|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
22-02-2016, 20:39 | #101 |
Reputacja: 1 | Czekać na Lucky długo nie trzeba było. Albo była w pobliżu albo też rzuciła wszystko i zjawiła się w wersji ekspresowej. Jakby nie było, Wolfa przywitała standardowym uśmiechem, który mówił tyle co nic. - Żyjesz - stwierdziła, wchodząc. - Ach, ta radość - odpowiedział równie beznamiętnie. - Powstrzymaj się przed rzuceniem mi się na szyję. - To może być trudne - odparła, zbliżając się do materaca. - Jak plecy? Środek wciąż działa? Mężczyzna spojrzał na nią z krzywym uśmiechem. - Działa zajebiście. Fizycznie jest ok, psychicznie czuję się jak gówno. - Zauważyłam - stwierdziła siadając na podłodze i prostując prawą nogę, lewą zaś podciągając i opierając na niej rękę. - Mała była grzeczna? - zapytała, skupiając się na zawartości nieodłącznego plecaka. - Całkiem, jak na Głodną - mruknął z wyraźną niechęcią w głosie. - Gdyby nie ruszała moich rzeczy i gadała trochę mniej… Zawieszenie głosu przez Wolfa wyraźnie wskazywało, że zdanie nie musi być dokończone. - Na to akurat nic nie poradzi, więc zacznij się powoli przyzwyczajać. Porozmawiam z nią o ruszaniu twoich rzeczy. Nie przypominam sobie, by dostała na to pozwolenie. - Wreszcie znalazła to, co szukała, a co okazało się być pudełkiem zawierającym listki z małymi, białymi tabletkami. - Oboje jadą z nami dalej - poinformowała go, rzucając mu jeden z listków. - Jak zacznie być źle, dwie, nie więcej - udzieliła instrukcji, sama korzystając z pozostałych tabletek łykając je bez popijania. - Już się dowiedziałem. Hura - beznamiętność w jego głosie aż raziła w uszy. - Mam nadzieję, że tylko do tej karczmy, gdziekolwiek ona jest - wsunął tabletki do leżącej obok niego saszetki. Lucky zmierzyła go uważnym spojrzeniem. - A dokładniej? Bo nie przypominam sobie żadnej wzmianki o karczmie. - Melody Inn czy jakoś tak. Tak, gdzie jej ojciec posuwał po pijaku dziwki. Jeszcze godzina i poznałbym całą historię jej życia, od plemnika do dziś. - Mhm - odparła. - Melody Inn znajduje się w Alabamie, Wolf. Nie tak znowu daleko od Hope. Wolf z westchnięciem męczennika opadł na materac. - Potrafisz pocieszyć, dziewczyno. Zero litości dla starego weterana. - Tu mnie masz - kącik jej ust powędrował w górę. - Zdecydowanie minęłam się z powołaniem. Dasz sobie radę. Wystarczy trochę czasu i będziecie za pan brat. Póki co ostrożnie i palec z dala od spustu. Potrzebuję obojga, najlepiej żywych. Twarz mężczyzny stężała. - Nigdy nie będę bratał się z Głodnymi. Jedyne, co mogę obiecać, to że ich nie zabiję - wysyczał przez zaciśnięte zęby. - W bolesny sposób. - Nie mam ani siły ani czasu was pilnować - odpowiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Sprawa jest prosta. Będziesz współpracował i się słuchał Wolf, albo cię tu zostawię. - Przecież mówię, że ich nie zabiję - warknął, jak na wilka przystało. - Doceń to i nie rzucaj pustych gróźb. - Nie rzucam - odparła spokojnie. - I doceniam - dodała, wciąż nie spuszczając go z oczu. - A teraz, skoro mamy to za sobą i wydajesz się względnie przytomny… Co poszło nie tak? - Drzwiami oberwałem i mnie trochę skopał - przyznał mężczyzna niechętnie. - Prawdę mówiąc - zawiesił głos na chwilę i wyciągnął ostrzegawczo palec w stronę Lucky - gdybym nie miał prywatnej broni, nie rozmawialibyśmy teraz. Później Sander przyszedł, jakaś eksplozja z zewnątrz sypnęła mu gryzem na łeb i nie zdążyłem go wynieść, bo budynek wyjebało. Niosłem go strażackim i resztę znasz. Przymknęła oczy na chwilę, w dodatku dość krótką. - Pierwsza eksplozja to pewnie ta, która rozwaliła transporter. Nie wzięliśmy pod uwagę, że użyją czegoś mocniejszego. Ani dzieci, tak na dobrą sprawę. To osiedle powinno być puste. Trzeba będzie załatwić drugi pojazd, najlepiej opancerzony. Z jednym nie damy rady - planowała na głos, podpierając głowę ręką. - Zastąpisz Sandera - dodała. Harvey spojrzał na nią zaskoczony. - W czym mam niby go zastąpić? - W dowodzeniu - padła krótka odpowiedź. - Walką… Reszta jest na mojej głowie. - Dobrze, że to dodałaś. Już chciałem cię wyśmiać - uśmiechnął się lekko, trochę nawet kpiąco. - Ile tu spędzimy? - Ile będzie trzeba - zignorowała wcześniejszą wypowiedź. - Nie dłużej jednak niż tydzień, to zbyt niebezpieczne. James co prawda twierdzi, że dałoby radę i dłużej, ale wolę nie ryzykować. Meggie jest poważnie ranna, Stoner też oberwał, jaki sam jesteś nie muszę chyba tłumaczyć. Załatwienie samochodu też trochę zajmie. Może przy okazji da się zdobyć leki, bo długo na obecnych zapasach nie pociągniemy. - A gdzie w ogóle jesteśmy? Chyba przespałem zwiedzanie. - Fountain Valley - odpowiedziała. - Jakieś trzysta kilometrów od Vancouver, nieco więcej od granicy ze Stanami. Dobra godzina drogi od zjazdu na 99’kę. Pokiwał głową, jakby doskonale znał umiejscowienie tego miejsca. Nie znał. Nie miał nawet pojęcia, gdzie to jest. Nie miało to zresztą większego znaczenia. - Muszę znać możliwości tej dwójki, zanim ruszymy. Już wiem, że mała bawi się nożami, ale po pierwsze - nie wiem, jak jej idzie, po drugie - nie idzie się z nożem na strzelaninę. - Jest dobra - stwierdziła Lucky. - W strzelaniu mniej, ale możliwe że James zadbał o ten brak, tu musisz z nim pogadać. Przyślę go do ciebie to się powymieniacie doświadczeniami - jej uśmiech zmienił nieco formę, zyskując złośliwego wyrazu, jednak nie trwał długo. - Nie dzisiaj - wszedł jej w słowo. - Zbyt wielu Głodnych jednego dnia mogłoby się źle skończyć. Będzie jeszcze czas, może nawet osobiście ich sprawdzę. - Ostrożnie z Wenslowem - nawet jeżeli nie spasowało jej jego wejście, to nie dała tego po sobie poznać. - Jest na testowych, a i bez tego to uroczy facet. Nie chcę stracić świeżo mianowanego dowódcy, zanim dostanie szansę na wykazanie się. - Nie wiedziałem, że jego też mianowałaś - szyderczy uśmiech wykrzywił jego usta. - Mógłbym się założyć, że przeżyłem spotkania z gorszymi skurwysynami. - Mógłbyś - zgodziła się, sięgając po kolejne tabletki. - Ten jednak mógłby ci zrobić niespodziankę. Wenslow dowodzi siatką w Kanadzie. Znam go od jakiegoś czasu. Będzie próbował wyprowadzić cię z równowagi wszelkimi sposobami, żeby wybadać twoje słabe strony. Postaraj się nie dać. Wolf zaśmiał się głośno, po czym spojrzał na Lucky oczami niewiniątka. - Widziałaś kiedyś mnie wyprowadzonego z równowagi? Poza tym powinnaś wiedzieć, żeby nie przekazywać takich informacji zbyt wielu osobom. Uczyli nas kiedyś, że każdą siatkę można zniszczyć eliminując odpowiednie osoby, ale nie wiem, jak je wyszukać, bo to jakieś matematyczne gówno. - Zabezpieczam powodzenie misji - odparła, po czym zaczęła się podnosić. - Jeżeli zostanę wyeliminowana, James zajmie moje miejsce i to od niego będziesz dostawał informacje o dalszych planach. Wolę się upewnić, że o tym wiesz. - Nic ci się nie stanie, dziewucho. Złego diabli nie biorą. - Powiedz to Sanderowi - odparowała, ostrożnie testując wytrzymałość prawej nogi, a następnie pochylając się, by podnieść plecak. - Widocznie nie był taki zły, jak ci się wydawało - wzruszył ramionami. - Załatwisz mi kawałek bawełnianej szmaty? Muszę broń wyczyścić. Albo chuj, sam pójdę, tylko powiedz gdzie. - Nie powinieneś się ruszać. James powinien mieć zapas, każę Melody przynieść coś, co powinno spasować. Jeszcze jakieś życzenia? - zapytała bez zbędnej złośliwości, głosem który zdradzał zmęczenie. - Tylko szmata i moja torba - uśmiechnął się lekko. - A potem idź spać, przyda ci się. Przez chwilę przyglądała się Wolfowi oczami bez wyrazu. - Najpierw muszę wypić za śmierć brata. Rodzinna tradycja. Przyślę ci małą - dorzuciła, otwierając drzwi i wychodząc. Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w drzwi, po czym zaczął się wiercić i przesuwać, żeby oprzeć się plecami o ścianę i móc spojrzeć w okno. Nie widział zbyt wiele z tej pozycji, ale sam widok świata zewnętrznego był w jakiś sposób kojący. Miał tylko nadzieję, że te manewry nie otworzyły mu żadnej rany. Był jeszcze tak naszprycowany lekami, że nawet by tego nie poczuł. Po paru dłuższych chwilach pojawiła się zapowiedziana przesyłka. - Wooolfik, jakieś graty dla ciebie - zakomunikowała Melody bezceremonialnie ładując się na środek pomieszczenia. Na jednej ręce miała to, czego Harvey potrzebował, a drugiej zaś, parę opakowań ze sproszkowanym żarciem najpewniej potrzebnych do załatwienia innych spraw. - Gdzieś to chcesz? Wolf nie oderwał wzroku od okna. - Postaw gdziekolwiek - rzekł bez emocji w głosie. - Chociaż jak postawisz obok mnie, nie będę miał ci tego za złe. - Tylko mnie nie zjedz jak podejdę, panie Duży Zły Wilku - skomentowała od niechcenia krzywiąc się nie co na brak entuzjazmu po drugiej stronie. Podczłapała do materaca i zrzuciła kolejną dostawę klamotów w taki sam sposób jak poprzednią. - Żarcie robię. Mam nadzieję, że jesteś pizzożerny. Jak nie, to robisz sobie sam i będziesz musiał poczekać aż ja skończę, bo jak zobaczysz mnie z nożem w ręku to zaczniesz strzelać. A tak się składa, że folię trzeba rozciąć - w złośliwej uwadze przekręciła głowę dobierając do tego odpowiednią minę. - Spokojnie - odpowiedział bez zmiany tonu głosu. - Przestrzeliłbym ci tylko nogę, nie masz czego się bać. A pizzą nie pogardzę - spojrzał w końcu na dziewczynę, a na jego ustach pojawiło się coś, co optymista mógłby uznać za cień uśmiechu. Niepoprawny optymista. Z zakładu psychiatrycznego. - Pocieszające... - mruknęła siląc się na uśmiech. Sztuczny uśmiech. Z zakładu psychiatrycznego. Już tego prawdziwego. Dziewczyna obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami. *Wolf (z ang. wilk - przyp. tłum.) |
22-02-2016, 20:47 | #102 |
Reputacja: 1 | Lucky znalazła się w pokoju, do którego wysłała ją Melody, aczkolwiek wyglądała jakby dopiero co przekroczyła jego próg. Pochylała się nad plecakiem, wyjmując z niego drugą paczkę opatrunków. Na dźwięk otwieranych drzwi uniosła głowę, a jej dłoń spoczęła na kaburze. |
23-02-2016, 21:55 | #103 |
Reputacja: 1 | Rohow spacerował korytarzem muzeum, gwiżdżąc cicho pod nosem. Mężczyzna zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić. Oczywiście mieli teraz pełno potrzebujących, ale niestety na medycynie Rosjanin się nie znał. Potrafił założyć opatrunek, może na upartego udałoby mu się zszyć jakąś małą ranę; na podziurawionych jak sito towarzyszy nic nie mógł zrobić. Udał się więc na parter, a później skierował na tyły. Orest przystanął zaraz za drzwiami i się zatrzymał, opierając dłoń na kaburze. Przy ghurce nadal kręcił się ten James, czy jak mu było. Strażnik z Arkadii zmierzył mężczyznę wzrokiem, po czym splunął w bok i oszczędnym krokiem podszedł do pojazdu. - Nie macie za mało ludzi, żeby obstawić perymetr? - zapytał Orest, jakby od niechcenia przyglądając się wypakowującemu sprzęt z ghurki James’owi. Mężczyzna spokojnie postawił skrzynkę na ziemi i spojrzał na Rohowa. - Widzisz tu jakiś ludzi? - zapytał, rozglądając się teatralnie wokoło. - A myślałem, że to z małą źle… - Po prostu zastanawiałem się, jakim cudem jeszcze żyjecie - zapytał obojętnie, również błądząc wzrokiem po okolicy. - Nie sądziłem, że tak łatwo można uniknąć Głodnych. - Kto ci powiedział, że można? - zapytał James, zabierając się za wyciąganie kolejnej torby. Orest przyjrzał się James’owi, ale już nic nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową, zastanawiając się nad tym, jakie układy ci ludzie mieli z mieszkańcami pustkowi. Coś mówiło Rosjaninowi, że ta cała ich wyprawa wcale nie jest taka “czysta”. - Macie tu może barek? - zapytał, zmieniając temat. - Może i jest - padła enigmatyczna odpowiedź. - To w sumie zależy. - Od tego, kto pyta, czy o co prosi? - dociekał niezrażony. Obiecał Meggie coś mocnego, toteż starał się jak mógł wywiązać z danego słowa. - Będzie jedno i drugie - odparł James. - Zamierzasz ruszyć dupę i mi pomóc czy tylko wpadłeś ją zawracać? - Jeszcze nie stwierdziłem, co jest bardziej pocieszne - mruknął, mierząc bez uśmiechu na ustach James’a. Podszedł jednak do torb ze sprzętem chwycił za dwie naraz, dźwigając je w górę. - Gdzie niesiemy? - Na górę i ostatni po lewej. - James zamknął pojazd, wrzucił kluczyki do kieszeni i sam zgarnął dwie skrzynie. - Nie naderwij sobie czegoś - dorzucił, kierując się w stronę drzwi. Orest pomimo ostatniego życia w podróży i oszczędnych racji żywnościowych wciąż zachował trochę krzepy, toteż bez większej zadyszki dotarł pod wskazany pokój. Łokciem przekręcił klamkę, a butem popchnął drzwi. Wszedł do środka i odstawił torby. Odczekał, aż James położy swoje skrzynie, a następnie wyciągnął dłoń w jego stronę, tak, jak to zrobił jakiś czas temu nieznajomy. James w odpowiedzi uniósł tylko brwi i obdarzył Rohowa niekoniecznie przyjemnym wyszczerzeniem zębów, które od biedy można było nazwać uśmiechem. Gdy się miało dobry dzień… - Nie było rozkazu - poinformował Oresta. Rohow prychnął tylko, nie wyglądając na zbitego z tropu zachowaniem Jamesa. Nadal trzymał wyciągniętą lewą dłoń, ale dodatkowo prawą oparł o Makarowa. - Tak się składa, że też mam swoje obowiązki. - Jak my wszyscy, chłoptasiu - odparował James. - Chcesz klucze, to sobie załatw pozwolenie. Dopóki go nie masz, wsadź sobie łapcię w dupę, albo zajmij się czymś innym. - Albo po prostu zastrzelę cię na miejscu - powiedział chłodno, błyskawicznie dobywając pistolet i mierząc nim w mężczyznę. - I jak niby taką atrakcję wytłumaczysz górze? - Mężczyzna nie wydawał się szczególnie przejęty wycelowanym w niego pistoletem. Można wręcz było rzec, iż w jego głosie jak i postawie zaczęła dominować wyraźna pogarda. - Z takim opanowaniem to chłoptasiu daleko nie zajedziesz. Skąd ona was wykopała? Z przedszkola? Rohow stał spokojnie, uważnie obserwując James’a. Widział już wielu kozaków, którzy zachowywali względne opanowanie przed wylotem lufy tylko po to, by uśpić czujność napastnika. Mężczyzna nie wyglądał na amatora i pewnie potrafiłby rozbroić Orest’a. On jednak nie miał zamiaru na to pozwolić. - Wypadek przy pracy. Tylu już zginęło po wyruszeniu z Arkadii, że nikt by się nie przejął - odpowiedział z lekkim uśmiechem. - A teraz nie testuj mojego przedszkolnego opanowania i oddaj grzecznie moje kluczyki. - Twoje kluczyki - James zbadał dokładnie każdą sylabę tych dwóch słów. - Ciekawe… - sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot sporu, a następnie podrzucił je lekko. - Albo oślepłem, albo nie ma na nich twojego nazwiska. Rosjanin kątem oka obserwował klucze, jednak wciąż miał na uwadze James’a. Nie mógł dać się zaskoczyć. Nie z bronią w ręku. - Wiesz, stary, zżyłem się z tym wozem jak z kobietą. To chyba czyni ze mnie właściciela. Ale jeśli się postarasz, to zamiast mojego nazwiska będzie na nich twoja krew - Rohow spróbował odwzorować paskudny uśmiech mężczyzny, spokojnie mierząc w jego pierś. - To zależy… - Uśmiech Jamesa pogłębił się o tą odrobinę potrzebną do dorzucenia kpiny do tej, która już brzmiała w głosie. - Pieprzyłeś go już czy jeszcze nie, bo to istotna kwestia - co mówiąc zamachał kluczykami przed Rohowem. - On nastol'ko ser'yezno? - mruknął po Rosyjsku sfrustrowany, co można było przetłumaczyć na “on tak poważnie?”