Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-07-2019, 18:37   #291
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację



- Spodoba ci się tutaj - rzekł. - W szafie w łazience powinnaś znaleźć również notatnik i długopis. Napisz wszystkie rzeczy, których będziesz potrzebować. Dostaniesz je. Oczywiście nie licząc niebezpiecznych przedmiotów. Może zechcesz na przykład telewizor, albo radio. Lub coś do jedzenia. Chcę, żeby niczego ci tutaj nie brakowało - Sharif uśmiechnął się do niej, choć nie widziała go, bo była przodem do łazienki. - Jesteś głodna? Wysłać kogoś z kolacją?
- Zadbaj o mojego brata. Tylko tego chcę. I zostaw mnie teraz. Chcę być sama - powiedziała i weszła po prostu to łazienki, zamykając za sobą ostentacyjnie drzwi. Skończyła z nim rozmowę. Co mógł jej więcej zrobić? Znowu ją zbiczować? Podeszła do prysznica i odkręciła wodę. Zadrżała, gdy ta dotknęła jej skóry, była cała obolała. Usiadła i objęła się rękami.

Siedziała tak przez dłuższy czas. Chyba nawet zasnęła. Obudziła się i rozejrzała rozkojarzona. Przypomniała sobie o wszystkim i znów zaczęła płakać nad Terrencem. Po czym umyła się. Podniosła i owinęła ręcznikiem. Zajrzała do szafy co za ubrania przygotował dla niej Sharif. Jeśli myślał, że będzie nosiła beznadziejną, arabską czerń w stylu worka, to się przeliczył…
Wyciągnęła z szafy pierwszą, lepszą sukienkę, żeby móc się w niej położyć. Wyszła z łazienki i z niechęcią spojrzała na klatkę. Potrzebowała jednak więcej snu. Podeszła do niej, opadła na kolana i wczołgała się, zwijając w kłębek i przykrywając kocem. Padła, wycieńczona. Zasnęła. Nie wiedziała nawet która była godzina… Jej ciało chciało snu, a jej dusza potrzebowała wyciszenia.

Niestety śniła. Nie były to przyjemne sny. Widziała niektóre sceny z Helsinek, ale koncentrowała się w nich na Sharifie. Patrzyła na niego, jak na młodego, sześcioletniego Hitlera, który jeszcze nie zdążył dokonać tylu zbrodni. Był wtedy jeszcze dzieckiem. Z czyjej winy jego psychika tak bardzo się skrzywiła? Może zawsze taki był, tylko dusił to w sobie? Alice spała bardzo niespokojnie. Nie budziła się, ale też nie odpoczywała. Wnet przyśniło jej się, że znajduje się w wielkiej klatce wykonanej z czerwonych, jarzących się prętów. Te zaciskały się, a ona była zbyt zmęczona, aby choćby myśleć o ucieczce. Czuła jedno, wielkie obrzydzenie. Do wszystkich, całego świata. Może również siebie. Dusiła się we śnie, gdy nagle usłyszała głos. Cholernie znajomy. Czyżby koszmarów ciąg dalszy?

Alice? Moje słodkie biedactwo, Tuonetar westchnęła. Po tym świecie krążą potwory, które zasługują jedynie na śmierć. Do niedawna myślałaś tak o nas. Pewnie nadal widzisz nas w tak złym świetle. Ale prawdziwe demony urodziły się ludźmi, pozostają nimi i chodzą po ulicach. W świetle dnia, a nocą skąpani w blasku księżyca. Bezkarni. Bo zło zbyt długo niesie za sobą więcej pożytku, niż minusów. Jedynie moralność od wieków powstrzymuje niektórych, ale… no właśnie. Jedynie niektórych.

Haprer wzdrygnęła się.
- Co ty robisz w mojej głowie? Wy naprawdę jesteście na Mauritiusie? Co się tu do cholery dzieje… Szczerze… Nie mam siły rozmawiać. Przyszłaś zakpić ze mnie? Tego mam już w nadmiarze… - odpowiedziała. Czy to było we śnie, czy w pokoju tortur? Otworzyła oczy. Tyle że te były otwarte… Choć patrzyła jedynie w pustkę. Otworzyła je znowu i jedynie odcień nicości przed jej oczami uległ zmianie. Nie mogła uciec od próżni. Bez względu na to, jak bardzo starałaby się obudzić.

Jestem zła, Alice. Naprawdę zła. Jedyne, czego pragnęłam, to zwykłe, normalne życie z Tuonim. Jednak oczywiście musiał znaleźć się ktoś, kto uznałby, że nie zasługujemy na nie. Ludzie, z którymi jesteś, od dłuższego czasu na nas polują. Myślę, że teraz to nasi wspólni wrogowie. Chcę cię uratować. Nie dlatego, bo darzę cię taką wspaniałą przyjaźnią. To ich nienawidzę. Każda łza, którą wyleją, każdy gniewny wrzask, który wydadzą… to dla mnie kropla rozkoszy. W morzu niekończących zmagań.

Alice milczała chwilę.
- To ciekawe, że na swój sposób darzysz mnie niechęcią, skoro to dzięki mnie dostaliście to czego chcecie, ale to raczej rozmowa na inna okazję…
Tuonetar wcięła się w jej zdanie.

Nie darzę cię niechęcią. Uważam cię za osobę… którą znam, dokończyła po chwili. Chyba nie do końca potrafiła określić swoje uczucia. Nie uważam cię za wroga i nie chcę, żebyś myślała o mnie w ten sposób. Myślę, że to najlepsza relacja z żyjącym człowiekiem, jaką miałam od tysiącleci. Ale nie jestem tu po to, abyśmy wpadły w swoje astralne ramiona i przytulały się jak zaginione siostry. Chcę wiedzieć, gdzie jesteś. Znajduję się niedaleko, skoro potrafiłam nawiązać z tobą kontakt. Jednak nie wiem, gdzie dokładnie przetrzymują cię. Zdecyduj sama, czy chcesz zostać z nimi, czy trafić do nas. Ja nie będę cię do niczego zmuszała. Wyrosłam już z nagabywania cię.

Śpiewaczka rozważyła jej słowa. Czy Tuonetar naprawdę zamierzała jej pomóc?
- Pastamarin - powiedziała spokojnie nazwę lokalu, w którym ją przetrzymywano
- Tam mnie przetrzymują. Mnie i mojego brata, bym się nie stawiała… Zabili Terrence’a. Jeśli mnie stąd uwolnicie… Postaram się jak tylko mogę, by pomóc wam pozbyć się ich - powiedziała gotowa by wejść w taki układ. Nie chciała tu zostać ani chwili dłużej…

No dobrze. Mam nadzieję, że uda nam się zemścić. Ja pragnęłam tylko. Normalnego. Życia, w głosie Tuonetar rozbrzmiewała ogromna złość. Gdybym chciała sensacji, to kupiłabym powieść, tak robią ludzie. Albo obejrzałabym film. Nie chcę przeżywać niekończącej się wojny tylko dlatego, bo kiedyś rozpętałam z mężem małą zawieruchę w Europie, Tuonetar powiedziała to tak, jakby tak właściwie nie dopuściła się wcale żadnych szczególnie porażających rzeczy tych kilka miesięcy temu. Jesteś ranna?

Rudowłosa westchnęła
- Nie do końca… Mogę się ruszać… Ale proszę, znajdźcie mnie przed świtem… O świcie mój oprawca znowu do mnie przyjdzie… - wyjaśniła bez cienia emocji. Była wycieńczona, mimo że był to sen i rozmawiała z Tuonetar na planie astralnym… A jeśli tam właśnie się znajdowały, to najpewniej Kirill wiedział, że na jakiejś płaszczyźnie właśnie przeprowadzała ciekawą rozmowę.
- Czy jest jeszcze coś, co powinnam wiedzieć? - zapytała, sugerując, że jeśli nie to rozmowa mogłaby się niedługo zakończyć.

Może, odparła Tuonetar. Nie mamy nic wspólnego z tymi morderstwami wokół Champs de Mars. Nie założyliśmy tego kultu. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy przylecieliśmy na Mauritius. Chcieliśmy nacieszyć się ezgotyczną wyspą. Zdaje się jednak, że znajdowała się tutaj jakaś osoba szczególnie wyczulona na naszą energię. Niestety sama obecność bogów sprawia, że niekiedy uaktywniają się prorocy, którzy chcą nas czcić. To było nagabywanie. Ich głosy wdzierały mi się do umysłu za każdym razem, kiedy składali nam kolejną ofiarę. Nie zajęliśmy się tą sprawą tylko dlatego, bo mieliśmy na karku prześladujących nas Muzułmanów. Tuoni radził, aby napuścić dwie grupy na siebie i ściągać profity, ale ja nie chciałam zaczynać mojego ziemskiego życia od prowokowania masowych mordów i ludobójstwa. Cieszę się, że ich zabiliście. Mamy z Tuonim jeden problem z głowy. Udaliśmy się na miejsce po tym, jak was namierzyliśmy dzięki tej blondynce z Europy. Jednak kiedy już przybyliśmy na miejsce, zastaliśmy przy wodospadzie tylko jednego kultystę. Padł nam do stóp, gdy tylko nas zobaczył, więc wzięliśmy go z sobą. Może przyda się w sprawie Muzułmanów.

Alice wzdrygnęła się
- A znaleźliście może kogokolwiek jeszcze? Został tam mój drugi brat, ale w transie… I czy może widzieliście Terr… - głos jej się załamał, gdy załkała. Może trochę liczyła na to, że de Trafford jednak nie umarł, a jeśli go widzieli potrzebowała potwierdzenia, że jednak nie żył. Aż ją wstrząsało w tej nieświadomości i stagnacji. Nadzieja mordowała ją.

Widzieliśmy mnóstwo zwłok i samochodów, ale nie przypatrywaliśmy się im. Szukaliśmy głównie ciebie, wyjaśniła Tuonetar. Mieliśmy w planach porwanie z przesłuchaniem, ale wnioskuję, że jeżeli cię uratujemy, to sama nam wszystko opowiesz w ramach wdzięczności, czyż nie?

Alice zasmuciła się i westchnęła. Nie dostała odpowiedzi na to pytanie, które ją męczyło
- Opowiem, nie mam nic do ukrycia… - odpowiedziała.
- Jestem zmęczona… I chcę, żeby cierpieli… Bardzo… Mają bardzo cierpieć - powiedziała i zapłakała…

Mam nadzieję, że nie mówisz mi to tylko dlatego, bo jestem specjalistką od cierpienia, Tuonetar odpowiedziała niepewnie. Jestem bezwzględna tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebuję. Nie znaczy to, że cały czas rozkoszuję się w zadawaniu bólu. Nie jestem sadystką, kiedy nie jest to konieczne. Albo właściwe, dodała, po czym zniknęła. Alice obudziła się nagle. Znajdowała się w klatce. Rozejrzała się dookoła, przypominając sobie swój sen. Jednak te pręty nie zaciskały się na niej. Poczuła jednak, że jest obolała. Musiała rozprostować kości, długo nie wytrzyma w tej pozycji. Nie mogła się w pełni wyciągnąć.

Wyszła z klatki. Mięśnie dawały jej się we znaki, podobnie jak cała miednica po tym co jej zrobiono. Poszła do łazienki, żeby się załatwić i opłukać twarz w zimnej wodzie. Przy okazji napiła się. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Jej oczy były opuchnięte od uronionych wcześniej łez. Alice czuła się jak gówno. Obserwowała swoje oczy i przypomniało jej się jak Terrence je komplementował. Przytknęła dłonie do twarzy i zaczęła znowu płakać. Bolało ją serce, cierpiała. Opłukała znowu twarz i uklęknęła, nie mogąc ustać. Podniosła się i wróciła spać. Albo przynajmniej spróbować zasnąć.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Czy to Sharif wrócił, spragniony kolejnych wrażeń? Co powinna uczynić? Pozostać cicho i udawać, że śpi? Może wtedy odwróci się i sobie pójdzie? Samo odgłos był nieco cichy i wpierw śpiewaczka myślała, że to może ptak dobija się do zamkniętego okna. Spuszczona była na nim roleta antywłamaniowa z rodzaju tych ciężkich, wręcz pancernych metalowych płyt zachodzących na siebie dachówkowo. Bez pilota lub wierterki i zestawu śrubokrętów nie można było przedostać się w ten sposób na zewnątrz.
Alice doszła do wniosku, że Sharif nie pukałby. Podniosła się i zawinięta w koc podeszła do drzwi. Spróbowała nacisnąć klamkę od wewnątrz. Ciekawiło ją, czy była tu zamknięta.
Oczywiście, że była. Habid nie był tak głupi, by ufać Alice, że ta pozostanie w środku z własnej woli. A zresztą… gdyby okazało się, że zamek nie został zamknięty… To czy nie mogłaby to być jakaś pułapka? Kolejna jego gra? Nie żeby potrzebował na tym etapie pretekstu, żeby naruszyć wszelkie granice.
- Jesteś? - usłyszała męski głos. - Przyszedłem po ciebie. Tak, jak obiecałem.
To był jeden z tych okropnych Arabów. Miał na imię Amir? Alice wolała nie pamiętać…
- Jestem. Przecież nigdzie bym z tej pułapki nie wyszła, choćbym chciała… Drzwi są zamknięte na klucz… Poza tym… Zabije cię, jeśli mnie stąd zabierzesz - powiedziała w jego języku. Poza tym, teraz było lepiej, by jej nie ratował, skoro bogowie mieli jej pomóc.
- Nie, jeśli ucieknę z tobą - odpowiedział mężczyzna. - Nie pisałem się na to. Czuję się brudny. Gadi też, czeka w samochodzie dwie przecznice dalej. Jestem z Habidem jedynie od miesiąca, nie mam powodu do dłuższej lojalności. Boję się, że jeszcze chwila i zmienię się w potwora. Jeśli teraz nie położę temu kres… to zostanę z nim na zawsze. I będę robił rzeczy, przez które pójdę do piekła… - mruknął. Zaczął otwierać zamek. Alice słyszała jak wsunął do niego klucz.
Harper cofnęła się. To się źle składało…
- Nie rozumiesz… Ja się już z kimś umówiłam, że mnie uratuje… Ci bogowie na których polujecie - powiedziała, gdy otworzył drzwi i stanęli przed sobą twarzą w twarz. Przyjrzała się Amirowi. Choć chciał jej pomóc, trochę się go obawiała i trudno było jej się dziwić.
- Ach… znaczy, nie chcemy narażać się na siłę. Szczerze, to spodziewałem się trochę innej reakcji. Ale tak właściwie… to tylko dla nas lepiej. Może wydawać się inaczej, ale niektórzy ludzie tutaj mają sumienie. Więc cieszę się, że tutaj przyszedłem… nawet jeśli nie chcesz mojej pomocy - rzekł. - Trochę mi lżej. Nie będę prosił cię o przebaczenie, bo nie pragnąłem tego. Mogę jedynie przepraszać za to, że było mi przyjemnie. Przykro mi z tego powodu - mruknął. - No hard feelings? - zapytał po angielsku.
Alice uniosła na niego wzrok
- Cóż, wykonywałeś rozkazy… Powiedz mi tylko, gdzie jest mój brat… - powiedziała i przetarła drżącą dłonią twarz. Wyjrzała na korytarz za nim i znów zerknęła na Amira
- Są tu tylko dwie osoby, które chcę żeby na pewno umarły w męczarniach - powiedziała ciszej…
- Wiem, kim jest pierwsza. To znaczy domyślam się. A jeśli chodzi o drugą… Kharim to napalone dziecko. Nikt go nie nauczył szanować kobiety. W pewnym wieku ciężko jest rozgraniczyć zabawę z… - Amir nie wiedział do końca, jak dokończyć. - Z czymś, co może rozjebać komuś psychikę. W przyszłości nie myśl o tym, jak o zbiorowym gwałcie… tylko jakiejś dziwnej fantazji, która może ci się tylko przyśniła. Ja tak to sobie będę tłumaczył - uśmiechnął się niepewnie. Chyba mimo wszystko nie czuł się do końca komfortowo w towarzystwie dziewczyny, w którą włożył penisa, nie zamieniając wcześniej ani jednego słowa. - Twój brat jest tam - wskazał pokój na końcu korytarza. - Ale w środku będą strażnicy. Jest bardzo ważny dla Sharifa. Nic mu się nie stało - uspokoił ją. - Jeżeli będziesz czegoś potrzebowała, to mów teraz. Już i tak jestem tu za długo - rozejrzał się bacznie.
- Nie, to nie Kharim ma zginąć. Tylko Bahri… - wyjaśniła.
- Dobrze by było dla ciebie i Gadiego, abyście się stąd wynieśli, mogłabym wam zaproponować dołączenie do mojej organizacji, ale obecnie jestem w bardzo trudnej sytuacji i emocjonalnie też nie nadaję się za bardzo do decydowania… Uważaj na siebie - poleciła mu i rozejrzała po pokoju, w którym ją przetrzymywano. Wzdrygnęła się. Nie chciała nigdy więcej znaleźć się w tak okropnym, przerażającym miejscu.
- Powinienem zamknąć za tobą drzwi? - zapytał mężczyzna. - Jeżeli wiesz… nikt cię nie przyjdzie uratować, a Habid spostrzeże rano, że ktoś otworzył drzwi w nocy, to będziemy wszyscy w tarapatach - mruknął. - Więc jeśli twoi… bogowie przynoszą dobry wytrych, to wolałbym zamknąć drzwi do tego cholernego pokoju uniesień.
- Zamknij. Jakoś dam sobie radę… To nie pierwszy raz, kiedy jestem w żałosnej sytuacji… Pewnie też nie ostatni - stwierdziła i przyjrzała mu się
- Dziękuję, że chciałeś mi pomóc. Jesteś dobrą osobą, choć w złym miejscu - pożegnała go takimi słowami. Nie miała jednak siły uśmiechać się. Pozostawała poważna i rozedrgana. Wyglądała na wystraszoną i jakby nieobecną myślami. Jej opuchnięte oczy pozostawały niby wpatrzone w rozmówcę, ale Alice wyglądała jakby jej myśli w ogóle tu nie było…
Mężczyzna niepewnie skinął głową. Chyba jakiś pierwotny instynkt podszeptywał mu, że nie powinien jej słuchać. Należało złapać ją mocno, przerzucić przez ramię i wynieść. Puścić dopiero wtedy, kiedy będzie bezpieczna kilka kilometrów dalej i nie zważać na to, że oczekiwała na pomoc z innej strony. Amir wiedział, że postąpił mądrze, nie sprzeciwiając się Sharifowi, ale na pewno nie bohatersko. Chyba przeszkadzało mu to, zwłaszcza że mimo wszystko odczuwał… a przynajmniej jego ciało odczuwało, dzięki tej wyuzdanej sytuacji, pełną satysfakcję i rozkosz. Tyle że po fakcie smakowało paskudnie.
- Powodzenia - mruknął i zamknął drzwi. Zamknął je na klucz i odszedł. Alice mogła przygotować się do nadejścia Tuonetar. Czy chciała przywitać ją w swoim obecnym stanie?
Harper poszła do szafy w łazience, żeby sprawdzić czy było tam cokolwiek innego poza sukienkami. Jedną miała już na sobie, ale nie pogniewałaby się za spodnie, albo jakąkolwiek bieliznę, czy buty… Wczoraj zostawiła tu swoje rzeczy, interesowało ją, czy nadal były w pomieszczeniu. Położyła się jeszcze dopiero, kiedy wszystko sobie przygotowała.
Alice spostrzegła swoje ubrania. Już nie były mokre, ale brzydko pachniały po Rochester Falls. Nie przeprała ich wczoraj i raczej nie mogła obwiniać się z tego powodu. Mimo to mogła je wdziać, choć miejscami widziała zaschnięte glony, które przez noc przeobraziły się w zielony proszek. Wyglądało na to, że woda nie była tam krystalicznie czysta. Pewnie ściekały do niej środki azotowe z okolicznych pól, gdzie używano ich do użyźniania ziemi. W Rochester Fall przyczyniły się do ogromnego wzrostu roślinności w jeziorze. Wyglądało na to, że przepisy dotyczące ochrony przyrody nie były na Mauritiusie tak restrykcyjne, jak w Europie lub Ameryce. Harper nie spostrzegła ani spodni, ani bielizny, ani butów. Przecież spodnie utrudniały odbycie spontanicznego stosunku, bielizna podobnie, a Alice nie miała wcale spacerować w chwilach wolnych, stąd nie pomyślano o obuwiu. Znajdowały się jednak białe, materiałowe pantofelki na cienkiej, gumowej podeszwie. Chyba do tego, by móc stanąć pod prysznicem bez większych obaw o złapanie grzybicy. Alice wiedziała, że już po kilometrze, czy dwóch marszu ulegną poważnemu zniszczeniu, a bieganie było w nich niemożliwe. Mimo to dzięki tym tanim jednorazówkom nie musiałaby dotykać ziemi i podłóg bosymi stopami.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 03-07-2019 o 19:00.
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:39   #292
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Mimo wszystko, postanowiła założyć te butki. Czuła się fatalnie nie mogąc znaleźć nic przyzwoitszego niż te sukienki w szafie. bluzkę sobie darowała i tak nie nadawała się do niczego.
- Czemu… - zapytała w przestrzeń. Spojrzała na swoje dłonie. Nadal drżały. Była wycieńczona. Nadal nie odpoczęła jak należy… Wiedziała jednak, że nie zdoła. Była w kompletnej psychicznej rozsypce. Jej emocje wariowały… Chciała bardzo, by to wszystko tak naprawdę się nie stało. By mrugnęła i obudziła się w Le Suffren. By obok niej dalej leżał Terrence. Skrzywiła się i poczuła jak oczy zapiekły ją znowu od łez. Zasłoniła twarz dłonią. Rozpłakała się i usiadła. Czekała na ratunek, ale jej emocje chciały tylko świętego spokoju, a ten nie nastąpi.
Siedziała tak może minutę, może godzinę, może dobę, może rok. Poczucie czasu zaczęło jej się rozmywać. Były tylko uczucia. Przypominały jedną, wielką, czarną dziurę, w której spadała bez końca. Nie mogła znaleźć niczego, czego mogłaby chwycić się aby choć na chwilę spowolnić ten przeraźliwy pęd. Łzy leciały z jej oczu i choć wycierała je ręcznikiem, to te nie chciały przestać płynąć. Jakby była przebitym balonem, z którego cała zawartość musiała jak najprędzej uciec. Płakała bez końca. W pewnym momencie do jej głowy przyszła śmieszna myśl, że pewnie wkrótce odwodni się z tego powodu, padnie i umrze. Zginie z powodu złamanego serca i rozbitej duszy. Albo oszaleje, tak jak matka. Tyle że Amelia nie przeżyła nawet połowy tego, co jej córka. Nie miała prawa tak szybko porzucić balansu psychicznego i pozostawić ją dziadkom. Jak w takim razie Alice miała to wszystko wytrzymać? Czy to w ogóle było możliwe?
Nie czuła się dobrze, wręcz zapadła się w sobie. Jedyna osoba, która trzymała ją w psychicznie jednym kawałku została jej brutalnie odebrana. Była pustką. Była chaosem. Była zbitym lustrem… Przestała płakać i myśleć. Zawiesiła się w odczuciu teraźniejszości.

