny. - Kiedyś może opowiem ci kilka ciekawych historii z nią związanych - zawiesiła głos sentymentalnie. - Tak naprawdę zawsze interesowała go Francja, choć lubił nią pogardzać. Takie wychowanie. Tata zawsze miał za wzór do naśladowania swojego dziadka i stosunek do tego kraju przejął od niego. Trochę mi szkoda, że byłam zawsze taką indywidualnością… Chciałabym być trochę taka, jak Terry. Jednak nigdy nie byłam damą - westchnęła. - Ale jeżeli stałabym się taka, jak on… to może teraz miałabym wrażenie, że jest tu ze mną… gdzieś obok… Nieważne, to głupie - skrzywiła się i wstała. - Tak czy tak, myślę, że obydwie powinniśmy dać jej pokaz. Ja pierwsza, na małą skalę, a potem ty wejdziesz w ten swój anielski stan. To robi wrażenie. Jeżeli chcesz pół miliarda, to musisz urządzić prawdziwe przemienienie na Górze Tabor, Alice - mruknęła. - Ale wcześniej wytłumaczymy i opiszemy jej dokładnie wszystko, co zobaczy. Aby nie zemdlała. Choć w sumie jest duża szansa, że i tak skończy się to w ten sposób.
Harper westchnęła.
- Niech zemdleje, byle żeby się znów nie rozchorowała. Nie chcę jej mieć na sumieniu… - wyjaśniła co chodziło jej po głowie.
- No dobrze… Wygląda na to, że musimy dziś dokonać cudu… I to wcale nie jest głupie Jenny, że jesteś sentymentalna. To twój ojciec. Nieważne czy przybrany, czy nie. Zżyłaś się z nim i jest dla ciebie rodziną. To nie jest głupota - powiedziała i wstała.
- No dobrze… To chodźmy. Esmeralda czeka na nas w jadalni… - zrobiła parę kroków, by dać Jennifer przestrzeń na pozbieranie z legowiska, które urządziła sobie w pościeli.
Jennifer przeciągnęła się i otworzyła szafę. Chyba chciała pokazać się w czymś lepszym od znoszonej piżamy. Zniknęła za drewnianymi drzwiami, które przyjęły rolę parawanu.
- To teraz, żebyśmy były kwita, powinnam zaciążyć z twoim ojcem - rzekła jakby nigdy nic. - Kiedy mnie z nim zapoznasz? - zapytała. - Sukienka? Jeżeli chcemy zrobić na niej wrażenie?
Alice aż się wzdrygnęła. Spojrzała w stronę Jennifer i szafy.
- Jenny… Nie wiem, czy mój tata byłby w twoim typie… Zresztą myślę, że ma już pod dostatkiem dzieci z nieprawego łoża… I swoich własnych też… - powiedziała, biorąc to śmiertelnie na poważnie.
- Sukienka, ale może nie nazbyt wyzywająca… - zaproponowała. Zerknęła mimowoli na łóżko, na którym pięć miesięcy temu leżała z Joakimem i Terrencem. Lekko zarumieniła się do tego wspomnienia, po czym pokręciła głową, by je od siebie odsunąć.
Blondynka ściągnęła piżamę na podłogę i zaczęła przeglądać zawartość szafy.
- Mam same dziwkarskie ubrania - powiedziała. - Ale to się nada - mruknęła. - To prezent od taty - dodała i wyciągnęła bardzo ładną, niebieską sukienkę. Była prosta, ale chyba właśnie na tym polegała jej moc. Dla naturalnie ładnej kobiety, jaką była Jennifer, zdawała idealna. Podkreślała jej figurę, jednak nie była przeładowana kiczowatymi wzorami.
- Ale Terry przecież też był kompletnie niepociągający - powiedziała. - Spodobała ci się otoczka dżentelmena i garnitury? - pokręciła głową, wciągając ją na siebie.
- To wyszło spontanicznie Jenny. Zaczęło się jeszcze w Helsinkach… Po prostu… Nie do końca umiem to wyjaśnić, ale chyba działaliśmy na siebie jak magnes… Nie zamierzam wchodzić w szczegóły - wtrąciła rudowłosa.
Jennifer uśmiechnęła się lekko.
- I tak będę o nie pytała, jeśli będę chciała - rzuciła. - Jeżeli dokładnie tego nie zrozumiem, to nigdy nie zaakceptuję... Poczułam się zdradzona, jak mi o tym powiedziałaś. Jak gdybyś chciała mi go ukraść. Nie było mnie tu miesiącami, jak pomyślę, że przez ten czas pieprzyliście się być może nawet tu, gdzie stoję - pokręciła głową. - Przecież jest… był dwa razy starszy od ciebie - zawiesiła głos, wyjmując włosy spod materiału.
Rudowłosa westchnęła…
- Wylądowaliśmy w Puszczy Bogów. Ja, Terrence i Ismo. Tam rozmawialiśmy z sowami, które zawarły z nami umowę, a my skontaktujemy się z Akką. Okazało się, że aby skontaktować się z nią, trzeba odbyć rytuał… A że Akka jest boginią płodności… Nagle zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym, że ktoś będzie musiał uprawiać ze mną seks. I Terrence, że tak powiem był jedynym mężczyzną, który był na miejscu i się do tego nadawał. Był tego w pełni świadomy i ciężko to przeżył… Biorąc pod uwagę, że jak wiesz i wie nawet Esmeralda, wolał mężczyzn. Oboje udaliśmy się w miejsce, gdzie mieliśmy odbyć rytuał… Upiliśmy się boskim winem… I jakoś to wyszło. I wydaję mi się, że wtedy poczuł coś do mnie. Ja też się do niego przywiązałam. Mimo, że miał to być tylko rytuał mający na celu ratowanie sytuacji w Helsinkach… Cała jego otoczka… Jak z najpiękniejszej opowieści dla niewyżytych nastolatek… Drzewo usiane świetlikami… Mogłabym opowiadać o tej scenie godzinami… - pokręciła głową.
- Gdy wróciliśmy, był w stosunku do mnie już zupełnie inny. Nadopiekuńczy. Po wszystkim, gdy znaleźliśmy się tutaj… Znów się upiliśmy, jeszcze wtedy z Joakimem i trochę znowu daliśmy się ponieść, ale nie negowaliśmy faktu, że coś nas do siebie przyciąga. Czy to zwykłe pożądanie, czy uczucia. Na Mauritusie Terrence jednak dał mi bardzo jasno do zrozumienia, że mnie kocha. Powiedział mi to. Tak samo, jak to, że uszczęśliwiłabym go, mając jego dziecko. Też coś do niego czuję Jenny. Nigdy nie chciałam ci go zabrać, ani ukraść dla siebie. Szanuję go i mam do niego sentyment. Kocham go w pewien wyjątkowy tylko dla niego sposób. Nie zamierzałam nigdy ukrywać przed tobą relacji w jakiej z nim jestem. Po prostu dotąd nie było okazji o tym rozmawiać, a teraz… To tak jakby trochę po ptakach, biorąc pod uwagę fakt, że go nie ma… I jest mi tak strasznie, strasznie ciężko… - wyjaśniła wszystko. Skoro Jennifer chciała zrozumieć, wytłumaczyła jej. Miała nadzieję, że teraz już mogły wrócić do Esmeraldy, bo rozpamiętywanie miłych chwil z Terrencem sprawiło, że tylko zbladła i pod jej oczami pojawiły się cienie, jakby się rozchorowała.