. Orest powoli tracił cierpliwość do tego gościa. Zdawał sobie sprawę, że gdyby James zachowywałby się tak przed człowiekiem Siergieja, już dawno skończyłby z kulką w głowie. Na szczęście znajomego Lucky Rohow cechował się większym opanowaniem i chłodniejszym temperamentem. Ale wszystko miało swoje granice. - Słuchaj, po prostu oddaj te pieprzone kluczyki i skończmy z tą farsą. Ghurkę prowadzę ja, więc nie ma potrzeby, by były w twoim posiadaniu - powiedział, uspokajając się. - Może jest, a może nie ma - odparł James. - To się okaże, a póki co schowaj zabaweczkę, bo sobie jeszcze coś odstrzelisz. Dwa strzały. Jeden po prawej drugi po lewej od James’a. - Trzecia jest dla ciebie - zakomunikował twardo. James się nie poruszył. Nie wydawał się też być szczególnie przejęty strzałami. Kluczyki dalej pozostawały w jego dłoni i nigdzie się nie wybierały. - Kici… Kici… - mruknął Wenslow, a jego wzrok delikatnie zboczył w stronę drzwi. - Kici… - Co tu się do cholery dzieje? - Kobiecy głos zgrał się z dźwiękiem otwieranych drzwi. - Kotek - ucieszył się James. - Rohow uspokój się - rozkazała Beri, wchodząc i trzaśnięciem zamykając drzwi. Orest obdarzył Beri tylko krótkim spojrzeniem, jednak zaraz wrócił do obserwowania James’a. - My tylko rozmawialiśmy - odpowiedział, uśmiechając się krzywo i wzruszając ramionami. - Wiesz jak to jest. Czasami między facetami dochodzi do nieporozumień. Nie ma tu nic, czym musiałabyś się przejmować, Beri. Prawda, James? - Dało się usłyszeć tą waszą rozmowę. Rohow opuść broń zanim zrobisz coś głupiego. James… - To tylko rozmowa, nie denerwuj się tak, bo ci oczka nieco bardziej skośnieją - James wyraźnie miał przy okazji ubaw przeskakując wzrokiem od Oresta do Beri, która obecnie wyglądała, jakby miała ochotę trzasnąć go w pysk. Rohow zaczynał żałować tego, że nie kropnął James’a zanim przyszła Beri. - Nasz kolega po prostu odda kluczyki, które pożyczył ode mnie i wszyscy rozejdziemy się w pokoju - powiedział Orest, przemieszczając się powoli tak, by James stał między nim a Beri. Bądź co bądź Azjatka należała do jego drużyny, toteż liczył, że w razie czego pomoże mu obezwładnić upierdliwca, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z tego powodu Rohow nie pozwolił znajomemu Lucky obserwować jednocześnie jego i Beri. - Wydaje mi się, że wszyscy jedziemy w jednym kierunku. Po co sobie tak komplikować życie, James? - zapytał jeszcze. - Bo co to za życie bez komplikacji? - James najwyraźniej nie miał nic przeciwko Beri za swoimi plecami i skupił się na Oreście. - Wenslow oddaj klucze. Rohow odłóż tą broń, zanim sama w ciebie wyceluję. Oboje zacznijcie się zachowywać jak dorośli. - Łap - nagle James zmienił zdanie i rzucił kluczyki. Tyle że nie do Oresta, a Beri. Rohow uśmiechnął się tylko, ale zabezpieczył pistolet i wprawnym ruchem włożył go z powrotem do kabury. - Nie interesuje mnie to, że jesteś psychopatą. Następnym razem nie testuj mojej cierpliwości, albo nie zacznie się od strzałów ostrzegawczych - powiedział Orest z resztkami frustracji. - Alkoholu sam poszukam - dopowiedział, mijając James’a. Nie zachowywał dużego dystansu. Był gotowy w razie czego sparować jego atak, gdyby nagle coś strzeliło mu do głowy. Właściwie Rohow prosił się o to, by James się na niego rzucił. Miał ogromną ochotę dać mu po ryju. - W gorącej wodzie chłystek kąpany - stwierdził James i zamiast atakować Rohowa, ruszył w stronę materaca. - Szukaj se, szukaj… Nie znajdziesz… Barek jest tutaj chłoptasiu. Dzieciom jednak nie podajemy - co mówiąc zaczął się śmiać. - Musimy pogadać - Beri zignorowała Wenslowa i zwróciła się do Oresta, podając mu przy tym klucze. - Jasne - rzucił do Beri. O James’ie chciał na razie zapomnieć. Nie miał już siły grozić mu bronią, by ten podzielił się alkoholem. Zresztą, aż tak mu na tym nie zależało. Orest schował kluczyki do kieszeni i wyszedł na korytarz. Tam oparł się o ścianę i zaczekał na Azjatkę. Beri nie zwlekała z zostawieniem James’a samemu sobie. - Nie tutaj - rzuciła tylko, kierując się ku przeciwnemu końcu korytarza. - A więc? - spytał, kiedy przeszli już dobry kawałek pomieszczenia. Beri nie odezwała się jednak i stan ten utrzymał się aż stanęła przed przedostatnimi drzwiami, które otworzyła i ruchem ręki zaprosiła Rohowa do środka. - Tylko ty jesteś cały w tym burdelu… Odwaliło ci, żeby z nim zadzierać? - zapytała nad wyraz uprzejmym głosem, zamykając z głośnym trzaskiem drzwi. - Z tym bym się kłócił, kto tu z kim zadzierał - odparł, podchodząc spokojnie do okna i wyglądając na zewnątrz. - Bez ghurki jesteśmy trupami. Nikt nas z tego zadupia nie wyciągnie, jeśli sami nie zadbamy o siebie - powiedział w zamyśleniu. - Więc na przyszłość załatwiaj takie sprawy przez Lucky. W innym wypadku może się okazać, że nigdzie nie pojedziesz i cała reszta z tobą. - Beri nie brzmiała na zachwyconą. Oparła się plecami o drzwi i przyglądała Orestowi. - On jest jednym z nich, prawda? - zapytał, odwracając wzrok na kobietę. - Jest - potwierdziła. - Kurwa... W co Lucky nas wpakowała? - dociekał. Odwrócił się i oparł o framugę. Wyglądał na zmęczonego, jakby konfrontacja z James’em go wyczerpała. - Nie mam pojęcia - wyglądało na to, że była z nim szczera. - Nie da się z nią porozmawiać w cztery oczy, próbowałam. Pozostaje liczyć na to, że wie co robi. - Ufam jej, jeśli o to chodzi. No, przynajmniej w większym stopniu. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o jej znajomych. Są tykającą bombą. Nie chciałbym być w pobliżu, kiedy Głód ich dopadnie. Dlatego staram się zabezpieczać i utrzymywać tyle kontroli, na ile pozwala na to sytuacja. Może pewnego dnia będziesz mi za to wdzięczna, Beri. - Uśmiechnął się do niej. Z tym gestem zniknęły resztki stresu wywołanego zachowaniem James’a. - Bawiąc się z James’em? - W jej głosie brzmiało wyraźne powątpiewanie. - Jak mu odwali to zostajesz tylko ty jako w pełni sprawny, żeby zadbać o resztę. Ja nie mam z nim szans. Po prostu - westchnęła nieco tylko wkurzona. - Po prostu trzymaj się od niego z daleka, a jak dojdzie do jakiegoś nieporozumienia, to wal do Lucky. Szczególnie przez najbliższe dwa dni, kiedy leci na testowych środkach. - Nie przywykłem biegać do kobiet z płaczem, kiedy jakiś frajer mi się naprzykrzał - zaśmiał się rozbawiony. - Ale nie martw się. Nie chcę mieć z nim do czynienia tak samo jak ty. Po prostu będę pamiętać, by nic mu więcej nie pożyczać - ponownie się uśmiechnął, puszczając Beri oczko. - Nie dążę do konfliktów jak James. Chodzi o to, że nie pozwalam nikomu deptać po moim trawniku. Spokojnie, już sobie wszystko wyjaśniliśmy. Od teraz będę się trzymał na uboczu, jak zawsze. - Już to widzę - rzuciła powątpiewająco, jednak przynajmniej przestała się wściekać. - Będziesz musiała zaufać mi, tak jak ufasz Lucky - odparł z lekkim uśmiechem, podchodząc do niej. - To już wszystko, proszę pani, czy jest jeszcze coś, za co muszę być złajany? - Pewnie coś by się znalazło, ale chyba nie mam na to siły - odparła, kręcąc głową. - Dziękuję więc za tę lekcję - powiedział rozbawiony, spoglądając ukradkowo na klamkę drzwi, o które opierała się kobieta. Ta w odpowiedzi odsunęła się umożliwiając mu do owej klamki dostęp. - Pilnuj pleców, Rohow - dorzuciła jeszcze, kierując się do opartego o ścianę przy oknie wąskiego materaca. - Od dłuższego czasu dbałem tylko o swoje. Chyba czas zwrócić uwagę na innych - mruknął bardziej do siebie niż do Beri. Zaraz po tym wyszedł na korytarz, zostawiając kobietę samą. - Może ten fiut nie schował całego alkoholu... - Z tymi słowy ruszył na zwiedzanie muzeum. Teraz wiedział, kogo się wystrzegać. Orest trafił kosą na kamień. Pytanie było, kto kogo pozbędzie się pierwszy? |
24-02-2016, 08:08 | #104 |