Wtem usłyszała ciche, a jednak jakby agresywne pukanie do drzwi. Tej nocy miała mnóstwo gości.
To ją ruszyło i otrząsnęło. Podniosła się z podłogi i ruszyła do drzwi.
- Są zamknięte na klucz - powiedziała, kiedy zatrzymała się przed nimi. Jej głos był zachrypnięty, ale wyprany z wszelkich emocji. Patrzyła pusto w klamkę. Jej ciało próbowało radzić sobie z emocjonalnym rozchwianiem. W tej chwili działało na autopilocie. Mimo, że poruszanie się sprawiało jej ból, nie zwracała na to nawet uwagi. Fizyczny był niczym w porównaniu z tym psychicznym.
- Naprawdę? - usłyszała po drugiej stronie nieznajomy, kobiecy głos. - To co ja mam teraz zrobić? - zapytała. - Mogłaś o tym wspomnieć… - powiedziała z wyrzutem.
To… to przecież musiała być ona! Jej ludzki ton kompletnie nie przypominał tego psychicznego. Był przyjemny, lekko chrypiący, ale dodawało mu głębokości i charakteru. Ani niski, ani wysoki. Jednak bardzo… dystyngowany. Spomiędzy sylab biło złoto, diamenty, władza, pewność siebie i swoiste, nadludzkie opanowanie. Tak jakby to ona pisała scenariusz losu i wszystko, co miało miejsce, działo się tylko z jej łaski. A może Alice po sesji płaczu i wzburzonych emocji miała nieco przerysowaną percepcje i mocniej odbierała bodźce. Jednak coś musiało w tym być.
- Wtedy jeszcze nie wiedziałam tego na pewno. Poza tym, to chyba logiczne, że nie trzymają mnie tu dobrowolnie… A jak tu weszłaś? - odpowiedziała niemal kompletnie nieprzejętym niczym głosem. Harper zmieniała się. Była na jej emocjach głęboka rysa. Ewidentnie widoczna i słyszalna z zewnątrz dla każdego z kim miałaby mieć styczność. Z tej rysy wyciekała pustka, jak ciemna smoła. Alice otuliła się nią jak czułym, miękkim szalem. Tuonetar była z niej stworzona, więc pewnie nie potrafiłaby tego dostrzec, nawet gdyby próbowała.
- Normalnie, przez drzwi - odpowiadziała bogini. - Były otwarte. Potem kierowałam się twoim psychicznym zapachem. Byłam w twojej głowie przez kilka dni, rozpoznałabym woń Dubhe z kilometra - mruknęła. - Masz tam okno? Może mogłabyś przez nie wyskoczyć? - zasugerowała.
- Osłona antywłamaniowa. Bez pilota, albo młota pneumatycznego nie wyjdę nim. Poza tym, jest w tym lokalu mój brat. Nie chcę, żeby tu został, bo go na pewno zabiją… - powiedziała spokojnym tonem
- Masz chociaż jakąś broń ze sobą? - zapytała tonem, który sugerował, że wśród innych akcji porywawczo/odbijająco/ratunkowych, ta jak na razie plasowała się gdzieś na takie średnie 3/10.
- Tak, mogę przestrzelić zamek - rzekła Tuonetar. - Mam nadzieję, że nie dostanę rykoszetem. Nie wróciłam do bycia człowiekiem tylko po to, żeby dostać w wątrobę - wyjaśniła Alice bardzo przejrzyście. - Myślisz, że to zadziała? - zawiesiła niepewnie głos. - Jak już to zrobię, to zwalą nam się na głowę Arabowie - dodała.
- To zły plan… Właśnie dlatego, że zwalą nam się na głowę Arabowie. Ja już mam dość Arabów jak na jedną noc. Rozejrzyj się. Jest tam jakiś alarm strażacki? Teraz by się przydało… Valkoinen… - Alice powiedziała spokojnym tonem.
Tuonetar żachnęła się na to. Harper nawet jej jeszcze nie widziała, a już czuła, że miała prawdziwą osobowość telewizyjną.
- Jestes sama? Wolałabym, żebyś najpierw wyciągneła Arthura, ale jego ponoć na pewno strzegą strażnicy w pokoju. Teraz pewnie nadałby się tłumik do broni, o ile nie masz - zauważyła.
- Nie mam - odparła Tuonetar. - Zresztą w ogóle nie najlepiej przygotowałam się. Pamiętaj, że ja tu przybyłam z krzyżówkami, sudoku, powieściami i olejkiem do opalania. Moją broń ukradłam, i to miałam szczęście, że napotkałam tamtego dealera - mruknęła. - Mam w niej dokładnie trzy naboje, resztę amunicji wystrzeliłam.
Na chwilę zamilkła.
- A wiesz, gdzie trzymają klucze? Kto je może mieć?
- Tak. W lokalu znajduje się, o ile już nie uciekł… Niejaki Amir, zwany również czternastką. Jest wysoki, dość przystojny jak na araba i pewnie nosi na twarzy dość cierpiętniczą minę, choć próbuje to zamaskować. Próbował mi pomóc. Ma klucze - Alice spróbowała jeszcze jak najlepiej opisać go Tuonetar.
- Poza nim, nie mam pojęcia kto jeszcze ma klucze i przede wszystkim gdzie je tu chowają. Przypominam ci, że nie jestem tu gościem honorowym… - powiedziała spokojnym tonem. Teraz trochę żałowała, że jednak nie poleciła Amirowi zostawić tych drzwi otwartych. Miała nadzieję, że może ze względu na to został w lokalu, a nie uciekł.
Alice czuła gęstniejącą ciszę.
- Próbował ci pomóc, miał klucze, a ty czekałaś na mnie…? Jak miło - powiedziała Tuonetar. Tak jak wcześniej Terry przypominał jej nauczyciela śpiewu, tak w tej chwili bogini skojarzyła jej się z wyjątkowo wredną nauczycielką fizyki w liceum Alice. Czasami miały bardzo podobny ton głosu. Pani Ashmond jak nikt potrafiła dać człowiekowi do zrozumienia, że uważała go za debila, de facto nie korzystając ani z tego słowa, ani z żadnego innego, które byłoby nieuprzejme. - Spróbuję go znaleźć, żeby jednak nam pomógł… - zawiesiła głos.
Następnie oddaliła się, mamrocząc coś pod nosem. Chyba nie była świadoma, że Alice to słyszała dzięki swojemu wyjątkowemu słuchowi.
- Szkoda, że w Helsinkach nie wykazywała się takim zmysłem taktycznym, jak teraz - Tuonetar mówiła do siebie.
Harper nie przejęła się tym. Nie miała już miejsca w zbiorniku na emocje na kolejny kwas. Ten zbiornik już eksplodował i zalał wszystko inne wyżerając dziury i robiąc mnóstwo szkód. Podeszła do szafek, w których były bicze, pejcze, palcaty i inne chore zabawki. Rozejrzała się za czymś, co nadałoby się na broń… Nie potrafiła strzelać z bicza, ale za to jeździła konno, a w podstawowym założeniu palcat służył do pospieszania tych stworzeń. Podniosła go i uznała, że może potencjalnie posłużyć za broń. Skoro Tuonetar była zajęta szukaniem Amira, co w gruncie rzeczy było doskonałym planem taktycznym ze strony Alice, bowiem piekła trzy pieczenie na jednym ogniu, jej pozostało poczekać. Była ciekawa, czy bogini da sobie radę, czy też zarobi kulkę. To była pieczeń numer cztery, choć najmniej odpowiednia. Harper zależało jednak na tym, by wyjść stąd dzisiaj.
Tuonetar wcale nie miała łatwego zadania. Poruszała się prawie nieuzbrojona po obcym terenie, szukając mężczyzny, o którym wiedziała tyle, że był raczej przystojny. Czy była w stanie znaleźć te klucze? Nawet jeśli Amir znajdował się na terenie Pastamarin, to raczej nie siedział sobie na korytarzu, tylko najprawdopodobniej poszedł spać.
Minął kwadrans. Potem kilka dodatkowych minut. Alice nie słyszała strzałów. Czy to był dobry znak? Zapewne. Tylko czemu bogini jeszcze nie wracała? Harper musiała uzbroić się w cierpliwość.
Alice zatrzymała się przy drzwiach. Oparła się plecami o ścianę i wpatrzyła w jeden punkt na podłodze. Nie miała miejsca w umyśle na zastanawianie się. Gdy tylko zaczynała, wszystko kojarzyło jej się z de Traffordem, więc jej psychika wyparła cały normalny, ludzki proces by bronić się przed tym. Pozostawała w takim oczekiwaniu. Słuchała uważnie korytarza, zastanawiało ją czy Tuonetar sobie da radę. Czekała cierpliwie.
Wnet Alice usłyszała szczęk zamka. Ktoś go otwierał. Ale… kto? Alice spięła się, czekając, aż drzwi zostaną otwarte. Czy to Sharif dowiedział się o przekręcie i przyszedł ją ukarać? Może Tuonetar leżała martwa w którymś pokoju Pastamarin? Jeśli tak… to naprawdę będzie żałować, że nie przyjęła wcześniej oferty Amira. Bo to byłby chyba prawdziwy koniec. Drzwi powoli rozwarły się, cicho skrzypiąc. Pojawiła się w nich dziewczyna. Mogła mieć jakieś osiemnaście lat, a może dwadzieścia kilka… jednak wydawała się naprawdę młoda. Miała brązowe włosy z kilkoma jaśniejszymi pasemkami. Była ubrana w dość ciężki, granatowy płaszcz, który raczej nie pasował do temperatury. Temperatura wahała się w okolicach dwudziestu stopni, natomiast odziana była tak, jak gdyby spodziewała się ogromnej wichury.


- Witaj, Alice - rzekła z lekkim uśmiechem. Następnie rozejrzała się po pokoju. Spoglądała na różne przyrządy i obiekty znajdujące się w nim, a potem na samą śpiewaczkę. Oceniła ją wzrokiem. - Zdaje się, że zdążyłam w porę - mruknęła. Chyba nie rozumiała seksualnego charakteru pokoju i myślała, że dokonuje się tutaj zwyczajnych tortur. Natomiast Alice, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wyglądała na zdrową. Wykończoną, ale zdrową.
- Nie do końca… To nie jest pokój taki tortur jak myślisz. Służy do znęcania się seksualnego. Chodźmy stąd…. Znalazłaś Amira, jak mniemam? - zapytała śpiewaczka obojętnym tonem i spojrzała za dziewczynę na korytarz. Wyglądała młodo. Tuonetar miała przed sobą dużo lat życia, jeśli oczywiście wcześniej ktoś jej nie zastrzeli. Alice spojrzała następnie w stronę drzwi, gdzie przetrzymywano jej brata. Zacisnęła dłoń mocniej na palcacie. Choćby miała zatłuc tych Arabów… Wyciągnie stąd Arthura…
- Znalazłam innego mężczyznę, starszego. Wchodził właśnie do tego budynku, kiedy zapytałam go o Amira. Wskazał mi miejsce jego pobytu. Dostałam klucze - wskazała pęk.
W ustach Tuonetar to wszystko brzmiało tak prosto. Jak gdyby załatwiała jakąś sprawę w urzędzie, a nie włamała się do kryjówki organizacji przestępczej. Może po tysiącach latach nieśmiertelności zapominała, że teraz jest tylko człowiekiem? Bez wątpienia miała rekordowo wysoki kompleks wyższości i akurat w jej przypadku zdawał się czymś naturalnym. Przecież koniec końców była fińską boginią.
- Powinnyśmy się spieszyć - mruknęła. - Swoją drogą nie wiem, o co chodzi z tobą i seksualnymi torturami - pokręciła lekko głową. Chyba miała na myśli wcześniejszy gwałt Kirilla, którego była naocznym świadkiem?
Alice popatrzyła na nią, mrużąc lekko oczy w milczeniu.
- Nieważne - dodała prędko Tuonetar.
- Nie chcę spędzić tu ani minuty dłużej. Zabierzmy Arthura i wynośmy się - powiedziała jak widziała plan na sytuację. Rozejrzała się po korytarzu i wyszła z pomieszczenia. Wzięła głębszy wdech, jakby powietrze tu było zupełnie inne - lepsze. Zaraz jednak pojęła, że nie. Wszędzie było tak samo nijakie. Obojętne. Bezwartościowe… Zamknęła oczy i je otworzyła. Ruszyła w stronę drzwi, gdzie był jej brat. Zaczęła nasłuchiwać, czy był tam ktoś, kto rozmawiał. Nie, było cicho. Ale paliło się w środku światło. Alice dostrzegła to, patrząc na szczeliną w podłodze.
- Alice… jak dawno temu doszło do tego nieprzyjemnego zdarzenia? - Tuonetar zapytała cicho. Coś w tonie jej głosu sugerowało, że to ważne pytanie. - To była jednorazowa okazja?
Harper podniosła głowę i zerknęła na Tuonetar
- Kilka godzin temu… Jednorazowa, ale nie z jedną osobą. Wcześniej… wcześniej dotykała mnie tylko jedna osoba, ale to nie były tortury… co ja pieprzę - zrobiła minę, jakby ktoś strzelił do niej serię z karabinu, po czym ta znów została pochłonięta przez pustkę i obojętność.
- Rozumiem - odpowiedziała Tuonetar.
- Potem sobie pogawędzimy. Teraz Arthur - zmieniła temat.
- Arthur? - kobieta spojrzała na nią chwilę dłużej. - Twój brat. Rozumiem. Potem porozmawiamy.
Spojrzała na pęk kluczy. Każdy był podpisany liczbą odpowiadającą tej znajdującej się na drzwiach. Bogini znalazła właściwy i wsunęła go do zamka i choć przekręcała… drzwi już wcześniej były otwarte. Otworzyła je. W środku znajdowało się trzech mężczyzn, w tym jej brat. Alice rozpoznała Rashida, który trzymał broń w gotowości, siedząc na fotelu. Obok niego siedział jakiś inny, nieznany śpiewaczce. Arthur spał na łóżku. A może był nieprzytomny.
- Co kur… - zaczął Rashid, podnosząc się.
Tuonetar mrugnęła i zwalił się na ziemię. Chwycił głowę w obie dłonie. Miał twarz wykrzywioną w okropnym bólu. Otworzył usta, wydając niemy krzyk grozy. Następnie bogini spojrzała na drugiego mężczyznę i wnet on dołączył do swojego kolegi.
- Jeśli możesz, po prostu ich zabij. Ten ma ze mną na pieńku… - poprosiła śpiewaczka i wskazała palcem Rashida, wchodząc do pokoju. Zaraz znalazła się przy Arthurze. Sprawdziła jego puls i czy nie był wyziębiony.
- Arthurze, słyszysz mnie? - odezwała się, z nadzieją, że może kontaktuje, jeśli nie, to był drobny problem, bo nie będzie jej go łatwo wynieść… Gdzieś w tyle głowy pomyślała o tym, że gdyby miała moc telekinezy…
Zarzuciła głowami, jakby się wystraszyła. Potrząsnęła nią, odpędzając myśli i wróciła do koncentracji na swoim bracie.
Mężczyzna lekko poruszył się. Chyba budził się. Wydawał się jednak nie mieć do końca najlepszej motywacji do życia. Nie żeby Alice go nie rozumiała.
- Nie mogę zabić nikogo siłą woli - odpowiedziała Tuonetar. - A nawet gdybym mogła, to bym tego nie zrobiła. To duża odpowiedzialność, odbierać ludzkie życie. A ja jestem człowiekiem i nie do mnie należy decydować o tym, kiedy świeczka powinna zgasnąć - powiedziała to trochę takim tonem, jak gdyby przeczytała to w jakimś poradniku dotyczącym bycia dobrym człowiekiem. Może zrozumiała tytuł w dość zabawny sposób i uczyła się moralności, choć chciała jedynie wypaść przekonywująco w tej nowej roli.
Alice podniosła na nią wzrok.
- Szkoda, że w Helsinkach nie wykazywałaś się takim zmysłem empatii jak teraz… - powiedziała, niemal cytując boginię z jej komentarzem z wcześniej, ale przemieniając nieco słowa tak, by były adekwatne do obecnej sytuacji
Tuonetar zaśmiała się cicho. Chyba trafiło to w jej poczucie humoru.
- Nieważne. Strzały narobiłyby hałasu. Może lepiej, że ich nie wykorzystałaś - dodała i znów wróciła wzrokiem do Arthura. Spróbowała podnieść mu głowę, przekręcić go trochę i potarła go po ramieniu ręką
- Kul? - bogini lekko zmarszczyła brwi. - Mam tylko trzy. Skorzystam z nich wtedy, kiedy będę musiała. To nie ta sytuacja.
- Arthurze. Ocknij się. To ja, Alice - śpiewaczka odezwała się łagodniej. Mówiła do brata, który był zagubiony i przetrzymywany w koszmarze od dwóch? Może trzech dni? Straciła już sama poczucie czasu… Miała jednak świadomość, że potrzebował trochę ciepła i troski, choć tych miała teraz w sobie tyle, co kot napłakał, to oddała mu je.
- On wędruje - mruknęła Tuonetar. - Nie jest tutaj z nami. Stara się powrócić, ale nie może znaleźć drogi prowadzącej do ciała. Dlatego tego typu umiejętności są niebezpieczne, gdy ludzie korzystają z nich, choć nie potrafią się nimi posługiwać - dodała. - Co zrobimy z nim?
Podeszła do okna. To nie było zablokowane roletami antywłamaniowymi.
- Tutaj jest kępka żywopłotu. Rzucimy go na nią? - zapytała tak, jak gdyby nic nie mogło pójść źle.
Rudowłosa mruknęła i pokręciła głową
- Możemy nie trafić, może się skaleczyć, albo jakaś gałązka mogłaby mu… Nie wiem… Przebić skórę, albo wyłupić oko. Wolałabym nie dowalać mu więcej. Już wasi kultyści dosolili mu przez ostatnie trzy dni - skomentowała Alice.
- Nie nazywaj ich tak. Zresztą wcale nie różnisz się od nich, chciałabym ci to przypomnieć - rzekła Tuonetar. - Poza tym nie jest chory. Wydaje mi się, że to była dla niego bardziej trauma psychiczna, niż fizyczna. Nie, żebym ich usprawiedliwiała, tylko stwierdzam fakt.
- Opcja jeden, musimy go stąd wynieść. Opcja dwa, choć ryzykowna, sprowadzę go. Przecież ja też potrafię podróżować po innym planie. Ale to by oznaczało, że zostałabyś tu sama, a nie mam pojęcia za ile minut ktoś przyjdzie… Więc moim zdaniem lepsza byłaby opcja pierwsza… Przyszłaś tutaj pieszo, czy masz jakiś samochód na podorędziu? - zapytała.
- Mam samochód. Jest też opcja trzecia, czyli że sparaliżuję go bólem. Może to go obudzi błyskawicznie. Traumy w ten sposób działają. I jeżeli pierwsze co zrobisz na moją propozycję, to zapowietrzysz się i zaczniesz tłumaczyć, że jestem sadystką, a on tak wiele już przeżył…
- Ten twój paraliż bólu postawiłby i trupa. Spróbuj. Jak nie podziała, skorzystamy z moich propozycji - Alice mówiła całkiem poważnie. Tuonetar uraczyła ją w końcu kilkakrotnie tym wrażeniem i wiedziała, że było do przeżycia, a jeśli mogło ściągnąć Arthura do ciała, to może dobrze byłoby spróbować. Wolała nie zabłąkać się z nim w Iterze, bo to było niebezpieczne miejsce. Ona sama uczyła się po nim chodzić, ale nie była w tym mistrzynią, a co dopiero wyprowadzać kogoś, kto nie wiedział o tym zupełnie nic.
Zresztą Arthur przecież wcale nie zabłąkał się w Iterze. Znajdował się pewnie gdzieś w świecie rzeczywistym, tak jak widziała go w hotelu.
- Brawo… - mruknęła Tuonetar, kręcąc lekko głową w podziwie. Chyba naprawdę była pod wrażeniem, że Alice podjęła logiczną decyzję. A może to była ironia nowej generacji.
Bogini lekko zmrużyła oczy, patrząc na Arthura. Ten zakrztusił się i nagle otworzył oczy. Zgiął się nagle w pół do pozycji siedzącej i zaczął bardzo głośno i szybko oddychać.
- Mężczyźni są śmiesznie wrażliwi na ból - Tuonetar prychnęła, znowu podchodząc do okna. - Za moich czasów nie byłyśmy wcale uważane za słabą płeć. Nie wiem, dlaczego to się zmieniło.
Harper już po sekundzie przysiadła obok Arthura
- Arthurze. To ja Alice… Spokojnie. Oddychaj powoli. Rozumiesz mnie, prawda? - odezwała się do przyrodniego brata, opierając mu dłoń na ramieniu i głaszcząc. Chciała go uspokoić i jednocześnie skupić jego uwagę na sobie.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:40   #293
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Mężczyzna wyglądał na wymęczonego. Tak właściwie stale sprawiał takie wrażenie, nawet w Portland. Teraz jednak sprawiał wrażenie kogoś na skraju śmierci. Choć Tuonetar miała faktycznie rację i nawet włos mu z głowy nie spadł. Był tylko trochę blady i spocony. Jego wargi lekko drżały, podobnie jak ręce.
- Alice… - szepnął. Miał niski, przyjemny głos, który teraz okazał się nieco zachrypnięty. - Ja… ja wzywałem cię…
Kiwnęła głową.
- Wiem. Wiem Arthurze… Znalazłam cię i Thomasa… Porozmawiamy o tym wszystkim, ale teraz musimy stąd uciekać. Dasz radę wstać? - zapytała go i wzięła jego dłoń w swoją, jakby był małym chłopcem, a ona chciała go stąd bezpiecznie wyprowadzić.
- Ja… chyba tak - rzekł. Obrócił się i postawił nogi na ziemi. Chyba od dłuższego czasu tego nie czynił, bo zamknął oczy i lekko zachwiał, jakby miał masywne problemy z równowagą. Następnie spróbował i z pomocą Alice wstał.
- Cudownie - rzekła Tuonetar. - Radzę ci, żebyś doszedł do siebie jak najprędzej. Twoja siostra przeżyła znacznie więcej, niż ty i jakoś trzyma się - dodała, po czym zwróciła wzrok na Alice. - Po części sądzę, że to moja zasługa. Zahartowałam cię - dodała i ruszyła w stronę drzwi. - Wychodzimy - dodała i zniknęła na korytarzu.
Śpiewaczka nie skomentowała słów bogini. W pełni skupiła się na prowadzeniu Arthura. Miała misję wyprowadzić go stąd bezpiecznie. Gdy to nastąpi, może się dziać co chce
- Gdy wyjdziemy, napijesz się czegoś ciepłego i zjesz coś lekkiego. Pewnie nie jadłeś najlepiej, jeśli w ogóle przez ostatnie dni. Zadbam o ciebie. Mam ci dużo do opowiedzenia, ale to potem. Teraz skupmy się na wydostaniu w jednym kawałku stąd - mówiła do niego spokojnie i rozglądała się uważnie, gdy tylko wyszli na korytarz. Była odrobinę ciekawa miny Sharifa, kiedy przyjdzie do pokoju tortur i zastanie go pustym, a także gdy odkryje brak Arthura…
Wyszli na korytarz. Kierowali się prędko ku schodom prowadzącym na dół.
- Musimy się spieszyć - szepnęła Tuonetar. - Zaraz mój wpływ przeminie. Z każdym krokiem, który robię, oddalam się od nich.
Na schodach spotkali Gadiego. Mężczyzna tylko spojrzał na nich i leciutko skinął głową. Przeszedł dalej, jak gdyby nic nie zobaczył. Unikał wzroku Alice, jak ognia. Wnet dotarli na parter Pastamarin. Ruszyli w stronę drzwi prowadzących na zewnątrz. Wtedy Arthur zrobił dwa niezgrabne kroki naprzód i wywrócił się. Zaczął wrzeszczeć z bólu. Głośno na cały budynek.
Harper wystraszyła się, że coś się stało. Rozejrzała się, czy ktoś go postrzelił, albo czy może stanął na czymś. Zaraz popatrzyła też po jego kostkach, czy może miał coś co go kopało prądem. Zatkała mu usta ręką, żeby nie krzyczał. Przecież już niemal wyszli, co się do diabła stało?!
Tuonetar przykucnęła i uderzyła Arthura mocno w policzek. Ten przestał krzyczeć, ale zamiast tego trząsł się. Drżał w napadzie, mając szeroko rozwarte oczy.
- To jest… napad padaczkowy? - zapytała bogini.
Rzeczywiście mężczyzna nie został postrzelony. Nie nadepnął na żadną minę. To było jedyne wytłumaczenie. Być może tak długie przebywanie poza ciałem nie obyło się bez wpływu na układ nerwowy mężczyzny. Poza tym wrócił w możliwie najmniej delikatny sposób, bo za sprawą bólu. Alice zauważyła, że napad zaczął ustępować, ale na górze zaświeciły się światła i zapanowało poruszenie…
- Niestety nie znam się, bo to on jest z zawodu lekarzem, nie ja, ale chyba na to wygląda. W przybliżeniu… Mamy przesrane. Musimy go stąd wynieść, bo chwilę zajmie nim się pozbiera, a jak widzisz, już nam się Arabowie budzą - mruknęła Harper i złapała Arthura pod ramiona
- Chwyć go za nogi i prowadź - poleciła jej tym samym dając do zrozumienia, że jeśli ktoś będzie strzelał to w jej plecy…
Tuonetar autentycznie zaniemówiła, patrząc prosto w oczy Alice. Miała złapać nogi jakiegoś mężczyzny i jeszcze dźwigać jego ciężar ciała. Zastygła w bezruchu, szukając jakiejś alternatywnej opcji, jednak nie potrafiła jej znaleźć. Tymczasem na pierwszym piętrze rozległy się krzyki. Mężczyźni najwyraźniej odkryli pustkę w lochu BDSM. To nieco poruszyło Tuonetar, bo pochyliła się i złapała Arthura za podudzia w ten sposób, jakby bardzo się go brzydziła. Wnet wyniosły go za drzwi wejściowe Pastamarin. Arthur był wysoki i ciężki, przez co miały problem. Obie były młodymi dziewczynami, które nie posiadały szczególnie rozbudowanej masy mięśniowej, a Alice była wykończona po poprzednim dniu. Nawet nie wyspała się zbyt dobrze.
- Pociągnijmy go - zaproponowała Tuonetar. - Najwyżej nieco obetrze się…
Alice uświadomiła sobie, że raczej nie dadzą rady nieść go tak, jak przez tych kilkanaście ostatnich metrów.
Harper nie ociągała się
- Dobra, to połóż mu nogi i chodź. Pociągniemy za ręce. Daleko masz to auto? - zapytała rudowłosa, rozglądając się za pojazdem, a potem jej wzrok padł na knajpę z której uciekali. Modliła się w duchu, by za moment nie wybiegło z niej stado arabów z Sharifem na czele, bo nie dość, że Tuonetar by zginęła, to najpewniej ona zostałaby boleśnie ukarana…
- Ciągnij go przez chwilę sama, ja zadzwonię do Tuoniego - rzekła szatynka.
Następnie odeszła dwa kroki dalej, żeby było jasne, że jej wkład w pracę fizyczną dobiegł końca. Wyciągnęła telefon i połączyła się ze swoim mężczyzną. Ten musiał tylko na to czekać, bo odebrał po kilku sekundach. Tymczasem wszystkie światła w Pastamarin już świeciły się. To musiało nieco pobudzić Tuonetar, bo bez słowa podeszła i chwyciła prawą rękę mężczyzny, aby pomóc Alice.
Śpiewaczka była pobudzona adrenaliną i dramatyczną chęcią ratowania brata, bo nie marudziła, tylko ciągnęła. Czekała, aż nadjedzie auto, albo jak do niego dotrą i odjadą w cholerę. Fakt, że światła pizzerii były zapalone, nie pomagał. Oddaliły się od niej, ale dla wysportowanego mężczyzny ta odległość nie była żadnym wyzwaniem…
- Proszę, no proszę… Trochę pieprzonej przychylności - sapnęła pod nosem rudowłosa.
Tuonetar mocniej chwyciła telefon.
- Tuoni, już jesteśmy na zewnątrz. Skręcamy w prawo. Szybko, obudzili się! - dodała szeptem. Chwilę słyszała odpowiedzi, po czym przerwała połączenie i schowała telefon. - Zaraz będzie - mruknęła. - Nie chcieliśmy, aby zaparkował pod samym Pastamarin, na wypadek, gdyby ktoś obserwował drogę dojazdową z samego lokalu.
Tymczasem Arthur poruszył się lekko. Wyartykułował jakiś dziwny odgłos, po czym zakrztusił się śliną.
- Co się stało? - zapytał, odzyskując przytomność. Wyglądał na kompletnie niezorientowanego w czasie i przestrzeni.
Alice zerknęła na Arthura
- Miałeś napad… Możliwe, że padaczki, ale nie znam się. Musiałyśmy cię wyciągnąć z budynku, bo swoim krzykiem obudziłeś zagrażające nam osoby. Uciekamy - wytłumaczyła mu.
Rozglądała się za samochodem, którym mieliby uciec, a dodatkowo cały czas zerkała w stronę pizzerii. Poważnie się martwiła, że za moment wyskoczą z niej Arabowie i wywalą w nich salwę z karabinów. Jedyne co mogłoby ich powstrzymać to Sharif, który uznałby, że jednak bardziej zależy mu na posiadaniu jej, niż na użeraniu z jej ciągłymi ucieczkami. Bo na pewno liczył się z tym, że kobieta nie będzie siedziała grzecznie na miejscu tak jak jej kazał.