Jennifer skinęła głową.
- Dwie osoby, które dawały sobie nawzajem szczęście - mruknęła. - Mam nadzieję, że sama też tego doświadczę kiedyś - uśmiechnęła się gorzko. - Całe życie nie interesowali mnie mężczyźni… kobiety też nie, żebyś mnie źle nie zrozumiała. Po prostu nie myślałam o czymś takim jak związek, lub miłość. Pożądałam niektórych facetów, ale nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego poza seksem - mówiła bardzo otwarcie. Zatrzasnęła szafę i ruszyła w stronę korytarza. - Ale im robię się starsza, tym bardziej chcę na kimś polegać. To taka abstrakcyjna fantazja, bo nie sądzę, żebym znalazła kogokolwiek odpowiedniego. Nie jestem bohaterką… jak to nazwałaś… opowieści dla niewyżytych nastolatek - uśmiechnęła się krzywo. - Teraz, jak mi to wyjaśniłaś… nie jestem na ciebie zła. To moment, w którym wzdychasz z ulgą - zaśmiała się. - Myślałam, że chcesz albo jego pieniędzy, albo podniecał cię w taki zboczony sposób. Ale jeżeli go kochałaś… a on ciebie… to tym bardziej mi ciebie szkoda - westchnęła i podeszła do śpiewaczki, aby ją przytulić.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:12   #318
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
I jak zwykle, taki prosty gest sprawił, że fasada Alice kompletnie runęła i zaczęła płakać.
- Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej… Chciałam, ale zawsze gdzieś jeździłaś, albo nie było mnie i jego… - pociągnęła nosem. Wyprostowała się i przetarła twarz dłońmi.
- Wiedzieliśmy, że masz fatalny humor i że skoro ciągle jesteś gdzieś daleko, to wolisz być sama… Nie chcieliśmy ci dokładać na głowę - wyjaśniła jeszcze, nim całkiem się otrząsnęła i uspokoiła.
- Byłam w Stanach Zjednoczonych - odpowiedziała. - To była… nazwijmy to podróżą na odnalezienie siebie. Poza tym skonsumowałam kilka rzeczy po drodze. Ale z każdym kolejnym miastem czułam się coraz bardziej samotna. Próbowałam nawiązać znajomości, ale czułam tylko tyle, jak wiele dzieli mnie z tymi ludźmi - westchnęła. - Myślę, że mam coś w stylu PTSD - mruknęła. Pocałowała Alice w policzek i zwolniła uścisk. Ruszyły korytarzem. - W Arkansas był jeden taki chłopak. Poznałam go na koncercie. W sumie kilka lat starszy ode mnie, więc raczej mężczyzna. Dorosły. Był słodki, choć trochę nerwowy. Chciał mnie przelecieć, ale chyba jeszcze bardziej chciał mnie poznać. I piliśmy razem w camperze i uznałam, że otworzę się i wyspowiadam ze wszystkiego… ale nie potrafiłam. Milczałam. A jak już coś powiedziałam, to nie brzmiało to naturalnie, bardziej jakbym zdawała sprawozdanie, albo znajdowała się na egzaminie ustnym z mojego własnego życia… Nie uciekłam w nocy, ale następnego dnia śniadanie zjedliśmy już w kiepskiej atmosferze i rozstaliśmy się. Najgorsza była świadomość, że to był kompletnie dobry facet bez żadnych trupów w szafie i cała wina znajdowała się tylko i wyłącznie po mojej stronie. Uświadomiłam sobie, że jeżeli z nim mi się nie udało… to jestem najwyraźniej na tyle zniszczona, że z nikim mi się nie uda. Nie wiem nawet czemu tak bardzo mi to przeszkadza. Ale odkąd zabrakło Terry’ego, tym bardziej chciałabym zapełnić próżnię po nim kimś innym… nawet jeżeli byłoby to niemożliwe - westchnęła.
Stanęły przed drzwiami do jadalni.
- Sądzę, że nie można szukać na siłę. W pewnym momencie pojawi się ktoś dla ciebie. Po prostu nie zamykaj się na to… - powiedziała Alice. Zamilkła i otworzyła drzwi jadalni. Całą drogę na miejsce uważnie słuchała Jennifer, ale wyglądało na to, że teraz będą miały zadanie do wykonania i śpiewaczka miała nadzieję, że im się uda. Weszła jako pierwsza i rozejrzała się, od razu spoglądając w stronę fotela, gdzie zostawiła Esmeraldę
- Przepraszam, że to trwało aż tyle, ale już jestesmy - odezwała się spokojnym tonem.
Jennifer była zamyślona. Chyba wciąż nie była myślami w jadalni, przy Esmeraldzie i planowaniu pokazu dla niej. Alice odniosła wrażenie, że jej związek z Terrym jakby dodatkowo nałożył na nią presję, żeby przeżyć coś podobnego. Jednak jej rada była dobra i nie istniało żadne lepsze rozwiązanie.
- Córko… - Esmeralda przywitała się. - Pani Alice… - skinęła głową śpiewaczce. - Miło was widzieć - dodała. - Już powoli zaczynałam odczuwać chęć spróbowania gry na fortepianie. Pani tak ładnie gra i z taką łatwością, że po pewnym czasie można uwierzyć, że to naprawdę takie proste - zaśmiała się, kręcąc głową.
Alice uśmiechnęła się.
- Fortepian to lata praktyki, ale przy dobrym nauczycielu, na start można nauczyć się kilku prostych melodii pani Esmeraldo… Możemy nad tym popracować jutro. Dziś jednak, jak wspominałam wcześniej, chciałyśmy coś pani pokazać - Harper podeszła do ławeczki przy fortepianie i usiadła na niej. Zerknęła na Jennifer.
- Jenny również ma pewne zdolności i demonstrację zaczniemy od tego. Możesz wyjaśnić pani Esmeraldzie na czym polega twoja umiejętność? - zaproponowała. Skoro Esmeralda uważała, że to kreatywność umysłu Alice, oraz że wierzą w bajki w formie kultu, postanowiła że rzeczywiście najlepiej będzie jej to pokazać.

Jennifer zrobiła dwa kroki w stronę Esmeraldy. Wyciągnęła przed siebie ręce i nagle rozrzuciła je w formie wybuchu.
- Potrafię niszczyć rzeczy - powiedziała. - Łatwiej, niż przeciętny człowiek.
Pani de Trafford spojrzała na nią z uprzejmym zainteresowaniem. Kulturalnie nie przerywała, choć pewnie miała ochotę na jakiś sarkastyczny komentarz.
- Co mam zniszczyć? - zapytała. - Nie przygotowałyśmy nic, prawda? Ostrzegam, że będzie wybuch. Głośny. Mam sukienkę z krótkimi rękawami, więc nie mam żadnego dynamitu schowanego w rękawie, rzecz jasna - mruknęła.
Rudowłosa zerknęła na Esmeraldę.
- Może niech pani Esmeralda wybierze ten przedmiot, żeby nie było, że przygotowałyśmy go wcześniej - zaproponowała sprytnie.
- Czyli mam wybrać coś bezwartościowego? Daisy pewnie byłaby na mnie zła, i to bardzo, ale chyba nie obrazi się na mnie, jak nie będzie tego świadkiem… - mruknęła i złapała przez chusteczkę biszkopt na talerzu. Wyciągnęła go w stronę Jennifer. Ta roześmiała się.
- To chyba za trudne zadanie… nie wiem, czy podołam… - spojrzała na kruche ciastko.
Nawet Alice zaśmiała się cicho, wiedząc do czego normalnie jest zdolna Jennifer
- To podniosę poprzeczkę, nie pozabijaj nas okruszkami, proszę - zażartowała, ale jednocześnie mówiła całkiem serio. Gdyby wybuch spowodował, że jakiś okruszek osiągnąłby nieprawdopodobna prędkość i na przykład wpadł jej w oko, mogłaby pewnie oślepnąć… Przynajmniej tak zgadywała, a wizja na swój sposób nieco ją bawiła.
Jennifer pokręciła głową.
- To nie jest dobry obiekt - mruknęła już nieco poważniej. - Po prostu powiesz, że zgniotłam go ręką. To musi być coś lepszego… w sensie twardego. Jak kamień, lub na przykład… - rozejrzała się po otoczeniu. - Na pewno nie biszkopt. Już trochę się pośmiałyśmy, ale nie jesteśmy dla żartów.
Spojrzała na Alice.
“Tylko dla pół miliarda funtów”, zdawało się mówić jej spojrzenie.
- No dobrze, to przepraszam na moment… - powiedziała cicho, po czym poszła do drzwi wyjściowych na zewnątrz. Wyszła i spojrzała na najbliższą kwiatową rabatkę. Te były otoczone kamieniami wielkości piłki baseballowej. Wyciągnęła jeden i wróciła z nim do środka. Podeszła do stołu i wzięła serwetkę ze stojaka. Wytarła go z wilgoci i odrobiny ziemi. Podeszła z nim do Esmeraldy i Jennifer.
- Proszę bardzo. Zwykły kamień z najbliższej rabatki - wzięła go w trzy palce i obróciła kilka razy ze wszystkich stron by pokazać, że kompletnie nic z nim nie jest, że nie ma nawet zadrapania. Następnie podała go Jennifer.
- Zresztą sama zobacz - powiedziała blondynka i ta z kolei podała go pani de Trafford. Ta wydawała się powoli coraz bardziej zainteresowana pokazem. Chyba uważała Alice i Jennifer za początkujące magiczki w stylu Davida Copperfielda.
- Zwykły kamień - odpowiedziała starsza kobieta po gruntownym zbadaniu. Nawet postukała nim o stół. - Prawdziwy, piękny, z angielskiej ziemi. Twardy niczym…
- Kamień - Jennifer dokończyła. - Mogę go z powrotem? - zapytała.
Esmeralda skinęła głową i wręczyła go blondynce. Ta położyła go na swojej dłoni, nawet nie zacisnęła jej w pięść. Następnie wyciągnęła rękę przed siebie, tak że pani de Trafford mogła wszystko wyraźnie zobaczyć.
- Na wszelki wypadek… uważaj na oczy - poprosiła.
Esmeralda pokręciła głową, uśmiechając się do siebie. Jenny natomiast zerknęła na Alice, czy zaczynać.
Harper zerknęła na Esmeraldę, a potem znów na Jenny.
- No to zaczynaj - powiedziała, dając jej tym samym sygnał, by pokazała Esmeraldzie, że to żadne iluzje, ani pokaz magicznych sztuczek. A tym bardziej nie urojona w ich umysłach zabawa.
Jennifer skinęła głową.
- Patrz uważnie - poleciła.
Alice również patrzyła. Jennifer spojrzała na kamień spoczywający na jej dłoni. Następnie zerknęła na Esmeraldę, jakby chcąc widzieć jej reakcję w pełni. Tak, żeby nic jej nie umknęło. Wtem rozległ się trzask. To nie był wielki wybuch. Blondynka chyba nie chciała, aby powstało wiele drobnych odłamków, które mogłyby ugodzić w osoby zebrane w pomieszczeniu. Podniósł się drobny dym. Kurz zawirował wokół dłoni Jennifer i zaczął opadać. Na jej dłoni znajdowało się pięć znacznie drobniejszych kamyczków. Podeszła z nimi do Esmeraldy i chwyciła jej dłoń.
- Sprawdź teraz - rzekła i podała jej drobne odłamki.
Artystokratka zebrała je w dłoń i spojrzała na nie. Chyba po raz pierwszy nie wiedziała, co powiedzieć. Na jej twarzy nie malowały się żadne emocje. Jak gdyby zastygła w czystej zadumie.
Harper obserwowała mały pokaz, po czym zerknęła na Esmeraldę.
- Jenny potrafi wysadzić dużo twardsze i większe rzeczy. Biszkopt to dla niej nic. Jak sama widziałaś, kamień również… - powiedziała spokojnym tonem, obserwując reakcje arystokratki.
- Chciałam, byś najpierw zobaczyła to, nim pokażę ci moją zdolność… Jest bowiem nieco bardziej widowiskowa i szokująca, a nie chcemy, byś poczuła się źle - powiedziała tłumacząc kobiecie sytuację.
- Hmm… rozumiem - mruknęła Esmeralda. Skryła się za kompletnie nieprzeniknioną maską. Bez wątpienia spodziewała się jakichś cyrkowych sztuczek i przygotowała się na udawanie podziwu. Jednak kiedy została świadkiem czegoś naprawdę niewytłumaczalnego… Atmosfera w pomieszczeniu automatycznie stała się bardziej poważna. - Czy mogłabyś zrobić to jeszcze raz? - zapytała. - Z tym krzesłem? - wskazała po prostu mebel stojący obok niej.
Alice zerknęła na mebel.
- A nie szkoda dobrego krzesła pani Esmeraldo? Zniszczenie go to będzie dosłownie kilka chwil… znalezienie identycznego do kompletu, zajmie wiele czasu - zauważyła Harper. Nie wyglądała jednak, jakby zamierzała powstrzymywać Jennifer. Czy jakby martwiła się, że za drugim razem pokaz się nie uda. Tu naprawdę chodziło wyłącznie o problem ze straconym krzesłem z kompletu.
A jednak ten komentarz sprawił, że Esmeralda tylko bardziej chciała zniszczenia mebla.
- Zrób to - poprosiła. - Wydaje mi się, że kilka powinno być w piwnicy. Na pewno takie same jest u mnie w sypialni, więc najwyżej przeniesiemy je. Stoi przy moim sekretarzyku.
Jennifer chwyciła krzesło za oparcie, po czym przeciągnęła je na drugi koniec jadalni. Uśmiechnęła się nieco. Bez wątpienia to sprawiało jej przyjemność. Który ptak nie lubił latać, a ryba pływać? Blondynka zajmowała się niszczeniem. I wychodziło to jej perfekcyjnie. Czego dowiodła w następnej chwili. Uderzyła w siedzenie. Poleciały drzazgi, miękkie obicie kompletnie sczerniało i zmieniło się w liche strzepki. Huk był znacznie głośniejszy. Wnet na podłodze spoczęły już resztki po pięknym krześle.
- Cholera - mruknęła Esmeralda. - Jak ty to robisz?
- Umiem to… praktycznie od zawsze - odpowiedziała Jenny. - Wpierw z drobnymi rzeczami, potem z coraz większymi. I większymi… I bardziej trwalszymi… Pewnie połowa Trafford Park została wymieniona w trakcie mojego dzieciństwa. Niejedną ścianę rozwaliłam. Terry był ze mnie dumny - uśmiechnęła się ze smutkiem.
Rudowłosa uśmiechnęła się słabo. Słuchała i obserwowała jak krzesło idzie w drzazgi. Zerknęła w stronę drzwi wejściowych do jadalni. Podniosła się i podeszła do nich, po czym otworzyła je i wyjrzała na korytarz, czy nikt się nie zbliżał, zainteresowany dziwnymi dźwiękami. Na szczęście nikt nie zbliżał się w ich stronę.
Następnie zamknęła je na zamek. To samo uczyniła z tymi wyjściowymi na zewnątrz. Wróciła do dwóch pań de Trafford. Dała Esmeraldzie chwilę na ochłonięcie i przemyślenie tego, co zobaczyła.