Reputacja: 1 | - Dzięki Orest - choć słowa były szczere, to czuł się podle z tym, że potrzebował pomocy w sprawie tak błahej, jak wejście po schodach. Musiał coś z tym zrobić i dlatego zaraz, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, rzucił plecak na łóżko. Gorączkowo rozpinał kolejne kieszenie, aż w końcu na brązowym kocu znalazło się wszystko czego potrzebował. Strzykawka, igła i oczywiście to co najważniejsze - dokładnie taka sama fiolka, jak ta dzięki której przeżył niezapomnianą przygodę w Prince George. Poczuł ukłucie żalu, że zmarnuje lek na siebie, zamiast spożytkować w przyjemniejszy sposób. Potrzebował jednak teraz wszystkich sił i całej koncentracji na jaką mógł się zdobyć. Kończąc dywagacje pewnym ruchem wkłuł się w żyłę i wpuścił w krew stymulant. Długo nie musiał czekać, aż biochemiczna magia zmyła z niego zmęczenie i ból, zastępując je lekkością i światłem. Uniósł dłonie i przed oczami rozcapierzył palce z uwagą przyglądając się śladom brudu i zaschniętej krwi na skórze. “Nic. żadnego drżenia, jestem gotowy” stwierdził zadowolony i z siłą zacisnął palce w pięści. Ból jaki poczuł był nieśmiałym cieniem wcześniejszego, nie więcej niż informacja o ranie. Sprawdzając dalej przestąpił z nogi na nogę, lecz powstrzymał się od podskoku. Dobre samopoczucie nie zmąciło zdrowego rozsądku. To że nie boli, nie znaczy, że wszystko jest ok. Trzeba się oszczędzać. - Zanieście ją - poleciła Lucky wskazując Meggie. Beri w odpowiedzi skinęła głową, krzywiąc się nieco gdyż ruch ten musiał wywołać falę bólu. Zakrwawiona lewa połowa jej twarzy pozwalała się domyślić iż także ten członek drużyny nie obył się bez rany. Lakis jako ostatnia weszła na piętro, eskortując Beri i Melody. Skinięciem głowy przywołała James’a, który opuszczał właśnie jedno z biur. - Weźmiesz klucze od Rohowa - dłonią wskazała Ruska - i przyniesiesz sprzęt z pojazdu. - Rozkaz wydany został stanowczym, aczkolwiek wyraźnie zmęczonym głosem. - Mark zajmij się Meggie - dorzuciła, sama kierując się do pomieszczenia, z którego wyszedł James. - Gdy ją zaniesiecie, dołączysz do mnie Melody - dorzuciła na koniec. James bez szmerania ruszył w stronę Rohowa i w milczeniu wyciągnął dłoń po kluczyki, które Orest miał posiadać. Orest zmierzył mężczyznę od stóp do głów i jakby z niechęcią włożył rękę do kieszeni, by zaraz wyciągnąć z niej kluczyki do ghurki. Przez chwilę ważył je w dłoni. - Pomóc ci? - zapytał James’a. - Rób co chcesz - padła krótka odpowiedź, dłoń jednak się nie wycofała. Rosjanin wahał się jeszcze przez moment. W końcu westchnął i wcisnął kluczyki mężczyźnie. Lucky tu dowodziła. Skoro ufała tym ludziom, to musiała mieć do tego dobre podstawy. - Postaraj się nie zrobić tam bałaganu - rzucił na odchodnym, po czym ruszył powoli korytarzem. Chciał poznać i zapamiętać rozkład budynku. James mruknął coś w odpowiedzi co mogło być zarówno “dzięki” co “spierdalaj”. Bez dalszego zwlekania ruszył wykonać rozkaz zostawiając Oresta samemu sobie. Rozkład budynku był banalnie prosty, całkiem jakby osoba, która go projektowała miała w łapie kredki i nie więcej jak pięć latek na karku. Główny korytarz, drzwi po obu stronach, wyjścia ewakuacyjne na obu końcach. Przejścia na dach nie było, a przynajmniej nie było go widać na pierwszy rzut oka. Widok z okien był dość malowniczy ale to akurat wiele wspólnego z ewentualnymi możliwościami obrony nie miało. Obszar wokół budynku był pusty, więc przynajmniej ataku z zaskoczenia nie było co się spodziewać. Wszędzie zaś było cicho i spokojnie. Sielsko wręcz, gdyby się zapomniało o wszędzie walających się śmieciach i oznakach wandalizmu. Niektórych wyjątkowo świeżych. Mark zebrał plecak z przygotowanymi lekami i ruszył by pomóc rannym. Za drzwiami czekała go jednak niespodzianka. Zaskoczony wpatrywał się w obcego mężczyznę, nie od razu rozpoznając, że to właśnie on witał ich w tym miejscu. - Czy… wiesz, gdzie są ranni? - niepewny łączącego go z mężczyzną układu ostrożnie stawiał słowa. - W pokojach - padła zwięzła odpowiedź, która mówiła tyle co nic. - Przyda się więcej niż tam masz. Macie więcej… ? - Dopytał, podrzucając w dłoni klucze. Enigmatyczny obcy dał mu do myślenia, gdyż zarówno odpowiedź, jak i pytanie były zagadkami, których nie potrafił rozwiązać. - Więcej… czego? - najchętniej odszedłby bez słowa, lecz nie chciał urazić nieznajomego - Skąd ona was wykopała… - mruknął kręcąc z wyraźną niechęcią, głową. - Rusz dupę. W samochodzie pewnie też są leki a te ci się przydadzą. Nie mówiąc już o tym że cholernie nie chce mi się tego nosić samemu… Niepotrzebnie się starał, mężczyzna nie potrzebował konwenansów. Wyminął więc go bez słowa i ruszył do ghurki. Skoro była taka możliwość to wolał nie ruszać swoich żelaznych zapasów. Za plecami Mark’a rozległ się wyjątkowo nieprzyjemny i wyraźnie szyderczy śmiech. Jego właściciel ruszył powolnym krokiem za sanitariuszem, nie kwapiąc się specjalnie do tego, by go wyminąć. Jakby na to nie spojrzeć, ewentualnego przeciwnika lepiej mieć przed sobą, niż za… Pojazd zwiadowczy stał grzecznie zaparkowany w pobliżu tylnego wejścia. James bez słowa otworzył drzwi i zaczął powoli wyciągać zebrane w środku skrzynki. Mniej więcej w połowie tej pracy wyprostował się, przeciągnął i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. - Zapalisz, doktorku? - Zapytał szczerząc zęby i z namaszczeniem wybierając papierosa z wyjątkowo zmiętoszonej paczki. Widok papierosów uzmysłowił mu, jak bardzo nie ogarnia sytuacji w jakiej się znajduje i całkiem możliwe, że gdyby nie wojskowy stymulant w jego żyłach, podskoczyłby jak wystraszone dziecko. - Nie, dzięki. Nigdy nie paliłem. To skraca życie. - ledwie skończył mówić, już wiedział, że że w tej sytuacji te proste słowa mogły brzmieć jak groźba. Spiął się natychmiast i przesunął tak, by ustawić w lepszej pozycji obronnej. - To gdzie są te pokoje? Z rannymi? - usta jakie padały z jego wyschniętych ust, brzmiały szorstko i nieco zbyt cicho. - Pocisk też je skraca - James mruknął nieco niewyraźnie bowiem jego usta zajęte były utrzymywaniem papierosa w pozycji wygodnej do tego, by dłonie mężczyzny, w których cudownie zmaterializowała się zapalniczka, mogły wzbudzić jej ogień i przypalić nim końcówkę nieco zmiętej, białej rurki. - Co ci się tak spieszy, doktorku? Przeżyją jeszcze chwilę, a jak nie to i tak szkoda by było chemii. Wyluzuj nieco... - dodał, zaciągając się i wydychając dym w stronę Mark’a, szczerząc się przy okazji złośliwie. Dawka adrenaliny wzmocniona bojowym symulantem uderzyła w głowę Marka. Susa jakiego dał w tył by uniknąć dymu mógłby mu pozazdrościć cyrkowy akrobata. Cały drżąc od wypełniającej go furii wyciągnął pistolet. - Powiedz mi teraz, że to notyna - wywarczał celując w brzuch stojącego naprzeciwko człowieka. - Celuje się w głowę, doktorku - poinstruował go James, całkiem spokojnie zaciągając się ponownie. - Dobry odruch ale następnym razem zacznij jak tylko zobaczysz peta. Umiesz w ogóle strzelać? Cholera… - Oparł się bokiem o ghurkę i dalej spokojnie palił. - Nie doktorku, to nie notyna. Czyściutki tytoń własnego chowu. Wyluzuj nieco, tu ci nic nie grozi. Póki co, doktorku… Póki co. Trząsł się z wściekłości pomimo starań by się uspokoić. W końcu, po paru głębokich oddechach był w stanie wydusić z siebie parę słów - Gdyby to była notyna, to wolałbym abyś długo umierał. - Opuścił broń nie wiedząc tak do końca, czy dobrze robi. Po kolejnych paru oddechach zabrał się za dokończenie pakowania leków. Cokolwiek obcy chciał osiągnąć swoim zachowaniem udało mu się jedno. Mark ani na chwilę go już nie spuszczał z oczu. Ten zaś na spokojnie dokończył palenie, a następnie rozgniótł resztkę papierosa, butem. - Od razu lepiej, co nie, doktorku? - Drażnienie Mark’a musiało sprawiać mu wyjątkową przyjemność. Sam zgarnął część medykamentów i podręczną apteczkę, która znajdowała się w ghurce. - Długo działasz z Lucky? - rzucił pytanie, nie przerywając swojej roboty. - Nie - zawahał się, czy rozwijać myśl, lecz jednak kontynuował. - To pierwszy raz. - Zwęził oczy gdy przyszła mu pewna myśl do głowy - Znasz ją bardzo dobrze, prawda? Mężczyzna roześmiał się i wyglądało na to, że tym razem śmiech był szczerym objawem wesołości. - Znać ją bardzo dobrze… Nie da się ukryć, że długo z nią nie przebywasz, doktorku. Mamy swoją historię. Tak… To chyba najlepsze określenie. “Zapewne historię śmiertelnie śmiesznych dowcipów” - uznał Mark. Nie chciał kolejny raz pytać się gdzie są ranni. Z torbą wypełnioną lekami i narzędziami chirurgicznymi ruszył zdeterminowany zaglądać w każde drzwi aż albo znajdzie swoich pacjentów, albo kogoś, kto będzie wiedział, gdzie się znajdują. |