Zza rogu wyjechał samochód. Była to granatowa toyota corolla. Skręciła nagle i dzieliło ich od niej co najwyżej dwadzieścia metrów. Kwestia kilku sekund i zatrzyma się przed nimi. Tyle że to było całkiem dużo czasu… jak się prędko okazało. Z Pastamarin wyskoczyła trójka uzbrojonych mężczyzn. A także… Sharif Habid.
- Wracaj do mnie, Alice! - wrzasnął. Był rozpalony do czerwoności z gniewu. - Ja ci kurwa, zaraz pokażę, gdzie jest twoje miejsce… - rzekł, podnosząc broń. Celował w Arthura.
- Pociągnij za spust, a znajdę i zabiję twoją siostrę. Słyszysz?! Obiecuję ci to! - odpowiedziała mu poważnym, pełnym nienawiści tonem. Mimo wszystko jednak przeskoczyła tak, by zasłonić brata sobą, przed ewentualnym ostrzałem. Miała nadzieję, że kierowca toyoty nie będzie się ociągał widząc co miało miejsce. Harper była zdeterminowana, wściekła i rozjuszona. To była zwykle bardzo wybuchowa mieszanka, czyniąca takiego nawet najzwyklejszego człowieka nieprzewidywalnym… Tyle że niestety nie miała wielkich opcji. Nie posiadała broni, a jej jedyną kartą przetargową było własne ciało, którym chroniła brata. Nawet jeśli chciała dać wyraz złości, to nie mogła… Ale też nie musiała. Toyota zajechała za chodnik tak, że osłaniała ich teraz od Pastamarin.
- Wsiadamy - szepnęła Tuonetar i doskoczyła do tylnych drzwi. Otworzyła je dla Alice i Arthura, natomiast sama przesunęła się w stronę tych obok kierowcy. Wtem rozległy się strzały. Pękła szyba po stronie Tuoniego. Trzeba było się spieszyć, zanim przestrzelą bak… ale kogokolwiek z nich.
Harper pomogła bratu wsiąść do środka w dość szybkim tempie i sama również wpakowała się na siedzenie, zatrzaskując drzwi
- Ruszamy! - rzuciła tylko, gdy ona i jej brat byli na tylnym siedzeniu, jeszcze niepoukładani, ale przynajmniej względnie bezpieczni. Alice przytrzymała ramiona Arthura nisko, by czasem nie podniósł głowy na wysokość okien i sama swoją też trzymała nisko.Teraz wszystko było w rękach Tuoniego, by ich stąd zabrał.
To było straszne. Szyby pękały w samochodzie, też na tylnym siedzeniu. Kiedy ruszyli, przedziurawiony został bagażnik. Alice widziała dziury w karoserii. Wnet rozległ się męski wrzask z przedniego siedzenia. Odwróciła się w stronę Tuoniego, ale to było kiepskim pomysłem. A może właśnie uratowało jej życie, w zależności od tego, jak na to patrzeć. Spostrzegła na swoim ramieniu szkarłatną plamę. Wiedziała, że zagłębiła się w nie kula, ale jeszcze nie czuła bólu… Wnet ten pojawił się w jej głowie i oszołomił ją. Zaparło jej dech w piersi i jęknęła cicho z bólu. łzy stanęły jej w oczach i ostrożnie chwyciła się za ramię. Jednak nadal to było nic, w porównaniu z bólem psychiki, a przynajmniej tak próbowała sobie tłumaczyć. Mimo wszystko, zrobiło jej się gorąco...
- Kurwa - warknął Tuoni. Wcisnął gaz do dechy. Wnet opuścili parking przed Pastamarin.
- Co ci się stało, mój kochany? - Tuonetar brzmiała tak, jak gdyby to z niej wyciekała krew. Nagle warknęła niczym rozjuszony pies bojowy i odwróciła się za siebie. Patrzyła na oddalający się lokal. Gdyby oczy mogły ciskać błyskawicami, wszyscy Arabowie zostaliby usmażeni prądem.
- Nie teraz - odparł mężczyzna. - Będą nas gonić. Musicie mi powiedzieć, jak jechać.
Alice musiała zatamować krwawienie z ramienia. To bolało ją okropnie, ale kula musiała utkwić gdzieś powierzchownie i chyba nie naruszyła żadnego nerwu, bo mogła poruszać palcami. Choć wolała tego nie robić, bo było to w tej chwili niezwykle nieprzyjemne. Wnet mogła jednak zapanować nad cierpieniem i działać, przynajmniej korzystając z drugiej ręki.
- Nie, nie, nie… - Arthur mocno zacisnął oczy. - Connor, nie…
Alice spojrzała w stronę Tuonetar i Tuoniego
- A dokąd mamy zamiar jechać? Czy jest na tej wyspie choć jedno bezpieczne miejsce? Może proponuję wybrać się na południe? Albo przeciwnie, na północ. Z tym, że chciałabym się wybrać nad wodospad, bo tam został mój… mój drugi brat - wysapała powstrzymując łzy bólu. Oddychała ciężko. Zerknęła na Arthura
- Arthurze… Spokojnie. Skup się. Sprawa Connora miała miejsce w przeszłości… Jesteśmy na Mauritiusie. Uratowałam cię od chorych ludzi. Pamiętasz? - przemówiła do niego śpiewaczka, siląc się na łagodny ton. Już nie przyciskała go do siedzenia i usiadła, prostując się. Próbowała nie zabrudzić siedzenia krwią.
Arthur mocno zacisnął oczy.
- Tak… pamiętam. Ale krew i samochód… on tak umarł. Przez zderzenie. A ja nie mogłem go uratować… bałem się go uratować. To ja go zabiłem, nie mogąc zdecydować na operację. A przez to straciłem wszystko… - westchnął.
- Operację? - Tuonetar wyciągnęła z tego to, co było dla niej najważniejsze. - Jesteś chirurgiem?
Arthur pokiwał głową. A może tylko zadrżał. Lub koła natrafiły na jakąś dziurę w drodze. Percepcja Alice nieco wariowała, robiło jej się słodko w ustach. Jej ciało przeżywało szok z powodu uszkodzonej tkanki.
- Bardzo dobrze. Będziesz mógł zadośćuczynić twojego występku tamtego dnia - rzekła Tuonetar. - Czego będziesz potrzebował do wyjęcia kuli z uda? - zapytała.
- Jadę na razie przed siebie - Tuoni westchnął cicho, kiedy rozmowa uciekła z poprzedniego toru na kompletnie inny.
Alice przełknęła ciężko ślinę
- Może jedź do Bel Ombre i zmienimy tam samochód… - zaproponowała
- To na południu… A w którą stronę w ogóle jedziemy? - zapytała i głos jej się zachwiał. Trochę traciła koncentrację. Ta rana chyba nie zagrażała jej życiu, ale utrudniała jej koncentrację
- Piszczy mi w uszach… - powiedziała, w zasadzie nie wiedząc do kogo się zwraca. Zadrżała.
- Jedziemy najbliżej, jak tylko można - zarządziła Tuonetar. - Nie będzie w tym stanie jechać kilka godzin to jakiegoś pieprzonego Bel Ombre - obróciła się na Alice i spojrzała na nią jak wariatkę z dziwnymi priorytetami. - Nie obchodzi mnie twoje ramię, ale Tuoni nie straci nogi - rzekła.
- Mogę to zrobić - znienacka powiedział Arthur. - Potrzebuję narzędzi chirurgicznych. Czyli jakaś klinika weterynaryjna, albo szpital. O ile mam to zrobić zgodnie ze sztuką.
- Pewnie najbliższa klinika będzie w Vacoas-Phoenix albo Quatre Bornes - mruknęła Tuonetar. - Jaka to odległość?
- Około dwudziestu kilometrów? Jadąc skrótami? - Tuoni zagryzł wargę. Rana musiała mu dokuczać, ale nie dawał tego po sobie poznać.
- Zatrzymaj się, ja będę prowadziła.
- Nie możemy się zatrzymywać, nie teraz…
- Ale…
- Wyjedźmy chociaż poza to przeklęte Grande Riviere Noire i wtedy się zamieńcie - zaproponowała najrozsądniejsze rozwiązanie Alice. Dwadzieścia kilometrów to nie było dużo, ale na pewno za dużo dla koncentracji jej, czy Tuoniego. Zerknęła na Arthura
- A ty jak się czujesz? Mam na myśli po tym napadzie… I ogólnie… Nie musisz mi mówić dokładnie wszystkiego, po prostu chcę wiedzieć czy wszystko ok… Przepraszam cię Arthurze… Szukaliśmy cię razem z Thomasem i dlatego on potem też został porwany… A teraz, zgubiłam go, bo ci ludzie porwali ciebie i mnie… Nie tak to planowałam - powiedziała do brata i oparła dłoń na jego ramieniu ostrożnie.
- Nie powinnam była cię narażać - rzekła Tuonetar do kierowcy. - Trzeba było ją tam zostawić. To głupi pomysł. Nie wiem, co mnie napadło… Jeżeli coś ci się stanie, to zniszczę cały świat.
- Uspokój się - Tuoni westchnął. - Wszystko jest w porządku. Naprawdę.
Tuonetar wahała się przez moment, ale bardzo krótki. Nachyliła się i pocałowała mężczyznę w policzek. Następnie dotknęła jego ramienia. Chyba chciała się przytulić, ale w tej chwili oczywiście to nie było możliwe. Rudowłosa dostrzegła to i skrzywiła się w bólu, jednak to nie ręka jej teraz doskwierała...
Tymczasem rozmawiała dalej z Arthurem.
- Wiesz… ja przez ostatnie miesiące nie byłem w najlepszym miejscu. Pod względem psychicznym. Na początku tak właściwie było mi wszystko jedno. Mam na myśli, co się ze mną działo. Chyba nawet życzyłem sobie śmierci. Ale potem były też inne osoby… a one miały zupełnie inne podejście. Te wrzaski, ból i strach… jak coś takiego otacza cię, to przesiąkasz tym i przyjmujesz. Zaczynasz tak myśleć. Ci kultyści potrafili robić rzeczy nie z tej planety… wnet odkryłem, że ja również. Choć na początku myślałem, że to tylko choroba psychiczna. Wydawało mi się, że wychodzę z ciała i podróżuje. Tak bardzo chciałem uciec z tego campera, że robiłem to tak, jak tylko mogłem. Szczerze mówiąc wcale nie mam pewności, czy to jednak nie schizofrenia. Być może leżę gdzieś w śpiączce i to wszystko jest produktem mojej wyobraźni - pokręcił głową. - Mam nadzieję, że nic nie stało się Thomasowi. Nie przeżyję śmierci kolejnego brata z mojego powodu - to zabrzmiało jak… obietnica.
- Znajdziemy go i wtedy będziecie mogli dać znać reszcie rodziny, że już wszystko w porządku i że żyjecie… Tata i Mia martwili się o was… Mia nawet chciała wydrapać mi oczy. Sympatyczna kobieta… A co do twoich zdolności, to u nas rodzinne Arthurze, ale porozmawiamy o tym, jak będę bardziej sprawna fizycznie i psychicznie… - obiecała mu i westchnęła ciężko. Była wycieńczona i potrzebowała odpoczynku, leków przeciwbólowych i najlepiej całej butelki whiskey… Myślenie o tym ostatnim sprawiło, że tylko się rozpłakała w ciszy.
- Ja… ja nie wiem. Czuje się zagubiony. Najchętniej spędziłbym miesiąc w jakimś zamkniętym pokoju i poukładał sobie wszystko w głowie. Myślę, że może naprawdę nadaję się do szpitala psychiatrycznego. Czuję się chory - mruknął. - Potrzebuję pomocy. Teraz chyba… - zawiesił głos. - Zależy mi na tyle, aby powiedzieć to wprost - rzekł, po czym zwiesił głowę i zamknął oczy. Chyba na ten moment nie chciał kontynuować tematu. Ani w ogóle rozmawiać.
Wnet zjechali na pobocze. Tuoni odpiął pasy. Obrócił się w stronę tylnego siedzenia.
- Witaj, Alice - mruknął. - Chyba nie przywitaliśmy się.
- Witaj… Fakt, nie mieliśmy… - powiedziała kobieta, ocierając łzy i przyglądając mu się uważnie.
Był młodym blondynem. Miał ładne, niebieskie oczy i bardzo regularne rysy twarzy. Przypomniał jej trochę Emerensa.


Westchnął i wyszedł z samochodu. Utykał. Wnet zamienił się miejscami z Tuonetar.
- Jak to się prowadzi? - kobieta popatrzyła na kierownicę i pedały gazu.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:41   #294
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- W życiu bym nie powiedziała, że wy to wy… - skwitowała wygląd Tuoniego, kręcąc lekko głową. Następnie zerknęła na Tuonetar
- A więc mówisz, że nie umiesz prowadzić? Przekręcasz kluczyk, potem, jeśli są trzy pedały, naciskasz najbardziej lewy i ustawiasz gałkę na 1, a potem drugą nogą naciskasz najbardziej prawy delikatnie, jednocześnie powoli zdejmując nogę z lewego. Cały ruch rób płynnie i delikatnie. Możesz dodać gazu przyciskając odrobinę mocniej prawy pedał. Ten na środku to hamulec. Jak prędkość auta przekroczy 50, zmieniasz bieg na drugi, znów wciskając lewy pedał i potem powoli go puszczając. Zapamiętałaś? - wyjaśniła jej powoli Alice.
- Tak - odpowiedziała bogini, ale jej głos brzmiał niepewnie. - Myślałam, że jest jeden przycisk, który po wciśnięciu sprawia, że jadę do przodu. A steruję kierownicą. Strasznie skomplikowali tym dodatkowym po lewej stronie.
- To sprzęgło, kochanie - Tuoni westchnął cicho. - Myślę, że wolałabyś samochód z automatyczną skrzynią biegów.
- Pamiętasz, jak po prostu wsiadaliśmy na konie i cwałowaliśmy? - zapytała go. - Ale oczywiście po co komu sprawdzone rozwiązania.
Nacisnęła sprzęgło, a potem nastawiła bieg na 1. Następnie przycisnęła gaz, zdejmując delikatnie lewą stopę… Samochód skoczył naprzód. Tuonetar chyba zaskoczyło to, bo momentalnie wcisnęła hamulec, posyłając wszystkich do przodu.
- Mówiłam, powoli… Jak zdejmiesz za szybko nogę ze sprzęgła, to samochód będzie tak szarpał. Powoli. Płynnie. Oprzyj piętę o podłogę i po prostu odginaj palce, wciskając, lub popuszczając pedał… Nie stresuj się. Koniem też trzeba umieć kierować, tak samo samochodem - wyjaśniła jej, choć wcześniej Tuonetar odzywała się do niej chamsko, po tym jak Tuoni został postrzelony. Ona była uprzejma, choć emocjonalnie wyprana. Szarpanie samochodem kojarzyło jej się też z Terrencem i dławiło ją bólem.
- Skarbie, może będzie lepiej, jak ja siądę za kierownicą? Boję się, że nie mamy czasu teraz na naukę jazdy.
Tuonetar posłała mu jadowite spojrzenie. Teraz chciała dwa razy bardziej opanować sztukę jazdy samochodem.
- Dobrze… - mruknęła. - Patrzcie teraz.
O dziwo jej się udało. Oparła pięty o podłogę i tylko odginała palce.
- Świetnie. Tak myślałem, że potrzebujesz motywacji.
- A jadąc, naciskam tylko pedał gazu? Coś robię lewą nogą, czy sprzęgło jest tylko do startowania? - zapytała.
- Gdy zmieniasz biegi to też je przyciskasz. A biegi zmieniasz mniej więcej co 40 - 50. Tam przed sobą masz taki licznik. No i jak usłyszysz, że samochód tak jakby buczy jakby się dusił, wtedy zmieniasz bieg. Najpierw przyciskasz sprzęgło, a potem ruszasz dźwignią. Zawsze po jednym. Jak hamujesz, to zaczynasz wszystko od nowa. No i tak się prowadzi auto. Są jeszcze inne, drobne rzeczy, ale na nie nie mamy teraz czasu. To na lekcję drugą - zaproponowała rudowłosa i zerknęła na swoje ramię.
- Kto by pomyślał, że tak się zaprzyjaźnicie - Tuoni mruknął pod nosem.
Tuonetar spiorunowała go wzrokiem. Chyba nie śmieszyło ją to, ale skoncentrowała się na jeździe. Szło jej nawet całkiem dobrze. Na szczęście drogi były puste, a ona prawie nie musiała skręcać. Wcisnęła sprzęgło i zmieniła bieg zgodnie z sugestią Alice.
- Może trochę zwolnisz? - zapytał blondyn. - Dajemy radę… a nie chcemy… sama wiesz.
Bogini niechętnie zastosowała się do prośby.
- Nie chcę, żebyś kulał przez resztę życia… - mruknęła. - Ale to trochę fascynujące. Sama idea, że mógłbyś. Przyjemnie jest czuć tego typu emocje.
- Tego właśnie chcieliśmy, prawda? - Tuoni uśmiechnął się. - Chyba na tym polega bycie człowiekiem. Maksymalne niebezpieczeństwo.
- Tak. Mimo wszystko… - Tuonetar zagryzła wargę. Chyba czuła sprzeczne emocje. To, że Tuoni został postrzelony chyba burzyło im nudę budowaną przez tysiące lat, ale oczywiście nie chciała, aby coś mu się stało permanentnie. Alice odniosła wrażenie, że bogowie Tuoneli traktowali ziemskie życie trochę jak park rozrywki, albo grę komputerową, w której można wejść w świat wirtualny. Zdawali się całkiem mocno odrealnieni.
- Ludzie są w stanie przeżyć szesnaście postrzałów i żyć normalnie. Taka rana w udzie go nie zabije, albo nie sprawi, że będzie kulał… Oczywiście mógł mieć też pecha i będzie, choćby był operowany od razu. Ludzkie życie jest kruche. Trzeba mieć sporo farta - odezwała się w tej kwestii Alice. Była bardzo zmęczona, a pot ściekał jej powoli po policzku już z bólu. Obserwowała jednak drogę, zapewne tak jak Tuoni. Tak to już było, gdy jednym samochodem jechało więcej kierowców, niż tylko jeden. Automatycznie pozostali też obserwowali drogę.
- Alice, nie denerwuj się - nagle rzekła Tuonetar. - Wszystko będzie dobrze.
Nawet Tuoni spojrzał na nią dziwnie. Te słowa otuchy wydawały się trochę dziwne, zwłaszcza że zostały wypowiedzione znikąd, po kilku minutach jazdy bez rozmowy.
- Ma rację - Arthur nagle przebudził się. - Wszystko będzie dobrze - powiedział.
Uśmiechnął się niepewnie. Alice była pewna, że ani trochę nie wierzył w to, co mówił, ale chyba słowa Tuonetar o zadośćuczynieniu trafiły do niego. Może ta sprawa z kultystami wyjdzie mu na dobre? Wyglądało na to, że teraz był Parapersonum. Przebywanie przy kultystach i bycie obiektem mocy jednego z nich podwyższyło stanowczo jego PWF. Alice uświadomiła sobie, że sama jej obecność przy nim będzie podtrzymywać jego zmianę. Obecnie Douglas podróżował z trzema Paranormalium, przy czym Tuonetar niedawno użyła na nim swojej mocy. Zdawało się, że Arthur prędko nie wróci do normalności. Thomas natomiast na pewno już nigdy. O ile wciąż żył…
Harper chciała syknąć, bo na słowa Tuonetar aż się cała wzdrygnęła, ale powstrzymała się, widząc minę Arthura. Wyciągnęła do niego dłoń, by mógł ją złapać i uścisnąć, jeśli chciał. Ona sama wiedziała, że nie będzie dobrze. Thomas został w lesie i nie wiadomo co z nim było. Miała na głowie Sharifa i problemy bogów Tuoneli. Musiała zadbać o brata, by w jednym kawałku wrócił do reszty rodziny, a na sam koniec… Na sam koniec Terrence… Oczy znowu jej się zaszkliły. Nie była w stanie tego przerobić i podsumować ‘nie denerwuj się, wszystko w porządku’. To było dla niej za dużo. Helsinki to było koszmar, a teraz tylko rozgrzebano te rany i pozwolono by rozeszła się w nich gangrena śmierci de Trafforda….
W końcu wjechali do Vacoas-Phoenix. Jako że w baku prawie nie było już paliwa, Tuonetar musiała zjechać na stację, aby zatankować tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Alice, pomożesz mi z tym? - zapytała ją, wychodząc z samochodu. Spojrzała na stację, liczniki oraz rury. - Tylko szybko, nie mamy czasu.
Harper mimo bólu w ramieniu, wysiadła z auta. Podeszła do Tuonetar i otworzyła drzwi od strony kierowcy. Pociągnęła małą wajchę otwarcia baku, po czym podeszła z nią w odpowiednie miejsce
- Tu się nalewa paliwo. to jest diesel, więc bierzesz ten pistolet - wskazała jej, po czym sama go wzięła.
- Tam jest licznik, ale my lejemy do pełna. Więc po prostu idź już do tamtego budynku i powiedz, że lejemy do pełna. Podaj im numer stanowiska, jest na tej kolumnie i zapłać. To tyle. Ja zatankuję - powiedziała, bo do tego potrzeba było tylko jednej ręki. Mimo bólu, stała uparcie na nogach i tankowała. Kiedy nastąpiło specyficzne drżenie i warczenie pistoletu, że bak był pełen, wyjęła go i odwiesiła, po czym zamknęła wlew i zamierzała wrócić do samochodu. Czuła się nieco sennie, a jednocześnie w ogóle, przez ból ręki.
Tuonetar skinęła głową. Już miała odejść, ale zawahała się i została. Wyglądała tak, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale w sumie nie wiedziała dlaczego, bo to nie była jej sprawa.
- Wiesz, że posiadasz w sobie komórkę? - zapytała. - Żyje już trzy godziny. Teraz cztery. Niedługo pewnie się podzieli. Czuję ją - zawiesiła głos. - Myślę, że właściwe słowo to zygota. Zrób z tym, co chcesz. Tylko uważaj, bo na tym etapie… bardzo łatwo o poronienie. Albo nie uważaj. Uznałam, że powinnaś wiedzieć - rzekła, po czym uśmiechnęła się niepewnie. - To było prawie moje ciało… więc mogło to być prawie moje dziecko - mruknęła i odeszła niechętnie w stronę stacji benzynowej.
Alice zrobiła kompletnie zdumioną minę. Przez sekundę próbowała skategoryzować znane słowa… Potrząsnęła głową
- Co? - zapytała oszołomionym tonem.
- Dziecko? Co?? - zapytała ponownie, jakby to nadal nie mogło do niej dojść. Poczuła mdłości. Co Tuonetar powiedziała? Kilka godzin? Jakieś cztery? To było dziecko któregoś z Arabów? Aż jej się słabo zrobiło…
- Zaszłam w ciążę z którymś z tych pierdolonych arabów?! - zapytała, nawet nie orientując się, że podniosła ton głosu w zaczynających w niej buzować nerwach.
- Możemy porozmawiać o tym, jak wrócę?! - zakrzyknęła Tuonetar, stojąc przed wejście na stację benzynową. Chyba nie było innego wyjścia, o ile nie chciały wrzeszczeć w nocy w miejscu publicznym o ciąży i gromadzie Arabów. Tak właściwie to brzmiałoby jak jakiś cholerny żart z głupiej komedii, gdyby nie przytrafiło się akurat jej.
Teraz to Harper zestresowała się co niemiara. Nie wsiadła do auta. Stała obok i nerwowo przestępował z nogi na nogę. Była w ciąży? W takiej chwili? Przypomniała jej się poranna rozmowa z Terrencem i tylko załamała się bardziej. Aż musiała rękami oprzeć się o samochód, bo pewnie by tu zasłabła po prostu upadając na beton. Oddychała ciężko i ramiona jej drżały z nerwów. Co za horror właśnie rozgrywał się w jej sercu.
Wnet ze stacji wyszła Tuonetar z pojemnikiem tekturowym, w którym znajdowały się cztery kubki kawy.
- Był problem z kasą, więc równie dobrze mogłam je zrobić - mruknęła, podając Alice kubek. - Mam nadzieję, że dopytasz się szczegółów swojego brata. To on jest lekarzem i może zna szczegóły biologii. Ja tylko wyczułam, że posiadasz w jajowodzie człowieka - Tuonetar wyjaśniła. - Jeszcze nawet nie dotarł do macicy. Jestem w stanie wyczuć duszę. To na razie jej zalążek, w pierwszym etapie, jednak jeżeli jest w stanie umrzeć… to znaczy, że ja mogę to zobaczyć.
Śpiewaczka popatrzyła na kawę, a potem na Tuonetar… Wzięła kubek. Była blada jak ściana i tylko jej oczy były czerwone od łez po raz setny w ciągu tej doby. Wsiadła do środka samochodu i zamiast zapytać, milczała. Pociągała za to nosem i nie mogła przestać płakać. Była w tej sekundzie kompletnie rozchwiana emocjonalnie. Jeśli to było dziecko Sharifa, chyba się zastrzeli…
- Ta z iksem to gorąca czekolada - powiedziała Tuonetar. - Masz kubek z iksem, prawda?
Alice spojrzała na niego. Tak rzeczywiście było. Chyba bogini bała się, że kofeina zabije tę komórkę. Co śpiewaczka miała z nią zrobić? Przecież… Tuonetar miała rację. Jeżeli upije się do granic wytrzymałości, ciąża nie wytrzyma. W ogóle to słowo… ciąża… Sama możliwość, że mogłaby zostać matką… Czy mogłaby się tego podjąć? Czy widziała się w tej roli? Tuonetar pociągnęła duży łyk kawy i zapaliła silnik.
- Najpierw sprzęgło, potem gałka… - mruczała pod nosem. Wnet znowu byli w drodze. Tuoni dawał jej wskazówki z nawigacji komórkowej. Kierowali się do kliniki weterynaryjnej.