Esmeralda była już całkiem poważna. Usiadła nieco mniej wygodnie, jakby znalazła się na spotkaniu biznesowym, a nie w rodzinnym gronie. Splotła dłonie w koszyczek i położyła je na udach.
- Możesz już usiąść - rzekła bezbarwnym głosem. - Myślę, że kolejne wybuchy nie będą konieczne - powiedziała. Zamknęła oczy na kilka długich sekund i spojrzała na Alice. - Wierzę, że pani również wspominała o swoich własnych szczególnych umiejętnościach? - zawiesiła głos. Była bardzo odważna. Wiele dorosłych osób pewnie wolałyby nie pytać, tylko zastanawiałyby się, jak najszybciej uciec w bezpieczne miejsce. Esmeralda chciała zobaczyć jak najwięcej. Choć wydawało się, że to wcale nie sprawiało jej przyjemności.
Śpiewaczka kiwnęła głową.
- Owszem. Mogę ją również zaprezentować, ale jak mówiłam, jest nieco bardziej widowiskowa w swojej manifestacji. Jest pani na to gotowa, Esmeraldo? - zapytała, chcąc się upewnić. Podeszła jednocześnie do okien i pozaciągała zasłony. W końcu wolała, by przypadkowo przechodząca na dworze osoba nie dostrzegła jej w postaci Imago przez okno.
- Nie wiem - kobieta odpowiedziała automatycznie. - Tak - szybko sprostowała. - Jestem. Jak najbardziej. Proszę pokazać, co pani potrafi - dodała.
Zrobiła się nieco bardziej blada, niż jeszcze przed chwilą. Mimo to na jej twarzy malowało się zacięcie i dziwna, spokojna pewność siebie. Albo była tak dobrą aktorką, albo potrafiła nadzwyczajnie dobrze znosić sytuacje wyjątkowe. Być może dekady w chorobie nie osłabiły ją, lecz tak naprawdę wzmocniły.
Harper kiwnęła głową i stanęła na środku pomieszczenia.
- Po tym co pokażę, zrozumie pani, czemu Terrence, a także Joakim Dahl szukali mnie i chcieli, bym dołączyła do organizacji… To nie jest nic groźnego, co teraz zrobię. W pełni kontroluję swój stan. Jennifer, obserwuj panią Esmeraldę, nie chcę, by zasłabła. Sądzę, że da radę, ale w razie czego wołaj - poprosiła. Po czym zamknęła oczy. Opuściła dłonie wzdłuż ciała i oddychała coraz spokojniej. Skupiła się na energii wewnątrz siebie. Delikatnie sięgnęła o mocy Dubhe. Dziś nie wymagała od niej wskazywania niczego, ani pochłaniania. Chciała jedynie pokazać swoją formę Imago. Dała się pochłonąć znajomemu ciepłu. Dopiero wtedy otworzyła oczy i spojrzała na Jennifer i Esmeraldę.

Jennifer patrzyła na nią z uśmiechem. To było spojrzenie kogoś, kto spoglądał na prawdziwe dzieło sztuki. Jedyne w swoim rodzaju i to w prywatnych zbiorach. Złote, wijące się fale otuliły głowę Alice niczym elektryczne węgorze. Choć prezentowały się znacznie lepiej. Alice zaczęła lewitować i lekko rozpostarła ręce.
- Słodki Jezu… - szepnęła Esmeralda, otwierając oczy szerzej.
Zamrugała, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wydawała się dużo bardziej zszokowana niż wcześniej. Chyba nie dostrzegała piękna Alice, a przynajmniej nie tak bardzo, jak jej przybrana córka. Moc Jennifer była szokująca, jednak na siłę można było wytłumaczyć sobie, że może w tym kamieniu znajdował się ładunek wybuchowy, a może pod każdym krzesłem umieszczono dynamit… Oczywiście wydawało się to szczególnie, śmiesznie nieprawdopodobne, jednak technicznie rzecz biorąc, taka możliwość istniała. Natomiast transformacja Alice? To kompletnie i bez wątpienia wypaczało wszelkie prawa rządzące rzeczywistością. Tego nie można było w żaden sposób udać, czy przygotować. Chyba że…
- Co jest w tych herbatnikach - Esmeralda warknęła, patrząc na ciastka, które przed chwilą spożywała.
- Zupełnie nic droga pani Esmeraldo. Przyrzekam ci, że na czczo zobaczyłabyś dokładnie to samo - powiedziała spokojnie. Wzięła głęboki wdech i pozwoliła mocy spłynąć po sobie. Jej włosy odzyskały normalny kolor, a ona opadła znów na podłogę.
- To co właśnie widziałaś, to jedynie wizualna część mojej zdolności. Dokładna jej natura, to wyszukiwanie. Wyczuwam przedmioty, istoty i osoby o silnej energii, potrafię je wytropić i wskazać na mapie, najłatwiej pinezkami, lub czymś im podobnym. Ze względu na złożoną naturę tej mocy, mogę jej używać raz na dwa dni. Mam też inne zdolności… Te polegają na podwyższeniu czułości zmysłów… - podeszła nieco bliżej i mrugnęła. Jej oczy stały się złote, a źrenice wąskie.
- Widzę w mroku, potrafię słyszeć szept stojąc w drugim końcu pokoju, albo nawet za drzwiami… Dodatkowo bardzo wyraźnie czuję zapachy, a nawet mogę zmienić siłę odczuwania dotyku na skórze. To pamiątki po pewnej misji, którą wykonywaliśmy w czerwcu… - jej oczy stały się znów normalne.
- To nie ciastka były specjalne, pani Esmeraldo… To świat taki jest, choć wiedzą o tym nieliczni… Nasza organizacja nie zajmuje się archeologią, a prawdziwym zbieraniem artefaktów… I jak mówiłam, robimy to, by móc uratować świat, ponieważ zagraża mu niebezpieczeństwo. Pani mąż był jednym z obecnie trojga głównych zarządców… Z powodu jego zniknięcia, sytuacja mocno się skomplikowała… Czy mimo, że to nie archeologia, nadal zechce nam pani pomóc, Esmeraldo? - zapytała.
- Swoją drogą, Terrence uważał, że to właśnie moja energia pomogła pani wyzdrowieć, że przebywanie przy mnie ma jakieś lecznicze zdolności… - przypomniało jej się i uśmiechnęła się kącikiem ust.