25-02-2016, 14:00 | #105 |
Reputacja: 1 | Ból był okropny. Trwanie w półświadomości, w której jedynym stałym i pewnym elementem był palący ból brzucha wydawało się ciągnąć przez nieskończenie długi czas. Dochodziły do niej jakieś dźwięki, czasem wydawało się, że jej bezwładne ciało jest przemieszczane, raz nawet wyczuła jakiś drażniący zapach. Tak jej się przynajmniej wydawało. Ostrożnie otworzyła oczy. Nie widziała wiele spod pół przymkniętych powiek. Spróbowała się ruszyć, szybko jednak tego pożałowała. Prawą stronę brzucha przeszył potworny ból. - Co się stało? - spytała cicho nie wiedząc nawet czy ktoś ją słyszy. - Oberwałaś - odpowiedział jej głos Beri. Kobieta pojawiła się w polu widzenia Meggie, podnosząc przy okazji jej głowę i unosząc powieki. - Wygląda na to, że to tylko postrzał. Może się nawet wyliżesz. - Było by miło - odpowiedziała patrząc na Beri prawie przytomnym wzrokiem. - Gdzie jesteśmy? - Fountain Valley - odpowiedziała Beri, odsuwając się i przysiadając na piętach. - Lucky ma tu swoich ludzi. Zostaniemy na jakiś czas, dopóki wszyscy nie dojdą do siebie. - Yhmm - kiwnęła lekko głową jakby kogoś interesowało jej zdanie. - Ktoś jeszcze oberwał? - Szybciej będzie wymienić tych którzy nie oberwali. - W westchnieniu Beri byłą równa doza zniechęcenia co zmęczenia. - Chyba tylko Rohow jest w pełni na chodzie. - Z kimś jest źle? - zadała kolejne pytanie a jej twarz wykrzywił grymas bólu. - Wolf oberwał najgorzej - odpowiedziała Takino, rzucając spojrzenie na drzwi. - Wyliżecie się - dorzuciła pocieszającym głosem. - Nie jest z nim tak źle - wtrącił się jakiś męski głos. - Właśnie uprawia, jak sam to ujął, dziki bezpruderyjny seks z Lucky - dokończył głos, a w progu pojawiła się sylwetka Rosjanina. Na jego twarzy gościł lekki uśmiech, a troskliwe spojrzenie spoczęło na Meggie. - Dzik seks mówisz? - spojrzała w jego kierunku. - Znaczy nie jest z nim lepiej niż ze mną. Ja bym nie dała rady - spróbowała się uśmiechnąć. - Mamy coś do picia? - spytała przygryzając spieczone usta? Orest uśmiechnął się szerzej, widząc, że jeszcze nie został stąd przegoniony. - Mam tylko wodę - odpowiedział kobiecie, wchodząc do pokoju i poklepując swoją manierkę. - Dobrze - stwierdziła Beri wstając. - Zajmij się Meggie, a ja sprawdzę co u pozostałych. Widziałeś gdzie się ulokował Stoner? - zapytała jeszcze, kierując się w stronę drzwi. - Woda będzie idealna - wyciągnęła ku niemu prawą rękę i aż zawyła z bólu. - Trzecie drzwi od schodów, to będzie, jeśli dobrze zapamiętałem. Po prawej - odpowiedział Beri, podchodząc do rannej i wyciągając swoją manierkę. - Trzymaj. - Pogonię Mark’a jak go spotkam - oznajmiła Beri tuż przed tym jak zniknęła za drzwiami, zostawiając ich samych. Strasznie ją suszyło. W normalnych okolicznościach wypiłaby łapczywie zawartość butelki. Teraz jednak zwilżyła tylko usta i wzięła mały, ostrożny łyk. - Tego mi było trzeba - stwierdziła ponownie przykładając usta do szyjki. - Opowiesz mi w skrócie co się stało? - W skrócie? - zadumał się Rohow, podchodząc do okna i wyglądając na zewnątrz. W momencie przywołał obraz kilkunastoletnich dzieci, które w aktach samobójczych rzucały się na ich pojazdy z granatami w dłoniach. - Dostaliśmy niezłe baty, tam, na drodze - zaczął spokojnym głosem, próbując pozbyć się obrazów z głowy. - Wolf w pojedynkę szturmował budynek, z którego nas ostrzelano, a potem dołączył do niego Sander. Struktura musiała być podminowana, bo zaraz potem wyleciała w powietrze. Nasz dowódca nie przeżył - dokończył temat, odwracając się w stronę kobiety. - To była masakra, Meggie. - Wygląda na to, że miałam mnóstwo szczęścia - stwierdziła sucho. - Zostajemy tu aż wszyscy się wyliżemy? Rosjanin ponownie odwrócił się do okna, o które oparł obie dłonie. - Nie jestem do końca pewien, co planuje Lucky. Wygląda na to, że teraz ona tu dowodzi - zaczął, wtapiając spojrzenie gdzieś w dal. - Połatanie naszych, to na pewno. Ale potem? Diabli ją wiedzą. Może zaciągnie swoich przyjaciół z tego miejsca. W końcu mamy już straty, a nie jesteśmy nawet w połowie drogi. - Nie brzmi to najlepiej - powiedziała nie wiedząc jak właściwie powinna zareagować na te informacje. W tym momencie chciała tylko uśmierzyć ból. Z palącą dziurą w brzuchu nie potrafiła myśleć o bliżej nieokreślonej przyszłości. - Dzięki za wodę - odezwała się po chwili milczenia podnosząc rękę z manierką, z której prawie nic nie ubyło. - Nie ma sprawy - odpowiedział Orest, odbierając manierkę, którą zaraz też przytwierdził do pasa. - Potrzeba ci jeszcze czegoś? - zapytał, siląc się na zatroskany ton. - Czegoś na ból - odpowiedziała natychmiast. - Wszyscy dzisiaj błagają o wódkę - zaśmiał się mężczyzna. - Szkoda, że mój przyjaciel Siergiej z nami nie pojechał. U niego alkoholu zawsze było pod dostatkiem - powiedział, przechodząc się kilka kroków po pokoju. - Jeśli chcesz, przyszpilę Mark’a, ewentualnie ludzi z muzeum. Na pewno mają jakieś prochy. - Jesteśmy w muzeum? - Cóż, jest tu dużo starych i zakurzonych rzeczy, więc można tak powiedzieć - zaśmiał się pod nosem, przystając przed łóżkiem, na którym spoczywała Meggie. - Nie ułatwiasz - przewróciła oczami. - Odpocznę trochę. - Staram się jak mogę. Byłoby miło, gdybyś to doceniła - powiedział poważnym tonem. - W takim razie nie będę już przeszkadzał. Wracaj do zdrowia - mówił, kierując się już powolnym krokiem w stronę drzwi. - Doceniam. Nie wymagaj za dużo od kogoś z dziurą w brzuchu czy czymkolwiek to jest ale boli jak cholera - zrobiła minę bezbronnego szczeniaka. Orest uśmiechnął się półgębkiem, przystając przed drzwiami. - Załatwię ci te prochy - powiedział, spoglądając na nią. - Albo wódkę. Spodziewaj się mnie niedługo - dokończył, znikając za progiem. *** W pokoju była tylko Maggie. Zamknął ostrożnie za sobą drzwi i podszedł do rannej kobiety. Blada, niemal przeźroczysta twarz z wyrazistymi oczami zwróciła się w jego stronę. “Jak się czujesz? Słyszałem, że oberwałaś?” zatrzymał te i inne bezsensowne w tej sytuacji pytania. - Przyszedłem cię obejrzeć. - nachylił się nad ranną. Wielka, nasączona krwią plama na brzuchu była nie do przeoczenia, całkiem inaczej niż niemal niewidoczna cętka, która była przyczyną tego całego ambarasu. Skrzywił się, gdy jego obawy się potwierdziły. Meggie straciła dużo, naprawdę dużo krwi. Zdał sobie sprawę, że jego grymas został dostrzeżony przez pacjentkę i że to z pewnością nie podbuduje jej morale. “Efekt placebo diabli wzięli” skarcił się w myślach i postanowił zwrócić uwagę rannej na pozytywy. - Mamy wszystko czego potrzeba. Antybiotyki, skalpele, igły