Alice pociągała nosem i powoli piła czekoladę. Choć była słodka i ciepła, to nie pomagało jej to w uspokajaniu. Zerknęła na Arthura i przetarła twarz rękawem sukni, którą miała na sobie
- Ar...thurze? Mogę zadać ci pytanie? - odezwała się trochę napiętym głosem.
- Tak, to grozi cukrzycą - odpowiedział mężczyzna. - Ale należy ci się - zażartował słabym tonem. Wciąż wyglądał na bardzo bladego, ale kofeina stawiała go na nogi. Chyba chciał wziąć się w garść tak mocno, jak tylko mógł. Miał motywację. Musiał pomóc siostrze i Tuoniemu. A potem dowiedzieć się, co z Thomasem… Ta kwestia chyba dręczyła go najbardziej.
- Nie, akurat nigdy nie martwiłam się takimi rzeczami… Chodzi mi o to… Wyjaśnij mi proszę… Jak długi jest czas od zapłodnienia do powstania zygoty? - zapytała napiętym głosem. Wyraźnie ciężko było jej wypowiedzieć te słowa. Szczerze, ona już uznała, że to przez tych przeklętych arabów, ale coś jej się w głowie kołatało, że między zapłodnieniem, a powstaniem zygoty też musiał minąć jakiś czas, więc wolała zapytać lekarza.
Zdawało się, że Arthur kompletnie nie spodziewał się takiego pytania.
- Zajmowalem się embriologią kilkanaście lat temu na studiach… - zawiesił głos. - Ale to nie dzieje się błyskawicznie. Kapacytacja, przejście przez osłonkę przejrzystą, wieniec promienisty, różne skomplikowane rzeczy mają miejsce. Na filmach to wygląda bardzo prosto, ale w rzeczywistości może to zająć pewnie do doby od zaplemnienia. Minimum dwanaście godzin. Ale musiałbym to sprawdzić. Ale skąd to pytanie?
Alice słuchała go i zamarła. Po czym powoli opuściła spojrzenie na wieczko kubka swojej czekolady. Patrzyła na iks i była nieobecna. Myślenie jej się wyłączyło. Siedziała w samochodzie tylko ciałem, ale umysł kompletnie jej się zawiesił.
Dwanaście godzin? Doba? To sprawiło, że ani Sharif, ani żaden z Arabów nie mógł być potencjalnym ojcem. To by znaczyło, że była nim tylko jedna osoba. Harper nie wiedziała, czy ma się rozpłakać z żalu, czy ze szczęścia. Pozostawała więc w zastoju i zawieszeniu, ogłuszona tymi nowinami. Terrence nieświadomie przepowiedział to dziś rano? Czyżby jego zdolności paranormalne wykraczały poza telekinezę i sam o tym nie wiedział, czy może był to po prostu czysty przypadek? Harper powoli, uśmiechnęła się. Bardzo delikatnie, bardzo smutno, ale jednak. Oparła się spokojniej o oparcie i położyła dłoń rannej ręki na swoim podbrzuszu. Nadal była w ciężkim szoku, ale teraz chociaż nie bała się tego dziecka tak bardzo jak kilka minut temu.
- Alice? - powtórzył Arthur. - Zasnęłaś? Wszystko w porządku? - jako osoba, która zgubiła się po wyjściu z ciała, miał podstawy, aby obawiać się o nią. Zwłaszcza, że zasugerowała mu, że są podobni pod względem posiadania paranormalnych mocy. - Odezwij się - poprosił.
Tuonetar zerknęła na nich przez lusterko wsteczne, ale nie odezwała się. Skupiła się na jeździe. To nie była jej sprawa, choć wydawała się dziwnie poruszona tym wszystkim. Czyżby boginię śmierci fascynował akt poczęcia? To nie było aż tak dziwne, jak mogłoby się z początku wydawać.
- Jesteś w ciąży? - zapytał Tuoni. Nagle zmarszczył brwi. - Ty jesteś w ciąży…
Posiadał ten sam zestaw zdolności, co Tuonetar, a także bardzo swoiste wyczucie.
Alice napiła się drżącą ręką czekolady, wykonując pierwszy ruch od dłuższej chwili.
- Na to wychodzi… Że jestem… - powiedziała nieco skołowanym, ale jakby odrobinę spokojniejszym tonem. Z jednej strony było jej bardzo źle i przykro, ale z drugiej była poruszona i szczęśliwa, że to jednak Terrence był sprawcą, a nie nikt inny. Tylko on. Zamknęła oczy i delektowała się tym małym zwycięstwem nad Habidem. Napiła się znów czekolady. Choć cierpiała z powodu straty, bardzo dojmująco, to jednak, cieszyła się w tej chwili. Na zastanawianie się, czy nadawała się na matkę, przyjdzie czas potem…
- Ale kto jest ojcem…? W ogóle… jesteś pewna, że jesteś w ciąży? To pytanie o zygotę… jeżeli przeprowadziłaś stosunek bez zabezpieczenia, to to jeszcze niczego nie przesądza… Nie dość, że możesz być w niewłaściwym dniu cyklu, to jeszcze zdecydowana ilość zarodków ulega poronieniu, tylko ludzie nie są tego świadomi, bo ma to miejsce na bardzo wczesnym etapie. Nieprawidłowości genetyczne, inne sprawy… to są powszechne rzeczy, ale same ulegają usunięciu, nie licząc kilku przypadków, które przetrwają aż do narodzin. Nie pamiętam dokładnie numerów, ale chyba trzy czwarte ciąż kończy się w ten sposób? A może jedna czwarta? Połowa? Ale nie tak mało - Arthur zawiesił głos. - Pamiętam, że ta liczba mnie wtedy zaszokowała, bo myślałem, że to będzie może jeden procent.
Śpiewaczka zerknęła powoli na brata. Skinęła głową w stronę Tuoniego i Tuonetar
- Nie wiedziałam o tym, że jestem w ciąży, póki oni mi nie powiedzieli. Oni są tacy jak my, może nawet… Trochę bardziej paranormalni i powiedzmy, że są w stanie wyczuć zalążek dodatkowego życia we mnie. Co jest dla mnie stuprocentowym pewnikiem braku omyłki w tej kwestii. Lepszym niż najskuteczniejszy test ciążowy… A ojcem… Ojciec… - głos jej się zawiesił, gdy się zawahała
- Umarł wczoraj, gdy ratowaliśmy ciebie i Thomasa… Zastrzelili go… Chyba - powiedziała i zrobiła zraniona minę, wspominając ostatnią scenę. To co powiedział do niej Terrence. Jak wyznał jej, że ją kochał. Wzdrygnęła się.
W pomieszczeniu zapanowała cisza.
- Tak bardzo mi przykro… - Arthur również wzdrygnął się. Zamknął oczy. Kolejna osoba, która zginęła z jego powodu? I nawet jej nie poznał. - Co za przekleństwo… - westchnął. - Ale nie martw się… jeżeli tylko wszystko dobrze się skończy… To możesz liczyć na nasze pełne wsparcia. Nie będziesz samotną matką - powiedział. - Jednak nie myśl o tym teraz. Gratulacje - dodał, po czym pogłaskał ją po ramieniu.
- W pewnym sensie nie umarł, jeśli przeżyje w potomku, czyż nie? - Tuonetar mruknęła pod nosem. - Coś po nim zostanie… Rzeka życia. Płynie bez ustanku. Jej kolejne fale jak następne pokolenia… wypierane przez następne i następne. Tak to zawsze działało i nic nie zmieni się w tym względzie aż po kres świata.
Harper zerknęła na Tuonetar
- Masz rację… W pewnym sensie, rzeczywiście przeżyje w swoim potomku… - powiedziała i kiwnęła głową. To dziecko, momentalnie w ciągu dziesięciu minut z niechcianego, awansowało w rangach na ściśle maksymalnie ważne. Było pamiątką, było jej dzieckiem i bezbronną istotką, o którą będzie sie musiała nauczyć dbać. A do tego potrzebowała zapewnić mu bezpieczeństwo. A aby zapewnić mu bezpieczeństwo. Potrzebowała siły… Nie… Potęgi. Bo nie żyła w zwyczajnym świecie. Jej świat był ściśle niebezpieczny i nieprzychylny dla takich małych, niewinnych istot. Kobieta wyprostowała się, nabierając nowej formy. Pęknięte lustro zaczęło układać się w nowy wzór. Zerknęła na Arthura i położyła dłoń, na jego dłoni na swoim ramieniu
- Dziękuję… Teraz musimy zająć się tymi kulami, a potem poszukamy Thomasa, tylko najpierw odrobinę odpoczniemy. Będziemy potrzebowali dużo sił, na nadejście następnego poranka - powiedziała już spokojniejszym, mocno wyważonym tonem.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:42   #295
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Tuoni i Tuonetar nie odzywali się już. Bogini była skoncentrowana na prowadzeniu, a bóg lekko pocierał postrzelone udo. Ramię Alice również robiło się jakby chłodniejsze, choć jednocześnie dziwnie piekło. Alice zrozumiała, że nie będą mogli dłużej odwlekać operacji. Dobrze, że kule straciły pęd poprzez zderzenie z karoserią i nie utkwiły głęboko w ich ciałach. Niestety i tak stracili już dużo krwi. Ich prowizorycznie opatrunki dawno temu przemokły. Czy stres, którego doznawał jej organizm będzie mieć wpływ na dziecko? Alice nie miała pojęcia i chyba Arthur również nie mógł tego wiedzieć. Był lekarzem, ale z takimi problemami nie zmagał się na co dzień.

Wnet zajechali przed budynek kliniki weterynaryjnej. Floreal Veterinary Clinic było już oczywiście zamknięte. Zdawało się, że w środku nie było o tej godzinie żywej duszy, jednak Alice dostrzegła jakby drobne światełko gdzieś w tle. Może pochodziło z jakiejś aparatury? Lub też zostawiano je dla zwierząt? Ktoś zwyczajnie zapomniał to zgasić?
- Jaki macie plan? - zapytał Arthur.
Alice przyglądała się budynkowi
- Najprostszy to włamać się, zabrać to co nam potrzebne i uciec, a następnie odbyć zabieg? Z tym że ani ja, ani Tuoni nie powinniśmy się nadwyrężać chodzeniem w tej chwili. Więc jeśli ktoś miałby tam wejść to ty i Tuonetar… Zwłaszcza, że ty znasz sie na tym, co będzie nam potrzebne. Co myślicie? - tutaj zwróciła się do władców Tuoneli.
Tuonetar nic nie odpowiedziała, co znaczyło w jej przypadku, że się zgadzała.
- Ale gdyby nikogo nie było w środku, to moglibyśmy tam na miejscu przeprowadzić zabiegi? - zapytał. - Jest duża szansa, że w pospiechu zapomnimy czegoś ważnego. Poza tym to będzie najszybsza opcja, jeżeli zamiast zbierać tego wszystkiego po kolei, a potem odjeżdżać i szukać właściwego miejsca… z wystarczającym oświetleniem… - Tuoni zawiesił głos. - Ja już nie czuję nogi. Trochę przesadzam, ale jest niezbyt dobrze - mruknął. - Wolałbym to zrobić tak szybko, jak to możliwe.
- Teoretycznie… - Arthur zawiesił głos. - Nawet gdyby ktoś nas nakrył, to może nie będzie wielką tragedią, jak zobaczy, czym się zajmuję. Zazwyczaj weterynarze mają trochę… nazwijmy to empatii.
- Tuoni lub ja moglibyśmy powalić kogoś bólem, gdyby poszło bardzo źle - dodała Tuonetar.
Śpiewaczka zastanawiała się nad tym chwilę
- Szczerze, to ja też nie czuję ramienia…. dobrze, w takim razie wejdźmy tam wszyscy i po prostu nas zoperuj - zgodziła się na taką opcję, widząc że to będzie najlepsze rozwiązanie, choć otoczenie psów, kotów i chomików wcale nie było najspokojniejszym, to uznała jednak że lepiej tak, niż poddać się operacji na kolanie w samochodzie… Zaczęła się też zastanawiać, czy powinna poprosić o znieczulenie, czy to niewskazane w jej stanie… w zasadzie Alice nie wiedziała kompletnie nic o tym co mogła robić, a czego nie powinna będąc w stanie błogosławionym.
Technicznie nawet do końca jeszcze w nim nie była. Jeżeli dobrze zrozumiała dzięki wiedzy z biologii, jej dziecko nawet jeszcze nie dotarło do macicy, nie mówiąc nawet o zagnieżdżeniu się w nim. Do zapłodnienia zwykle dochodziło w bańce jajowodu i najpewniej tak też było w jej przypadku. Wprowadzenie teraz do jej organizmu leków nie zadziałałoby na dziecko, bo to było nadal dosłownie komórką wędrującą w jej organizmie, bez żadnego połączenia z krwioobiegiem. Jednak różne środki posiadały odmienne okresy półtrwania i mogły wciąż krążyć w jej organizmie, kiedy dojdzie do newralgicznego momentu implantacji zygoty. Coś takiego tłumaczył jej Arthur po wyjściu z samochodu.
- A co teraz? - zapytał, stojąc przed drzwiami i kończąc swój wywód. - Rozbijamy okno?
Tuonetar zastygła w bezruchu, obracając się za siebie.
- Spójrzcie… - mruknęła, patrząc na gmach po drugiej stronie ulicy.
Alice przeczytała tabliczkę. Eye Hospital Fortis Darne, czynne całą dobę. Czy jednak mogli zrezygnować z pomocy i umiejętności Arthura i narażać się na pytania lekarzy, a potem na pewno również policjantów?
Harper popatrzyła na szpital, a potem na budynek do którego chcieli się dostać
- Nie mamy dokumentów, byliśmy porwani, ledwo co wyszliśmy z życiem, a ja nie mam zaufania do szpitali po tym jak opętana ośmiolatka próbowała zastrzelić mnie z rewolweru tuż po tym jak przekazała mi od was wiadomość - powiedziała Alice, ale uznała że nie będzie się upierać, jeśli Tuoni i Tuonetar uznają, że jednak wolą skorzystać z pomocy szpitala, a nie jej brata.
- Dobra - mruknęła Tuonetar, po czym rozejrzała się. Znalazła pod drzewem duży kamień. Wskazała go palcem. - Ten będzie odpowiedni - powiedziała, przesuwając wzrok na Arthura.
Ten drgnął dopiero po trzech sekundach. Ruszył pod drzewo i niepewnie podniósł głaz. Bez wątpienia niczego takiego w swoim życiu nie robił. Alkoholizm był jego jedynym prawdziwym grzechem.
- A jeśli jest alarm?
- To się dowiemy, dalej - rzekła Tuonetar. - Opętane ośmiolatki nie będą już problemem, jednak nie mam ochoty tłumaczyć się nikomu z tego, co miało miejsce. Zwłaszcza, że zdarza się tutaj, że biorą mnie za niepełnoletnią - dodała z dziwną mieszaniną emocji w głosie. Rozbawienia, bo tak naprawdę istniała kilka tysięcy lat. Połechtania ego, bo to świadczyło o jej młodości, a piękno wiązało się z tym bardzo blisko. Irytacji, bo najwyraźniej słyszała to tylko wtedy, kiedy ktoś jej czegoś odmawiał. Alice usłyszała również nutkę wstydu.
- Swoją drogą, tak na boku… Skoro wy jesteście tu, to kto się zajmuje Tuonelą? Nadal wy, czy wasze dzieci? - zapytała zmieniając na moment temat i przyglądając parze uważnie. Po czym spojrzała na swego brata,
- To dość skomplikowana sprawa - odpowiedziała Tuonetar. - Mamy pełne prawa, kiedy przebywamy na terenie Finlandii. Ale kiedy nas nie ma… - zawiesiła głos, spoglądając na Tuoniego.
- … chyba nic złego się nie dzieje… - mężczyzna dokończył niepewnie. - Ostatecznie nasi podwładni od tysięcy lat zajmują się tym samym. Czasami są niezdyscyplinowani, ale od tego ludzie nie przestaną umierać.
- To byłoby okropne - Tuonetar wzdrygnęła się.

Tymczasem Alice zerknęła na brata.
- Nie martw się Arthurze. Niedługo to wszystko wróci na spokojniejsze tory. Tylko musimy się wydostać z Mauritiusa… - powiedziała spokojnym tonem i czekała tak jak pozostali, aż zbije szybę i będą mogli otworzyć okno, a potem wejść do środka.
Arthur podniósł głaz i uderzył nim o szkło. Albo nie miał wystarczająco dużo siły - co wydawało się całkiem prawdopodobne, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni - albo sama szyba była wyjątkowo wytrzymała. Musiał uderzyć trzy razy, aby pogłębić pajęczynę pęknięć. Na jego skroni wykwitła strużka potu. Terrence’owi zapewne to zadanie zajęłoby co najwyżej sekundę… Jednak Alice nie mogła już na niego liczyć. Poczuła gorzki smak w ustach i zamrugała kilka razy szybciej, odwracając wzrok gdzieś na bok. Skrzyżowała ręce pod biustem i przetarła dłonią twarz, próbując nie myśleć o Angliku, ale aż ją to dusiło. Arthur zamachnął się raz jeszcze i wnet odłamki poleciały na ziemię i do wnętrza budynku. Mogli do niego wejść. Nie rozbrzmiał żaden szczególny dźwięk. Jeżeli alarm aktywował się, to po kryjomu.
Alice oceniła jak wysoko było okno, po czym podeszła i ostrożnie przełożyła rękę na drugą stronę, by je otworzyć i zablokować otwarte by mogli spokojnie wejść
- Tylko uwaga na szkło na podłodze - przypomniała wszystkim zebranym, bo raczej nikt nie chciał mieć dodatkowych rozcięć do zszywania, w tym ona również. Zdawało jej się jednak, że głównie to ona i Arthur powinni najbardziej uważać, bo te jej buty to za moment się rozpadną, a on był w ogóle boso. Dała najpierw wejść do środka parze bogów, a potem sama oparła się zdrową ręką o parapet, próbując dostać do środka. Nie zamierzała prosić nikogo o pomoc. I nie musiała, bo wskoczyła do budynku niczym nastoletnia baletnica. Giętko, sprężyście i bez najmniejszych kłopotów. Arthur, stojąc za nią, wybałuszył na to oczy. Wmurowało go.
- Wow… - mruknął cicho. - No dobrze… - zawiesił głos.
Alice nawet nie dotknęła odłamków szkła. Dotknęła podłogi przednią częścią prawej nogi i znalazła perfekcyjnie równowagę. Odskoczyła pół metra dalej, nie czyniąc sobie najmniejszej szkody. Tymczasem Arthurowi nie szło tak dobrze. Nie miał butów, a te by mu się przydały.
- Auć - mruknął. - Zaciąłem się lekko. Ale tylko lekko - mruknął.
Harper mimo wszystko ćwiczyła na siłowni przebywając w Anglii. No i jej kondycja nie mogła słabnąć, przy tym jak często de Trafford dawał jej dodatkowe treningi…
Zerknęła na Arthura i na jego stopy.
- Trzeba będzie odkazić, żeby ci się nic nie wdało… Ale najpierw proponuję zająć się udem Tuoniego i moim ramieniem - oznajmiła i rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Za chwilę podeszła nieco dalej by sprawdzić, czy faktycznie nie było tu żadnego alarmu. Słuchała też z której strony dobiegały jakieś dźwięki zwierząt. W tamtą stronę nie powinni chodzić, by ich dodatkowo nie rozbudzać. Przedmioty do zabiegów i substancje medyczne i tak były zwykle w salach zabiegowych, a nie przy klatkach… A przynajmniej tak jej się zdawało, bo nie miała zwierząt, więc nie była też nigdy u weterynarza, poza tym jednym razem jak jej koleżanka poprosiła o zajęcie się jej kotem, a ten najadł się czekolady i zatruł prawie śmiertelnie. No nie miała ręki do futrzaków, chociaż kto wie teraz… To było dawno temu…

Obecnie znajdowali się w holu. Był bardzo schludny, ale prawie pusty, nie licząc rzędu krzeseł, dystrybutora wody i roślinki w doniczce, która stała obok niego. Na parapecie ustawiono nieskończone stosy ulotek z uśmiechniętymi pieskami i kotkami, ale w tej chwili przykrywało je szkło i Alice nie mogła przeczytać napisów. Nie żeby interesowały ją w tych okolicznościach. Podeszła do drzwi i spostrzegła, że obok co prawda był zainstalowany alarm, ale nie paliły się na nim żadne diody… Czyżby był wyłączony? Może to była jedynie atrapa. Zapewne nieczęsto ludzie decydowali się na to, aby włamywać się do kliniki weterynaryjnej. Przecież nie było tutaj pieniędzy, a jedynie zwierzaki oraz różne sprzęty medyczne. Być może jedynie narkomani mogliby chcieć środków analgetycznych, ale najwyraźniej w okolicach niewielu było wystarczająco sprytnych, aby pomyśleć o obrabowaniu kliniki.