Esmeralda nic nie mówiła, kiedy Alice wreszcie powróciła do swojego normalnego stanu. Oddychała cicho, przez usta, niezbyt miarowo, patrząc na dywan. Wnet zamknęła oczy. Jennifer posłała szybkie spojrzenie Harper, po czym przykucnęła obok pani de Trafford.
- Esme, wszystko w porządku? - zapytała uważnie i z lekkim strachem.
Kobieta wzdrygnęła się.
- Nie dotykaj mnie - powiedział. - Proszę - dodała cicho. Zamknęła oczy i pomasowała je palcami. - Muszę zostać sama - powiedziała, nie rozwierając powiek.
Śpiewaczka zerknęła na Jennifer.
- Może rzeczywiście dajmy pani Esmeraldzie chwilę samotności… Co prawda nie jest to najlepszy pomysł, ze względu na stan zdrowia… Jednak przyślemy tu Marthę za dziesięć minut. Dzięki temu ktoś się panią zajmie i może dla spokoju dzisiejszego dnia, nie będziemy to my. Proszę po prostu pamiętać, pani Esmeraldo, że nic się nie zmieniło. Jesteśmy nadal tymi samymi osobami, które znała pani parę minut temu, nim ten pokaz się zaczął. Po prostu teraz dowiedziała się pani o nas odrobinę więcej, poznając nas lepiej… Naszą prawdziwą naturę… - skończyła i zerknęła na Jennifer.
- Chodźmy Jenny… - powiedziała spokojnie, po czym ruszyła w stronę wyjścia.
Blondynka spojrzała jeszcze raz na Esme, po czym niepewnie nachyliła się, żeby ją przytulić krótko i ruszyła w stronę Alice. Przeszły przez drzwi, aż znalazły się same na korytarzu.
- Jak to zniosła? - zapytała śpiewaczkę. - Nie jestem pewna, czy bardzo dobrze, czy bardzo źle… - zawiesiła głos. - Czy jest w ogóle coś pośrodku? - zastanowiła się, milknąc.
Harper wzruszyła ramionami.
- Tego dowiemy się dopiero wtedy, gdy znów zechce z nami porozmawiać. Cieszy mnie, że nie zemdlała, jednak nie jestem pewna, czy pogodzi się z faktem tego, jak wygląda rzeczywistość - powiedziała spokojnie.
- Możesz wrócić do swego filmu. Ja znajdę Marthę i poślę ją do Esmeraldy. I tak mam ochotę na sok pomarańczowy - powiedziała z lekkim uśmiechem.
- Trzymaj się - odpowiedziała Jenny i odeszła w swoją stronę. Zanim zniknęła za zakrętem, jeszcze raz odwróciła się na Alice oraz drzwi prowadzące do jadalni. Zamyśliła się, przystanąwszy na moment, ale wnet ruszyła.

***

Tym razem Esmeralda nie znajdowała się ani w jadalni, ani w swojej sypialni. Alice zdziwiła się, kiedy usłyszała od Marthy, żeby szukać pani w domu na strychu. Podobno zaszyła się tam od rana i nie wychodziła. Nie w jakiś szczególnie dramatyczny sposób… kiedy ktoś ją pytał, czy potrzebuje być może pomocy, grzecznie każdego odprawiała i tłumaczyła, że poszukuje samotności. Tyle że minęło już kilka dni od pokazu z Jennifer. Harper musiała wiedzieć, na czym stoją finanse Kościoła, bo na tymczasowym koncie topniały środki. Terry miał zwyczaj systematycznie przelewać na nie kwoty z banku szwajcarskiego, w którym zdeponowano lwią część jego majątku. Alice uświadomiła sobie, że jeżeli nie skontaktuje się z Esmeraldą i nie dotrze do niej… do naprawdę będą musieli ogłosić śmierć Terry’ego i uczynić Jenny spadkobierczynią. To nie było nielogiczne, jednak pod względem emocjonalnym… Alice nie chciała dopuścić do powstania tego aktu zgonu. Nie miała najmniejszej ochoty trzymać go w ręce. Już lepiej było pójść do Esmeraldy i prosić ją o audiencję.

Harper stanęła przed niewielkimi, drewnianymi drzwiami, które prowadziły na strych. Weszła już po schodkach przez klapę i stanęła na podeście. Nie słyszała żadnego dźwięku dobiegającego ze środka prócz rytmicznego skrzypienia.
Śpiewaczka czekała kilka chwil, po czym wzięła wdech i zapukała. Czy dostała pozwolenie, czy nie, za chwilę otworzyła drzwiczki i zajrzała do środka. Wiedziała, że Esmeralda wszystkich ostatnio odsyłała. Z tytułu sytuacji, w której znalazł się Kościół, Alice była jednak zmuszona choć spróbować doprowadzić do tej rozmowy…
- Pani Esmeraldo… - zagadnęła spokojnym, ostrożnym tonem.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 19:13   #319
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
W pierwszej chwili kobieta nie zareagowała. Siedziała na fotelu bujanym i kołysała się powoli i melancholijnie. Patrzyła na niewielkie, zakurzone okienko, które było jedynym źródłem światła. Co prawda Alice spostrzegła zawieszoną żarówkę pod sufitem, ale ta w tej chwili nie paliła się. Śnieżyło i jako że ta część posiadłości nie była ani ocieplona, ani ogrzewana, śpiewaczka poczuła momentalnie gęsią skórkę na ramionach. Esmeralda zdawała się nie zważać na mróz. Trzymała na kolanach coś, co zdawało się być dziecięcą pozytywką, a może pudełkiem na zabawki. To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne, bo Alice nie słyszała żadnej melodii. Z drugiej strony obiekt wyglądał na tak stary, że mógł być popsuty.
- Alice… - pani de Trafford wymamrotała senny, nieco zagubionym głosem, jak gdyby śpiewaczka wyrwała ją z bardzo głębokiej zadumy.
Rudowłosa weszła do pomieszczenia i potarła ramię.
- Esmeraldo, tu jest strasznie zimno. Przeziębisz się… Może przeniesiemy się w jakieś cieplejsze miejsce. Napijesz się herbaty z cytryną… - zaproponowała jej, troskliwym tonem. Przystanęła przy bujanym fotelu i pochyliła się nieco do kobiety.
- Hmm… - kobieta bardzo powoli rozbudzała się. - Nie, jeszcze chciałabym tu chwilę zostać, jeśli jest taka możliwość - mruknęła.
Kiedy Alice przybliżyła się, spostrzegła, że to rzeczywiście było jedynie drewniane, ale bardzo ładne pudełeczko. W środku znajdowały się monety, karty, porcelanowe laleczki, szklane kulki… a także szmaciana pacynka, na którą Esmeralda właśnie spojrzała. Wyjęła ją ze środka i pogładziła po szmacianej głowie. Wydawała się smutna.
Śpiewaczka milczała przez chwilę…
- Przeziębienie jest bardzo uciążliwe… Może w takim razie przyniosę chociaż koc, albo sweter? - zaproponowała. Zamierzała też przynieść jej od razu ciepłą herbatę.
- Czy coś panią trapi? - zapytała w zadumie.
- Tak, przynieś te rzeczy - Esmeralda poprosiła ją. - Kakao, jeśli łaska. Albo gorąca czekolada. Na herbatę nie mam ochoty. Potrzebuję coś, co by mi osłodziło nastrój bardziej, niż herbata - kobieta westchnęła. - I tak, coś mnie trapi. Coś mnie bardzo mocno trapi od kilku dni. Sprawa z przeszłości, o której już zdążyłam zapomnieć. Przeszłam z nią do porządku dziennego dosłownie dekady temu. Natomiast teraz odbiła się echem w mojej głowie… i zastanawiam się od rana… czy słusznie - szepnęła.
Rudowłosa przysłuchiwała się jej.
- W takim razie za moment wrócę i opowiesz mi co cię trapi. Może razem znajdziemy wyjaśnienie - zaproponowała uprzejmie, po czym wyszła. W pierwszej kolejności ruszyła do sypialni Esmeraldy i wzięła z niej koc. Ułożyła go na poręczy i zeszła na dół. Udała się do kuchni. Tam poprosiła Daisy o czekoladę, lub kakao. W dwóch kubkach, bo dla siebie również. Zabrała oba kubki i po drodze koc ze schodów i po około piętnastu minutach wróciła na górę do pani de Trafford.
- Już jestem - obwieściła swój powrót. Podeszła do kobiety i postawiła kubki na jakimś stoliczku. Za moment podała jej koc, rozkładając go i zaczynając ją okrywać, opiekuńczo. Zaraz po tym podała jej kubek z ciepłym płynem.
Esmeralda przyjęła go. Daisy specjalnie dla nich rozpuściła dwie tabliczki ciemnej czekolady i zmieszała je ze śmietanką. Dodała też wanilii… a na wierzchu nieco prawdziwej bitej śmietany. To był deser, którego nie można było kupić w pierwszej lepszej kawiarni. Alice spróbowała go i aż cicho zamruczała z przyjemności. Nie smakowało to za słodko, więc uznała, że na pewno ją nie zemdli po tym pysznym kubku.