nici, biożel, surowicę krwi do wypełnienia ubytków… - uniesione brwi Maggie dały mu do zrozumienia, że wie, że nie mówi wszystkiego. - Z małym wyjątkiem - dodał niechętnie. - Straciłaś dużo krwi. Będziesz musiała jeść dużo mięsa po wszystkim. Ale póki co… Zaczniemy od tego - uniósł w górę dłoń, w której trzymał przeźroczystą fiolkę wypełnioną lekko żółtawym płynem. - Jako twój anestezjolog zadam parę pytań, ale lepiej, żeby wszystkie odpowiedzi brzmiały “nie”. Odczekał chwilę aż kobieta skinęła głową i kontynuował. - Czy masz stwierdzoną chorobę serca? Albo czy ma ją ktoś z bliskiej rodziny? Czy jesteś uczulona na którykolwiek z leków? A może już miałaś wcześniej kontakt z anestezjologiem? Na to pytanie najlepszą odpowiedzią byłoby tak. - Nie, nie, nie wiem, nie - odpowiadała na wszystkie, padające szybko pytania. - Masz zamiar uśpić - spytała z wyraźną obawą - czy raczej znieczulić? - Na razie znieczulić. - Powtórzył, tym razem bez pośpiechu, ten sam proces, który wcześniej zaaplikował sobie. Z doświadczenia już wiedział, że Meggie będzie mogła liczyć na bezbolesną… kurację. - Obejrzę cię teraz. Muszę sprawdzić, co z pociskiem. - Ostrożnie obrócił kobietę na bok, by przyjrzeć się plecom. Niestety, nie było śladu rany wylotowej. Przygryzł wargi zastanawiając się co dalej. - Kula została - wymamrotał niechętnie. Obrócił Maggie z powrotem na plecy i kontynuował - Nie będę cię kroił. Dostaniesz antybiotyki, środki gojące, zszyję ranę, ale pocisk musi poczekać aż Lucky skończy z Wolfem.Blada twarz kobiety pojaśniała jeszcze bardziej, więc szybko dorzucił tą garstkę dobrych wieści, jakie miał - Nie jesteś rozpalona, krwotok też ustał, więc najprawdopodobniej nie doszło do uszkodzenia wewnętrznych organów. No i mamy od groma tego znieczulacza co teraz dostałaś. - Wygiął usta w grymasie, mając nadzieję, że wygląda jak pocieszający uśmiech. Zabrał się do roboty. Oczyścił ranę i przygotował do operacji. W żyle na przedramieniu Meggie umieścił wenflon, do którego podpiął woreczek z surowicą krwi. Zrobił wszystko co mógł, pozostało już tylko czekać na Lucky. - Chcesz mnie szyć przed wyjęciem kuli? - zrobiła zdziwioną minę. - To chyba trochę bez sensu. Lucky pojawiła się w drzwiach pokoju jakiś kwadrans później. - Jak ci idzie? - pytanie skierowała do Mark’a uśmiechem maskując zmęczenie, które jeszcze chwilę wcześniej widoczne było na jej twarzy. - Wygląda na stabilną, ale pocisk został. Nie ma rany wylotowej - Mark wyrzucał z siebie kolejne słowa jakby były zżerającą go trucizną. - Nie dam rady go wyciągnąć. - Trzeba to zrobić zanim się przemieści - stwierdziła Lucky podchodząc bliżej i obdarzając Meggie pokrzepiającym skinięciem głowy ozdobiony niekoniecznie przekonywującym uśmiechem. - Widzę, że James zadbał o to żebyś dostał wszystko co potrzeba. Przygotuj zestaw - poleciła, odkładając swój plecak na podłogę i zabierając się za przeszukiwanie jego zawartości. - Co do tej pory podałeś? - Coś na znieczulenie i antybiotyk - wskazał puste opakowania. - No i surowicę krwi. - Pracowity dzień? - ranna uśmiechnęła się słabo. - Jeśli masz jeszcze siłę to miejmy to już za dobą, co? - Bywały gorsze - odpowiedziała Lakis, delikatnie sprawdzając ranę. - Wolisz na samym znieczuleniu czy masz ochotę na drzemkę? - Postaram się nie patrzeć więc może być samo znieczulenie - odpowiedziała. - Środki przeciwbólowe to taki wspaniały wynalazek - powiedziała tonem pełnym wdzięczności. - Dostaniesz coś dodatkowo. Przyspieszy gojenie i wstrzyma ból na dłużej - poinformowała ją Lucky, czekając aż Mark przygotuje niezbędne narzędzia. - Mam nadzieję, że wiecie co robicie - wzięła głęboki oddech, pierwszy od momentu odzyskania świadomości. Nie czuła bólu. Uśmiechnęła się radośnie. - Jestem wasza. - Chirurgiem nie jestem - odpowiedziała Lakis, niezbyt pokrzepiająco. - Z czasem jednak człowiek uczy się tego i owego. Szczególnie teraz. - Jesteś pewnie najlepszym chirurgiem na jakiego mogę teraz liczyć - powiedziała starając się by w jej głosie nie dało się usłyszeć strachu i niepewności. - Nie martw się, przeżyjesz - pocieszyła ją Lucy. Uwierzył w słowa Lakis, tak bardzo chciał aby były prawdą. Przytaknął jej skinięciem głowy i zacisnął dłoń na barku rannej. - Zaczynamy. Jest wszystko co potrzeba - wskazał na przygotowane narzędzia chirurgiczne, środki dezynfekujące, sączki, gazy, rękawiczki, igły i nici. - Jedyne czego brakuje to szpitala… - Postaraj się nie ruszać. Najlepiej też żebyś nie patrzyła - poinstruowała Lucky zakładając rękawiczki i sięgając po przygotowany skalpel. - Jeżeli zaboli, daj mi natychmiast znać. Co mówiąc przyłożyła ostrze do rany, ostrożnie nacinając skórę i ciało, tworząc nieco tylko większy otwór w ciele Meggie. Napięcie, jakie odczuwał, na szczęście nie związało mu rąk. Uważnie obserwując każdy gest Lucky, oczekiwał chwil, gdy jego obecność będzie potrzebna. Z rozcięcia wypłynęła stróżka krwi, którą natychmiast osuszył. Na całe szczęście się nie lało, wyglądało to zaskakująco dobrze. Przeklął się w myślach, że zapeszy i odsunął na bok wszelkie dywagacje na temat powodzenia operacji. Wypatrzył pośród narzędzi kleszcze, która wydawały się najbardziej pasować, do tego co zamierzała Lucky i spoglądając pytająco wyciągnął w jej kierunku. Lucky skinęła głową oddając mu skalpel i biorąc kolejne narzędzie do ręki. - Nie wydaje się być głęboko - poinformowała pacjentkę, pochylając się nad raną. - Powinieneś mieć gdzieś latarkę, przyświeć proszę - rzuciła do Mark’a, delikatnie odsuwając brzegi rany. Nachylił się do stołu z narzędziami i wypatrzył coś, co mogło wyglądać jak latarka. Wziął do ręki, odnalazł przełącznik i sprawdził czy działa. Odetchnął z ulgą gdy się okazało, że nie musi szukać baterii. - Jest latarka - potwierdził ustawiając się tak, by jak najlepiej oświetlać rozcięcie w brzuchu Meggie. - Dobrze - mruknęła w odpowiedzi Lucy i korzystając z dodatkowego źródła światła zagłębiła kleszcze w ciele Meggie. Kula faktycznie musiała nie być głęboko, bowiem po krótkiej chwili narzędzie zostało wyjęte, a Meggie miała okazję zobaczyć pocisk, który sprawił jej tyle bólu. Poszło… wyglądało na to, że poszło dobrze. - Mark odebrał od Lucky kleszcze, a w zamian przekazał igłę z nawleczoną już samorozpuszczalną nicią. Czuł ulgę, bo tyle rzeczy mogło pójść nie tak. Kula mogła się schować za narządami, nie mówiąc o tym, że któryś z nich zniszczyć. Poszło szybko, więc musiało być dobrze. Chciał w to wierzyć i nie psuło mu humoru nawet usuwanie resztek krwi z rany. To wszystko działało na korzyść Meggie. Lucy skinięciem głowy podziękowała i sprawnie zabrała się do zszywania rany. - Przez jakiś czas nie powinnaś się ruszać - poinformowała Meggie, krytycznym okiem sprawdzając szwy. - Załóż opatrunek - dorzuciła, kierując te słowa do Mark’a i wstając. Po chwili wszystko było gotowe. Załatana Meggie, zapakowana w nowy, czyściutki opatrunek miała już tylko zdrowieć. Mark się zastanawiał co dalej. Czy Maggie będzie w stanie ruszyć z nimi? Chyba jej nie zostawią samej tutaj, to zbyt niebezpieczne. “Tak jakby dalsza podróż z nami była bezpieczna” pokręcił głową znów zły na siebie, że za bardzo wnika. - Jeśli czegoś potrzebujesz, lub będziesz potrzebować, to od razu mów. - zapewnił o gotowości do pomocy. - Ile trwa “jakiś czas”? - spytała zaskoczona tym, że cała akcja łatania jej brzucha była szybka, bezbolesna a krew nie bryzgała po ścianach. Wyobrażała to sobie zupełnie inaczej. - Przynajmniej parę godzin, najlepiej dni ale nie wiem czy będziemy mieć ten luksus - odpowiedziała Lakis. - Oboje powinniście odpocząć. - Dziękuję wam.