Przed nimi znajdowały się tylko jedne drzwi i prowadziły do pojedynczej sali zabiegowej. Na środku stał duży stół, z boku szafki, biurko z komputerem oraz inne typowe dla tego miejsca rzeczy.
- Kto pierwszy? - zapytał Arthur. Zaczął obchodzić pomieszczenie, otwierać wszystkie szuflady i sprawdzać, co się w nich znajduje. Sprzęt, który uważał za przydatny, wyjmował i układał na znalezionej tacce.
Alice wskazała ręką na Tuoniego.
- Tuoni. Niech on będzie pierwszy - zaproponowała, bo wiedziała, że jakby powiedziała cokolwiek innego, Tuonetar wydrapałaby jej oczy. Alice w tym czasie usiadła na fotelu przy biurku i opuściła nieco rękaw sukienki, by samej spojrzeć na swoje ramię i ocenić stan rany, która w nim była. Skoro i tak chwilowo nie będzie miała nic do robienia, jedynie czekać na swoją kolej. Postanowiła zerknąć na szkody, a potem może zamknąć oczy i odrobinę odpocząć.
- Dokładnie tak - Tuonetar zgodziła się.
Tuoni nie był do końca pewny.
- Może powinniśmy rzucić monetą? - zapytał. Jego kobieta dosłownie syknęła na te słowa, jakby na moment zamieniła się w plującego żółcią węża. Spojrzała na niego jak na przygłupiego blondyna z tendencjami samobójczymi.
- Chyba byłoby sprawiedliwie? - rzucił Arthur.
- Zostałeś zraniony w trakcie ratowania jej. Co uczyniliśmy pro publico bono - przypomniała Tuonetar. - Jeżeli po tym stracisz nogę, a ona będzie machała tą swoją rączką jak gdyby nigdy nic… - bogini zawiesiła głos.
- Przypominam ci, że do niczego by nie doszło, gdyby nie fakt, że obudził wam się jakiś pieprzony prorok, a Habid i jego banda nie postanowili siedzieć wam i mi na ogonie. Mogłam sobie dziś leżeć na plaży i zastanawiać jak dojść do porozumienia z matką moich przyrodnich braci, a nie stracić partnera i jeszcze zostać postrzeloną. Ale dobrze, poczekam te pół godziny. Bo mam już dość słuchania tego jak bardzo uwielbiasz swojego męża i jak bardzo będziesz walczyć o to, żeby miał jak najlepiej. Dlatego zamknij się już w tej kwestii i zajmijcie się jego nogą - powiedziała dość agresywnie śpiewaczka. Temat uczuć, jakimi darzyła się Tuonetar i Tuoni doprowadzał ją do białej gorączki, zwłaszcza przy tym jak bardzo bolesna była świeża rana jej rozdzielenia z Terrencem. Zamknęła znowu oczy i oparła się łokciami o biurko, dłonią zdrowej ręki zasłaniając twarz. Milczała i czekała.
W pomieszczeniu zapanowała dość nieprzyjemna atmosfera.
- Nie marnujmy czasu - mruknął Arthur, chcąc ją przełamać. - Ściągnij spodnie i połóż się na stole - polecił. Cicho westchnął.
Podszedł do kranu i zaczął myć dłonie. W sposób chirurgiczny. Mydlił dobrze, a woda skapywała po jego łokciach do kranu. Znalazł szczoteczkę, którą wyczyścił paznokcie. Następnie powtórzył zabieg i skorzystał ze środka dezynfekującego. Wcierał go tak długo, aż ten zamienił się w balsam.
- Całkiem dobre wyposażenie. Nawet szczególnie - rzekł. - Najwyraźniej wykonują tutaj dość zaawansowane zabiegi - mruknął. - To dobrze. Trochę brakuje mi instrumentariuszki…
- Pomogę ci - zaproponowała Tuonetar, podchodząc. - Tylko mów, co mam robić.
- Najpierw otwórz rękawice. Są aseptyczne, więc zrób to tak, aby ich nie pobrudzić. Następnie umyj dobrze ręce i stań obok stołu z tacką. Nastaw lampy, aby było odpowiednie oświetlenie. Niczego nie dotykaj, póki ci nie powiem.
Alice miała zamknięte oczy i po prostu wsłuchiwała się w ich rozmowę. To był pierwszy moment, kiedy mogła nieco rozluźnić się i po prostu odsapnąć, ale jednak… Nie była w stanie. Jej umysł pulsował od żywych obrazów różnych scen. Chociażby poranek zeszłego dnia, kiedy pieprzony Bahri im przerwał i wywołał gniew Terrence’a, który doprowadził do ich kłótni… Miała ochotę rozszarpać Egipcjanina… Okazali mu z Terrym tyle wyrozumiałości, współczucia i pomocy, a on okazał się być… Pieprzonym potworem. Harper miała wrażenie, że zaraz zacznie warczeć ze złości. Zamiast tego po prostu milczała.
Spoglądała na zabieg operacyjny. Arthur najpierw odkaził ranę pomarańczowym płynem. nachylał się do tacki trzymanej przez Tuonetar.
- Powinniśmy mieć wszyscy maseczki i czepki na głowach, ale może uda się bez. Tylko będziecie musieli obydwoje zażyć trochę antybiotyków, na wszelki wypadek.
Następnie zerknął z powrotem na Alice.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Zmęczona - przyznała szczerze śpiewaczka.
Tymczasem Arthur wrócił do uda Tuoniego. Lekko poszerzył ranę skalpelem, po czym wyjął dwa haki.
- Mogłabyś je potrzymać? - zapytał Alice. - Brakuje mi asystenta… - zawiesił głos. Wbił je w ranę mężczyzny i lekko ją rozszerzył. Wolną ręką przytknął gazik, aby zatamować krwawienie. - Brakuje mi też noża elektrycznego…
Harper podniosła się i podeszła, by pomóc. Ostrożnie wzięła haki i przytrzymała tak, jak wskazał jej Arthur. Starała się nie patrzeć w samą ranę, bo nie był to najprzyjemniejszy widok, choć widziała już gorsze rzeczy, choćby w samym Skalnym Kościele. Wolała tu jednak nie zemdleć.
- Nie masz rękawic, ale… - Arthur zamilknął. - Chyba pora, żebym przestał mówić o wszystkich rzeczach, których nie mamy - mruknął.
Wsunął do środka pęsetę. Dość sprawnie wyjął kulę. Może po części dlatego, bo była rzeczywiście powierzchownie umiejscowiona.
- Dużo szczęścia. Nie zostało zniszczone żadne więzadło, ani też tętnica, żyła, nerw… Jeżeli dobrze zagoi się, to może nawet obyć się bez konsekwencji. Choć radziłbym nie obciążać nogi w najbliższym czasie. Wypłuczę to antybiotykiem - mruknął. Obrócił się do Tuonetar i wyjął strzykawkę. Nie założył igły. Zamiast tego wyciągnął jakiś plastikowy dozownik i umieścił go na dużej, plastikowej butelce wypełnionej jasnym płynem. Nabrał ją i wsunął do rany. - Jak się trzymasz… - lekarz zamilkł, zapominając imienia Tuoniego. Może nigdy go nie znał? - Pacjencie?
- Przydałyby się środki przeciwbólowe… - mruknął bóg śmierci. - Ale… daję radę… nie krzyczeć…
Arthur uśmiechnął się niezręcznie.
- Nie pomyślałem o tym… W szpitalu zajmuje się tym anestezjolog…
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:43   #296
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
- Myślę, że trochę bólu nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Co nie? Tuonetar? My coś wiemy o bólu - zagadnęła, niby by rozluźnić atmosferę, a jednak odrobinę też złośliwie. Harper nie zapomniała im tego wszystkiego co nawyczyniali podczas akcji w Helsinkach… Jednak nie robiła dodatkowych problemów i nie poruszała rękami, by nie zadać Tuoniemu więcej bólu, niż już i tak odczuwał.
- Ale niektórzy na niego zasługują, a innym należą się same luksusy - odpowiedziała Tuonetar. - Lubię sama decydować, kogo przyporządkować do której kategorii.
- Proszę, możecie nie rozmawiać? Chciałbym się skoncentrować… - mruknął Douglas. Chyba nie chciał słuchać kolejnej kłótni. Tuonetar błyskawicznie zamilkła. Przecież ważyło się w tej chwili zdrowie jej ukochanego. - Zastanawiam się, jak to w tej chwili zrobić… - mruknął. - Najlepiej byłoby założyć dren i sprawdzać, czy nie wydobywa się z wnętrza ropa. Chyba tak zrobiłbym, gdybym miał coś podobnego… - westchnął. - Jeżeli to po prostu zaszyję, może zrobić się ropień.
Zastanowił się przez moment.
- Nie będę tego zaszywać. Dam wam antybiotyk i strzykawki i będziecie to płukać tak długo, aż samo się zasklepi. Krew powinna szybko przestać płynąć, o ile pacjent posiada odpowiednie wskaźniki krzepnięcia. Których badań niestety nie posiadam, co jest dość niecodzienne.
Chwil potem spojrzał na opatrunek.
- Dobra, zrobione. Kładź się, Alice - rzekł do śpiewaczki.
Harper poczekała, aż Tuoni pozbiera się ze stołu. Zerknęła na niego i Tuonetar. Czuła bolesną zazdrość, ale nie wyrażała tego na głos. Dała im chwilę, po czym, gdy już ustąpili jej stołu, usiadła na nim i w końcu położyła, tak jak Arthur jej polecił. Odsłoniła ramię, w które ją postrzelono i zamknęła oczy. Już kiedyś postrzelono ją w ramię, wtedy jednak pomogli jej ci niesamowici chłopcy… Tym razem nie mogła niestety na nich liczyć.
Arthur tymczasem przeglądał półki w poszukiwaniu leków przeciwbólowych.
- Antybiotyk to antybiotyk. Ale bałbym dać ci przeciwbólowe dla psów. Przecież nie były testowane na ludziach. Jeżeli jesteś uczulona na któryś składnik, to możesz wpaść we wstrząs anafilaktyczny, a nie mam pojęcia, gdzie i czy jest tutaj adrenalina - mężczyzna rozejrzał się pomieszczeniu. - Myślisz, że dasz radę bez wspomagaczy to przeżyć? - zapytał z troską w głosie.
- Pewnie że da. Nie masz nawet pojęcia… - Tuonetar szepnęła rozbawionym głosem.
- Nie przejmuj się… Trochę mało jeszcze o mnie wiesz, ale to nie jest najgorsze, co mi się w życiu przytrafiło… Po prostu wyciągnij ze mnie kulę i oceń co z tym ramieniem - poprosiła brata, zerkając przelotnie na Tuonetar. O tak. Bogini dała jej się we znaki, podobnie jak wiele innych wydarzeń z tamtego czasu.
- W porządku - mruknął Arthur.
Alice nie widziała, co robił, ale spodziewała się, że to samo, co przed chwilą widziała.
- Kula jest trochę głębiej, prawie dotknęła kości. Nie machaj tą ręką, nie wspinaj się, nie walcz nią, czy co tam robisz w wolnym czasie - polecił jej. - Mięśnie muszą się zrosnąć. Tak właściwie potem przydałaby ci się mała rehabilitacja, bo nie wiem, czy nie utworzy się tam po prostu tkanka włóknista. Możesz mieć słabszą siłę mięśniową. Ale nie wygląda to źle. Wyglądasz blado… Trzymasz się? Nie mogę oznaczyć ci morfologii, a tym bardziej przetoczyć krwi. Nawet gdyby tutaj była ludzka, to bałbym podać ci cokolwiek bez grupy krwi.
Alice otworzyła oczy i spojrzała na niego.
- Wszystko w porządku. Jak mówiłam, po prostu jestem zmęczona - powiedziała, ale miała trochę spiętą minę, bo jednak grzebanie w ranie nie należało do najmilszych doznań i koncentrowała się na zachowaniu bezruchu i spokoju.
Arthur nic nie odpowiedział. Chyba trochę się zaniepokoił, że najważniejsze w tej chwili, co Alice odczuwała, było zmęczenie. Nieco spięta mina chyba go nie zadawalała. Może bał się jakiejś neuropatii, czy czegoś w tym stylu. Uważał chyba, że Alice powinna znosić zabieg znacznie gorzej, niż to robiła. Śpiewaczka przymknęła oczy, bo teraz zrobiło się bardziej nieprzyjemnie. Jednak i tak nie równało się to z tym, co przeżyła, wchodząc na Wzgórze Cierpień w Tuoneli. Nawet w najmniejszym stopniu. Trzeba było znacznie więcej, aby zrobić na niej wrażenie.
- Już zrobione - w końcu powiedział Arthur. - Masz takie same zalecenia, jak mój poprzedni pacjent - rzekł. - Dostaniesz taki sam antybiotyk i zestaw strzykawek - dodał. - Zrozumiałaś? Możesz usiąść, o ile nie jest ci słabo - dodał, sprawdzając opatrunek na jej kończynie.
Harper podniosła się powoli i usiadła. Skoncentrowała się na tym, by nie poruszać teraz opatrzoną ręką.
- Dziękuję Arthurze. Pomogłeś nam - uśmiechnęła się lekko, tyle na ile mogła z siebie wykrzesać, do brata. Podniosła się całkiem schodząc ze stołu.
- Co teraz planujecie? - zapytała, spoglądając na bogów śmierci.
- Musimy chwilę odpocząć - mruknął Tuoni, patrząc na udo. - Nie mam ochoty na nic innego.
- Ja robię się śpiąca… - westchnęła bogini, patrząc na zegarek. Dochodziła szósta rano. - Kawa przestaje działać, a ja tej nocy nie zmrużyła oka.
Arthur przeciągnął się. Nie chciał nic mówić, ale jemu chyba też przydałby się odpoczynek w bezpiecznym łóżku. Alice również nie czuła się fantastycznie. Czy mogła przekroczyć własne granice, po raz kolejny, i przejechać cały dystans do Rochester Falls? Kiedy byłaby tam najwcześniej? O dziewiątej?
Choć bardzo nie chciała tego przyznać, ona również potrzebowała odpoczynku, ale czy to nie znaczyłoby, że gdzieś tam Thomas będzie marznąć w lesie?
- Musimy odpocząć, to pewne… Jednak nie jestem pewna, czy najpierw nie powinniśmy sprawdzić co z Thomasem. Został w lesie i wolałabym, żeby się nie wyziębił… Choć po tylu godzinach i tak już jest to prawdopodobne. Pytanie, czy kilka kolejnych nie zrobi mu różnicy, czy też powinniśmy go znaleźć i zabrać do ciepła? - zapytała Arthura, bo nie do końca się na tym znała.
Arthur westchnął cicho. Wzruszył ramionami.
- A co ja wiem na jego temat? Jeżeli jest ranny, lub w pełni zdrowy, to kompletnie inne sytuacje. Jeżeli leży na jakimś miękkim krzaku przykryty ciepłymi liśćmi, lub pływa sobie w jeziorze, to też coś zupełnie odmiennego - zawiesił głos. - Myślę, że powinniśmy mimo wszystko pojechać tam jak najszybciej. To nasz brat. Nie chcemy kiedyś zarzucać sobie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co było w naszej mocy… - rzekł, po czym parsknął łzawym śmiechem, bo przecież dokładnie to wpędziło go w alkoholizm i zniszczyło jego życie zawodowe, uczuciowe i rodzinne. - Nie mamy samochodu - przypomniał jej.
- Nie chcemy jechać znowu do Rochester Falls. Jednak jest ktoś, kto mógłby wam pomóc… - Tuonetar zawiesiła głos.
Harper zmrużyła oczy i zerknęła na Tuonetar
- Kto? - zapytała wprost. Nie kontynuowała na razie tematu tego w jakim stanie Thomas pozostał w krzakach. Postanowiła wytłumaczyć to Arthurowi dopiero wtedy, gdy będzie to maksymalnie konieczne. Teraz jednak wolała skupić się na jak najszybszym znalezieniu Thomasa. Musiała jednak być bardzo czują kogo dokładnie proponowano jej za towarzysza, bo na Mauritiusie już kompletnie nie wiedziała kto był wrogiem, a kto przyjacielem.
- Spotkaliśmy nowego przyjaciela w Rochester Falls - mruknął Tuoni. - Pewnie nie polubicie go specjalnie… - zawiesił głos. - Jednak przysiągł nam kompletną lojalność i tak właściwie wierzymy w nią.
- Chodzi o proroka - dodała Tuonetar. - Posiada pewne szczególne umiejętności, które mogą okazać się dość przydatne - mruknęła. - Nie tylko jest świetnym łucznikiem, ale również potrafi przejmować kontrolę nad umysłem innych. Chętnie zostawimy go z wami - dodała niewinnie.
Alice uniosła brwi, po czym nagle zaśmiała się histerycznie.
- Przecież ten człowiek, jak mnie zobaczy, to się zesra… Za przeproszeniem. Miał najpierw nieprzyjemność zobaczyć zdolności Joakima, który moimi rękami zabił mu chyba z dwudziestu, albo trzydziestu kultystów, że aż nasz drogi kolega posłał na mnie ośmiolatkę z rewolwerem. Czekaj czekaj… - coś jej się przypomniało.
- On robił za barmana w The Deck? - zapytała, bo jeśli dobrze pamiętała, to właśnie jego widać było na zdjęciach z monitoringu.
- Próbował zabić mnie, postrzelił ośmiolatką mojego ojca, porwał mojego pierwszego brata, próbował złożyć w ofierze mojego drugiego brata… Szczerze, to… serio… Totalnie WASZ prorok. Zalazł mi za skórę - mruknęła i skrzyżowała ręce.
- Jeśli jednak nie ma innej opcji. To chcę mieć wasze zapewnienie, że nic nam już nie zrobi i wtedy chętnie skorzystam z jego pomocy - powiedziała w końcu, kręcąc głową.

Tuonetar odchrząknęła.
- W Helsinkach chcieliśmy jedynie twojego ciała i Joakima Dahla. Jednak kiedy otrzymaliśmy z powrotem nasze własne, oryginalne… Nie mamy powodu, żeby chcieć waszego nieszczęścia. Żadnego. Naszą jedyną motywacją jest prowadzenie szczęśliwego życia i to szczęśliwego w ludzkich, zwyczajnych standardach. Ci kultyści bardzo chcieli zwrócić naszą uwagę i stąd te wszystkie niefortunne zdarzenia - w ten sposób nazwała ciąg brutalnych zabójstw. - Ale jak już naszemu prorokowi udało się z nami skontaktować, nie ma powodu, aby czynić wam jakąkolwiek krzywdę. Być może chciałby zemścić się za zabitych współwyznawców, ale myślę, że my mamy dla niego większe znaczenie, niż oni. I jeśli nie rozkażemy mu, aby uczynił wam krzywdę, to nie powinien tego zrobić. Choć nie znamy go. Może jest niestabilny psychicznie. W każdym razie to wasza decyzja.

Arthur powoli mrugał, wpatrując się w nią z niezrozumieniem w oczach. Co mógł z tego wywnioskować? Że ta dwójka pragnęła seksualnie Alice i jakiegoś Joakima, skoro pożądali ich ciał? Ale co mieli na myśli poprzez wtrącenie o tych oryginalnych? Bez wątpienia nic z tego nie rozumiał.
- To długa historia Arthurze. Może kiedyś ci ją opowiem. Zamknijmy ją w prostym wyjaśnieniu, że to... - wskazała ręką na Tuoniego i Tuonetar.
- Jest para fińskich bogów, która za moim wstawiennictwem odzyskała swoje ciała i może żyć sobie jako ludzie na ziemi. Wcześniej, poznałam ich jak byli jeszcze w innym wymiarze i musieli zapożyczać sobie ciała innych, żeby się tu dostać. Trochę ci się rozjaśniła rozmowa? Choć pewnie nadal brzmi jak bajka, to ja w przeciwieństwie do ciebie, od dzieciństwa obracam się w paranormalnym świecie i zawsze pakuję się w jakieś tarapaty - westchnęła. Spojrzała teraz na bogów Tuoneli.
- No to spotkajmy się z nim i ocenimy na ile jest, lub nie jest poczytalny - zaproponowała śpiewaczka.
- Dacie radę bez nas? - zapytała Tuonetar. - Chcielibyśmy już zniknąć w jakieś bezpieczne miejsce. Im prędzej, tym lepiej. I nie musisz nam już dziękować za akcję ratunkową. Zawstydziłabyś mnie - machnęła ręką tak, jak gdyby Alice planowała właśnie padnąć na kolana i całować stopy fińskich bogów.
- Boże… - mruknął Arthur. - W co ja się wpakowałem… i w którym dokładnie momencie… - westchnął, odchodząc nieco dalej. Wyjrzał przez okno, być może chcąc zobaczyć nieco zwyczajnych ulic, samochodów i budynków, które na co dzień nie miały nic wspólnego z nadnaturalną sferą świata. A może interesowało go, czy policja już otoczyła klinikę.
Harper nie komentowała jej słów, kiwnęła tylko lekko głową.
- Pewnie i tak jeszcze nasze losy się skrzyżują, póki Habid i jego banda będą ścigać i was i mnie - zauważyła.
- Polecam więc jakieś źródło kontaktu, w razie gdybyśmy potrzebowali wymienić informacje - zaproponowała Harper, brzmiąc jak na szefową organizacji przystało.
- Może adres e-mailowy? - zapytała Tuonetar tonem nowoczesnej kobiety. Chyba była trochę dumna z siebie, że wiedziała o takich rzeczach. A dzisiaj nawet nauczyła się prowadzić. - Dość często zmieniamy komórki i nie mamy stałego adresu, na który moglibyście wysyłać listy.
- A w każdym razie nie od czasu pożaru w Casino Helsinki - mruknął Tuoni.
- Jaki pożar, o co chodzi? - Arthur szepnął, spoglądając na siostrę.
Alice kiwnęła głową i podeszła do biurka. Znalazła na nim kartkę i długopis. Zapisała swój email, z którego korzystała ostatnio. Specjalny, z którego korzystała jedynie w sprawach organizacji: “goldennightingale@gmail.com”. Podała kartkę Tuonetar. Zaraz spojrzała na Arthura.
- Pożar kasyna. Kiedyś ledwo uszłam z niego z życiem. Przepraszam, ale to że jestem śpiewaczką, to tylko wierzchołek góry lodowej Arthurze - powiedziała spokojnym tonem do brata. Była przekonana, że jak odpocznie i to przemyśli, to zasypie ją pytaniami.
- Wolałabym jednak, byś zachował tę wiedzę tylko dla siebie, dobrze? Nie chce niepokoić taty - dodała.
- Ale Thomas o tym wiedział, tak? A Finn? I Evelyn? Oni też są wtajemniczeni? A Natalie… bylibyście w stanie ją odnaleźć? Jeżeli jesteście bogami śmierci… to czy wiecie, czy umarła? - Arthur zwrócił swoje wielkie, naiwne oczy w stronę młodej, przynajmniej z wyglądu, pary.
Tuoni parsknął śmiechem, natomiast Tuonetar dyskretnie uderzyła go w udo, niedaleko rany.
- To teraz czas, żebyśmy my zapisali swoje adresy e-mailowe, prawda, kochanie? - zapytała go.
Mężczyzna zagryzł wargę i szybko pokiwał głową.
- Co się tu, kurwa, dzieje? - Arthur kompletnie spoważniał, spoglądając teraz na Alice.
- Thomas wiedział o moich zdolnościach paranormalnych, pokazałam mu je i wytłumaczyłam, gdy szukaliśmy cię. Reszta rodziny jest niepoinformowana i lepiej dla nich, by tak zostało. W końcu żyją w błogiej niewiedzy jak naprawdę niebezpieczny i skomplikowany jest świat dookoła - Alice szła w zaparte ignorując wybuch Tuoniego. Arthur nie mógł się dowiedzieć, że Natalie i ona znały się już wcześniej. To by bardzo boleśnie skomplikowało sytuację. Miała nadzieję, że żadne z bóstw nie wspomni o ich siostrze.
- Tutaj masz nasz adres - rzekła Tuonetar. Podała Alice kartkę z napisem “FinlandIsBeautiful@gmail.com”. - Pisz o każdej porze dnia i nocy.
Podeszli do drzwi, chcąc już wyjść.
- Dziękuję za operację, panie chirurgu - rzekł Tuoni. - Było klawo - rzekł, kompletnie przekonany, że tak się teraz mówi.
- Tak. Poza tym Alice… - Tuonetar zawiesiła głos. - Myślę, że ma prawo wiedzieć o Natalie - rzekła oceniająco. - Czekajcie tutaj. Wysłaliśmy SMSa naszemu prorokowi i pewnie niedługo zjawi się tutaj. Skoro do tej pory policja nie wparowała, to jeszcze przez jakiś czas jej nie będzie. Ale już dochodzi szósta, więc za godzinę mogą pojawić się weterynarze. Do tego czasu jednak powinniście być daleko stąd.
Chwilę potem już ich nie było, a Alice została sama z bratem.
Rudowłosa stała w bezruchu przez chwilę. Za moment spojrzała w stronę wyjścia, przez które wyszli bogowie Tuoneli.
- Myślę, że może lepiej jak tu trochę posprzątamy, chociażby krew i też stąd wyjdziemy - zaproponowała rozsądnie śpiewaczka. Podeszła, by nabrać wody z umywalki w pomieszczeniu na gąbkę i ruszyła w stronę stołu, żeby go umyć.
- Mam prawo wiedzieć o Natalie? - zapytał Arthur. - Alice, może rzeczywiście mam prawo? - zapytał. - To moja, kurwa, siostra. Czy zdajesz sobie z tego sprawę. I to również twoja siostra, przypominam ci. A ty chcesz myć podłogę? Zostaw to w cholerę, przecież i tak spostrzegą rozbite okno. Czy wiesz, jak niewiedza na temat Natalie zatruła moją rodzinę? Jeżeli twierdzisz… - jego głos zadrżał. - Że przez ten cały czas… - zamknął oczy. - Wiedziałaś, co… Wiedziałaś… Wiedziałaś że… - gwałtownie przestał mówić i zaczął głośniej oddychać przez usta.
Harper westchnęła ciężko i wrzuciła gąbkę ostentacyjnie do zlewu.
- Wygląda na to, że jednak nie obędzie się bez tej rozmowy… Cóż. Skoro więc chcesz słuchać, to usiądź - poczekała, aż to zrobi, lub nie, po czym kontynuowała.
- Ja i Natalie należałyśmy do organizacji, która poszukuje i zbiera obiekty i osoby wykazujące skłonności do zjawisk paranormalnych. Poznałam ją zanim dowiedziałam się nawet, że jesteśmy rodziną. Zostałyśmy wysłane wspólnie na misję do Helsinek w dniu, gdy w Portland była ta straszna walka z mafiami. De facto, wywołana z mojego powodu, bo jedna z mafii miała mnie porwać… Wracając jednak do Natalie… bogowie śmierci, których przed chwilą poznałeś, porwali Natalie, sądząc że to ja, aby szantażować organizację, która mnie szukała - wykonała ruch palcem jakby cofała.
- Stąd ta mafia w Portland, bo ta organizacja ją po mnie wysłała, jak wcześniej wspominałam - znowu przewinęła palcem do przodu.
- I szantazowali ich, że ją, znaczy wedługg nich mnie, zabiją, jeśli Joakim nie stawi się, żeby z nimi rozmawiać, a w gwoli ścisłości… Oddać im swoje ciało, dla Tuoniego, którego operowałeś… sytuacja jednak wyszła nieco spod kontroli… I Natalie nie wytrzymała tortur, jakie jej zapewnili. Umarła… Ale to bogowie śmierci. Wskrzesili ją, jako posłuszną im. I wysłali, by mnie zabiła. Udało jej się. Zabiła mnie, a Tuonetar - wskazała wyjście.
- Częściowo przejęła moje ciało. Tylko, że kobieta, która towarzyszyła mi przy próbie ratowania Natalie, zobaczyła jak ta mnie zabija… I wysadziła jej głowę. co doprowadziło do tego, że nasza siostra była uwięziona w stanie życia w nieżyciu, póki bogowie śmierci nie pozwolili jej spokojnie odejść na tamten świat. Pochowaliśmy ją w Helsinkach. Przykro mi Arthurze. Przykro mi cały czas, każdego dnia. wolałam jednak, byście myśleli, że po prostu zaginęła, niż dowiedzieli się o całym tym paranormalnym zapleczu, że nie była tym, kim była, jednoczesnie okłamując was i że zginęła, bo ktoś pomylił ją ze mną… Dopisz do tego smierć Connora, za nią też się winię każdego dnia Arthurze. Bo gdybym nie istniała, nasz brat nie zginąłby tamtego dnia, bo nie byłoby żadnej walki mafii. Ale masz rację. Miałeś prawo to wiedzieć. Tylko powiedz mi, jakbyś to zniósł, gdybyś dowiedział się o tym, na przykład miesiąc temu? Lub dwa? Nie chciałam, by komukolwiek z Douglasów ponownie stała się krzywda, mniej lub bardziej z mojej winy. A jednak… Jestem przeklęta i nie dało się tego uniknąć. Bo jesteśmy tu. Ciebie porwano, Thomasa też… - rozłożyła ramiona. W oczach stanęły jej łzy.
- Tylko, że tym razem umarł ktoś inny, również mi bliski - dokończyła i opuściła ręce, ruszyła wolnym krokiem w stronę wyjścia. Zaczęła płakać cicho.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:43   #297
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Arthur również płakał.
- Przez ten czas… głupio łudziłem się, że po prostu zgłupiała. Poznała jakiegoś faceta, nieco mężniejszego od Kierana, zawrócił jej w głowie i postanowił uciec z nim gdzieś daleko. Wiedziałem, że to nieprawda. To nie było w stylu Natalie. Jednak… - westchnął kręcąc głową. - Nie do końca rozumiem wszystko, co powiedziałaś. Chyba jestem zmęczony. Ale najważniejsze jest to, że moja siostra umarła. Teraz zostałem już tylko ja i Finn. No i Peter oraz ty. Bo Thomas… znając życie - westchnął, pochylając się nieco do przodu. Mocno zacisnął oczy, jakby chcąc w ten sposób zatrzymać łzy. - Natalie, Natalie, Natalie… - mamrotał cicho pod nosem.
Harper popatrzyła na niego w przygnębieniu.
- Przepraszam cię Arthurze. Lecz uwierz mi, po tym co przeżyła… Lepiej, gdy już mogła spokojnie przejść na drugą stronę. Jest jej tam dobrze. Wiem, bo zamieniłam słowo z osoba, odpowiedzialną za rozsyłanie zmarłych w Finlandii po tamtejszym odpowiedniku raju… tyle mogę ci zapewnić, że nie jest jej źle, tam gdzie teraz jest - powiedziała tylko, przypominając sobie scenę z Fernandem i ‘pracownicą’ Tuoneli. Uznała, że najpewniej Natalie trafiła w to samo miejsce co on, skoro umarła w Helsinkach po tym wszystkim.
- Staram się jednak wierzyć, że Thomas przeżył… Co prawda był w paranormalnym transie, ale jeśli nikt go nie znalazł, to nic mu nie będzie. Zabierzemy go i się nim zajmiemy. Ponoć obudzi się z niego za jakieś sześć dni i będzie taki jak ty i ja… To, że mamy takie zdolności czyni nas silnymi, by bronić bliskich przed tym, o czym nie wiedzą. To odpowiedzialność, ale i możliwość zapewnienia im spokojnego życia, którego nam już nie będzie dane mieć - dodała. W końcu zamilkła. Przetarła twarz rękawem i czekała teraz, aż i Arthur trochę ochłonie. W końcu za chwilę powinni stąd wyjść i rozejrzeć się za autem kultysty.