Esmeralda pogładziła swój, patrząc na białą piankę na szczycie. Uśmiechnęła się smutno.
- Kiedy byłam dzieckiem… Hastingsowie mieli… pewnie wciąż mają posiadłość wakacyjną na Isle of Man - rzekła. - Pamiętam te wakacje, jakby wydarzyły się wczoraj. To było wyjątkowo ciepłe lato, choć pogoda nie dopisywała każdego dnia. Niekiedy przesiadywaliśmy przy piecu, ja i moje rodzeństwo. Graliśmy w karty - dotknęła tych w pudełeczku. - Albo w kulki - spojrzała na szklane, błyszczące zabawki. - Oraz w mnóstwo innych zabaw, których już nie pamiętam. Zapomniałam dawno temu. Czasami myślę, że przy dorastaniu traci się część siebie. Dziecko umiera, dosłownie umiera, a rodzi się dorosły. Nie przez noc, nie przez tydzień… ale z biegiem czasu… - Esmeralda nagle przerwała i pokręciła głową. Nie chciała przecież uciekać w dygresje. - To było lato, kiedy mój brat Edwin umarł - szepnęła.
Alice uniosła brwi… Po pierwsze dlatego, że nie wiedziała, że Esmeralda miała brata, po drugie, bo właśnie uświadomiła sobie jak bardzo byli podobni z Terrencem. Przecież jego brat również umarł, gdy był dzieckiem…
- Co się stało? - zapytała spokojnie, choć nieco zatroskanym tonem. Napiła się czekolady. Przysiadła na jakimś wiklinowym fotelu, który stał w pobliżu.
- Opowieść jest krótka, bo to miało miejsce wiele lat temu. Ale za to niezwykle tragiczna. Miałam może jedenaście lat, Edwin skończył siedem. To była posiadłość pod Injebreck. Nie żadna widowiskowa. Może pięć sypialni, mała jadalnia, kuchnia wielkości połowy tego strychu. Zero przepychu, ale może właśnie dlatego tak bardzo nam się tam podobało. Jak mówiłam, niekiedy pogoda nam nie dopisywała, ale w głównej mierze lato było pogodne i często lubiliśmy udawać się nad jezioro. West Baldwin Reservoir, tak się nazywało. Nigdy nie zapomnę tej nazwy - mruknęła, zawieszając się na moment. - Wszyscy lubiliśmy nad nie chodzić, ale Edwin szczególnie. Opowiadał o swoim przyjacielu Henrym. A może Harrym? Podobno uwielbiali pływać w West Baldwin… Edwin twierdził, że Henry był elfem, który mieszkał w otaczającym jezioro lesie. Wszyscy uważali, że to kolejny wymyślony przyjaciel, których Edwin miał cały tuzin. Pewnego dnia Edwin udał się nad jezioro i już nigdy stamtąd nie wrócił. Wszyscy uznali, że utopił się, ale ciała nie odnaleziono.
Harper skrzywiła się lekko… Odwróciła wzrok na bok.
- Bardzo mi przykro z powodu straty brata… - powiedziała zaraz. Na razie jeszcze nic nie mówiła…
- Przykro mi też dodać… Ale sama poznałam kiedyś pewnego elfa… Który miał wizję porwać najpierw mnie, a jak mu nie wyszło… Porwał dziecko o specjalnych jak moje zdolnościach - powiedziała poważnym tonem. Nie bez przyczyny w niektórych legendach mówiło się, że pewne elfy i skrzaty były groźne, szczególnie dla dzieci. Sądziła, że mogło to być prawdą...
- Gdybym była w stanie… Oh… Właściwie jestem w stanie… Mogę zapytać, czy odbyła się kiedyś misja, mająca na celu znalezienie elfa na Isle of Man… To może nie zwróci twego brata, ale chociaż dowiedziałabyś się, czy Edwin mówił szczerą prawdę… Świat jest… Niestety bardziej zawiły niż byśmy tego chcieli. Jedni dowiadują się o tym bardzo wcześnie, a inni mają to błogosławieństwo i nie dowiadują się nigdy - powiedziała i westchnęła.
- Albo tak jak ja, dowiadujesz się o tym na stare lata - kobieta pokręciła głową. - To nie koniec opowieści. Trzy dni po zaginięciu Edwina… nawiedził mnie we śnie. Rzekł, że znalazł drzwi na dnie jeziora, które prowadziły do bajkowego świata… I że będzie tam na mnie czekał. Obudziłam się w środku nocy, czy też raczej po prostu wstałam i zaczęłam lunatykować… Ale nie wyszłam poza granice posesji, kiedy moi rodzice mnie zatrzymali. Nie spali całą noc, bardzo wyrzucali sobie niedopilnowania bezpieczeństwa chłopca. Zapytali mnie, dlaczego chodzę w środku nocy, odpowiedziałam, że miałam zły sen i tak to się skończyło. Dwa dni potem z nianią i resztą rodzeństwa wróciliśmy do Anglii. Rodzice jeszcze zostali, aby kontynuować poszukiwania - mruknęła Esmeralda i podniosła pacynkę, którą się przed chwilą bawiła. - To była jego ulubiona zabawka - westchnęła cicho. - Kiedy ją dotykam… czasami mam wrażenie, że go czuję - jej oczy lekko zalśniły. Mrugnęła mocno, a na końcówkach rzęs skropliły się drobniutkie łzy. - Nie myślałam o tym bardzo długo. Ale kiedy pokazyłyście mi w jadalni… swoje umiejętności… Zaczęłam wątpić, czy w zaginięciu Edwina nie było bynajmniej drugiego dna… - zawiesiła głos.
Harper nic nie powiedziała, po prostu wstała i przechyliła się do przodu, by oprzeć dłoń na ramieniu Esmeraldy i pogłaskać ją po nim w formie okazania wsparcia. Nie mogła wrócić jej brata. Nie znała szczegołów sytuacji. Przypuszczała jednak, że prawdopodobnie mogło być w to zamieszane coś paranormalnego, skoro sytuacja miała aż taką otoczkę, że kobieta po tylu latach, choć przeleżanych w śpiączce, to nadal to pamiętała. Przez chwilę pozostawały w ciszy. Alice czekała, aż Esmeralda się uspokoi.
- Znajdujemy takie istoty, przedmioty, miejsca… Oczyszczamy je z energii, by nikomu nie stała się krzywda… Lub znajdujemy osoby ze specjalnymi zdolnościami i pomagamy im się odnaleźć. Bo takie osoby, są naprawdę samotne… Muszą kłamać odkąd tylko dowiadują się o tym co potrafią. Odkryłam, że widzę rzeczy, których nie powinnam, gdy miałam jakieś… dziesięć lat. Nie miałam ojca, a moja matka… Moja matka była zamknięta w zakładzie, bo próbowała popełnić samobójstwo. Wychowali mnie bardzo surowi dziadkowie, katolicy… Uznaliby mnie za opętaną, lub szaloną, gdybym opowiedziała im cokolwiek… Musiałam nawet kłamać, tłumacząc czemu chcę, by lampka nocna świeciła się, gdy szłam spać… - Alice westchnęła.
- Dlatego cieszę się, że należę do organizacji, która na swój sposób próbuje zaradzić takim zjawiskom i zdarzeniom - rudowłosa tak widziała działania Kościoła Konsumentów i IBPI. Mimo, że nie to było ich celem, w słuszny sposób przyczyniali się do ratowania ludzi.

Esmeralda poruszyła się i nagle usiadła nieco bardziej… jak Esmeralda. Do tej pory przypominała bardziej smutną, starszą panią, którą pochłonęło wspominanie przeszłości. Teraz wyprostowała się, szlachetne rysy jej twarzy wyostrzyły się… i spojrzała na Alice. Już bez śladów łez i ckliwości.
- Ja też się cieszę - mruknęła. - Rozmawiałam nieco z Jennifer i wiem, że byłaś detektywem. Podobno niezbyt długo, ale jednak. Chcę, żebyś zbadała tę sprawę i udała się na Isle of Man - rzekła. - Właśnie ty. Widziałam w jadalni, co potrafisz i nie znam nikogo lepszego. Muszę wiedzieć, co przydarzyło się Edwinowi, jeżeli chcę kiedyś pogodzić się z tym. Bardzo przeżyłam to jako dziecko i bez wątpienia to wydarzenie zmieniło mnie i ukształtowało… Bez tego… nie potrafiłabym tęsknić tak mocno… - Esmeralda już zaczęła mięknąć, ale znów zebrała się do kupy. - Jennifer wspomniała też, że wasza organizacja ma problemy finansowe. Jeżeli okaże się warta mojej protekcji, to nie będziecie musieli martwić się o funty przez długi czas. Ale wcześniej muszę upewnić się, że to nie zabawy w… jak nazywała się ta popularna seria, o której Martha… - spojrzała w bok i strzeliła palcami. - Że to nie zabawy w Harry’ego Portera, tylko prawdziwa i poważna agentura. I tutaj pojawia się sprawa Edwina. Chcę mieć pewność, czy jego śmierć była smutnym przypadkiem, czy stały za tym siły nie z tego świata. I proponuję Kościołowi Konsumentów kontrakt, który może okazać się bardzo korzystny dla obu stron - dokończyła.
Rudowłosa wyprostowała się i usiadła prosto w wiklinowym fotelu. Teraz i ona wyglądała zupełnie inaczej. Jak szefowa dużej firmy… Organizacji, o której cały czas była mowa… Jak bizneswoman.
- Dobrze. Jeśli rozwiążę sprawę z Isle of Man, będziemy mieć twoją pomoc. Postaram się rozwikłać zagadkę Edwina - Esmeralda już widziała w spojrzeniu Alice, że ta planowała coś w tle, gdy wypowiadała ostatnie słowa. Rudowłosa decydowała do kogo będzie musiała zadzwonić i z kim nawiązać kontakt. Rozważała kogo zabrać na Isle of Man. Zakładała, że obaj jej bracia ruszą z nią, przyda się również zapewne Jennifer, ale i jakiś szakal. Od powodzenia tej akcji zależała przyszłość Kościoła. Zamierzała podejść do tego jak najbardziej poważnie. Wyciągnęła dłoń w stronę Esmeraldy, chcąc zawiązać porozumienie i w pewien sposób ‘podpisać umowę’.
Esmeralda wstała, tylko trochę ociężale i chwyciła dłoń Alice. To była starsza pani, która całe życie miała wszystko i nie brakowało jej pieniędzy. Nie znaczyło to, że była rozrzutna i lubiła nimi szastać. Jednak jeżeli chodziło o rodzinę i sprawy natury emocjonalnej… zwłaszcza po tylu latach, kiedy nie miała rozmyślać o niczym innym, przykuta do łóżka… nie wahała się ani moment. Harper zrozumiała, że będzie musiała udowodnić swoją wartość. I to… chyba po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu. Do tej pory głównie starała się przeżyć. Nawet jeżeli była na jakichś misjach z IBPI, to ponosiła odpowiedzialność zbiorową wraz z resztą grupy i to dużo bardziej doświadczonej. Nie licząc ostatniej misji w Helsinkach, gdzie została wysłana na rzeź z detektywami o podobnym stażu. Potem starała się przetrwać każdy kolejny dzień, a kiedy umarła… zmartwychwstać. Nawet ostatnio na Mauritiusie jej głównym celem było przeżycie jej oraz jej bliskich. Teraz na Isle of Man… to była inna sytuacja. Udawała się tam z konkretnym celem, który musiała wykonać tak profesjonalnie, jak tylko była w stanie. Czy będzie w stanie poznać prawdę na temat Edwina? Nie wiedziała czemu… ale zaczęła odczuwać dziwne, niepokojące mrowienie. Przecież nic nigdy nie szło jak z płatka. Chyba przeczuwała, że i tym razem sprawa skomplikuje się, choć wciąż nie wiedziała, w jaki sposób. Ale będzie musiała dowiedzieć się. I to tak prędko, jak to tylko możliwe.
Alice jednak nie traciła rezonu. Zamierzała rozwiązać tę sprawę i zdobyć zaufanie i wsparcie Esmeraldy. Nie mogła dać ciała, losy Kościoła od tego zależały, zwłaszcza, że nie mogła pozwolić na to, by ‘uśmiercić’ Terrence’a. To miała być jedynie ostateczność. Kiwnęła głową do Esmeraldy. Zerknęła na drewniane pudełko.
- W takim razie zabierzmy je na dół. Może któreś z tych rzeczy przydadzą się podczas tej misji - stwierdziła zerkając choćby na ulubioną zabawkę Edwina. Może zabranie jej w tamto miejsce wywoła duchy przeszłości… Jednego już kiedyś spotkała, czy nad kolejnym jeziorem mogło nastąpić to samo? Jedynie czas pokaże…
 