__________________ "You may say that I'm a dreamer But I'm not the only one" |
26-02-2016, 20:08 | #106 |
Reputacja: 1 | Fountain Valley Rany zostały opatrzone. Te lekkie i te ciężkie. Powstały nowe sojusze i narodzili się nowi wrogowie. Wszystko zaś w przeciągu paru godzin. Słońce wciąż wisiało na niebie gdy Melody zaserwowała zebranym w budynku ludziom, coś co bynajmniej pizzą nie było, jak pizza nie wyglądało o smaku nawet nie wspominając. Było to jednak jakieś jedzenie, wedle metek na opakowaniach - odżywcze. Czego zaś jak czego ale wzmocnienia to tej grupie było zdecydowanie potrzeba. Dalsza część dnia oraz nocy minęła stosunkowo nerwowo. Cudem udało się zapobiec masowemu mordowaniu. Pokoi było dość by ci, którzy nie mieli ochoty na towarzystwo, nie musieli się z takowym użerać. Ci zaś, którzy na takowe ochotę mieli, łatwo mogli sobie kogoś znaleźć. Jak owe spotkania przebiegały? To już pozostało tajemnicą tych, którzy się na nie wysilili. Sytuacja taka utrzymała się przez kolejny dzień i noc. James wybrał się na małe polowanie więc na kolejny obiad było mięso, co zdecydowanie poprawiło humory. Meggie trzymała się dzielnie, mocno wspomagana przez chemię podawaną jej głównie przez Mark’a. Od czasu do czasu zaglądała do niej Lucky i reszta. Rany Wolfa goiły się zadziwiająco szybko. Cokolwiek zostało mu zaaplikowane przez Lakis, czyniło cuda. Pod wieczór dnia drugiego był już w stanie wyjść na korytarz i zapoznać się z najbliższym otoczeniem. Wenslow zdawał się unikać Ukraińca, na tyle skutecznie że można wręcz było powiedzieć, iż wyczuwał gdy Wolf znajdował się w pobliżu. Stoner złapał gorączkę, która zaczęła go męczyć w okolicach południa kolejnego dnia po ich przyjeździe. Kolejne dawki leków zostały więc wtłoczone w jego organizm, a Lucky zajęła się sprawdzeniem jego ran. Ku jego niezadowoleniu, uznała że koniecznym będzie rozcięcie i wyczyszczenie tej, która znajdowała się w jego barku. Na szczęście proces ów odbył się szybko i bezboleśnie. Gorączka zmalała w nocy i kolejnego ranka stała się nieciekawym wspomnieniem. Beri po ustawieniu czujników wokół terenu na którym znajdowało się centrum, zaszyła się w wybranym przez siebie pokoju i przez większość czasu nie opuszczała tego schronienia, pracując na swoim sprzęcie komunikacyjnym. Trzeciej nocy, licząc od przyjazdu, Lakis zdecydowała, że nadeszła odpowiednia pora by wybrać się na nieco inne łowy. Wenslow, ona oraz Rohow mieli udać się do Vancouver, a przynajmniej spróbują tam dotrzeć. James twierdził, że powinno się udać, a Lucky zdawała się mu ufać. Wyruszyli gdy tylko słońce skryło się za horyzontem. Reszcie zostało zacieśnianie stosunków… Przynajmniej do momentu, w którym nad ranem przytłumiony dźwięk alarmu.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
27-02-2016, 22:44 | #107 |
Administrator Reputacja: 1 | Stoner czuł się kiepsko - osłabiły go nie tylko rany, ale i gorączka, po której dostał się ręce kolejnego medyka z bożej łaski. Na szczęście Lucky dopisało szczęście i po jej interwencji gorączka sobie poszła w siną dal. Co zdecydowanie nie było równoznaczne z powrotem do zdrowia i do humoru, a ta kombinacja nie nastawiała Stonera do nawiązywania bliższych kontaktów z kimkolwiek, ograniczając owe kontakty do spotkań przy posiłkach i zdawkowego 'dzień dobry' czy 'dobranoc'. Chociaż Beri jako medyk spisała się średnio, to jednak jej polecenie 'leż i dochodź do siebie' Stoner uznał za całkiem mądre. Z pewnymi ograniczeniami co do pierwszej części, bowiem ledwo stanął na nogi zabrał się za zwiedzanie muzeum, czyli snuł się od pomieszczenia do pomieszczenia, usiłując chociażby w części odzyskać siły. Do owego odzyskania zostało jeszcze dużo czasu, więc gdy bladym świtem odezwał się alarm, Stoner doszedł do wniosku że w tym przypadku nie na wiele się przyda, przynajmniej do chwili, gdy intruzi dostaną się do budynku. Ubrawszy się w miarę szybko i uzbroiwszy w Sig Sauera podszedł ostrożnie do okna, usiłując wypatrzyć powód alarmu. Nic jednak ciekawego nie dostrzegł. Pozostawało zatem spotkać się z innymi i liczyć na to, że mieli więcej szczęścia podczas obserwacji okolicy |
28-02-2016, 18:09 | #108 |
Reputacja: 1 | Muzeum, Fountain Valley, Kanada Dzień pierwszy Obiadokolacja Orest Rohow przechadzał się po terenie muzeum. Uznał, że oglądanie zabytków utraconego świata bardzo dobrze działa jak środek uspokajający. Minęło może pół godziny od jego konfrontacji z James’em. Nadal zastanawiał się nad tym, czy był gotowy z zimną krwią zastrzelić tego mężczyznę tylko dlatego, ponieważ ten nie chciał zwrócić jego kluczyków do samochodu. |
04-03-2016, 14:36 | #109 |
Reputacja: 1 | - Co to za wicher? - Parę kroków, ciągniętych noga za nogą, zajęło mu zrozumienie, że głośny szum ma miejsce nie w apokaliptycznych rozmiarów załamaniu pogody, lecz w jego uszach. “O cholera, odpuszcza” zachwiało nim i zdał sobie sprawę, że natychmiast musi znaleźć łóżko. Chemia, która tak skutecznie odsuwała od niego ból i zmęczenie przestawała działać. Do swojego pokoju bardziej się wtoczył niż wszedł. Potykając się dotarł do łóżka i padł jak zabity, w ostatnim przebłysku świadomości mając nadzieję, że dobrze mierzy. Nie wymierzył. Nie musiał otwierać oczu by zdać sobie sprawę, że materiał, na którym leży, jest zbyt twardy, nawet jak na spartański materac. Mimo to nie śpieszyło mu się z wstawaniem. W głowie miał pustkę, po której leniwie błąkały się wrażenia i było mu dobrze z tym stanem. Na dodatek miał poważne obawy, że wystarczy drgnięcie powieki, aby otulający go kokon błogiej nieświadomości trzasł i wyrzucił w objęcia mało atrakcyjnej rzeczywistości. “Koniec z udawaniem” westchnął i otworzył oczy. Wbrew wcześniejszym obawom nie było tak źle. Bolało, owszem, ale bólem znośnym, łatwym do opanowania, więc kontynuował zbieranie się z posłania. Ktoś, ciekawe kto, był tym dobrym samarytaninem, przykrył go kocem, a obok, bardzo rozsądnie w zasięgu ręki, pozostawił manierkę. Uśmiechnął się na jej widok i sięgnął by ulżyć wyschniętemu na wiór językowi. Prawie się udusił, gdy zamiast spodziewanego strumienia chłodnej wody w jego gardło chlusnął bimber, prawdziwie piekielna rzeka ognia. Wystrzelił w powietrze jak rakieta by stoczyć wściekłą walkę o złapanie oddechu. W końcu, gdy udało mu się pokonać skurcz w gardle wywołany wodą ognistą, padł na wznak na łóżko, tym razem bezbłędnie trafiając. “O kurwa… ale mi się ktoś przysłużył” pomimo łez spływających po policzkach nie mógł powstrzymać się od śmiechu na wspomnienie szalonych wygibasów sprzed chwili. Sięgnął po manierkę i tym razem świadom tego co pije i szkodom, jakie może wyrządzić, pociągnął kolejny, spokojny łyk. “Pora coś zjeść” - choć umysł był gotowy na alkohol, to ciało zaprotestowało. Podniósł się i lekko tylko pociągając postrzeloną nogą wyszedł z pokoju. Za drzwiami wciągnął