Douglas pokręcił głową.
- Chyba… chyba muszę się napić - mruknął cicho. Oparł przedramiona na kolanach i spoglądał w podłogę. Westchnął cicho i złapał się za brzuch, jak gdyby ten go nagle rozbolał. - Myślisz… że musimy wybierać się tam osobiście? - zapytał ją. - Jeżeli wpadłbym w trans… może już teraz mógłbym zobaczyć to miejsce? Tyle że to dość daleko… nigdy nie wędrowałem dalej przez ostatnie dnie, niż na odległość… nazwijmy to dziesięciu kilometrów. Obręb miasta, tak mi się wydaję. Ale jakbym postarał się… - zawiesił głos. Oczywiście jego propozycja była niebezpieczna, zważywszy na to, jak łatwo gubił się. - Po prostu nie chcę stracić kolejnego brata - szepnął. - Mam wrażenie, że ktoś tam trzyma zdjęcie naszej rodziny i oddziera kawałek po kawałku kolejną osobę, żeby wrzucić ją w płomienie…
Alice pokręciła głową.
- Lepiej, byś powstrzymał się na razie z takim szarżowaniem ze swa mocą, chyba że pragniesz dostać padaczki i na przykład zapaść w śpiączkę… Zresztą ty najlepiej znasz reperkusje, które mogą nastąpić przy takim ataku. Dopiero co obudziłeś swoje zdolności. Nie możesz ich tak forsować. Jeśli chcesz, pójdę poszukać sama i zawołam cię, gdy go znajdę, bo przecież i tak go nie przeniosę, zwłaszcza przy uszkodzonym ramieniu. Szczerze, to nie wiem też, czy powrócenie do picia to dobry pomysł. Alkohol nie zabierze tego co cię spotkało. Tylko bardziej podrażni twoja wątrobę i doprowadzi do kolejnych nieszczęść. Po prostu musisz to na spokojnie przetrawić Arthurze… To trudne, ale bardzo pomaga w tym obecność kogoś, kto cię wesprze… wiem, choćby po sobie. Bez Terrence’a nie pozbierałabym się zbyt prędko po Helsinkach… A teraz… Teraz nawet jego mi odebrano i nie czuję się za dobrze… Ale muszę ocalić ciebie i Thomasa i tego się w tej chwili trzymam. Pomożesz mi? - poprosiła go.
- Tak. Oczywiście. Tylko… daj mi chwilę. Dosłownie pięć minut - mruknął, chowając twarz w dłoniach. Już nie płakał, ale potrzebował chwili odpoczynku. Dwie operacje w takich warunkach były dla niego nieco męczące, poza tym ostatnie dni spędził wyjątkowo niekomfortowo. Teraz natomiast otrzymywał jeden emocjonalny cios za drugim. I tak trzymał się całkiem dobrze. - Kto to… ten Terrence. Rano nie byłaś z nim w The Deck, prawda?
Douglasowie wiedzieli, że Alice miała partnera, jednak najwyraźniej Arthur do tej pory kompletnie nie interesował się tym. Najwyraźniej wzmianka o jego śmierci pobudziła jego ciekawość.
Harper skrzywiła się.
- Ojciec mojego dopiero co spłodzonego dziecka. Przyleciał przedwczoraj w nocy. Jest… Był telekinetą, bardzo potężnym… Miał mi pomóc was uratować, no i po części pomógł. Jednak… Jednak zbyt ciężkim kosztem… - wyjaśniła rudowłosa, co powinno teraz ułożyć pełny obraz jej bratu, kim dokładnie był Terrence, którego nie zdążył poznać, a któremu również zawdzięczał życie. Alice otuliła się ramionami, jakby miała się rozsypać na kawałki. Rozmowa o Terrym nie pomagała jej psychice, zwłaszcza po rozkopywaniu tematu Natalie.
- To skoro potężny telekineta tak po prostu umarł… to powiedz mi, Alice - Arthur mówił ciężkim, lekko zrozpaczonym głosem. - Jak my mamy szansę to wszystko przeżyć? - zapytał. - Nagle świat stał się dużo większy i straszniejszy, niż przedtem - nieświadomie powiedział coś podobnego do słów swojego brata, kiedy pokazała mu swoje Imago. - Kiedy wędrowałem po nim, będąc w niewoli, myślałem, że po prostu zwariowałem. O dziwo to była tak przerażająca myśl, że na swój sposób komfortowa. O ile to ma jakikolwiek sens. Teraz jednak wiem, że… - zawiesił głos. - Muszę nauczyć się bardzo wielu rzeczy, jeżeli chcę mieć jakiekolwiek szanse w tej trudnej grze. Tylko jak to możliwe, skoro nawet najlepsi… bo tak ich nazywasz… wymiękają… Czy ja też umrę, Alice?
Rudowłosa przyglądała mu się przez chwilę.
- To zależy Arthurze… Wcale nie musisz uczestniczyć teraz bezpośrednio w tym wszystkim. Możesz żyć tak jak inni ludzie, tylko po prostu mieć świadomość, że świat jest bardziej złożony niż inni sadzą i móc w odpowiednim momencie zareagować, jeśli będzie taka potrzeba. Giną ci, którzy się narażają Arthurze. Ja się narażam, bo taki wybrałam los. Terrence również… Thomas spróbował i wylądował w trudnej sytuacji, jednak nikt go nie zabił. Przynajmniej nie podczas tego całego zamieszania przy wodospadzie - wyjaśniła.
- Kiedy tylko uratuję Thomasa, na pewno postaram się zaszyć w jakimś bezpiecznym miejscu - mruknął mężczyzna. - Jednak to tej pory… to mój kurewski, braterski obowiązek - westchnął i wstał. - Wyjdźmy na zewnątrz. Może twój przyjaciel już na nas czeka - mruknął. Podszedł do szafek i zaczął pakować strzykawki, antybiotyki i inne medyczne rzeczy, które mogą przydać się im, lub Thomasowi. - Przynajmniej jest agentem FBI. Jeżeli to ma jakieś znaczenie… to może nauczyli go czegoś przydatnego. Choć… nie jestem pewien, czy to coś, na co bym liczył.
Harper westchnęła.
- Zasugerowałam to… to wyjaśnił mi, że zajmował się praca w biurze, nie w terenie… Ale w obecnym stanie za wiele sam nie zdziała. Z powodu tego transu. Dlatego potrzebuje naszej pomocy. No i będziemy musieli wrócić do rodziny. Twoja mama zamartwiała się do stadium furii. Już nawet sugerowała mi, że to ja was jej zabrałam… - rzuciła ponuro Alice i ruszyła w stronę wyjścia.
- Nie sądzę, że powinnaś zamartwiać się tym wszystkim - mruknął Arthur. - Nie sądzę, że ktokolwiek powinien. Może… prócz mnie. Choć to w sumie… - zaczął, po czym westchnął i machnął ręką. - Wszyscy wszystkich obwiniamy, w tym siebie najbardziej, a może należy nauczyć się jakoś akceptować fakty. Nawet te najbardziej chujowe. Piłem tak długo, aż nie zostały we mnie żadne uczucia. Może powinienem nauczyć się wyciszać je bez pomocy alkoholu. Tak, żeby przestało mi zależeć. Ale z drugiej strony… myślę, że może dopiero wtedy będę naprawdę stracony - wzruszył ramionami, po czym również wyszedł z pomieszczenia. Następnie przeszli przez rozbite okno na zewnątrz.

Noc była chłodna, jednak nie w doskwierający sposób. Lekko orzeźwiała. Alice patrzyła na światła Vacoas-Phoenix. To nie była wielka aglomeracja, jednak nie zamierała kompletnie po zmroku. Przynajmniej nie w tej dzielnicy, gdzie po drugiej stronie ulicy działała przez całą dobę klinika. Gdzieś w oddali nocne niebo zaczęło barwić się na nieco jaśniejsze kolory. To świadczyło o zbliżającym się świcie. Dopiero wtedy Alice poczuła, że naprawdę jest zmęczona. Doszła do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli uda jej się zdrzemnąć w drodze do Rochester Falls. Potrzebowała energii, jeżeli chciała przydać się komukolwiek do czegokolwiek. Bolało ją ramię, jednak świadomość, że zostało zaopatrzone przez chirurga, zdawała się nieco uspokajająca. Tyle że wciąż czuła lekki dyskomfort w miednicy. Alice w życiu miała siedmiu partnerów, może ośmiu, jeśli licząc Joakima. Z tego aż pięciu zajmowało się nią tej nocy. I to intensywnie.
- Jak spokojnie… - mruknął Arthur, patrząc na drzemiącą okolicę. Wokół nie było ludzi, zwierząt, żadnego ruchu… aż zza zakrętu wyłonił się samochód. Zajechał przed klinikę weterynaryjną i zatrzymał się. Czarny sedan, niewyróżniający się niczym specjalnym.
Alice rozejrzała się wraz z Arthurem
- Też to zawsze powtarzam, kiedy następują takie momenty… - słowa Arthura były identyczne do słów de Trafforda, gdy szli przez drzewa Rochester Falls. To ją nieco poraziło, jednak samochód, który nadjechał w pełni ją ocucił. Czarny sedan. Tak jak te na parkingu Champs de Mars. Rudowłosa czekała chwilę, czy kultysta wysiądzie, ale powoli pokierowała brata w stronę samochodu. Była czujna, czy to nie była jakaś kolejna pułapka.
Nikt nie wychodził. Nie został dany jakikolwiek znak. Samochód po prostu stał. Alice widziała jedynie zarys kierowcy. Jednak jego sylwetka i tak tonęła w mroku. Śpiewaczka odniosła wrażenie, jak gdyby była główną aktorką w filmie noir. Jeszcze tylko brakowało, żeby ktoś palił od niechcenia papierosa. I żeby rozbrzmiała nęcąca, cicha i tajemnicza muzyka.
- Czy my w ogóle posiadamy jakąś broń? - coś tknęło Arthura. - Chyba powinienem uzbroić się w skalpel, zanim opuściliśmy klinikę. Tyle że kompletnie nie pomyślałem o tym.
- Myślę, że w obecnym stanie, to i tak żadna broń by nam nie pomogła. Po prostu postarajmy się przynajmniej zachować twarz, znaleźć brata i wrócić. Myślę, że na tyle możemy liczyć… - powiedziała, zmęczonym tonem. Podeszła do drzwi samochodu i otworzyła je, zaglądając do środka jako pierwsza, oczywiście wszystko po to, by uchronić Arthura przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Wbiła spojrzenie w kierowcę.
Mimowolnie zadrżała. Ujrzała barmana z The Deck. Ten był ubrany w czarne spodnie i czarny kardigan. Teraz nie wyglądał wcale na przystojnego przygłupa. Jego spojrzenie było skoncentrowane i bystre. Czy naprawdę był takim dobrym aktorem? A może faszerował się jakimiś narkotykami, pracując jako barman? Alice mogła tylko zgadywać. Stanęła przed mężczyzną, który niejednokrotnie starał się ją zabić. I to on porwał Arthura.
- Ja… znam cię - mruknął Douglas. Cały zadrżał i zrobił krok do tyłu. Chyba wciąż w pełni nie rozumiał, co się wokół niego działo.
- Spokojnie Arthurze… Wszystko ci potem wyjaśnię. Chodź… - poprosiła brata.
- Wsiadajcie - polecił mężczyzna. - Wiecie, jak się nazywam? - zapytał. Nawet na nich nie spojrzał. Jego wzrok skoncentrowany był na przedniej szybie i drodze, która rozwijała się przed nimi.
- Nie… Zgaduję bowiem, że imię z plakietki w The Deck raczej było fałszywe… - rzuciła Harper i wsiadła do środka, czekając aż Arthur usiądzie obok niej. Bardzo uważnie oceniła całe wnętrze samochodu i w końcu samego proroka. Pozostawała bardzo uważna przy tym człowieku.
- Możecie mówić do mnie Diego - rzekł mężczyzna. - Przykro mi z powodu wszystkich nieprawidłowości, jakich dopuściłem się względem was. A skoro już mamy etap wyrzutów za sobą, zapraszam was ponownie do środka. Podobno dzisiaj będę nie kelnerem, lecz szoferem… choć to była długa noc dla nas wszystkich, nieprawdaż? - lekko uśmiechnął się.
Samochód wydawał się kompletnie normalny. Może był nieco zbyt czysty. Alice nie dostrzegła ani śladu brudu, okruszków, czy innych raczej normalnych rzeczy, których mogłaby spodziewać się w typowym sedanie. Może pojazd był wypożyczony. Albo też Diego bardzo o niego dbał.
Alice już usiadła, jednak Arthur wciąż niechętnie spoglądał na pojazd. Ten mężczyzna przecież porwał go i długotrwale więził. Wszystkie instynkty kazały mu uciekać. Ponowne zaprosiny wcale nie pomogły. A jednak Douglas wstrzymał oddech i usiadł obok Alice.
- Jak miło - mruknął Diego.
- Może powstrzymajmy zbędne komentarze, bo jak sam zauważyłeś, mamy ciężką noc za sobą. To jest Arthur, a ja jestem Alice, a nie ‘Zdychaj ty suko’. Świetnie, znamy się… Więc teraz, bardzo bym prosiła, byś zawiózł nas najpierw ponownie nad wodospad. Potrzebujemy tam kogoś znaleźć… A jakbyś był tak miły, to mógłbyś nam odrobinę pomóc i zabrać potem do stolicy… Więcej od ciebie potrzebować nie będziemy - powiedziała uprzejmym, może nieco zbyt teatralnie spokojnym tonem śpiewaczka, wbijając mentalne korkociągi w czaszkę Diega.
- Tak jest. Diego szofer. Wszyscy tak na mnie mówią - rzekł mężczyzna. - A więc jedziemy - mruknął. - Zrelaksujcie się, odpocznijcie i myślcie o samych przyjemnych rzeczach. Diego zaopiekuje się wami - uśmiechnął się lekko. Następnie wcisnął pedał gazu i odjechał w ciemną noc.
- To miało nas uspokoić? - zapytał Arthur. - Czy to normalne, że wcale nie czuję się komfortowo? - zawiesił głos, krzywiąc lekko.
- Nie przejmuj się Arthurze… Lepsze to, niż jakbyś mi tu popadł w syndrom sztokholski… Po prostu wyobraź sobie, że nasz nowy kolega Diego-szofer, do tej pory próbował podlizać się naszym miłym znajomym bogom śmierci i lekko go poniosło w okazywaniu im swego uwielbienia. Świat jest dziwny… A jako, że Tuoni i Tuonetar, okazali się naszymi znajomymi, no to teraz już, jak mam nadzieję, ze strony Diega nie grozi nam nic niestosownego… Dobrze myślę, Diego? Mam nadzieję, że nie chowasz urazy za kumpli z toru wyścigowego? - zagadnęła do proroka, bo do tej pory mówiła tak, jakby co najmniej nie było go w samochodzie. Nie była złośliwa, po prostu tłumaczyła bratu jak się sprawy mają. W normalnych warunkach nie poszłaby na to, ale potrzebowali tej pomocy i Arthur musiał to po prostu przełknąć.
- To były tylko płotki. Dzięki nim mogłem zwrócić na siebie uwagę wspaniałej Tuonetar i wielkiego Tuoniego. Pewnie powinienem im nawet zazdrościć śmierci, jeżeli dzięki niej są bliżej tych wielebnych bóstw. Jednak bez obaw, nie spieszno mi na drugi świat - mruknął Diego. - Będę na tym jeszcze bardzo długo.
- Cudownie - westchnął Arthur.
- Wiedz, że to nic osobistego - rzekł Diego. - Byłeś tylko bezwolną owieczką, która napatoczyła się w szczególnym, wyjątkowo odpowiednim momencie. To nie tak, że cię nie lubię. Po prostu uznałem cię za świetną ofiarę, to wszystko.
Douglas spojrzał na Alice. Coś w jego minie sugerowało, że chciał przywalić przystojniaczkowi z przedniego siedzenia.
Rudowłosa położyła dłoń na przedramieniu brata i poklepała, kręcąc głową. Przemawiała do jego rozsądku. Potrzebowali kierowcy, choćby nie wiem jak bardzo był dla nich irytujący…
- Mniej więcej za ile dotrzemy na miejsce? - zapytała ostrożnie Alice. Poza tym, że chciała jak najszybciej odnaleźć brata, miała świadomość, że będzie się musiała zmierzyć twarzą w twarz z odpowiedzią na jej wątpliwość co z Terrym.
- To jakieś trzydzieści, może czterdzieści kilometrów - odpowiedział kierowca. - Więc jeżeli nie będziemy gwałcić przepisów drogowych, powinniśmy dojechać w czterdzieści, pięćdziesiąt minut. Proszę, zrelaksujcie się. Dopilnuję, żeby nic złego nie stało się wam w trakcie podróży. “Usługi Przewozowe Tuonela” to firma ciesząca się pełnym zaufaniem, niezawodnością i komfortem… - Diego zawiesił głos, uśmiechając się w lusterku do siedzących na tyle osób.
- Na pewno zrelaksuję się. Już jestem zrelaksowany. Nie widać? - zapytał Arthur. Alice dostrzegła pulsującą żyłę na jego skroni.
Harper skrzywiła się. “Usługi transportowe Tuonela” nie brzmiały dla niej zbyt atrakcyjnie, zwłaszcza że była to kraina bogów śmierci. Śpiewaczka dalej trzymała rękę dalej na ramieniu brata. Musieli zachować spokój. Trzydzieści kilometrów to nie było jakoś znowu szczególnie daleko. Musieli wytrzymać. Nie komentowała już nic, żeby nie wszczynać żadnej dyskusji z Diegiem, lub nie podjudzać tym samym Arthura. Czekała spokojnie, aż dojadą do Rochester Falls.

Jechali przez chwilę w milczeniu. Dobry nastrój Diega był lekko irytujący, jednak mężczyzna wydawał się na tyle interesujący, że sama jego obecność nie pozwalała skupić się na zmartwieniach i depresji. Myśli automatycznie do niego uciekały. Bez wątpienia miał dużo charyzmy i potrafił z niej korzystać. Nie wydawało się to aż tak nieprawdopodobne, że mógł być przywódcą kultu. Alice wciąż była pod wrażeniem, że potrafił udawać takiego przygłupa. Podczas gdy teraz wydawał się bez wątpienia bardzo inteligentny. Może to świadczyło o tym, jak bardzo był niebezpieczny. Tuoni i Tuonetar bez wątpienia cieszyli się z takiego wiernego sługi. I zyskali go jedynie przez sam fakt, że istnieli. Tylko czy miała im czego zazdrościć? Diego był wyrachowanym mordercą. Tyle że mogła to powiedzieć o prawie wszystkich Konsumentach…
- A Tuoni powiedział, że pewnie zostaniemy przyjaciółmi. Ja i ty, Alice - nagle Diego odezwał się. - To dlatego, bo obydwoje tak dobrze reagujemy na jego aurę. Obydwoje wiemy, jak to jest, kiedy przesiąknie nas, kompletnie wypełni i… - mężczyzna westchnął. - To przyjemne uczucie, prawda? Ta władza… - pokręcił głową z uśmiechem.
- O czym on mówi? - Arthur zapytał Alice.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:44   #298
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Śpiewaczka skrzywiła się.
- Niekoniecznie… Choć faktycznie, całkiem dobrze pamiętam to uczucie… - odezwała się spokojnie Alice, po czym zerknęła na Arthura
- Jestem wrażliwa na aury silnych energetycznie osób, istot i rzeczy… Zdarzyło mi się przejąć cechy Tuoniego… - wyjaśniła niejasno, ale na tyle, by jej brat mógł mieć jakiś obraz na tę scenę. Nie miała ochoty rozwijać tego tematu.
- Sugerujesz, że robiłeś to wszystko będąc pod wpływem mocy boga śmierci? - zagadnęła tylko.
- Pewnie, że tak. Tyle że ja pozwoliłem przejąć nad sobą kontrolę. Podobało mi się to. To jak wskoczenie na rozpędzony wagon pociągu. Ta intensywność. Nigdy nie czujesz się tak pełen życia, jak wtedy, kiedy je odbierasz. Może to normalne. A może tylko ja jestem takim drapieżnikiem - Diego roześmiał się. - A jak było w twoim przypadku? Walczyłaś z tym? Czy też chciałaś się ponieść i surfować na fali wywołanej przez boga?
Alice milczała przez chwilę
- Dałam się ponieść, ale prawie nie pamiętam swoich emocji z tamtego czasu. Tylko to, co powiedział mi ktoś, kogo wtedy… Właściwie zabiłam. To jest straszne i nie chcę tego wspominać. Zabawę z Tuonelą mam już za sobą. Widziałam cześć ich królestwa. Prawdziwą formę Tuonetar… Nie chcę tego pamiętać, ale dzięki mnie dostali ludzkie ciała. Może stąd sugestia, że byś mnie polubił, ale zdecydowanie się nie zaprzyjaźnimy. Przez cały wasz burdel moi bracia zostali porwani, a mój partner zginął - mruknęła, bo łączyła śmierć Terrence’a z nimi. Gdyby w końcu nie kultyści, nie musiałby przylatywać na Mauritius.
Diego wzruszył ramionami.
- Przez nas zginął? Czy przez to, kim był? Ludzie tego typu nie dożywają jego wieku. Nie, prowadząc ten styl życia - mruknął. - Prędzej czy później coś i tak zabiłoby go. Tak samo, jak na pewno ja nie dożyję siedemdziesiątki, myślę, że ty również nie i nasz przyjaciel chirurg tak samo. Więc… cieszmy się tak długo, póki żyjemy - Diego uśmiechnął się. - Nie nośmy za sobą ciężaru żalu, bo jesteśmy na tej planecie zbyt krótko. Jak śpiewała Edith Piaf… Je ne regrette rien… - uśmiechnął się ponownie. - Tego, że zabiłem tak wiele osób, że przeze mnie twój partner pośrednio zginął, i tak dalej, i tym podobne…
Arthur skrzywił się i spojrzał przez okno. Chyba słowa mężczyzny mimo wszystko jakoś do niego docierały. Diego miał kompletnie odmienny system wartości od niego. Wyznawał zupełnie obce wartości. Douglas gnieździł się we własnych winach, natomiast Diego śmiał się z nich i pędził życiową autostradą naprzód. Ciężko było zaprzeczyć, że to podejście zdawało się dość atrakcyjne.
Alice wahała się natomiast gdzieś po środku, niby ciągle się obwiniała, ale mimo wszystko dawała się ponieść wydarzeniom i gnała do przodu. Nie rozwijała tematu i nie podejmowała kwestii Terrence’a. Ona uważała, że mógłby żyć długo, że każde z nich miało prawo do przeżycia swoich żyć normalnie, a nie śmierci w jakichś niebezpiecznych, niesamowitych okolicznościach. Spojrzała na drogę, którą jechali. W jakiś sposób charyzma Diega kojarzyła jej się z Joakimem. Czy był właśnie taki, nim IBPI złapało go i przez rok przetrzymywało i nim pobyt w Tuoneli odbił na nim ostateczne piętno? Potrafiła to sobie wyobrazić. Przymknęła oczy, ale nie pozwoliła sobie zasnąć. Czuwała nad Arthurem i nad tym, by Diego nie stał się nikim więcej niż szoferem, za którego teraz robił.
Rzeczywiście Diego i Joakim posiadali kilka wspólnych cech. Obydwoje byli charyzmatycznie, przystojni, pewni siebie i zdolni do zapanowania nad całym kultem. Posiadali moce, których należało się obawiać i tak się składało, że wpływały one na umysł ich ofiary. Różnica polegała na tym, że Dahl przeżył bardzo dużo, w tym nieprzyjemnych i tragicznych rzeczy, lecz mimo to przyświecał mu wspaniały cel, jakim było uratowanie świata. Może na co dzień czynił więcej zła, niż dobra, jednak zmierzał mimo wszystko we właściwym kierunku. Natomiast Diego był tylko zafascynowany śmiercią, w nieco pusty sposób. Może tak właśnie skończyłby Dahl, gdyby Dubhe nie nawiedziła go wiele lat wcześniej. Nie wskazała właściwego kierunku, choć w dość niejednoznaczny sposób.
- Zbliżamy się do Rochester Falls - mruknął prorok.
Alice rozpoznawała znajome pola i łąki. Diego rzeczywiście nie kłamał.
- Jak twoje ramię? - zapytał Arthur, dotykając kończyny Alice.
Harper spięła się cała, widząc polanę i łąki. Zerknęła też, nieco rozkojarzona na Arthura, bo zadał jej pytanie.
- Ah… Ramię… Boli, ale znośnie. Jeśli coś się będzie działo niepokojącego, dam ci znać - obiecała bratu i wróciła zaraz do rozglądania się. Była napięta jak cięciwa łuku. To tutaj ostatni raz widziała Terrence’a. Obawiała się, że znajdzie tu jego ciało. Albo co gorsza, ciało martwego Thomasa i de Trafforda. To byłby dla niej ogromny cios. Szykowała się na niego, zbierając emocje i pakując do pudełka. Próbowała się wyciszyć i zamknąć za murem. Tak jak to podpatrzyła u Kirilla.