Ombrose jest offline  
Stary 24-07-2019, 14:11   #320
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację



Nikt jednak przez pierwsze kilka sekund nic nie mówił. Wszyscy wydawali się nieco przytłoczeni sytuacją i zachowaniem Praserta. Dopiero po około minucie, Warun rzeczywiście zaczął mówić. Do rozmowy dołączyła się Sunan, Privat miał wrażenie, że nawet Nina coś się odezwała, ale był już dobre trzy pomieszczenia dalej. W korytarzu byłoby całkiem ciemno, gdyby nie duże okno na samym jego końcu. Na jego tle, po prawej stronie dostrzegł dziwną niby komódkę, ale kiedy zbliżył się do niej, dostrzegł wspomnianą przez Sunan maszynę. W środku było pół manekina, niby kryształowa kula i zapewne mające imitować karty tarota pomalowane kawałki papieru. Wielki, ozdobny napis ‘Zoltar’ informował o nazwie firmy, marki, czy też samej zabawki. Był tam panel odpowiedzialny za wrzucanie monet, a także aktywowanie wróżby. Najpewniej jedyne, czego brakowało to prąd, o ile oczywiście lata jej nie przeżarły i nie zniszczyły mechanizmów w jej wnętrzu. Po lewo od maszyny były drzwi, rzeczywiście prowadziły do łazienki. Unosił się w niej jeszcze nieco charakterystyczny, jakby zatęchły zapach starych wilgotnych pomieszczeń. Ktoś najwyraźniej już wyczyścił to miejsce i tym kimś najpewniej była Sunan, bo był porządek i nigdzie nie było widać żadnej pleśni, grzyba czy czegoś takiego. Zapach najwyraźniej musiał pochodzić z samej kanalizacji i choć użyto tu odświeżacza, całkiem zabić się go nie dało.

Prasert odkręcił wodę. Chciał, żeby była letnia. Zamknął za sobą drzwi. Nabrał cieczy do rąk oblał twarz. Chciał zetrzeć z nich łzy. Ale kiedy tylko znalazł się kompletnie sam… nieoczekiwanie znowu rozpłakał się. Nie miał pojęcia dlaczego szlochał. Wilgotny, ciągnący się śluz wypływał z jego nosa. Privat mógł łatwo pozbyć się go dzięki bliskości umywalki, ale wcale nie uspokajał się. Znowu tracił siły. Oparł czoło o nieco już rozgrzany, metalowy kran. Jego czubek wpijał się w jego czaszkę. Prasert próbował skoncentrować się na tym uczuciu, aby odwrócić uwagę od ogarniającego go smutku. To było takie żałosne. Nagle uświadomił sobie, że wypłakuje z siebie napięcie tych wszystkich dni. To wszystko było okropnie stresujące, a Sunan przelała czarę goryczy. Jego serce tak szybko biło, a w umyśle przebłyskiwały kolejne, mniej lub bardziej szokujące obrazy. Wnet przestał płakać, ale za to głowa okropnie go rozbolała. Spojrzał na swoje odbicie. Wyglądał tragicznie. Miał przekrwione, zaczerwienione oczy i twarz. Nie wiedział, co miał dalej zrobić. Nie chciał, żeby w tym stanie widziało go tyle osób. Nie chciał chodzić ze słabością wymalowaną na twarzy. Z drugiej strony nie mógł zostać tutaj tak długo, aż zacznie wyglądać normalnie. Chyba wrósłby korzeniami w płytki podłogowe. Ciężko westchnął. Wziął ręcznik i wytarł twarz, a potem skorzystał z toalety, umył ręce i wyszedł na korytarz. Nie chciał jeszcze wracać. Sięgnął do kieszeni, szukając monet. Może Zoltar przepowie mu przyszłość.
Znalazł owszem monetę, ale gdy wrzucił ją do maszyny, nic się nie stało. Co więcej, wyglądało na to, że moneta której użył, była za mała dla tej maszyny. Usłyszał chroboczące kliknięcie w środku, kiedy moneta przelatywała przez system wewnętrznych mechanizmów i najwyraźniej miała wylecieć w szufladce reszty. Kiedy ją otworzył, zastał jednak dwie monety, niejedną… Ta pierwsza faktycznie należała do niego, druga zaś była nieco większa, zaśniedziała i miała na sobie rysunek oka. Nie miała żadnego nominału. Kiedy się jednak przyjrzał, była w odpowiednim rozmiarze do otworu na pieniądze maszyny, problemem jednak był brak prądu… Wyglądało na to, że póki ta sprawa nie zostanie rozwiązana, nici z wróżb. Tymczasem usłyszał kroki po lewej stronie od siebie. W okolicy okna, na końcu korytarza. Widział, że znajdował się tam kolejny zakręt, dostrzegł nawet cień kątem oka, gdy ktoś przechodzący tam zasłonił mu na moment źródło światła z zewnątrz, gdy jednak uniósł głowę, kroki ucichły i nikogo tam też nie widział.
- Prasercie? - za jego plecami od strony salonu przyszła Nina. Miała spokojny, normalny ton głosu. Kiedy jednak na nią spojrzał, zauważył, że przyszła tu, bo martwiła się o niego, bo jej na nim zależało i chciała sprawdzić, czy wszystko było ok.