powietrze nosem mając nadzieję, że wychwyci zapach jedzenia, lecz bez sukcesu. Wyciągnął z kieszeni przeterminowany o jakieś dwa lata baton i bez pośpiechu przegryzając zaczął się rozglądać po miejscu, w którym się znajdował. Jeden pokój, drugi… same graty i kurz, nic ciekawego aż do momentu, gdy wpadł na Beri. Ucieszony na jej widok powstrzymał się od pytania, czy ma coś do jedzenia, lecz wszedł do pokoju, w którym siedziała. - Dobrze cię widzieć. Wtedy, przez chwilę, gdy się nie odzywałaś, myślałem, że coś się stało. Ale z tego co widzę, jesteś cała i zdrowa. - Pominął “dość” przy jednym i przy drugim, by nie wyjść na czepialskiego. - Nie potrzebujesz czegoś od medyka? - zapytał pro forma pewien, że gdyby był tak naprawdę potrzebny, to nikt nie dałby mu tyle spać. Beri podniosła na niego wzrok znad stołu, na którym leżały rozłożone małe, czarne pudełka o wyglądzie kwadratowych kostek. - Strzał uszkodził mi komunikator - wyjaśniła, witając go uśmiechem. - Już się tym zajęłam. Faktycznie, nie dało się nie zauważyć opatrunku z boku jej twarzy, zakrywającego ucho. “O włos…” ruszył się i podszedł te parę kroków bliżej, aż stanął przy Beri. Opatrunek wyglądał dobrze, nie miał tu nic do roboty, lecz… nie śpieszyło mu się z wyjściem. Dłoń uniosła mu się sama, lecz w porę powstrzymał ją przed dotknięciem śniadej skóry, przedłużając gest w kierunku czarnego pudełka. - Co robisz? Jeżeli nawet zauważyła jego gest i zmianę, która nastąpiła, nie dała tego po sobie poznać, przenosząc wzrok na rozłożony na stole sprzęt. - Przygotowuje czujniki dla Lucky - wyjaśniła, odchylając się do tyłu. Krzesło skrzypnęło w proteście gdy kobieta przeniosła ciężar ciała z czterech nóg, na dwie i zaczęła się leniwie huśtać. - Potrzebuje żeby były zgrane z komunikatorem i jak zwykle potrzebuje ich na już. - Taaa… warto zawsze mieć jakieś pod ręką. - W temacie czujników nie czuł się mocny. Z wahaniem skinął potakująco głową postanawiając nie drążyć dalej tematu. Chwila niezręcznego milczenia pomogła mu rozgryźć czemu czuje się tak spięty. Winien był zapach Beri. Mieszanka smaru, skóry, potu i krwi, razem z jakimś tajemniczym składnikiem, którego nie rozgryzł, dosłownie rzuciła mu się na zmysł powonienia. Spróbował się otrząsnąć, i pójść ratując przed kompromitacją, niestety zamiast tego przysunął bliżej wolne krzesło - Więc…. to czujniki ruchu? Mogę jakoś pomóc? - Już prawie skończyłam, jeszcze tylko dopasować komunikatory i powinno zadziałać - odpowiedziała, sprawnie obracając krzesło na bok i wstając. Swoje kroki skierowała do poukładanego pod ścianą sprzętu. - Gdzieś tu… - mruknęła pod nosem, pochylając się i zdejmując torbę ze skrzyni, którą następnie otwarła by wyjąć z niej podłużne pudełko. - Mam cię… Mam nadzieję, że Lu uda się zdobyć dodatkowy sprzęt. Nasze zapasy skurczyły się bardziej niż to wskazane. - Wybuchowe dzieci… - Zmysłowe wrażenie obecności Beri zostało zdruzgotane wspomnieniem śmierci dziewczynki z granatami. - Gdy dzieje się coś takiego..., chyba zapomnieliśmy o tym, jakimi ludźmi kiedyś byliśmy. Zastanawiałaś się kiedyś jak to jest być Głodnym? Przecież oni wszyscy, no prawie wszyscy, dźwigają na sobie ciężar śmierci kogoś bliskiego. Zabijali swoich ukochanych, dzieci, rodziców… a później się budzili w życiu, które stało się koszmarem. A my co dla nich mamy? Kulkę, zupełnie tak, jakby byli… zwykłymi zombiakami. - Przerwał już zły na siebie za wybuch i podniósł się z krzesła. - Szkoda, że nie miałem broni usypiającej… - pokręcił głową coraz bardziej niezadowolony z siebie i by przerwać potok niechcianych słów po prostu wyszedł z pokoju. “Gdy człowiek głodny, to zły” warknął w stronę wiszącej na ścianie litografii i ruszył szukać czegoś do zjedzenia. Zupa w proszku, ziemniaki w proszku, kotlet w proszku. Dobrze, że chociaż woda nie była w proszku. Wszystkie te nazwy były tylko chwytem marketingowym, gdyż całą prawdę o jedzeniu, które dostali w Arkadii, zawierały wyłącznie dwa ostatnie wyrazy. Brak smaku nie przeszkadzał mu jednak w konsumpcji. Głodny jak wilk zajadał się aromatyzowaną i barwioną papką aż do poczucia pełnej sytości, co jak się okazało było całkiem satysfakcjonujące. “Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma” skonstatował spoglądając na puste talerze. Przez parę chwil miał zamiar coś zrobić, spytać się kogoś, czy jest potrzebny, lecz pokusa powrotu do łóżka zwyciężyła. “Jeśli będę potrzebny znajdą mnie” usprawiedliwił się sam przed sobą i zasnął snem sprawiedliwego. “Przecież nie ustawiałem budzenia!” - jeszcze nieprzytomny, z zamkniętymi oczami gorączkowo zamiatał ręką próbując odnaleźć szalejący budzik. Jednak ile by się nie wyciągał, wciąż nie mógł odnaleźć winowajcy. W końcu, zirytowany niepowodzeniami otworzył oczy. Nieznajomy sufit wrzasnął niemo do niego “to nie jest budzik!”. Zgarnął ze stolika komunikator i przykładając do policzka zawołał - Co się dzieje? |
05-03-2016, 18:40 | #110 |
Reputacja: 1 | Ciężko było samodzielnie wstać z łóżka, jednak gdyby nie niezwykły lek od Lucky, miałby o wiele większy problem. Dwa dni w pozycjach zbliżonych do leżącej nie były aż tak trudne do zniesienia. Gdyby miał czekać na naturalne procesy regeneracji organizmu, leżałby tam chyba z dwa tygodnie. Gdy wyszedł na korytarz, zauważył Wenslowa. Ten jednak szybko zniknął z pola widzenia Wolfa, jakby go unikał. Ukrainiec mu się nie dziwił, sam starał się unikać pozostałych. Pojawiał się tylko wtedy, kiedy musiał, większość czasu spędzając w pokoju. Tam przez większość czasu albo dokonywał przeglądu swojego ekwipunku, albo kończył czyścić swoje bronie. Zauważył, że ktoś szperał w jego plecaku. Długie miesiące spędził na nauce prawidłowego pakowania plecaka, więc nietrudno było zauważyć czyjąś ingerencję, gdy wszystko wewnątrz było nie na swoim miejscu. Wiele godzin spędził też na wpatrywaniu się w ścianę i wspominaniu swojej zmarłej żony. Nie mógł uwierzyć, że będzie zmuszony do współpracy z Głodnymi. Niechęć i obrzydzenie, jakie czuł wobec uzależnionych nie pozwalały mu normalnie funkcjonować. Gdy ze swoimi ludźmi wyjeżdżał na patrol w Afganistanie, wiedział doskonale, na kogo może liczyć. Wiedział, że pomimo trudnej sytuacji, w jakiej się wtedy znajdowali, nikomu nie odbije i nie zacznie zabijać swoich. Z Głodnymi takiej pewności nie miał. Na swój sposób byli gorsi od szuszwoli. Tamci też mieli nasrane w łbach, ale przynajmniej żyli dla jakiejś idei. Spaczonej i bezsensownej, ale zawsze jakiejś. Głodni nie żyli dla żadnej idei. Gdy nad ranem usłyszał dźwięk alarmu, westchnął ciężko, jakby nagle przybyło mu dziesięć lat. Z trudem wstał, szybko się ubrał, założył swój pas z przypiętym nożem, saszetką i pistoletem, założył swój subkarabinek “na bojowo” i wyszedł z pokoju. Założył komunikator, wcisnął magiczny przycisk i powiedział zmęczonym głosem: - Meldować się. |