Diego niespodziewanie roześmiał się.
- O kurwa - mruknął. - Tego nie spodziewaliśmy się.
Przed lasem, na drodze wciąż pozostawało mnóstwo opuszczonych samochodów kultystów. Tylko że teraz obok nich znajdowały się policyjne. A także rozstawiono taśmy broniące dostępu do lasu. Była siódma rano, ale lokalne służby już pracowały.
Arthur rozejrzał się.
- Sto metrów dalej są domy. Ktoś musiał coś usłyszeć w nocy - westchnął. - A może jakiś przypadkowy ranny ptaszek postanowił zobaczyć widok wodospadu o wschodzie słońca… Ja lubię wstawać w samo południe, lecz niektórzy budzą się o piątej… - zawiesił głos.
- To znaczy… Że… Że nie potwierdzę czy Terrence… I nie znajdziemy Thomasa, póki oni nie potwierdzą jego tożsamości i nie poinformują o tym naszej rodziny… Niczego już się nie dowiem… - wzdrygnęła się i pochyliła do przodu, opierając czoło o dłonie. Zadrżała cała, ale nie do końca w rozpaczy. Bardziej w złości. Wyprostowała się biorąc głęboki, spokojny oddech.
- Myślę, że nie jest dobrym pomysłem, byśmy pakowali się pod nos policji… O ile za moment i tak kogoś do nas nie poślą… Wróćmy do Saint Louis… - poleciła, bo nie było chyba innej opcji. Nie było. Miała nie wiedzieć co z Terrencem? Cóż, jeśli znajdą jego ciało, rodzina zostanie poinformowana, a więc Jennifer… do tego jednak czasu, będzie cierpiała niewiedzę. Chyba teraz rozumiała co miał na myśli Arthur, gdy mówił jej o swoich uczuciach i wiedzy na temat śmierci Natalie…
- To prawda, nie powinniśmy tam teraz jechać - westchnął Douglas. - A jednak… mam na imię Arthur i wiem, że mój brat Thomas był w nocy na terenie wodospadu. Czy nie mogę podjechać samochodem i zapytać, czy ktoś odpowiadający jego rysopisowi został znaleziony? - zastanowił się. - Myślę, że moje zachowanie nie będzie w żaden sposób zastanawiające, no bo… Dlaczego miałoby być? To sama autentyczność - westchnął. - Tak postąpiłby człowiek, nie mający nic na sumieniu. Natomiast ja przez ten cały czas byłem… naćpany - mruknął, spoglądając na Diega.
- Mam cię za to przeprosić? - odparł mężczyzna. - Wciąż uważam, że byłbyś perfekcyjną ofiarą.
Arthur zazgrzytał zębami i spojrzał gniewnie na mężczyznę.
- Spokojnie, to dlatego, bo najwyraźniej posiadasz szczególne umiejętności - mruknął. - Tak przynajmniej słyszałem. I nie chcesz ich teraz wykorzystać?
Douglas wydał się zbity z tropu. Spojrzał niepewnie na Alice.
- Czy muszę myśleć za nas wszystkich? - Diego westchnął.
- Nie powinien ich nadwyrężać. Już i tak dostał ataku padaczki po tym jak zabłądził wcześniej - zauważyła Harper i skrzyżowała ręce pod biustem.
- Poza tym, przypominam, że jego zdjęcie, tak samo jak i Thomasa trafiło już do policji jako osób poszukiwanych o statusie ‘zaginione’. Czy nie byłoby dziwnym, gdyby zaginiony człowiek, przyszedł bez butów i wyglądający jak z krzyża zdjęty i przypadkiem wspomniał o bracie, który był w lesie, gdzie ktoś dokonał masowego mordu na grupie kultystów? Pomijając fakt, że zeznając na policji, kiedy próbowała mnie zamordować ośmiolatka, zdążyłam już wspomnieć o kultystach i o człowieku, który potrafi hipnotyzować, a z monitoringu szpitala mają jego… - wskazała na Diega
- Zdjęcie, jako osoby poszukiwanej, jako potencjalnie niebezpieczna i odpowiedzialna za zaginięcia i śmierci? - zapytała przypominając mężczyznom w jakiej byli sytuacji.
- Pomijając już ten fragment, że miałam się nie ruszać z hotelu, co zalecili mi inspektorzy. Jak dołożymy do tego jeszcze arabów, to już w ogóle… Chociaż wiecie co… Wodospad wygląda, jakby go ktoś wysadził. Zwalmy to na arabów. To się dobrze skompiluje z Helsinkami… - westchnęła ciężko.
Alice przedstawiła tę stronę o sytuacji, o której nie pomyślał żaden z mężczyzn. Dlatego nie odezwali się, nie poruszyli i jedynie spoglądali przed siebie. Chyba wahali się, jak dokładnie postąpić. Wnet Diego westchnął i wyciągnął komórkę. Zaczął przeglądać wiadomości. Chyba doszedł do wniosku, że to wszystko nie jest jego problemem. Alice kazała mu być tylko szoferem i chyba do tej roli postanowił się ograniczyć. Nic nie zyskiwał na określeniu, co stało się z Thomasem i Terrym. Ale Arthur zestresował się sytuacją i zwiesił głowę. Jego ręce lekko drżały. Spoglądał na swoje buty.
- Jeżeli tam gdzieś jest ciało Thomasa… - pokręcił głową. Emocje zaczęły przejmować nad nim kontrolę. - Nie mogę tak po prostu odjechać do Port Louis. Będąc tak blisko. Musimy… jakoś spróbować… - spojrzał z nadzieją na Alice, że znajdzie najlepsze rozwiązanie. - Tu chodzi o naszego brata… - zawiesił głos. - I ojca twojego dziecka…
Diego lekko drgnął. Chyba ostatnie słowa Arthura zainteresowały go. Ale nic nie powiedział.
Alice popatrzyła w stronę radiowozów. Miała wymyśloną już opowieść dla policji… Jednak nie wiedziała czy jest gotowa zmierzyć się z informacją o śmierci Terrence’a. Wahała się, po czym westchnęła kapitulując.
- Dobrze, wysiądziemy. Przedstawimy im jakąś historyjkę i dowiemy się czy nasz brat przeżył… Dla naszego brata… I dla Terrence’a… Wysiadamy. Możesz stąd uciekać, jeśli nie chcesz trafić za kratki - zasugerowała Diegowi, po czym ruszyła się w stronę drzwi i otworzyła je z zamiarem opuszczenia pojazdu.
Nikt jej w tym nie przeszkadzał.
- Uciekać? Jesteś pewna? - zapytał mężczyzna. - Zwalniasz mnie z obowiązku? Mogę sobie zniknąć, odjechać w siną dal, być może poznać kobietę, ożenić się i spłodzić masę dzieci? - zapytał. - Tylko czekam na pozwolenie - dodał.
Arthur zerknął w stronę Alice. Też wyszedł. Chyba zacierpły mu nogi, bo zaczął przystępować z jednej na drugą.
Harper machnęła ręką na Diega
- Rób co chcesz. Tylko nie rób więcej krzywdy mojej rodzinie, albo innym moim bliskim. Bo cię zabiję. Rozumiesz? Wtedy to nie twoje płotki zginą, tylko ty. Obiecuję ci to - powiedziała tonem, który sugerował, że nie żartowała. Była po ciężkich przejściach, świeżo upieczoną matką. Jej groźby zapewne trzeba było brać trzy razy bardziej na poważnie. Wysiadła z samochodu i podeszła do Arthura.
- To chodźmy… Musimy jednak ustalić co im powiemy… - powiedziała spokojnym tonem.
- Myślisz, że dobrze zrobiłaś? - zapytał Arthur. - Nie moglibyśmy go jakoś wykorzystać? Skurwysyn jest winny zarówno tobie, jak i mi. I to dużo. Chcesz tak po prostu wypuścić kogoś, kto potrafi dosłownie przejąć kontrolę nad ludźmi? Bo zrozumiałem, że takie posiada właśnie moce? Chyba, że jedynie słuchają go ośmiolatki… - mruknął cicho.
Alice pokręciła głową.
- Jeśli oddamy go w ręce policji, po prostu ucieknie za sprawką swoich mocy. A nie zniosę myśli, że mogłabym go na przykład zaprosić do swojej organizacji. Jest silny i warto mieć na niego uwagę, ale zdrowiej dla nas, jeśli będzie się trzymał z daleka - rudowłosa zerknęła teraz wprost na Diega przez szybę jego samochodu. Chyba pierwszy raz od sceny w The Deck mieli okazję popatrzeć na siebie wprost.
Mężczyzna jeszcze nie odjechał, ale na pewno nie będzie zbyt długo zwlekał.
Kobieta przyglądała mu się chwilę.
- Po prostu nie byłabym w stanie mu zaufać, a w tej chwili nie mam broni, by zapewnić sobie i tobie bezpieczeństwo przed nim - wyjaśniła co jeszcze chodziło jej po głowie.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:46   #299
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Diego wsunął kluczyk do stacyjki i przekręcił, zapalając silnik.
- Jeżeli do tej pory nas nie zabił, to dlaczego miałby z tym zwlekać? - zapytał Arthur. - A gdyby kazał któremuś policjantowi zaprowadzić nas na miejsce zbrodni? Albo po prostu powiedzieć wszystko, co wie? Ja też mu nie ufam, ale jeżeli będziemy mieć go na oku… - Douglas zawiesił głos. - Tuoni i Tuonetar wywołali na mnie mimo wszystko w miarę pozytywne wrażenie, choć automatycznie czuję się fatalnie, skoro to oni stoją za śmiercią mojej siostry - na jego twarzy pojawiła się dziwna rozpacz. - Ale… ale… jeżeli dzięki nim Thomas… Nie wiem co Thomas. Przecież nawet jak dowiemy się co z nim się dzieje, to Diego go nie uzdrowi. Ja… - Arthur pokręcił głową, odchodząc nieco. Chyba miał jeden wielki chaos w głowie. Bez wątpienia nie miał zbyt mocnej psychiki, patrząc na jego przeszłość. Cały czas drgał gdzieś na granicy załamania, ale miłość do brata kazała mu pozostać silnym.
Śpiewaczka westchnęła… Obeszła samochód Diega i zastukała mu w szybkę, żeby ją opuścił. Poczekała, aż to uczyni i oparła dłonie na drzwiach od strony kierowcy, spoglądając na mężczyznę za kierownicą i chyba pierwszy raz będąc aż tak blisko
- Słuchaj… Zdołałbyś przejąć kontrolę nad jednym z policjantów? Oczywiście, o ile nie spieszy ci się uciekać i płodzić dzieci… - mruknęła zgryźliwie.
- Gdyby to była policjantka, to może dałoby się połączyć twoje i moje zachcianki - Diego zażartował, po czym lekko skrzywił się. Alice spojrzała w jego oczy. Nie widziała w nich człowieka. Były… obce. Zwierzęce. Jak gdyby wcale nie posiadał ludzkich uczuć, a jedynie pierwotne instynkty. - Ale miałem odjechać, a już zapaliłem silnik. Nie przywykłem robić rzeczy bez powodu… - mruknął.
Alice rzeczywiście, wciąż widziała w nim pewne odbicie Joakima i to ją dekoncentrowało. Mężczyzna nie był wcale podobny do Finlandczyka, przynajmniej nie pod względem wyglądu. A jednak posiadał tę drapieżność i intensywność.
Zaschło jej w ustach, ale zmrużyła tylko oczy i znów westchnęła.
- Więc czego chcesz w zamian za zmianę założonego planu? - zapytała ciszej, żeby Arthur nie dosłyszał o czym rozmawiali. Zgadywała bowiem, że mógłby się stawiać, ale chciała, by poczuł, że zasugerował coś przydatnego z pomysłem wykorzystania Diega…
- Chcę usłyszeć Odę do Diega. Taki utwór liryczny. Ale kierowany nie do mnie, lecz do bogów Tuoneli. Tak, to mi wystarczy - mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, chyba będąc ciekawym, czy Alice rzeczywiście mogłaby zadzwonić do nich i wychwalać go pod niebiosa. Mężczyzną, który dopuścił się tak wielu karygodnych czynów. - Myślisz, że jestem małostkowy? Tak, pewnie jestem. Przynajmniej nie każę ci mnie całować, więc nie powinnaś narzekać.
Harper zmarszczyła brwi.
- A szkoda, z tym ostatnim wiedziałabym chociaż jak sobie szybko poradzić… zabawna ironia, byłam śpiewaczką, to tak apropo ody. Zgoda. Pomożesz nam, a ja ci potem zrobię pochwalną odę i zaprezentuję ją bóstwom Tuoneli. Może być? - zagadnęła poważnym, biznesowym tonem mężczyznę. Czuła się podle wchodząc z nim w jakikolwiek układ. Jego aura drapieżności denerwowała ją, bo pobudzała jej systemy alarmowe w umyśle. Wszystko kazało jej się trzymać od niego z daleka, ale wywoływało również reakcję sarny na drodze przed rozpędzonym samochodem. Tak było przy Joakimie. Czuła to samo, ale Dahl ją pociągał i fascynował. Jedyne co trzymało ją z dala od Diega, był fakt, że w gruncie rzeczy nienawidziła go i jeszcze do tego był mordercą, który robił to wszystko wyłącznie z egoistycznych pobudek. Te drobne szczegóły, które odróżniały go od Dahla, odsuwały ją od niego. Choć nie mogła mu odmówić wielu wspólnych cech z Finlandczykiem…
Diego westchnął i zgasił silnik.
- Mam nadzieję, że potrafisz ładnie śpiewać, bo właśnie w nutach chcę usłyszeć tę odę - mruknął.
Wyszedł z samochodu i spojrzał na Alice, potem na Arthura i w końcu na policję stojącą w oddali. Pewnie już zauważyli przybycie czarnego sedana.
- Powiedz mi dokładnie, czego ode mnie chcesz - rzekł, lekko poważniejąc. - Jeżeli mam wam pomóc, to muszę wiedzieć, jakich słów użyć - mruknął.
- Myślę że są dwie strategie… - odparł Douglas. - Albo kazać komuś oprowadzić nas po Rochester Falls i kazać udawać, że wszystko jest w porządku, bo jesteśmy potencjalnymi świadkami, którzy muszą coś ustalić na miejscu zdarzenia… czy coś… Albo po prostu chodzić od policjanta do policjanta i przesłuchiwać go… paranormalnie.
- Proponuję by nas oprowadzono, jednocześnie dobrze by było aby przejęty policjant był w stanie odpowiadać na zadane mu pytania… W końcu nie wiemy ile tu już są i dobrze byłoby wiedzieć, czy na przykład karetki już zabrały ludzi, czy dopiero przeszukują las i coś w tym stylu… - wyjaśniła co sama na ten temat myślała i złapała się ramienia Arthura, by trochę wesprzeć brata swoją obecnością.
- Czyli wszystko jednocześnie. Czemu nie. W końcu masz jednocześnie chwalić mnie i śpiewać, prawda? - Diego mruknął. Ruszył pewnym siebie krokiem naprzód w stronę zebranych policjantów. Zachowywał się jak osoba, która nie boi się niczego, ani nikogo. No bo dlaczego miałby? Skoro mógł po prostu komuś rozkazać zabić się… Choć może jego moce nie sięgały aż tak daleko. Ciężko było powiedzieć. Jednak bez wątpienia sprawiał wrażenie kogoś bardzo niebezpiecznego. I potwierdzały to czyny, których się dopuścił.

Tymczasem Arthur złapał rękę Alice.
- A co, jeśli… jeśli… - jego dolna warga lekko zadrżała. Choć wyglądał, jak w pełni dojrzały mężczyzna, to w niektórych zachowaniach nieco przypominał dziecko. A może po prostu zwyczajną, normalną osobę, która była postawiona w tak szalonej sytuacji? Alice przecież nie miała w pełni obiektywnego spojrzenia na to, co było jak bardzo szokujące i nieznośne. Zbyt wiele przeżyła.
Rudowłosa uścisnęła dłoń brata i zerkneła na niego
- Spokojnie. Wszystko się ułoży. Nie stanie nam się krzywda. W oczach policji jesteśmy ofiarami… Oddychaj głęboko - uspokoiła go takimi słowami, lekko głaszcząc po ramieniu, by odtajał. By jej zaufał. Ona sama też potrzebowała uwierzyć we własne słowa. Miała nadzieję, że wszystko się ułoży i nie wymknie spod kontroli. Już za dużo przeżyli w ciągu tych kilku dni.

Szli przez drogę w stronę policji. To była nieco kręta droga wzdłuż pól. Kiedy tylko dotarli na miejsce, dwóch funkcjonariuszy już na nich czekało. Byli w średnim wieku, a na ich głowach spoczywały typowe czapki policjantów. Ubrali się również w standardowe mundury. Wyglądali aż nazbyt typowo.
- Dzień dobry - Diego przywitał się. Wpierw spojrzał pierwszemu z nich w oczy, potem drugiemu.
- Dzień dobry, teren zamknięty dla tury…
- Dla turystów, to oczywiste - przerwał im mężczyzna. - A z jakiego powodu?
- W nocy miało tu miejsce dziwne zdarzenie. Odkryliśmy masywne szkody w strukturze wodospadu. Ktoś musiał podłożyć materiały wybuchowe, jednak technicy nie znaleźli jeszcze śladów dynamitu, prochu, czy innych substancji. W jeziorze pływała duża ilość zwłok. Jeszcze nie przybyli na miejsce nurkowie. Większość z denatów zdążyła opadnąć na dno przez ten czas. Nie wiemy, kto jest odpowiedzialny za zdarzenie, ani co to za ludzie. To wielka tajemnica i staramy się, aby jeszcze nie przeciekła do prasy.
Drugi z policjantów spojrzał na swojego kolegę kompletnie zaszokowany. Otworzył usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Chyba nie tak mieli zachowywać się…
Alice jednak zamiast patrzeć na funkcjonariuszy najpierw patrzyła na las, by odszukać miejsce, w którym wcześniej w prostej linii zniknął Terry i Bahri, a po chwili przeniosła je na Diega, ciekawa czy coś w jego wyglądzie zmieniało się, gdy korzystał ze swych mocy, czy przychodziło mu to z równą obojętnością co Joakimowi. Wyglądał kompletnie tak samo.
- Ale… John, nie powinieneś… - policjant zapowietrzył się.
- Tak długo zwlekać z opowiadaniem wszystkiego, co wiesz! - Diego dokończył.
- Ja nie chciałem… - zaczął sprzeciwiający się policjant.
- Sprzeciwiać się mi - mężczyzna odparł. - Dlatego ty też opowiesz mi wszystko, co wiesz.
- Ale nie wiem wcale wiele więcej. Ta cała sprawa jest wielką zagadką. Czekamy na wyłowienie ciał. Obecnie w lesie są patrole, którzy chcą odnaleźć jak największą liczbę poszlak. Jednak z tymi jest dość ciężko. Chyba będziemy musieli posiłkować się jedynie zebranymi to samochodami. Co nie wydaje się aż tragiczne. Myślimy, że dowiemy się z nich wiele rzeczy - policjant rzekł optymistycznie. - Poza tym… znaleźliśmy jednego potencjalnego świadka, ale jest obecnie w stanie szoku, katatonii, śpiączki, czy jak to nazwać. Jestem policjantem, nie medykiem, psze pana.
Alice wzdrygnęła się. Świadka w stanie szoku, śpiączki, lub katatonii? To brzmiało jakby mógł to być potencjalnie Thomas w transie. Nie odzywała się, mając nadzieję, że Diego również pochwycił tę informację.
- A jakieś zwłoki w lesie? - zapytała cicho, jakby nie chciała złamać uroku Diega, choć wiedziała, że zwyczajna mowa nie mogła z nim wygrać, przynajmniej nie tak znowu łatwo.
- Och tak, znaleźliśmy kilka ciał - mruknął mężczyzna. - Znajdowali się na plaży, woda musiała wyrzucić ich na brzeg.
- Ale w lesie? - Diego zapytał z przyciskiem. - Nie na plaży, tylko w lesie?
Mężczyźni zawiesili się na moment.
- Nic nam o tym nie wiadomo.
Alice mogłaby ucieszyć się, ale wtem uświadomiła sobie, że przecież nie wiedziała, gdzie Bahri zabił Terry’ego. Równie dobrze mógł zaciągnąć go daleko na samą plażę. Co mogło czaić się w umyśle mordercy? Czym się kierował? Gdzie chciał odebrać życie? To wszystko było wielką niewiadomą.
- Czy któreś zwłoki miały ślad po postrzale w głowę? - przypomniała sobie najważniejszy warunek postawiony przez Sharifa. Bahri miał zastrzelić Terrence’a, strzałem w głowę. Jej głos był napięty i zdawała się lekko tracić opanowanie z powodu wyczekiwania na odpowiedź. Była tak wstrząśnięta, że zrobiło jej się aż nieco gorąco i dostała wypieków na policzkach jakby miała temperaturę.
- Ciężko powiedzieć. Było ich tyle, że zebraliśmy je na zbiorowe taczki. Są gdzieś pod jakąś plandeką - odpowiedział policjant. Co prawda Diego nie zadał pytania, ale chyba czar mężczyzny wciąż na niego działał, skoro nie miał żadnych oporów przed odpowiedzią. - Większość miała zakrwawione głowy, jeśli właśnie o to pani pyta. Choć w przypadku niektórych woda wypłukała skrzepy - dodał mężczyzna.
- Szukamy raczej kompletnie suchych zwłok… Kogoś, kto został zastrzelony, gdzieś w lesie… - powiedziała siląc się na najwyższy poziom świętego spokoju, jaki mogła wykazać w takiej rozmowie. Niemal się już trzęsła, że aż zaczęła zaciskać pięści tak, że paznokciami raniła skórę dłoni.
- Nie, to chyba nikogo takiego nie znaleźlimy. Prawda, John?
Partner mężczyzny pokiwał głową.
- Chyba na to wygląda - odparł nieco niepewnie. - Nie żebym przejrzał tych wszystkich okropnych nieboszczyków. Jednak raczej wszyscy zdawali się przemoczeni.
- A co jeśli w nocy spadł deszcz? - zapytał Arthur. - Wtedy… to kryterium nie dałoby nam zbyt wiele - szepnął w stronę Alice.
- Wszyscy byli ubrani w czarne szaty? Czy może był ktoś w normalnym, eleganckim ubraniu? - zapytała jeszcze, idąc za sugestią Arthura. Czuła się, jakby grała z policjantami w jakąś dziwną, chorą grę w “Zgadnij o kim myślę”. Milczała przez chwilę, po czym jej wzrok przesunął się w stronę lasu. Czy to było możliwe, że ciało Terrence’a jednak nie było wśród pozostałych? Że w jakiś sposób przeżył? Serce jej łomotało w nerwach.
- Paniusia myśli, że patrzyliśmy na to, w co byli ubrani? - zapytał jeden policjant.
- Większość miała sobie czarne szaty - drugi wzruszył ramionami. - Pewnie jakiś kult. Zresztą nie ładowaliśmy wszystkich osobiście. Pomagała nam reszta policjantów. Trzeba byłoby wszystkich przepytać… - zawiesił głos. - Ale… chwila… co się tutaj… kurwa… dzieje…
- Wszystko w porządku - Diego go uspokoił, kiedy jego czar zaczął przestawać działać.
- Oczywiście, że tak - mężczyzna rozluźnił się.
Rudowłosa spuściła wzrok na ziemię. Nadal nie miała żadnej pewności, czy znaleziono ciało Terrence’a. Żeby mieć pewność musiałaby przekopać się przez stertę zwłok, a to był raczej ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę.
- Czy możemy zobaczyć świadka? - zapytała, zmieniając temat od de Trafforda. Wiedziała, że jeśli zada kolejne pytania, które do niczego nie doprowadzą, to prawdopodobnie się załamie.
- Nie - odpowiedział policjant. - To jest niemożliwe dla ludzi z zewnątrz.
- Zaprowadź nas do niego - Diego wtrącił mu się w zdanie. - Obydwoje zaprowadźcie.
- Tak jest - mężczyźni błyskawicznie zgodzili się na dany im rozkaz.
Obrócili się na pięcie i ruszyli w stronę jednego z samochodów. Na szczęście w tej chwili w okolicy nie było innych policjantów.
- Musimy działać szybko - mruknął prorok, zerkając na Alice i Arthura. - Jeżeli zwali nam się na głowa cała brygada, to będziemy mieć problem. Nawet moje umiejętności posiadają swoje granice.
Jeden z zaparkowanych radiowozów nagle zadźwięczał. Policjanci odblokowali drzwi. Podeszli do tych tylnych i otworzyli je. Wnet ich oczom ukazał się znajomy mężczyzna.
- Thomas! - Arthur krzyknął radośnie. Skoczył naprzód, jednak wnet zastygł w bezruchu. Jego brat nie był wcale w zbyt dobrym stanie. Lekko drżał, przypięty do pasów. Uśmiechał się jak głupi i oddychał przez usta. Nieznacznie rozwarł oczy, słysząc znajomy głos, ale wnet znów je przymknął. Wydawał się pozostawać w permanentnej rozkoszy. Stan, którego wielu mogłoby mu pozazdrościć. Tymczasem policjanci lekko drgnęli, słysząc podniesiony głos. Chyba kontrola nad nimi poluzowała się nieco, jednak Diego wciąż nimi władał.
Alice oparła dłoń na ramieniu Arthura
- Pamiętasz co ci mówiłam? Jest w transie… Musimy go stąd zabrać - zarządziła śpiewaczka. Zabiorą Thomasa, wyniosą się i odjadą. Postanowiła nawet zrezygnować z potwierdzenia informacji o Terrym, by tylko wyciągnąć brata z sytuacji w której był. Jej torba została u Sharifa, więc nie musiała się martwić, że połączą jej obecność z tym miejscem. Zerknęła na Arthura i Diega. Ona z uszkodzonym ramieniem niestety nie będzie w stanie pomóc Thomasowi podnieść się. Przechyliła się bliżej brata w radiowozie
- Thomasie, słyszysz mnie? - zapytała cicho, głaszcząc go po głowie. Była ciekawa, czy na jej słowa był w stanie zareagować, jeśli głos Arthura wywołał w nim jakąś reakcję.
Z ust Thomasa wydobył się cichy jęk przyjemności.
- Dotknij mnie - poprosił.
Alice nie wyczuła w tym żadnego seksualnego podtekstu. Chyba Douglas chciał jedynie najbardziej podstawowego kontaktu fizycznego. Bez wątpienia sama jej obecność sprawiała mu prawdziwą rozkosz. Spojrzał na nią z czystą, bezwarunkową miłością. To było zadziwiająco i niespodziewanie przyjemne uczucie.
Śpiewaczka uśmiechnęła się do niego blado i pogłaskała go po policzku.
- Chciałbym, żeby ktoś na mnie tak spoglądał - Diego zażartował. Następnie zwrócił się do policjantów. - Przenieście go do czarnego sedana, którym tu przyjechaliśmy.
Wnet okazało się jasne, że Thomas nie był w stanie utrzymać się na własnych nogach. Zdawało się, że krew Alice utrzymywała go na tak silnym haju. Jednak policjanci byli silni i po prostu wzięli go za ręce i nogi.
- Tylko ostrożnie - Arthur napomniał mężczyzn.
- Tak jest - odpowiedzieli zgodnie.
- Życie jest proste, kiedy jest się mną - Diego uśmiechnął się do Alice. - Masz zdjęcie tej drugiej poszukiwanej osoby? Możemy zapytać ich, czy widzieli ją. I kazać skontaktować się, jeżeli ujrzą ją.
Harper pokręciła głową.
- Miałam, ale moją torebkę zabrali arabowie… Niestety nie odzyskałam jej. Powinien jednak mieć przy sobie dokumenty, opisane jako Terrence de Trafford. Jeśli sprawdzali każde zwłoki, choćby pod tym kątem, ktoś powinien coś wiedzieć… Tylko że nie mamy czasu przepytywać wszystkich policjantów - wyjaśniła i przyglądała się, jak niesiono Thomasa.
- Zdecydowanie zbyt wygodnie być tobą - skwitowała jeszcze, ponuro.
- Poproszę ich, aby przeszukali wszystkie zwłoki w poszukiwaniu dokumentów Terrence’a de Trafforda - rzekł Diego. Ruszył za policjantami. Ci zmierzali prosto czarnego sedana. Arthur też dołączył do pochodu. - A potem znikamy. Gdzie was podwieźć? - zapytał. - Ja wracam do Port Louis - dodał. - I pamiętaj o tej odzie. Chcę, żeby Tuonetar i Tuoni byli ze mnie dumni.
Mężczyzna chyba na każdym kroku chciał udowodnić przed bogami swoją przydatność. Może bał się, że jeżeli uznają go za bezużytecznego, to zostanie zabity? Albo jeszcze gorzej, pozostawiony przez nich? To pewnie było najgorsze, co mogło mu się przytrafić. Przynajmniej w jego mniemaniu.
Harper westchnęła i szła za nimi.
- Również do Port Louis… Rodzina na pewno chciałaby już odzyskać synów… - powiedziała poważnym tonem.
- I nie martw się. Zaśpiewam im… Zapewne, ku ich wielkiej uciesze. Sądzę, że cię nie porzucą, więc o to się nie martw. A jakby jednak, to dam ci maila. Możesz napisać. Nie obiecuję, że się odezwę - powiedziała trochę złośliwie, ale nie chciała mu sprawić przykrości. Po prostu czuła się przy nim zagrożona i gdzie jedne osoby pewnie by mu się poddały, ona po prostu wystawiała pazury.
- Niemożliwe, żeby mnie porzucili - Diego na moment stracił swoją maskę żartobliwości i luzu. Wyglądał na przestraszonego samą taką ewentualnością. Chyba Alice dotknęła go prosto w najbardziej czułe miejsce. Teraz przybrał zirytowaną i może nawet lekko zagniewaną minę, jednak tylko pokręcił głową. - Mnie się nie porzuca - dodał. - Nie pozwolę na to - mówił bardziej do siebie, niż do Alice.
Wnet dotarli do samochodu.
- Gdzie mamy go położyć? - zapytał jeden z policjantów.
- Raczej nie do bagażnika - Arthur odpowiedział prędko. - Na tylne siedzenie. Będę obok niego siedział i pilnował go.
- Chcę usiąść obok Alice… - Thomas na moment wyrwał się z otępiającej rozkoszy.
 