Schował obie monety do kieszeni. Ciekawe, czy Sunan będzie wiedziała, co oznaczało to oko. Z drugiej strony nie do końca chciał jej pokazywać znalezisko, bo może chciałaby mu je odebrać. Technicznie rzecz biorąc, należało do niej. Zerknął w stronę okna. Wydawało mu się, że jednak jeszcze nie zwariował. Ale jeżeli ktoś znajdował się w rezydencji, to czy Sunan nie wspomniałaby o tym? Czyżby nawiedzał rezydencję jakiś duch? Może eskapista umarł w jakiś gwałtowny sposób? Albo Sunan żartowała z zerwaniem z prostytucją i miała tutaj klienta. Ale wydawało się to mało prawdopodobne. Miała naprawdę dużo czasu, aby pozbyć się go, zanim tu przyjechali. A zamiast tego leżała godzinę w kałuży skrzepłej krwi.
- Swoją drogą, ma całkiem mocne nerwy, przyznasz - Prasert uśmiechnął się niepewnie do swojej nowej dziewczyny. - Nie chciałbym leżeć w tym pustym mieszkaniu na podłodze i udawać zmarłego. Takie rzeczy… one rzucają się na psychikę - mruknął, dotykając ściany. Jakby chciał wyczuć podwyższenie w niej… jak to nazywała Nina? Fluxu…
Wyczuł jednak tylko, że była zimna. Nina zatrzymała się przy nim i pogłaskała go po ramieniu.
- No i poczucie humoru trafiające w cel niczym ruski snajper… - dodała, kręcąc głową.
- Twoja siostra poszła się przebrać i umyć szybko do łazienki na piętrze. Powiedziała, że gdy wróci, zaraz pokaże nam jakie pokoje będziemy zajmować i oprowadzi nas trochę po domu. Czy wszystko już w porządku? Wydawałeś się potwornie wzburzony, ale szczerze nie dziwię ci się… Ale już, nie martw się niczym - powiedziała, chcąc go podeprzeć na duchu. Nie litowała się nad nim, nie pocieszała i nie niańczyła go. Po prostu dawała mu do zrozumienia, że gdy są ze sobą, są nie do powstrzymania, bo on może polegać na niej, a ona wie, że może na nim. Chciała, żeby wiedział, że to, że okazał żal i smutek, nie było słabością. Uśmiechnął się do niej dość nieśmiało. Nie był przyzwyczajony do posiadania tego typu osoby w swoim życiu, choć nie do końca wiedział, jak może za to podziękować Ninie.
- Trochę sobie popłakałem - spuścił głowę z zażenowaniem. - Ale już lepiej. Pewnie byłby to całkiem dobry żart, ale w kompletnie innych okolicznościach. Przecież… jak tak sobie pomyślisz… - zawiesił głos. - Wyobraź sobie, że brat do ciebie dzwoni. Mówi, że jego najlepszy przyjaciel walczy o życie i jest ciężko ranny. Pyta, czy może do ciebie przyjechać z grupą żałobników? O czym pomyślisz w pierwszej kolejności? Żeby nasmarować się czerwoną farbą i udawać trupa? To nie jest problem z moim poczuciem humoru. To było bardzo nie na miejscu. Tak tragicznie nie na miejscu - rzekł, ale machnął ręką na koniec. - Nieważne zresztą. Dobrze, że żyje. Zmieniając temat… Co działo się w salonie po moim wyjściu?
- Dowiedzieliśmy się, że Sunan przesadziła nieco z winem, z tytułu, jak już zauważyłeś wypadku Waruna. No i poniosła ją wyobraźnia. Choć twój wybuch zdecydowanie pomógł jej wytrzeźwieć, adrenalina niemal wypaliła z niej procenty - pokręciła głową.
- Poza tym nic nadzwyczajnego. Rozejrzałam się po pokoju i nie widziałam nic specjalnego… Znaczy bardziej niż samo to pomieszczenie, bo naprawdę, z jakiegoś powodu niepokoi mnie to miejsce… I mówię choćby konkretnie o tych myśliwskich ozdobach, czy dziwnym układzie pomieszczenia i tych wrotach. Zapytałam o nie Sunan. Powiedziała, że nie ma do nich klucza i że pewnie ten leniwy notariusz z okolicy zapomniał jej go wydać… - opowiedziała mu. Zerknęła na maszynę.
- O widziałam kiedyś coś takiego w cyrku… - zauważyła i postukała dłonią w szybkę, ale była całkiem solidna.
- Nie jest na normalne monety, tylko takie - pokazał Ninie tę większą z okiem. - Może to żeton cyrkowy - zaproponował. - Ale bez prądu raczej nie uruchomimy jej. Nie, żebyśmy musieli. Ale jest w niej coś ciekawego. Tak myślę. Pewnie macie generator w vanie, który zasilałby te wszystkie komputery? Czy funkcjonują na prądnicy? - zapytał.
- Mamy generator, ale udało mi się dowiedzieć od twojej siostry, że elektryk ma być tu jutro o dwunastej, więc przy odrobinie szczęścia na wieczór będziemy mieć już prąd w całej posiadłości - rzuciła i wzięła go pod rękę.
- O ile przeżyjemy tak długo… - Prasert zaśmiał się, po czym śmiech uwiązł mu w gardle. - Nieważne.
- Chodź, myślę że jak reszta zobaczy, że już jest ok, to rozluźni się sytuacja, bo na razie mamy w salonie trochę scenę z horroru klasy B i tylko czekamy na krzyk jakiegoś upiora… - rzuciła lekko żartując. Chciała go nieco wesprzeć.
- No to słuchaj… zanim przyszłaś, ale po tym, jak wyszedłem z łazienki… Zobaczyłem jakiś cień po lewej stronie. Na pewno coś zasłaniało okno - wskazał je palcem. - Możliwe, że mamy tutaj jeszcze jakiegoś lokatora. Tak tylko uprzedzam - rzekł i zaczęli wracać do salonu. - Tak poza tym… możesz przypomnieć mi, jaką moc ty posiadasz? - zapytał, patrząc na nią. - Bo wspominałaś o jakiejś. Że posiadasz.
Nina zerknęła na niego uważnie.
- Nie mówiłam ci wcześniej. To dość, specyficzna moc. Paradoksalnie często omawiana jest w filmach… Generalnie ma związek ze zmarłymi. Jeśli w jakimś miejscu jest przeładowanie niespokojną energią śmierci, odczuwam to - wyjaśniła, ale nie wchodziła w głębsze szczegóły. Zdawało się, że jej moc miała jeszcze jakieś dalsze paragrafy, ale chyba nie chciała mówić o tym na głos.
- Jeśli mnie przeczucie nie myli, możliwe, że będziesz miał okazję ją zobaczyć - dodała jeszcze. Zerknęła w stronę okna, gdzie Prasert kogoś widział. Niczego tam jednak nie było.
Za chwilę Morozow poprowadziła go z powrotem do salonu. Warun siedział w fotelu, a kot leżał mu na kolanach, Alexiei obserwował zdobycze rozwieszone nad kominkiem, a tymczasem Han stał przy ozdobnych wrotach i przyglądał się zamkowi. Wyprostował się, kiedy Nina i Prasert wrócili do pomieszczenia.
- No i co tam? Bo my tu jak na razie słyszeliśmy dziwne stukanie - powiedział Alexiei, zerkając w ich stronę.
- Może to… - Prasert już wyobrażał sobie Sunan stojącą za ścianą i stukającą, znowu próbując ich wystraszyć. Pokręcił głową. - Może to złudzenie - dokończył bezpiecznie i usiadł na jednym z wolnych foteli. - Ciekawe, kiedy ten kominek jest zapalany. Średnia temperatura roczna w Bangkoku to około trzydziestu stopni - mruknął. Czuł się zmęczony. - Przepraszam was za ten mój popis, to żadne tłumaczenie, ale naprawdę wyprowadziła mnie z równowagi. Jako… - już chciał powiedzieć “bracia” - ...rodzeństwo, możemy robić takie rzeczy.
Następnie zmarszczył czoło.
- Może nie po zakończeniu podstawówki, ale cóż… - wzruszył ramionami.
Nina podeszła do fotelu, na którym usiadł Prasert i usiadła na podłokietniku. Oparła mu dłoń na ramieniu i gładziła.. Han pokręcił głową i uniósł rękę w geście, że nie ma sprawy.
- Każdemu się czasem zdarza wkurwić - stwierdził Alexiei. Jedyny, który się nadal nie rozmawiał był Warun. Gładził rudą bestię na swych kolanach i choć patrzył na Morozow i Privata, to jednak cały czas milczał. Nie wyglądał jednak jakby był obrażony, czy niezadowolony, raczej on też zdawał się zmęczony.
- Może pójdę do niej - zaproponował Prasert. - Szczerze mówiąc to boję się, że teraz na serio coś ją zabije. Pewnie sama wywróci się na płytkach. Cóż to byłaby za ironia - mruknął pod nosem. - Tylko trochę boję się sam iść, nie oceniajcie mnie, więc z chęcią przyjąłbym twoje towarzystwo - spojrzał na Ninę. - A wy moglibyście wnieść jedzenie i walizki. Sunan dopiero potem miała nas oprowadzić po pokojach, ale chyba lepiej już teraz mieć je pod dachem. Albo… - zagryzł wargę. - Jest też druga, jeszcze ciekawsza opcja. Mam na myśli inspekcję tych dziwnych wrót. Jeżeli nie ma do nich klucza, to po drugiej stronie na pewno jest coś ciekawego - Prasert uśmiechnął się półgębkiem. - Nikt nie trzyma za takimi drzwiami mopów i odkurzaczy.
Nina zerknęła na Praserta.
- Cóż, chętnie ci potowarzyszę, ale chyba nie jestem pewna i ty również nie, gdzie tak właściwie jest ta druga łazienka, do której poszła Sunan… Czyż nie? A szczerze, chyba nie chciałabym się tu zgubić… Z drugiej strony to tylko dom, przecież raczej idąc w jednym kierunku w końcu natrafimy na jakąś ścianę, po której dojdziemy do wyjścia - zażartowała i podniosła się.
- Ze mną nie chciałabyś się zgubić? - Prasert uśmiechnął się do niej lekko i położył dłoń na jej udzie. Chciał robić takie rzeczy, ale z drugiej strony miał nadzieję, że pozostali nie uznają to za ostentacyjne okazywanie bliskości. Mimo wszystko zależało mu na ich opinii. Najbardziej Waruna, ale też Hana i Alexieia.
- No to właściwie… Można wnieść te rzeczy - stwierdził Alexiei
- A ja pomyślę nad drzwiami, staram się sprawdzić, czy z wykorzystaniem moich cieni można by zastąpić klucz, ale nie jestem pewien, ten zamek jest dziwny - mruknął do siebie azjata i wrócił do dumania nad drzwiami.
- A czemu dziwny? Sprawdziłeś już go? - zapytał Prasert. - Dziwny w takim paranormalnym sensie? Zmierzyliście jego flux? Trochę głupio czuję się, operując takimi terminami, choć nie do końca wiem, co oznaczają - uśmiechnął się trochę niezręcznie. - Możecie zostawić też coś dla mnie, to potem wniosę. Nie mam was za tragarzy - spojrzał na Rosjanina.
Alexiei machnął ręką.
- Nie szkodzi, przywykłem do noszenia bagażu - stwierdził lekko rozbawiony, chyba sam do siebie.
- Pomogę - wtrącił Suttirat. Wyraźnie nie był tak zmęczony na jakiego wyglądał. Han tymczasem wyprostował się.
- Nie mierzyliśmy jeszcze. Próbowałem na razie stworzyć cienie, które mogłyby zbadać tę przestrzeń, ale ten zamek jest jakiś cholernie złożony. Nie w nadnaturalny sposób, po prostu nigdy takiego nie widziałem, jestem ciekaw jak wygląda jego klucz poza tym, że jest prawie długości mojej ręki od palców do łokcia - wytłumaczył mężczyzna. Tymczasem na schodach na piętrze rozległy się kroki. Wszyscy zamilkli.
- Nie żartuj… - Prasert szepnął. Takich zamków po prostu nie było… Spoglądał na własną rękę, starając się wyobrazić sobie długość takiego klucza. To wydawało mu się niezwykle nieprawdopodobne, jednak nie sądził, żeby mężczyzna żartował sobie z niego. W każdym razie wydawało się mało prawdopodobne, żeby coś tak dużego mogło tak po prostu zaginąć. Tylko… gdzie w takim razie było? Gdzieś schowane? A może ktoś to posiadał przy sobie, ten woźny, o którym wspominał Sunan, czy jak tam go nazwała.

Privat przesunął wzrok w kierunku schodów. Czy był w stanie dostrzec osobę, która wydawała ten odgłos? To musiała być Sunan… Chyba że to kolejna zjawa przyszła ich nawiedzać. Prasert poczuł gęsią skórkę na ramionach.
Okazało się jednak, że to tylko Sunan powróciła.
- Wybaczcie, że to potrwało aż tyle, ale już jestem… - miała na sobie sukienkę sięgającą aż do ziemi. Była ze zwiewnego materiału. Jej kolor był dość ciemny, Prasertowi zdawało się, że była chyba granatowa, ale w tym świetle ciężko mu było określić.
- To zaczniecie od bagaży? Mogę w tym czasie przynieść z kuchni jakieś owoce i coś do picia, bo zrobiłam lemoniadę - zaproponowała. Prasert dosłyszał, że była lekko wstawiona.
Privat znał stan upojenia i nie powinien jej oceniać, ale mogła z tym poczekać do ich przyjazdu. W szpitalu wylądował mężczyzna, którego widziała w swoim życiu jedynie przez kilkanaście minut, to nie był powód do dramatycznego upijania się.
- Chodź, usiądź, porozmawiaj z Warunem - Prasert mówił już do niej normalnie, choć tak właściwie nie był to ekstremalnie przyjazny ton. Mimo wszystko taki, do którego Sunan przywykła. - Ja przyniosę to wszystko z kuchni. Tylko wskaż mi drogę - uśmiechnął się do niej lekko. - Między nami w porządku? - zapytał.
Sunan zerknęła na niego, po czym na Suttirata i znów na Praserta. Kiwnęła lekko głową.
- No to musisz pójść ponownie w ten korytarz, gdzie jest toaleta, gdzie byłeś. Dojść do samego okna, a potem skręcić tak jak korytarz w prawo. Tam będą dwie pary drzwi. Pierwsze to ogromna, wspaniała jadalnia, a drugie to kuchnia. Ustawiłam wszystko na blacie koło pieca - Sunan wyjaśniła mu szczegółowo trasę, ale to oznaczało, że musiałby iść tam, gdzie wcześniej wydawało mu się, że coś widział. Nina chyba też się w tym zorientowała.
- Może pójdę z tobą? - zaproponowała.
- Tak, ktoś musi mnie pilnować, bo inaczej wypiję sam całą lemoniadę - Prasert niby zażartował, ale kiedy odwrócił się i spojrzał jej w oczy, lekko skinął głową. - To pójdziemy, a wy w tym czasie… róbcie to, co mieliście robić - dokończył. - Jak nazywa się twój kot? - Prasert zapytał. Możliwe, że Sunan wyjawiła jego imię, ale w tym całym zamieszaniu rzecz jasna nie przykładał zbyt dużo uwagi do nazwy futrzaka. W międzyczasie zastanawiał się, co napotkają w tych dwóch pokojach. Najprawdopodobniej nic, jednak Privat wcale nie był taki pewny.
Nina kiwnęła krótko głową i teraz już tylko czekała, aż Prasert podniesie się z fotela, by razem udali się do kuchni. Wzięła go pod rękę, gdy to zrobił.
Sunan zerknęła na kota, który wylegiwał się teraz na udach Suttirata
- Jeszcze nie wymyśliłam mu imienia… Ale pieszczotliwie wołam go ty mały chuju, bo parę razy na początku to wystraszył i mnie. Choć raczej Chuj, to niezbyt chwytliwe imię dla kota, to zaskakująco reaguje na nie… - zarumieniła się z takiej głupoty.
- No cóż, niektórzy mogliby się spierać, że Chuj brzmi chwytliwie - Prasert wzruszył ramionami. - Na pewno to imię jest… nieoczywiste - dokończył, starając się znaleźć cokolwiek zgodnego z prawdą, co zabrzmi być może pochlebnie, ale chyba nie do końca mu się udało. - A może Duch? Skoro potrafi tak dobrze udawać nawiedzonego? Każdą starą posiadłość powinno coś nawiedzać, więc jak coś ma nawiedzać twój dom, to niech będzie to kot - zaproponował. - W każdym razie… masz zadanie, Sunan. Musisz opiekować się swoim kotem, kiedy nas nie będzie. I żadnych głupich pomysłów - zastrzegł.
Czekał, czy jego siostra coś odpowie, zanim ruszył w stronę kuchni.
- No Duch może brzmi trochę lepiej niż Chuj… - mruknęła Sunan.
- I nadal oryginalnie - dorzucił Warun. Alexiei przewrócił oczami, wyraźnie zastanawiając się co to jest za poziom rozmowy, tymczasem Han parsknął nadal będąc przy ozdobnych drzwiach. Nina ruszyła równym krokiem co Privat. Szli chwilę korytarzem w milczeniu, aż w końcu Morozow przerwała ciszę
- Jak myślisz, jak duże jest to miejsce? - zapytała z zaciekawieniem.
- Myślę, że jeszcze lepsze pytanie to… jak bardzo jest skomplikowane - mruknął Prasert pod nosem. - Mam wrażenie, że projektował je jakiś pijany architekt. Może trochę przesadzam… ale wcale tak mi się nie wydaje - dokończył po chwili. - Nie mam pojęcia, gdzie znajduję się w tym momencie, w odniesieniu do sylwetki posiadłości, którą widziałem z zewnątrz. Tak właściwie… Myślę, że może narysuję plan tej willi. Taki dokładny, z zachowanymi odległościami. Bo mam wrażenie, że mogą tu znajdować się ukryte pomieszczenia. I chcę wiedzieć, jakie duże jest to za podwójnymi wrotami. Pewnie zajmie to trochę czasu. No i nie wziąłem żadnego zeszytu w kratkę. Ale jeżeli mam bezczynnie siedzieć i pić lemoniadę… - Prasert wzruszył ramionami. - To znaczy na początku pogadam trochę z Sunan, żeby nie dziwiła się, że niby przyjechałem, ale wcale mnie nie ma.
Nina kiwnęła głową.
- Myślę, że dzisiejszy wieczór możemy spędzić luźno, po prostu poznając to miejsce w rozmowach z Sunan. Od jutra zaczniemy badania i sprawdzanie okolicy. Po pierwsze twoja siostra musi się poczuć dobrze w naszym licznym gronie, by nasze kręcenie się w pobliżu nie wzbudzało jej niepotrzebnego zainteresowania, a po drugie miło jej będzie jak poświęcimy jej ten czas. Dzięki temu ustalimy też historię tego miejsca. A potem pójdziemy spać i tyle - wyjaśniła jaki miała plan i była ciekawa, czy jemu też pasował.
- Tak. Może Sunan coś wie. W sumie założyłem, że nie posiada żadnych informacji. To chyba dlatego, bo po tym wstępie sklasyfikowałem ją sobie w głowie jako osobę kompletnie nieprzydatną do czegokolwiek - Prasert rzekł bezlitośnie. - Tak, zresztą należy nam się trochę odpoczynku. Wypijmy coś, zjedzmy, bawmy się tak dobrze, jak ten dom nam na to pozwoli - mruknął i skinął głową. - Mam nadzieję, że Han i Alexiei rozgadają się i nie będą siedzieć w milczeniu. Warun tak samo. Jednak takie są uroki prawie całkowicie męskiego towarzystwa - uśmiechnął się lekko. - Sprawdźmy jadalnię, czy nie ma w niej nikogo. A potem pójdziemy do kuchni.
Nina wzruszyła rękami.
- No damy sobie radę, najwyżej to ja się rozgadam z Sunan, a wy będziecie mądrze potakiwać głowami - zażartowała. Tymczasem właśnie doszli do końca korytarza, gdzie było okno na zewnątrz. Skręcili w prawo. Ciągnął się tam kolejny, nieco krótszy niż poprzedni korytarz. Były tam, tak jak Sunan zapowiedziała, dwie pary drzwi. Pierwsze były zamknięte, a drugie tymczasem lekko uchylone. Morozow przyglądała się natomiast obrazowi, który znajdował się na ścianie na końcu. Przedstawiał pejzaż jakiegoś strumyka, oraz szklanego budynku i stojącej przed nim kobiety. Była odwrócona plecami do obserwatorów i patrzyła gdzieś w dal w stronę drugiego brzegu. Trzymała dłonią kapelusz za rondo, bo najwyraźniej zerwał się wiatr, na co wskazywały wygięte i lekko uniesione fałdy materiału jej sukienki. Obraz był nieco zakurzony, ale zdecydowanie bardzo ładny.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172