Ombrose jest offline  
Stary 03-07-2019, 18:47   #300
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Śpiewaczka zerknęła na Arthura.
- Zapewne wolisz usiąść z tyłu, co? - zagadnęła. Wiedziała, że Thomas wolał siedzieć przy niej, ale to by oznaczało, że lekarz miałby usiąść obok Diega, a to mogłoby się źle skończyć…
- A może posadzimy go, ja usiądę na środku, a ty obok mnie? - zaproponowała chyba najbezpieczniejsze rozwiązanie.
- Ludzie, przecież nie gryzę - Diego zaśmiał się. - Gdyby coś wam groziło z mojej strony, to już dawno temu byście przekonali się o tym. Nie dziwię się jednak, że mi nie ufacie. Nie, żebym dał wam powody do kochania mnie. Może nie licząc kilku ostatnich minut - mruknął.
Arthur skrzywił się lekko.
- Pojadę z przodu - mruknął. - To długa droga, byłoby nam niewygodnie. Nie ma potrzeby zachowywać się irracjonalnie. Najważniejsze, że Thomas jest cały i zdrowy. Czy też… zdrowawy… - spojrzał niepewnie na brata, który został spięty pasami na tylnym siedzeniu. - Tak bardzo się cieszę - pokręcił głową. - Tak właściwie… nie wierzę w to, co widzę. Poza tym, jak wytłumaczymy jego stan rodzicom? - zapytał nagle. - To nie jest problem, którym teraz musimy się zajmować, jednak dobrze, gdybyśmy coś przygotowali sobie zawczasu.
Otworzył drzwi i usiadł na miejscu obok kierowcy. Jeszcze nie zamknął drzwi. Obrócił się w stronę Alice, spoglądając na nią. Tymczasem Diego odszedł dwa kroki dalej i dawał policjantom nowe polecenia związane z de Traffordem.
- Cóż, można to zrzucić albo na karb jakichś narkotyków… Albo reakcji psychicznej i narkotyków. Jego dziwne przywiązanie do mnie można chwilowo wyjaśnić tym, że uważa, że go uratowałam. W gruncie rzeczy tak było, ale przecież rodzina nie może tego wiedzieć. A za jakieś sześć, pięć dni powinien wrócić do normy, poza tym że raczej będzie wykazywał jakieś zdolności paranormalne i nadal pozostanie bardzo do mnie przywiązany… - powiedziała spokojnym tonem. Usiadła obok Thomasa i przyjrzała się, czy było mu wygodnie.
- No już, siedzimy obok siebie… Zadowolony? - zapytała pół przytomnego brata.
Thomas zamruczał lekko, słysząc jej głos. Jego ręka drgnęła, jak gdyby chciał dotknąć siostry, jednak wciąż nie był w stanie tego uczynić. Następnie zamknął oczy i oparł się o szybę. Alice upewniła się, że drzwi były dobrze zamknięte. To byłoby tragiczne, gdyby w trakcie jazdy tak po prostu wypadł i w ten sposób zginął. Upewniła się, że pasy mocno go trzymają.
- Jaki narkotyk działa aż przez tydzień? - zapytał Arthur. - Zastanawiam się, czy nie zrobić czegoś okrutnego… - zawiesił głos. - Moglibyśmy wynająć pokój i przeczekać z nim ten okres. Przynajmniej ja opiekowałbym się nim, ty mogłabyś wrócić do domu. Rodzicom powiedziałbym, że chcę zostać, aby szukać brata. Jak zobaczą we mnie życie i determinację, której tak długo mi brakowało, to raczej nie będą oponować. Może nawet ucieszą się. I kiedy Thomas wróci do siebie, wtedy cudownie się odnajdzie. Pięć dni niepewności to nie jest tak dużo. Z niewiedzą na temat Natalie mierzyli się znacznie dłużej… a ta raczej nigdy nie zostanie rozwiana - westchnął ciężko.
- Nie chcę wam przerywać… - mruknął Diego, siadając za kierownicą. - Ale możemy ruszać?
Alice zastanawiała się chwilę. Wzięła dłoń Thomasa w swoją i po prostu go trzymała, skoro on nie mógł jej dotknąć.
- Jedźmy już. Jasne… - odezwała się do Diega. Spojrzała na Arthura
- A mamy pieniądze? Bo ja niestety nie mam portfela… Twój najpewniej został albo w pokoju hotelowym, albo zabrali go kultyści - przypomniała bratu, że nie mieli jak wynająć tego pokoju… Chyba, że Arthur miał jakiś błyskotliwy pomysł.
- Niby miałam swoje rzeczy w Le Suffren, ale nie mam dokumentów, ani klucza do pokoju, by tam wejść i zabrać swoje i Terrence’a rzeczy… Choć w zasadzie możemy tam podjechać, może nam to wydadzą… Miałam jakąś gotówkę jeszcze w walizce, na czarną godzinę… - przypomniała sobie.
- Masz rację, to jest dość… problematyczne - westchnął Arthur. - Jednak… o ile nie wyczyszczono nam kont, to powinniśmy mieć środki w banku. W każdym razie ja posiadam trochę odłożone na czarną godzinę, w ostateczności mogę wyjąć z funduszu emerytalnego - dodał. - Mogę zalogować się przez internet na stronę banku i zrobić przelew na konto hotelu. Może któryś zgodzi się na takie postępowanie. Gorzej, jeżeli będą potrzebować dokumentu tożsamości… A raczej będą… - mruknął. - A gdyby zostawić go w tym Le Suffren? Wydaje mi się, że postępowanie jest takie, że można zostać tak długo, jak tylko chcesz, a każda kolejna doba jest doliczana do rachunku. Jeżeli dane karty kredytowej zostały podane na wstępie, to nie powinno być problemu… Możesz po prostu powiedzieć zgodnie z prawdą, że zgubiłaś klucz do pokoju. Nie wierzę, że hotel nie jest przygotowany na taką ewentualność…
- Cóż, mój pokój w Le Suffren… Może nie być bezpieczny. Fakt, wolałabym zabrać z niego swoje i Terrence’a rzeczy… Ale pamiętaj o tym, że ci arabowie mieli moją torebkę, a więc klucze do tego apartamentu. Potrzebujemy pojechać do hotelu, przedstawić sytuację, dostać się do pokoju, zabrać moje rzeczy i wybrać jakiś inny hotel, w którym zatrzymamy się z Thomasem. Poza tym nie będę cały czas chodzić w tym cholernym worku… Potrzebuję moich rzeczy. Dzięki temu zyskamy pieniądze… I jeden z moich dowodów tożsamości, dzięki któremu zablokuję konto, którego karta została w rękach bandytów. Na szczęście tę najważniejszą zostawiłam w hotelu z myślą, że tam wrócimy. Dobra, to Diego, będziemy mieć ostatnią prośbę. Zabierz nas do Le Suffren. Stamtąd jakoś już sobie poradzimy - poprosiła, jednocześnie dając mu cel podróży.
Mężczyzna coś zamruczał pod nosem, chyba godząc się na prośbę Alice.
- Zaczynam zastanawiać się, czy to nie będzie za dużo zachodu… Może po prostu od razu powiadomimy rodzinę. Niech go takiego zobaczą i… co najgorszego może się wydarzyć? Usłyszą od lekarza, że Thomas nie ma we krwi narkotyków, ale coś z nim bez wątpienia jest nie tak. My powiemy, że uderzył się w głowę, on na to, że to pewnie neurologiczne… A po tygodniu będzie miało miejsce cudowne wyzdrowienie. Ale do Le Suffren i tak udamy się, aby zabrać twoje rzeczy. A potem do rodziny - rzekł Arthur. - Gdybyśmy mieli przy sobie karty i dowody tożsamości, to moglibyśmy kombinować, ale myślę, że to za dużo zachodu w tych okolicznościach. Twój hotel też nie jest bezpieczny - lekarz machnął ręką. - Nie utrudniajmy sobie życia.
- Chcecie zatrzymać się gdzieś po drodze? - zapytał Diego. - Czy jedziemy prosto do Port Louis?
Harper kiwnęła głową.
- To chyba będzie najlepsze rozwiązanie… Która jest godzina? Mia, Evelyn, Finn i ich synek wylatują o ósmej z Mauritiusa. Peter został z ojcem, ten został postrzelony i leży w szpitalu. Możemy tak właściwie to skontaktować się z nimi… - zaproponowała.
- Najpierw jednak dojedźmy do Le Suffren. Bez postojów Diego - powiedziała spokojnym tonem, po czym zerknęła na Thomasa upewniając się, że wszystko w porządku i że nie jest mu zimno. Sprawdziła też, czy nie ma gorączki.
- Masz przy sobie komórkę? - zapytał Arthur. - Bo ja swojej nie posiadam. Dlatego nie przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić.
- Mogę wam pożyczyć - mruknął Diego. - Za dodatkową zwrotkę w mojej odzie - dodał. - Jak widzicie, nie robię niczego bezinteresownie.
- To ja powinienem zadzwonić? - zapytał Douglas. - Myślę, że ucieszą się z tego, że mnie odnalazłaś. Tak właściwie co powinienem im powiedzieć?
Alice zobaczyła na radiu, że była siódma. Na pewno nie zdążą na czas do Port Louis. Robert musiał wydzwaniać do niej bez przerwy i wychodzić z siebie. Przynajmniej Thomas nie miał gorączki, choć nie była do końca pewna. Możliwe, że jego temperatura sięgała trzydziestu siedmiu stopni, czasami zdawała jej nieco wyższa. Stan podgorączkowy, jednak nie wyglądało to na nic poważniejszego od lekkiego przeziębiania. Choć nie miała pojęcia, jakie choroby groziły na Mauritiusie. Jednak chyba nie mogła się tym przejmować w tej chwili. Równie dobrze tak mógł wyglądać efekt uboczny stawania się Konsumentem.
Rudowłosa zastanawiała się chwilę
- Zadzwoń do ojca, ale najpierw spróbuj do Petera… Powiedz, że byłam wczoraj rano na wycieczce w ogrodach… I mnie z moim partnerem porwano… Trafiliśmy w to samo miejsce co wy i udało nam się was uratować, ale mój partner z tego nie wyszedł… Trzeba przedstawić im taką wersję, która wytłumaczy pewne kwestie, a która nie będzie zbytnio odbiegać od prawdy, żebyśmy sami się w tym nie pogubili… - wytłumaczyła mu podstawową zasadę pradawnej sztuki kłamstwa i aktorstwa.
- A co to za “to samo miejsce, co my”? Wspomnieć o Rochester Falls? Czy skłamać o jakimś magazynie na przedmieściach Port Louis? Obawiam się, że wtedy naślą na nie policję, to znaczy będą chcieli. Ale okaże się, że nie będziemy potrafić wkazać nawet lokalizacji nawet w przybliżeniu i… nie wiem, czy to najlepsza opcja. Z drugiej strony, jeżeli wspomnimy o Rochester Falls, to boję się, że będziemy musieli składać jakieś zeznania, a na to w ogóle nie mam ochoty. Szczerze mówiąc, myślę, że najlepiej będzie, jak powiem, że byłem przez nich naćpany i jedyne co wiem, to że uratowałaś mnie i Thomasa, a potem pojechaliśmy do Port Louis. Jeżeli nie będę nic wiedział, to nasze wersje nie będą mogły się nie zgadzać.
Harper kiwnęła głową.
- W porządku. Zostaw to mi. Jak będą wypytywać… Coś wymyślę. Jakoś mnie zeznania szczególnie nie przerażają. Już w jednych i tak brałam udział. Policja i tak nie będzie w stanie do niczego logicznego dojść, bo to co się naprawdę stało, po prostu nie mieści się w ich ograniczonym prawami fizyki świecie - wyjaśniła.
- Zadzwoń teraz. Może jeszcze zdążą powiedzieć reszcie rodziny, że żyjecie razem z Thomasem… No i ja, bo pewnie też się martwili…
- Zdążą…? Ach tak, zanim wylecą. Tryb samolotowy. Zapomniałem - mruknął. - Diego, czy mógłbyś…
- Teraz do mnie mówisz “per ty”? Chyba naprawdę chcesz zaprzyjaźnić się ze mną - mruknął prorok. - Ale myślę, że masz do tego prawo. Przecież jestem twoim dilerem, czyź nie? - zapytał. - Do takich osób nie mówi się przez “pan”.
- Co to ma…
- Nieważne, tak tylko mówię - mruknął Diego i podał mu telefon.
Ten wnet zaczął łączyć się z Robertem Douglasem. Arthur nieco niepewnie przystawił go do ucha i czekał.
- Tato…? - zapytał. - Cześć, tato… - zawiesił głos.
Na początku po drugiej stronie rozległo się milczenie, lecz wnet Robert wybuchł.
- Arthur?! Dziecko, gdzie jesteś, na litość boską - wypluwał słowa niczym karabin maszynowy. Tak głośno, że Alice słyszałaby je nawet ze standardowym słuchem. - Arthur, jesteś cały!? Powiedz coś, zanim…
- Tak, zostałem porwany… ale Alice mnie uratowała. I Thomasa też. To… bardzo dobra siostra.
- Alice jest z tobą? Thomas też? - po drugiej stronie rozległa się mieszanina śmiechu i szlochu. Serce Roberta musiało pękać ze szczęścia. - Dobry boże, dobry boże, dobry boże…
Rudowłosa milczała, przysłuchując się reakcji ojca na informacje o tym, że cała trójka jego dzieci mimo wszystko wyszła z tego żywa. Czego niestety nie mogła tak do końca powiedzieć o Terrym i choć w pierwszej chwili lekko się uśmiechnęła, w drugiej posmutniała i spojrzała w dół na swoje dłonie, którymi trzymała rękę Thomasa w takim uspokajającym geście.
- Tak. Alice jest cała i zdrowa, ja też, ale musisz wiedzieć, że nic nie pamiętam, bo byłem narkotyzowany - Arthur powiedział bardzo wyraźnie. - Thomas natomiast… coś jest z nim nie tak. Myślę, że uderzył się w głowę i odjechał. A może to te narkotyki… Nie wiem, tato, chcę cię zobaczyć… - Arthur mówił szybko.
- Uspokój się i słuchaj mnie. Wszystko w porządku. Gdzie jesteście?
- Nie jestem pewny, ale… jedziemy do was… - lekarz zaczął czuć się coraz bardziej niepewnie. - Boli mnie głowa, nie wypytuj mnie.
- A z czyjego telefonu dzwonisz? Gdzie…
- Daję ci Alice, chce z tobą rozmawiać - Arthur przerwał mu i wręczył komórkę swojej siostrze.
Śpiewaczka nie była przygotowana na taki obrót wydarzeń, ale przyjęła telefon.
- Cześć tato… - odezwała się trochę niepewnie, zmęczonym głosem do słuchawki. Wyglądało na to, że miała wyrzuty sumienia, bo miała się w nich nie pakować, a prawda była taka, że po prostu była smutna i krytycznie zmęczona.
- Jesteście w bezpiecznym miejscu? Co jest nie tak z Thomasem. A Arthur? W jakim stanie znajduje się? I ty… dobrze się czujesz. Już jadę do was. Tylko muszę wiedzieć, do jasnej cholery, gdzie jesteście! - na sam koniec warknął w złości. Alice czuła, że to dlatego, bo tak bardzo martwił się o nich. - Jak… jak na nich natrafiłaś? I… dobra, nie będę zasypywał cię kolejnymi pytaniami. Odpowiadaj po kolei - odpowiedział władczo. Jak gdyby był przyzwyczajony do przesłuchiwania świadków.
Alice zamknęła oczy i skoncentrowała się, by po kolei odpowiedzieć na jego pytania.
- Jesteśmy w bezpiecznym miejscu, jedziemy do Port Louis. Ktoś dobrodusznie pomógł nam się wydostać i podwozi nas do stolicy. Byliśmy w jakimś lesie w okolicy południowego końca Mauritiusa. Nie jestem pewna gdzie dokładnie, znalazłam się tam w bardzo dziwnych okolicznościach. Thomas jest przytomny, ale również był pod wpływem naroktyków i zdaje mi się, że przeżył zbyt ogromny szok, bo zachowuje się nieco jakby był w jakimś… szoku, transie, czy coś takiego… Ja czuję się… Jestem zdrowa. Postrzelono mnie w ramię i jestem bardzo zmęczona, ale nic poza tym mi nie jest… Arthur tak jak ja jest bardzo zmęczony, ale bardzo mi tu pomagał… Nie denerwuj się tato, niedługo przyjedziemy. Może przekaż reszcie Douglasów zanim wylecą, że się znaleźliśmy, żeby się już nie zamartwiali… Resztę opowiem ci jak się zobaczymy - powiedziała i westchnęła. Była taka zmęczona, a musiała wymyślać kłamstwa. Grała jednak doskonale i przysłuchujący się Arthur i Diego na pewno zauważyli, że nawet się wiele nie zastanawiała, przy zmyślaniu i dobieraniu słów w opowieści.
- A kto za tym stał? Czy powiadomiliście policję? Ci ludzie zostali schwytani? To niedobitkowie z Champs de Mars? Alice, nie masz pojęcia, jak bardzo cieszę się, że żyjesz. Wydzwaniałem do ciebie bez przerwy. Co się dzieje z twoim telefonem? I dlaczego mnie nie posłuchałaś? Jeżeli miałaś informacje, gdzie są twoi bracia, to trzeba było, do cholery, powiedzieć to mi! Zachowałaś się bardzo nieodpowiedzialnie i to, że uratowałaś braci nie usprawiedliwia cię… Tak, jestem na ciebie zły. Przecież… to tak, jakby w ogóle nie obchodziło cię, że martwię się o ciebie. Co z twoim chłopakiem? Jest z wami?
Harper wzdrygnęła się i spięła na słowa ojca.
- Nie wiedziałam gdzie byli. Ja i mój chłopak… - głos jej się załamał.
- Wybraliśmy się na wycieczkę do ogrodów. A stamtąd zostaliśmy porwani. Trafiliśmy w miejsce, gdzie byli Thomas i Arthur i tylko dzięki Terrence’owi udało nam się ich wyciągnąć. Odpowiedzialni za to byli ci kultyści, ale i jakaś grupa terrorystów. To oni strzelali w The Deck… No i w całym tym zamieszaniu, chyba większość z tych kultystów zginęła za sprawą tych terrorystów, a my zdołaliśmy uciec… Tylko że Terrence… Terrence nie zdołał… - głos jej zadrżał, kiedy opowiadała tę historię. Wcale nawet nie musiała udawać, że chciało jej się płakac i się powstrzymywała. Naprawdę to robiła, wystarczało, że pomyślała o Terrym.
- Chciałam, żebyś go poznał, to był taki wspaniały człowiek - pociągnęła nosem i spojrzała gdzieś w bok, za okno. Nie kłamała i dlatego tak emocjonalnie się roztrzaskała. Próbowała się uspokoić.
Robert milczał. Co mógł powiedzieć. Cicho westchnął.
- Widzisz, w jakim świecie żyjemy, Alice - powiedział ostrożnie i łagodnie. - Jest tu dużo zła. Ale także wiele dobrego. I dlatego… pamiętaj, że nie odszedł na marne. Uratował twoich dwóch braci. Jest bohaterem. Żałuję, że go nie poznałem. Pewnie mógłbym nauczyć się od niego wiele - jego ton był uspokajający i niespieszny. - Jak daleko jesteście od Port Louis? Kiedy tylko będziemy razem, ten cały koszmar zakończy się i wyjedziemy z nieszczęsnego Mauritiusa. Gdybym tylko wiedział… - westchnął. - Nie przyjmowałbym tej nagrody - mruknął.
Harper rozejrzała się po ulicy…
- Myślę, że za jakąś godzinę, dojedziemy… Może troszkę ponad, jeśli złapią nas jakieś korki w samym Port Louis - powiedziała i uspokoiła się nieco w kwestii de Trafforda. Uznała, że o tym, że była w ciąży opowie ojcu dopiero jak się zobaczą. To na razie nie był dobry moment na takie wyznania.
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172